mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 538
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 155

Kruszewska Joanna - Miłość raz jeszcze

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Kruszewska Joanna - Miłość raz jeszcze.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 58 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 405 stron)

JOANNA KRUSZEWSKA Miłość raz jeszcze?

- Poczekaj chwilę... - Maciek nagle oderwał się od Justyny i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś na dole stuknęły drzwi, zaskrzypiały stare deski, po czym znów zapadła cisza. - Nie śpi jeszcze. - Wiem, ale nie zmienia to faktu, że zaczęliśmy coś bardzo przyjemnego... - Justyna przysunęła się do męża i cmoknęła go w ucho. - Poczekajmy aż zaśnie. - Oszalałeś? - Nie oszalałem, tylko nie chcę jej urazić. - Maciek... - Justyna odsunęła się od niego i naciągnęła prześcieradło aż pod szyję. Nie miała najmniejszej ochoty czekać, aż teściowa pójdzie spać. - Jesteśmy małżeństwem, mama czeka z utęsknieniem na wnuki, a przecież urodziła ciebie i nie sądzę, żeby doszło do

niepokalanego poczęcia, więc dokładnie wie, co powinniśmy teraz robić. Maciek wzdrygnął się ledwo zauważalnie. Najwyraźniej na wyobrażenie własnej matki, oddającej się miłosnym igraszkom. Niezależnie od celu - czy najczystszej przyjemności, czy prokreacji - wzbudzało to w nim odrazę. - No wiesz? Oczywiście, że mnie urodziła, oczywiście, że była również mężatką, ale to nie znaczy, że mamy gruchotać łóżkiem nad jej głową. To takie... niedelikatne. - Niedelikatnie to ja się za chwilę mogę do ciebie odezwać. - Justyna odsunęła kołdrę i energicznie zarzuciła szlafrok na gołe ciało. - Co robisz? - Ubieram się i schodzę na dół. Po szklankę wody. Zamiast. - No, ale jak to, przecież ty nie masz niczego pod spodem. - Maciek machnął ręką w nieokreślonym kierunku. - Załóż chociaż... - Niczego nie założę - ucięła Justyna i szarpnęła za klamkę. - Oooo. Mama... Teściowa stała tuż za drzwiami, w dłoniach trzymała tacę ze szklanką mleka i dwoma słoiczkami. Obrzuciła Justynę krótkim spojrzeniem, po czym wyminęła ją zwinnie i ruszyła w głąb sypialni nowożeńców. - Maciuś, przyniosłam ci mleko. I miód, zimno powoli się robi, więc wzięłam i gryczany, i lipowy. Ty dziecko - starsza pani odwróciła się

w stronę Justyny - pewnie nie wiesz, ale Maciuś co wieczór musi wypić szklankę mleka, a jak zbliża się już zimowa pora, to koniecznie z miodem. Tobie też radzę. Radzi, ale drugiej szklanki nie przyniosła, pomyślała Justyna, obserwując w zdumieniu, jak Maciek z delikatnym uśmiechem poddaje się maminym zabiegom. Pomogła mu podnieść poduszkę i ubiła ją lekko pięścią. Jak małemu, choremu dziecku, przemknęło Justynie przez myśl. - Za gruba - mruczała tymczasem mama, poprawiając Maćkowi kołdrę. - Spocisz się tylko, wygrzejesz niepotrzebnie, a później choroba murowana. Do tego okno zamknięte, udusić się tu można, pienicie tylko zarazki, kto to widział? A przecież jeszcze takie ciepłe wieczory. Grzech okna zamykać, uchylę, tylko trochę, niech się tu wywietrzy. - Wzruszyła ramionami, otwierając okno na oścież. Justynie natychmiast powiało po gołych nogach lodowatym powietrzem. - Nie rozumiem, kiedyś zawsze wietrzyłeś pokój. No pij, pij już... A, czekaj - zreflektowała się nagle - przecież miodu ci nie dodałam. - Oj mamo, mama to zawsze... - Maciek machnął ręką i uśmiechnął się lekko. - Sam sobie dodam. - Sam, sam - sarknęła starsza pani i wyjęła z jego ręki łyżeczkę. - Sam to sobie pościel

zawsze paskudzisz. Którego chcesz, lipowego czy gryczanego? - Lipowego - miauknął potulnie rosły, prawie czterdziestoletni chłop. - Na pewno? - łyżeczka zawisła jeszcze na chwilę nad kubkiem. - Na pewno. Dziękuję, sam już zamieszam, daj... O, pyszności. Rzeczywiście, Justynko, powinnaś spróbować. - Spróbuję, a na razie... idę się napić wody -zameldowała zdębiała i ciągle niedowierzająca własnym oczom Justyna. Ani jedno, ani drugie nawet nie usłyszało tego, co powiedziała. Ma- ciek łykał mleko, zdając matce relację z nowinek w pracy, a ta z kolei przycupnęła sobie na brzegu łóżka i wyciągnęła z kieszeni szlafroka... o zgrozo!... szydełko i włóczkę, założyła na nos okulary i pomrukując cicho, dziergała serwetki. Justyna poczuła ni mniej, ni więcej, że w tej chwili jest we własnym - od niedawna, ale jednak - mieszkaniu całkowitym i zupełnie zbędnym intruzem. Zmyła się więc jak niepyszna na dół. Po wodę. Bo wiadomo, po mleku z miodem to tylko sen. Z seksu nici. Szlag. *** Z biegiem lat Justyna uzmysłowiła sobie, że nie dane jest jej stworzyć z kimkolwiek udany, trwały związek. O małżeństwie przestała już w ogóle marzyć. Nie dlatego, że była niezbyt urodziwa.

Albo niezbyt inteligentna. I jedno, i drugie pozostawało na optymalnym, akuratnym poziomie. Nie dlatego też, że stawiała mężczyznom napotkanym na swojej drodze zbyt wygórowane wymagania, skąd. Im dalej w lata, tym więcej tych wymagań skreślała z listy, obawiając się jednocześnie, że w końcu zostanie tylko z jednym. Jakikolwiek, byle był. Nijak się jednak nie udawało. Trafiał jej się albo skrajny pesymista, albo typ Piotrusia Pana, który ganiając boso po mokrej od deszczu trawie, wzdragał się przed podjęciem jakiej- kolwiek trudnej decyzji, albo despota, usiłujący zmienić jej życie od pierwszej litery alfabetu do ostatniej. - Ty to masz dobrze - żaliła się najlepszej przyjaciółce.1 - Że niby co ja mam dobrze? - Monika patrzyła z lekkim obłędem w oczach. Znajdowała się w tym stanie już od dobrych paru lat, kiedy to dziewczynki zaczęły dorastać, a mąż założył własną działalność gospodarczą. Jej samej pozostało pogodzenie obowiązków pediatry na półtorej etatu, matki dwóch dorastających córek, no i żony, pomagającej mężowi przepłynąć przez wzburzone fale szeroko pojętego biznesu. Co tu dużo mówić, łatwo nie było, jednak nawet ona sama, przyciśnięta do muru, stwierdzała z niechęcią, że nie chciałaby się zamienić z Justyną.

Ha, pewnie, by nie chciała. Wracała codziennie do domu pełnego ludzi, jadła posiłki, rozmawiając z rodziną, no i wreszcie kładła się do łóżka obok własnego, najwłaśniejszego męża, do którego ciepłego ciała mogła się przytulić. Nie żeby Justyna miewała w swoim łóżku obcych mężów, tego unikała, ale do żadnego ciała nie mogła się przyzwyczajać. Bo bywało w jej łóżku zbyt krótko. Powitanie po powrocie z pracy zazwyczaj stanowiło pełne pretensji machnięcie ogona Natki - kot w ten sposób manifestował swoje niezadowolenie z długiej nieobecności pani. Do dupy z takim życiem. I kiedy kolejny mężczyzna tuż przed wskoczeniem do jej łóżka układał z pedanterią skarpety na zdjętych wcześniej i złożonych w idealną kostkę spodniach, powzięła postanowienie. Musi swoje, poukładane jak te spodnie, życie, trochę powichrować. Postawić na głowie. Zrobić coś, czego nigdy nie robiła. Skoczyć na bungee. Pieprzyć lęk wysokości. Zapisać się na kurs tańca albo śpiewu, i nieważne, że za grosz nie ma poczucia rytmu, o słuchu nie wspominając. Wyjechać gdzieś i przestać tak skrzętnie odkładać każdą złotówkę. Na za rok. Tak sobie zawsze powtarzała: za rok gdzieś wyjadę, nazbieram więcej pieniędzy i wyjadę. Ale jeszcze nie teraz, bo... i tutaj znajdowało się zawsze około setki powodów, żeby nie opuszczać domu.

Jak postanowiła, tak zrobiła. Niejako wbrew sobie ruszyła najpierw do biura podróży, po drodze zapewniając cały czas samą siebie, że wybrała akurat tę agencję turystyczną, która w najbliższej przyszłości zbankrutuje. A ją, Justynę, zostawi w samym środku wojennej zawieruchy, powiedzmy w Egipcie. Bez środków do życia. Bez hotelu. Bez realnych szans powrotu do kraju. Wybrała więc w końcu objazdową wycieczkę po Francji, po której wróciła zachwycona, z wielkim niedosytem i z jeszcze większym bólem tyłka (o podejrzeniach hemoroidów wolała nie myśleć). Zadowolenie jednak ugruntowało ją w przekonaniu, że robi dobrze. Idzie we właściwym kierunku. Poszła więc dalej. Do chóru się nie zakwalifikowała z wiadomych względów, coś tam było o żartach z poważnych placówek, o słoniu, który nadepnął na ucho i innych takich. Ale Justyna, niezrażona, parła dalej, wzruszyła tylko ramionami i podreptała w kierunku kolejnego punktu. Taniec towarzyski. Monika pukała się w czoło i przypominała jej, jak kiedyś próbowały uczestniczyć w zajęciach z aerobiku. Justyna rozwaliła kilka zajęć, bo reszta uczestników dosłownie kładła się ze śmiechu. Zawsze w przeciwną stronę, zawsze dwa kroki za późno, przez co wpadała to na ćwiczącego z prawej, to z lewej strony. Prowadząca stwierdziła wreszcie, że

ta oto kobieta została tu na pewno przysłana przez konkurencję, po to tylko, żeby ośmieszyć ich klub. I w związku z tym nie ma o czym mówić, jest zmuszona obie panie wykreślić z listy uczestników. No i co z tego? Najwyżej wyrzucą ją z kolejnych zajęć. W tym wieku korona nie spada już z głowy tak łatwo. Wzruszyła ramionami na argumenty przyjaciółki i zapisała się na salsę dla początkujących. Tam zaś spotkała Maćka. Od słowa do słowa, od kolacji do kolacji, doszli bardzo szybko do punktu kiedy to i jedno, i drugie stwierdziło, że nie ma sensu tego tak ciągnąć, że są już na tyle dorośli i zdeterminowani, żeby podjąć ten ostateczny krok. Może i nie było fajerwerków, nie było motyli w brzuchu, była za to pewność jutra. Maciek patrzył w tym samym kierunku, szedł w tę samą stronę. A stąpał przy tym mocno i pewnie, tak że chwilami Justyna nie była w stanie dotrzymać mu kroku. I to samo w sobie też było dobre - nareszcie nie musiała nikogo za sobą ciągnąć. Nowym małżonkiem była tak zafascynowana, że bez wahania dała się namówić na mieszkanie z jego rodzicami... - To nienormalne. - Monika pukała się w czoło. - Co niby? - To, że facet w tym wieku mieszka z mamusią.

-Opanuj się. Maciek jest sentymentalny, zżyty z rodziną... - Oby nie za bardzo. - Aj tam, demonizujesz. Będzie dobrze, ciesz się ze mną, co? Tak więc Monice nie przypadało w udziale nic innego, jak cieszyć się wspólnie z przyjaciółką. Ale Maćka nie polubiła i była pewna, że raczej nigdy nie polubi. Dlaczego? Ot tak, bez sensownych przyczyn, bez podawania racjonalnego powodu, nie podobał się jej i tyle. A jeszcze to mieszkanie z rodzicami. Na litość! Normalni faceci w jego wieku już dawno poodcinali pępowiny, bo robiły się, jakby to dosadnie powiedzieć... mało świeże. Ale Monika dzielnie zaciskała zęby, pomagała w wyborze sukni ślubnej, uspokajała, brała dyżury Justyny na swoje barki, i ogólnie rzecz biorąc, stanowiła dosyć solidne wsparcie. A za plecami mocno trzymała kciuki, żeby przy- jaciółce rzeczywiście się udało. *** Justyna przerzucała karty pacjentów i notowała w myśli znajome nazwiska. Próbowała nie myśleć o wczorajszej, nocnej wizycie teściowej. Tylko jakoś się nie dało. Tym bardziej, że rano nastąpił ciąg dalszy: na stole stało iście królewskie śniadanie, do którego Maciuś został zaproszony w sposób niebudzący wątpliwości, kto tu jest monarchą, a kto królową matką.

- Siadaj Maciuś, siadaj, dzisiaj ciężki dzień cię czeka - ćwierkała rześka nad wyraz mamusia. -Tu masz masło, grubiej smaruj. Schudłeś ostatnio, nie oszczędzaj sobie. Tyle nerwów, tyle stresu, rosłego chłopa mogłoby zwalić z nóg. Tak, tak, a ty rosły nigdy nie byłeś. Zawsze takie chucherko... Wiesz co? Ja ci jeszcze dosmażę tej jajeczniczki. - Niech mama nie przesadza. - Ta mama ciężko jeszcze Justynie przechodziła przez gardło, ale dzielnie przełykała ślinę i tytułowała teściową jak należało. Podeszła do Maćka i cmoknęła go w czoło. Zauważyła, że zerknął w stronę mamy i nieznacznie się odsunął. Wzruszyła ramionami i zwróciła się do teściowej: - Może w czymś pomogę? - Nie, siadaj, dziecko, kawę ci zrobiłam, proszę. - Kubek wylądował przed Justyną na stole. A w kubku połyskiwały ni mniej ni więcej tylko żółte mleczne oka na jasnobrązowej powierzchni. Justyna pogłaskała ucho glinianego kubka z niezdecydowaniem. Nienawidziła mleka w kawie. Jeśli już miała sobie podnosić ciśnienie, to tylko czystą, czarną kofeiną, najchętniej sypaną. I teściowa o tym wiedziała! Stała teraz z pochyloną głową i przypatrywała się Justynie z pełną oczekiwania miną. Nie, to niemożliwe, po prostu zapomniała i tyle. Wpatrzona w Maćka jak w obrazek, zajęta przygotowywaniem

jego ulubionych potraw, podała Justynie to samo, co zawsze synowi i mężowi. - Dziękuję mamo, ale wypiję czarną, zaparzę sobie. - Justyna wstała i wylała zawartość kubka do zlewu. Nie zauważyła pełnego wyrzutu spojrzenia Maćka ani zdumienia teściowej. - No wiesz - mąż, wsiadając do samochodu, nie omieszkał wrócić do tematu porannej kawy - nie mogłaś wypić tego, co mama ci przygotowała? Aż tyle by cię to kosztowało? - Nie mam ochoty rozpoczynać dnia od porannego pawia, a już na pewno nie z powodu kawy. - Justyna wzruszyła ramionami i zawinęła mocniej chustkę na szyi. - Zapomniała i tyle. - No właśnie, zapomniała, a ty nie musisz z tego powodu robić jej przykrości. - Maciek, daj spokój, nie rób scen o głupią kawę... - Tu nie chodzi o głupią kawę, tylko o to, że mama się stara, robi wszystko, żebyś poczuła się tu jak w domu, a ty... ty tego nie doceniasz. - To niech się nie stara, bo jej to nie wychodzi. - No wiesz? Jak możesz? - Maćka aż zatchnęło. - Patrz na drogę - upomniała go i dodała pojednawczo: - Dajmy spokój, okay?

- Dobrze, dajmy, tylko byłbym ci wdzięczny, gdybyś chociaż trochę zaczęła doceniać to, co mama dla nas robi. Ha, zacznie na pewno, tylko niech mama przestanie aż tak bardzo ingerować w ich świeżo rozpoczęte, wspólne życie. Z rozmyślań wyrwało ją ciche pukanie do drzwi. - Przyszła pani z dzieckiem, na moje oko już prawie odwodnionym... - Gosia, pielęgniarka i rejestratorka w jednym, zamachała kartą. - Przyjmiesz? - Hm... - Justyna zerknęła na stosik leżących na biurku dokumentów. - Zdaje się, że teraz mam lukę? - Masz. - To poproś. - Dzień dobry pani doktor. Zosia od trzech dni wymiotuje i ma biegunkę, podawałam smectę, podawałam elektrolity, ale to chyba niewiele pomaga, bo dzisiaj nie chciała wstać z łóżka. Najpierw myślałam, że po prostu nie chce iść do przedszkola, ale jest taka jakaś blada, więc może pani doktor raczy zerknąć... - Młoda kobieta wysunęła do przodu ledwie trzymającą się na nogach dziewczynkę. Pani doktor raczyła zerknąć najpierw na mamę. Nienagannie ufryzowana, z eleganckim makijażem i w nieskazitelnie odprasowanym kostiumie sprawiała wrażenie skupionej o wiele bardzie} na zegarku i wyjętym z torebki

telefonie niż na dziecku. Rzut oka wystarczył, żeby stwierdzić, że faktycznie dziewczynce niewiele już brakuje do odwodnienia. Justyna poleciła rozebrać pacjentkę, zbadała ją, po czym zaczęła wypisywać skierowanie do szpitala. - A co tam pani doktor pisze? No, ubieraj się, zakładaj koszulkę, spieszymy się. - Mama najwyraźniej postawiła na samodzielność, i to bez względu na to, czy córka tryskała zdrowiem, czy słaniała się na nogach. - Skierowanie do szpitala. - A po co? Wczoraj jeszcze Zosia normalnie była w przedszkolu, dopiero dzisiaj nie dała rady. Może poleży w domu i jej przejdzie? - W tej chwili Zosia potrzebuje przede wszystkim elektrolitów, możliwe że glukozy... - Przecież podaję, ja nie mam czasu, pani doktor, jeździć po szpitalach, ja wiem, że to wasze wymysły, czy trzeba, czy nie, szpital... - Pani zadecyduje, ja tylko wystawiam skierowanie, sugeruję. Dziecku natychmiast jest potrzebna cała masa rzeczy, która musi być podana drogą dożylną, a tego raczej w warunkach ambulatoryjnych służba zdrowia nie oferuje. Zostaną również zrobione badania na obecność rato - i adenowirusa. Ręczę, że ani z jednym, ani z drugim domowymi sposobami raczej sobie pani nie poradzi. Czy pani również potrzebne będzie zwolnienie z pracy?

- Nie, ja żadnego zwolnienia nie potrzebuję. -Dama uniosła głowę. - Dobrze, notuję w karcie... - Co pani tam notuje? - Że nie życzy pani sobie zwolnienia, tu, proszę, skierowanie, tu... - Mamo... Do łazienki... - Chwileczkę dziecko, pani doktor... - Chodź Zosiu, tu, obok gabinetu, już szybciutko, tu światło, tu masz ręczniki, nie zamykam ci drzwi, zostawię o, tak uchylone... Proszę przyjść do Zosi, podejrzewam, że teraz jest jej pani bardziej potrzebna niż ja. - Justyna powoli zaczynała się gotować. -Aleja... Ona sobie poradzi, to samodzielna dziewczynka, poza tym ja już jestem ubrana do pracy... - Mamo... - Proszę bardzo! - Justyna pociągnęła opierającą się kobietę, zamknęła za nią drzwi, odwróciła się na pięcie i wybiegła z gabinetu. Jeszcze chwila, a mogła zachować się bardzo nieetycznie (albo etycznie, kwestia interpretacji), w każdym razie gotowa była, nie przebierając w słowach, zjechać elegancką kobietę od stóp do głów. Za takie, a nie inne traktowanie dziecka. Wparowała do małego socjalnego pomieszczenia i zaciskając pięści, chodziła tam i z powrotem. - Co jest? Gośka twierdzi, że zostawiłaś w gabinecie^ pacjentkę. - Monika zakasała

rękawy fartucha, odłożyła stetoskop i sięgnęła po dzbanek z kawą. -Uch... - I wyleciałaś jak z procy... - Tacy ludzie nie powinni mieć dzieci, albo nie wiem, co musi się wydarzyć, żeby docenili to, co mają. Siedzi babsko, wgapia się na przemian to w telefon, to w zegarek, a dziewczynka leje się przez ręce. Mamusia nawet nie może z nią wejść do łazienki, bo już się wyszykowała do pracy, więc przecież nie może się ubrudzić... Matko kochana, to nienormalne. - Co dzieciakowi? - Wirus, albo rota albo adeno, bo za długo trzyma jak na zwykłą trzydniówkę. Ale do tego trzeba szpitala, diagnozy, a co mi mamusia rzecze? - No co? - No jak co? - Justyna plasnęła w ręce. - Że nie ma czasu. Nie ma czasu, rozumiesz? Wczoraj jeszcze dziewczynkę wysłała do przedszkola, każe samej się ubierać, ledwie stojącej na no- gach. Ludzie, świat oszalał. - Uspokój się, wyszła, wzięła skierowanie, więc pewnie pojedzie na izbę przyjęć, a ty nie możesz do wszystkiego podchodzić tak emocjonalnie. - Do wszystkiego nie podchodzę - Justyna usiadła wreszcie i westchnęła ciężko - ale na takie biedne dzieci nie mogę patrzeć. Nie mogę

i tyle. Co ona winna, ta Zosia? No powiedz, co? Ciuchy z najwyższej półki, firmowe metki świecą nawet na podkoszulce, ale co z tego? Czy to najważniejsze? - Niby nie, ale nie odkryłaś prochu, wiesz? -Wiem... - Justyna westchnęła ciężko i zapatrzyła się w okno. - Ciekawe, czy tacy ludzie zabijają wyrzuty sumienia właśnie tymi metkami? Zamiast czasu, troski i wspólnej zabawy oferują najpiękniejsze markowe ciuchy i zabawki. Czy tak jest łatwiej, powiedz mi? - Ja? - Monika wzruszyła ramionami i zerknęła na zegarek. - A co ja mogę na ten temat wiedzieć? - Jak to co? Przecież masz dwie dziewczyny. - Oj, Justyś. Po pierwsze, one są już trochę jakby wyrośnięte, a po drugie, sama wiesz, jak było. Nie miałam jeszcze tyle na głowie, ty też zawsze byłaś obok. A po trzecie, one bardzo szybko zdały sobie sprawę, że są dwie i mnie na dobrą sprawę w ogóle nie potrzebowały. - Monika skrzywiła się nieznacznie. - No i po czwarte, na dole siedzi kolejka pacjentów. Zostaw te dociekania i wracamy do pracy. Ale masz rację - odwróciła się jeszcze w drzwiach - to zabija wyrzuty sumienia. *** Justynę od momentu wyjścia za mąż sprawy rodzicielskie zaczęły zajmować bardzo. Można nawet powiedzieć, że chwilami zaczynały

przybierać charakter lekkiej obsesji. Do tej pory bowiem na dzieci patrzyła jako na obiekty całkowicie niedostępne: owszem, inni mają, ja nie. Wychowana w duchu tradycyjnym, ugruntowała w sobie samej przekonanie, że potomstwo wchodzi w grę tylko i wyłącznie w kompletnej rodzinie. Oczywiście, miała znajome, którym mężczyzna był potrzebny tylko na początku, natomiast później wydawał się zbędny. Radziły sobie same. Tylko że Justyna chciała, aby jej ewentualne dziecko miało ojca. Sama przywiązana do tatusiowych kolan od najmłodszych lat, jego pupilka, jako ta młodsza, nie wyobrażała sobie, aby ktokolwiek mógł być tego pozbawiony. Tylko dla kaprysu, wygody. Ojciec był dla niej zawsze wsparciem, murem stał za nią w najważniejszych momentach jej życia. Nie kwestionował jej decyzji, wspierał, uważając ją za wystarczająco dorosłą, aby ponosić konsekwencje własnych wyborów. Jeżeli były bolesne, pomagał się jej podnosić, wskazywał różne inne rozwiązania, nie narzucając ich jednak. I za to była mu niezmiernie wdzięczna. Mama zazwyczaj miała rację, a tato dawał poczucie niezależności i dorosłości. I teraz, po tylu latach, dostrzegła wreszcie w Maćku idealnego kandydata na ojca. Wszystkie elementy układanki wskoczyły zgrabnie na swoje miejsce, więc to, co do tej pory było dla niej zupełnie nieosiągalne, nagle znalazło się bardzo blisko,

na wyciągnięcie ręki. Mogła nareszcie stworzyć rodzinę. Należało się tylko sprężyć, bo jeszcze chwila, a bardziej zacznie się kwalifikować na babcię niż na mamę. Natura w pewnych kwestiach jest obrzydliwie nieubłagana. Justyna postawiła kołnierz płaszcza. Podmuchy jesiennego wiatru stawały się coraz bardziej mroźne. Kiwnęła głową do znajomej już pani z cukierni i przyspieszyła kroku. Mieszkanie u teściów miało swoje plusy. Dzięki temu do pracy mogła sobie spokojnie przejść spacerem i zajmowało jej to zaledwie parę minut. Położony na Bacieczkach dom Maćka właściwie sąsiadował z niedawno otwartą przychodnią na nowo rozrastającej się części osiedla. Początkowo Justyna nie lubiła tej części miasta. Bloki rosły jak grzyby po deszczu, zagospodarowując każdą wolną przestrzeń i nie pozostawiając miejsca na place zieleni. Okna patrzyły w okna, a mieszkańcy byli zmuszeni zakładać rolety, bo inaczej stawali się widoczni jak na dłoni i dawali sąsiadom z naprzeciwka pełny wgląd w swoje wieczorne życie. Osiedle wydawało jej się zatłoczone i bezosobowe. Po dwóch latach pracy jednak powoli zaczęła się do tego przyzwyczajać, na ulicach spotykała swoich pacjentów, w piekarni, warzywniaku czy cukierni sprzedawczynie dokładnie już wiedziały, co pani doktor lubi, co najczęściej kupuje. Innymi słowy: znajome twarze i ciepłe uśmiechy dodały blokowisku życia

i pozbawiały anonimowości, co wbrew wszystkiemu miało swoje plusy i dawało przyjemne poczucie przynależności. Zaczęła się tu odnajdywać, i kiedy Maciek zaproponował sprzedaż jej małego mieszkania w centrum i przeprowadzkę na piętro jego rodzinnego domu, bez chwili wahania się zgodziła. Tym bardziej, że miało to być stadium przejściowe. I Justyna, i Maciej marzyli bowiem o domu, niewielkim, najlepiej parte- rowym, z małym ogródkiem i paroma drzewami stanowiącymi przyjemny azyl w gorące dni. O tak. Justyna oczyma wyobraźni już widziała ten domek, widziała też siebie odpoczywającą na własnej werandzie i gromadkę dzieci biegającą radośnie wokoło. Teraz wystarczyło tylko połączyć swoją lokatę z oszczędnościami Maćka, przez jakiś czas poodkładać pieniądze, szukać odpowiedniego kawałka ziemi i wylewać solidne fundamenty pod to przyszłe życie. Nie było pośpiechu. Pod furtką domu z czerwonej cegły stał samochód firmy montującej okna. Okna najnowszej generacji, jak głosiła reklama oklejająca wzdłuż i wszerz drzwi busa. Justyna zmarszczyła brwi - nic jej nie było wiadomo o jakimkolwiek remoncie. - Justynko! - Hania, mama Maćka, stała rozpromieniona na środku kuchni, gdzie panowało istne pandemonium. Monterzy uwijali się przy wymianie dwóch największych okien,

mierzyli, kuli, wstawiali, i robili przy tym tyle zamieszania, że reszta wypowiedzi teściowej najzwyczajniej umknęła gdzieś w tym zgiełku. Maciek podszedł i z uśmiechem cmoknął Justynę w czoło. - Wymieniamy okna - wrzasnął jej do ucha. - Widzę właśnie. - Mama już się nie mogła doczekać... - Właśnie, Justynko - teściowa odciągnęła ich w głąb mieszkania - ja tak bardzo chciałam wam podziękować. Moje plecy, nareszcie nie będzie wiało z każdego kąta. A powiem ci, że jeszcze jedna zima w tych przeciągach i reumatyzm murowany. Zbyszek już zaczynał narzekać, ja nic nie mówiłam, bo i po co - wzruszyła ramionami - wiadomo, że z biegiem lat wszystko coraz bardziej zaczyna doskwierać, starość nie radość. Ale teraz, dzięki wam, będziemy tu mieli cieplutko jak w uchu. Kochani jesteście, dzieci. Wam? Podziękować? Justyna patrzyła to na męża, to na teściową składającą ręce w dziękczynnym geście, próbując zrozumieć, za co się jej dziękuje. Wreszcie Maciek wyrwał ją z zamyślenia lekkim szturchnięciem, bo wyglądało na to, że powinna się jakoś do tych podziękowań ustosunkować. Burknęła więc automatycznie: - Nie ma za co. - Ależ jest za co. Jest, moje dziecko. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile czasu odkładaliśmy

pieniądze, ale ciągle coś wypadało. A to remont w piwnicy, a to wasze wesele, i tak z roku na rok coraz to coś nowego. Zupełnie niespodziewanego. Wiesz, jak ma się taki stary dom jak ten, to cały czas trzeba w niego wkładać pieniądze... Jeszcze dobrze byłoby piec wymienić, tyle się teraz o tym mówi... - Mamo, przecież piec był niedawno wymieniany - zauważył przytomnie Maciek. - Był, był i co z tego? Kto tego pilnuje? - sarknęła. - Może ty? Albo ojciec? Nie, ja muszę latać. A teraz są takie co to ustawisz tylko temperaturę jaką chcesz i samo się włącza. Ciepło, miło i przytulnie. Biegać koło tego nie trzeba. No, ale to za jakiś czas, najpierw te okna. Oj, już mi one snu z powiek spędzać nie będą. Teraz tak sobie myślę, że może mniej od was będę brała. Ale co tam panowie wiercą? Po co od razu wiercić? - Teściowa zostawiła małżonków i pobiegła pilnować monterów. Wiadomo, pańskie oko konia tuczy. - Możesz mi powiedzieć, dlaczego mama nam dziękuje? I o jakim „braniu" właściwie mówi? Że mniej, czego mniej? - Justyna, już na górze, usiłowała dociec swojego udziału w wymianie okien. Odłożyła spokojnie torebkę na półkę, odwiesiła płaszcz do szafy i wpatrzyła się w Maćka. Który, nie wiedzieć dlaczego, nagle spąsowiał, by po chwili zalać ją potokiem słów.

- Tobie się wydaje, że to tak łatwo, że mogę z miejsca powiedzieć mamie: weź sobie i marznij, to nie mój kłopot. Tak ci się wydaje? Otóż źle. Bo nie mogę. To jest moja rodzona matka, a ja nie mogę patrzeć, jak się męczy. Wychowała mnie, wykarmiła, poświęcała się dla mnie, więc nie mogę być głuchy na jej potrzeby... - Oczywiście, że nie możesz. Ja tylko pytam, dlaczego ona mnie dziękuje. Czy raczej: nam. Mam w tym jakiś udział? - Teraz jesteśmy we dwójkę, więc oczywiście, że masz. - A jaki? Oprócz tego, że jesteśmy teraz rodziną? - Justyna usiadła na łóżku, wciąż wpatrując się w męża. - Niewielki. - Ale jednak. Rozumiem, że skoro wcześniej nie miała pieniędzy, bo wypadł, cytuję, remont piwnicy i nasze wesele, to zakładam, że finansowy. Zgadza się? - Zgadza. - Jaki? W jakiej wysokości? - Zacisnęła dłonie w pięści. - No, trochę wziąłem z konta... -Ile? - Siedem tysięcy. I oto nagle pojawiło się przed Justyną coś, czego nie ogarniała rozumem. Do tej pory zarabiała pieniądze i dysponowała nimi według własnego\ uznania i potrzeb. Odkładała

oszczędności na jasno wytyczone wydatki, część zawsze była przeznaczona w razie „gdyby coś". Pod tym pojęciem Justyna mieściła choroby swoje i najbliższych, ewentualne zwolnienie z pracy bądź wszelakie nieprzewidziane okoliczności wymagające większych nakładów finansowych. Innymi słowy - życiowy armagedon. W każdym razie zawsze starała się mieć wszystko pod kontrolą. A teraz nagle okazuje się, że pieniądze z jej konta mogą się upłynniać na potrzeby kogoś innego. Na przykład teściowej. To jednak nie było najgorsze. Najgorsze było to, że one upłynniały się bez jej wiedzy. Wpatrywała się w Maćka szeroko otwartymi oczami, w których mieściło się zarówno zdumienie, jak i przerażenie. Jak tak można? - No co? - Nie rozumiem. - Justyna pokręciła głową. - No co tak na mnie patrzysz? - Bo nie rozumiem. - Czego? Czego ty nie rozumiesz? Wiesz co? Wydawało mi się, że możesz być niezadowolona, ale nigdy nie podejrzewałem, że jesteś taka skąpa. Że pożałujesz tych marnych pieniędzy dla starszej, schorowanej kobiety. - Maciek... - No co? Nie mam racji? Mam! Powiem ci, że to smutne, nawet bardzo, a ty stawiasz mnie w niezręcznej sytuacji, każesz wybierać między

sobą a mamą. To bardzo ważna dla mnie osoba i chcę dla niej jak najlepiej. Dlatego postanowiłem przeznaczyć tych parę groszy na nieszczęsne okna. A ty teraz siedzisz i patrzysz na mnie, jakbym co najmniej kogoś zamordował! -Maciek stał przed nią z założonymi na brzuchu rękami, co chwila nimi wymachiwał i zdawało się, że w ogóle nie rozumiał, gdzie leży sedno sprawy. -Maciek... - No co? - Daj mi dokończyć! - krzyknęła wreszcie. Dotarło do niej, że spokojnym głosem może się tylko cofać przed jego atakiem. Bo atakował, nie dało się ukryć. Dlatego i ona ruszyła do ataku, wbrew wyznawanej dotąd zasadzie, że te same słowa, wypowiedziane cicho bądź głośno, mają ten sam sens. Niektóre zasady, okazuje się, można czasem nagiąć, bo Maciek nagle nabzdyczył się, ale, nie dało się ukryć, zaczął słuchać. - Po pierwsze, to nasze pieniądze. Powinnam więc o nich wiedzieć. Zarówno o ubywaniu, jak i przybywaniu. Nie przerywaj. Nie chodzi o żadne okna - tu Justyna musiała ugryźć się w język i nie wspomnieć o całkiem dobrym stanie poprzednich - tu chodzi o to, że sam rozdysponowałeś nasze pieniądze. Sam, rozumiesz? Sprzedałam mieszkanie tylko dlatego, że mieliśmy oszczędzać na budowę własnego domu, takie było założenie, pamiętasz? A teraz