mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony394 813
  • Obserwuję295
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 392

Krzyżostaniak Martyna - Niefortunne szczęście. Pod groźbą miłości

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Krzyżostaniak Martyna - Niefortunne szczęście. Pod groźbą miłości.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

Martyna Krzyżostaniak NIEFORTUNNE SZCZĘŚCIE POD GROŹBĄ MIŁOŚCI

Rozdział pierwszy DESZCZ PRZEMYŚLEŃ I KAŁUŻE EMOCJI Powrót. W tym słowie kryją się bariery mojej własnej wyobraźni. Jak bardzo jestem w stanie wyimaginować sobie zakres owego powrotu? I co tak naprawdę powróciło? Nie potrafię nazwać tych uczuć. Wiem jedynie, że bliżej nieokreślone emocje zdają się buszować wśród moich myśli, rozsiewając między nimi plotki o upadku rządów radości. Kontrolę zdaje się przejmować rzewny dyktator o imieniu Wspomnienie... Rozwlekła pustka pragnie na nowo otoczyć mój umysł połacią alienacji... - Tono, uważaj! Znieruchomiałam i rozejrzałam się, ale trochę za późno, gdyż po chwili kolorowy kulisty kształt, który okazał się piłką od siatkówki, ugodził mnie prosto w nos. Uderzenie było na tyle silne, że straciłam równowagę i upadłam, czym wznieciłam obłoki kurzu oraz salwę śmiechu z ławki rezerwowych przeciwników. - Nic ci nie jest? - pytali mnie wszyscy po kolei, a ja siedziałam i przez dłuższy czas nie mogłam wyksztusić ani słowa. - Tona? - zagadnęła mnie moja ulubiona rozgrywająca, Natasza Słowik, doprowadzając swym delikatnym głosikiem do chwilowego ukojenia bólu. - Gramy dalej - powiedziałam po kilku minutach i podniosłam się z mimowolnym jękiem. - Nic mi nie jest. - Tono, nie zamyślaj się na boisku - skarcił mnie trener, polecając przeciwnej drużynie minutę cierpliwości. - Przepraszam, trenerze - odpowiedziałam ze skruchą, zastanawiając się jednocześnie, czy nie polecił komuś specjalnie trafić mnie piłką, aby tylko udzielić mi reprymendy, kiedy zobaczył, że w pewnym momencie przestałam uważać.

„Co ja tutaj w ogóle robię? Czy odbijanie tej piłki w nieskończoność ma jakikolwiek sens?". Westchnęłam. Może jeszcze niedawno miało. Ale dziś powietrze jest starsze o kilkanaście godzin, w ciągu których zaatakowałam siebie wnioskiem, że nic już nie ma większego znaczenia. Nawet siatkówka, którą dotychczas uwielbiałam, dzisiaj wydaje się jedynie bezsensowną zabawą dla beztroskich dzieci. - Tona, twoja! - powiedziała któraś z zawodniczek, ustępując mi pola. Pokręciłam głową, głaszcząc się kosmykami długich ciemnych włosów po plecach, i pozwoliłam, aby piłka głucho uderzyła o podłogę. - Rezygnuję - rzuciłam w pustą przestrzeń pomiędzy koleżankami przede mną, unikając wzroku trenera i przeciwniczek za siatką, wśród których zaskoczenie mieszało się z niedowierzaniem. - Walkower? - pisnęła jedna z nich, z trudem kryjąc zawód. Dotychczas była moją główną rywalką, niebezpieczną w swych umiejętnościach, a zarazem pogodną i nielojalną wobec własnej drużyny. Moja przyjaciółka, chodząca sprzeczność, Nala. - Walkower? - tym razem to ja zapytałam, rozglądając się z zaskoczeniem. Rzeczywistość omal mnie nie przygniotła i nie rzuciła na kolana. Znajdowaliśmy się na sali gimnastycznej jako goście rywalizującego z nami liceum w Poznaniu. Przeciwna drużyna dzięki Nali prowadziła dwoma punktami w już ostatnim, decydującym secie. Po stracie tego punktu Nala otrzymała piłkę. Jedno dobre zagranie dzieliło ją od wygranej. Na ławce rezerwowych znajdowały się dwie nasze zawodniczki: Natasza (kiedy ona zeszła?), trzymająca się za

spuchniętą rękę (co się stało? jak? kiedy?), i Ola, u której najwidoczniej odezwała się stara kontuzja, gdyż właśnie bandażowali jej kostkę. Tak więc nie miał mnie kto zastąpić. Do moich uszu zaczął powoli docierać cichy pomruk widowni, który z każdą chwilą narastał. Pewnie zastanawiali się, o co chodzi. Chciałabym też nie wiedzieć. Niczego nie czuć. Nie być świadomą... - Tono? - Nala zbliżyła się do siatki. - Nic ci nie jest? Jej szczere zmartwienie spowodowało, że spojrzałam na nią. Wyglądała jak wcześniej, jak zawsze... Jak słodki aniołek. Rozwiany jasny kosmyk wydostał się spod ciasno związanych z tyłu włosów. Zielone oczy mieniły się blaskiem nad świeżymi rumieńcami, a ustka wyrażały głębokie strapienie. Przejęła się. - Nic mi nie jest - powiedziałam, próbując się uśmiechnąć, ale moje wargi w ogóle nie chciały mnie usłuchać. Przyjaciółka odwróciła się w stronę sędziego i ułożyła dłonie w literę T, dając mu do zrozumienia, że prosi o czas. Następnie, nie zważając na widownię, trenerów i zawodniczki z obu drużyn, chwyciła mnie za rękę, poprowadziła w stronę wyjścia i w miejscu, które dostarczyło nam trochę prywatności, ciężko usiadła. Zmusiła mnie tym samym do wylądowania na podłodze. Nala odgarnęła grzywkę, obróciła mnie tak, że siedziałam plecami do niej, i przytuliła mnie za szyję na tyle delikatnie, aby mnie nie udusić, i na tyle mocno, żeby uścisk stał się dla mnie opoką. Zamknęłam na chwilę oczy. Poczułam ogromną ulgę i zapomniałam o otoczeniu. Nala, jak zawsze, miała bardzo delikatną skórę. Jej zdecydowana postawa i niezmienne ciepło sprawiły, że poczułam się lepiej.

Dwie chłodne łzy zalśniły na moich policzkach i skapnęły na białą bluzkę z krótkim rękawkiem. - Masz wyjątkowo niskie poczucie własnej wartości - odezwała się Nala, opierając głowę na moim ramieniu. - Mówisz, że nic ci nie jest, a jednocześnie płaczesz. „Nic" to ty czy twoje łzy? Tym razem udało mi się uśmiechnąć. To oznacza, że jednak nie zapomniałam, jak okazuje się pozytywne emocje... - Ja... - urwałam. Nie, Nali nie idzie oszukać. A przynajmniej ja nie potrafię. Ona od razu to wyczuje... Poza tym nie chcę jej okłamywać. - Nie sądzę, żebyś martwiła się przewagą mojej drużyny - przemówiła łagodnym głosem, w którym dało się wyczuć nutkę rozbawienia. Czasem myślę, że jej wykrywacz kłamstw włącza się, zanim w ogóle spróbuję jakiegokolwiek oszustwa. - Nalo, ty mądralo, skąd wiedziałaś? - zapytałam, zmuszając ją i siebie do śmiechu. - Po chwili jednak przemówiłam zmienionym tonem: - To aż tak bardzo widać? Obydwie wiedziałyśmy, że już nie mówimy o przewadze drużyny Nali, lecz o przyczynie moich łez. - Zbilansujmy... - udała skupienie. - Blade lica, wyróżniające się na tle twoich ciemnych włosów... Niebieskie... nie, w tym świetle zielone... - przyjaciółka westchnęła. - Niebiesko - zielone oczy, napełnione smutkiem i wydające łzy... Zamyślenie godne upomnienia trenera... Wyliczać dalej? Pokręciłam głową. Nagle Nala obróciła mnie przodem do siebie i spojrzała prosto w moje oczy z takim chłodem, że aż się wzdrygnęłam. Tę stronę jej osobowości również już miałam okazję poznać. Ale jeszcze nigdy wcześniej nie odczułam tego na własnej skórze.

- Posłuchaj - Nala wbiła mi swoje dłonie w ramiona. - Masz problemy czy nie, teraz toczy się gra - każde słowo w jej ustach brzmiało niczym sztylet wycelowany prosto w serce. - Niedaleko masz swoją drużynę - wskazała na grupkę zawodniczek, które bacznie nam się przyglądały. - Nie zawiedź ich. W ostatecznej rozgrywce, wobec sytuacji: walkower albo gra, liczy się profesjonalizm. W przeciwnym wypadku zostaniesz odrzucona nie tylko przez drużynę, ale także przez uczniów ze swojej szkoły. To rywalizacja. Przyjaciółka podniosła się i wyciągnęła dłoń w moim kierunku. - Dotychczas uważałam cię za godną rywalkę. Nie zmieniaj tego. Po chwilowym wahaniu ścisnęłam ją za rękę. Nala energicznie pociągnęła mnie w górę. Machinalnie położyłam dłoń na jej ramieniu. - W imię współzawodnictwa - powiedziałam. Nala również położyła rękę na moim ramieniu. - Godna rywalizacja to sukces obu stron - dziewczyna nareszcie się uśmiechnęła. Ciężka atmosfera momentalnie wyparowała. Nala znów była słodkim aniołkiem, życzącym mi powodzenia. Uśmiech sam dał znać o swoim istnieniu. Gdy sędzia zobaczył, że obie drużyny są gotowe, wznowił grę. Zniecierpliwiona widownia nagrodziła to oklaskami. Nala tylko na to czekała. Wyrzuciła piłkę w górę i energicznie uderzyła ją w moją stronę, jakby chciała dać do zrozumienia, że nie wybaczy mi ani jednej chwili nieuwagi. Ze spokojem przyjęłam jej piłkę, przed którą wiele dziewczyn z mojej drużyny wprost uciekało, i posłałam ją w kierunku najsłabszej przeciwniczki. Dziewczyna nie zdołała przebić jej przez siatkę. Punkt dla nas.

Na chwilę zapomniałam o reszcie świata. Teraz liczyły się tylko punkty. Wkrótce wyrównałam ich liczbę z przeciwną drużyną. Nala była całym sercem ze mną, czułam to, choć nie powiedziałabym, żeby dawała mi wygrać. Wprost przeciwnie. W pewnym momencie gromkie oklaski wypełniły salę. Mecz był zakończony. - Za te ostatnie piłki należało wam się zwycięstwo - powiedziała Nala, gdy szłyśmy obok siebie do szatni. - Gratulacje. - Dzięki - mruknęłam, wpatrując się w plecy idących przede mną dziewcząt. Tak szybko, jak się pojawiły, energia i euforia wyparowały ze mnie, pozostawiając jedynie resztki sił na przebranie się. Znów powróciły do mnie myśli o TYM... - Nie strasz tak nas więcej - słyszałam od czasu do czasu, czując poklepywania po plecach, gdy wychodziłam ze szkoły. Na zewnątrz panowała wyjątkowo mroźna marcowa pogoda. Siąpił delikatny deszczyk. Dziewczyny, podążając do naszego minibusu, starały się omijać grudki błota na chodniku. Wlokłam się za nimi, ochlapując sobie tenisówki, których zapomniałam przebrać. Będąc już blisko zwiększającej się kolejki dziewczyn do naszego środka transportu, spojrzałam w kierunku liceum. Nala właśnie wychodziła, przytrzymując swoim koleżankom drzwi. Pomachała do mnie. Powoli uniosłam rękę i, niczym robot, przekręciłam ją kilka razy w jedną i w drugą stronę, przez cały czas przysuwając się w błocie w stronę minibusu. Nagle na swojej drodze napotkałam niespodziewany opór, z którym z całą siłą zderzyłam się, a ostatecznie wylądowałam w kałuży na chodniku.

Owym „oporem" okazał się wysoki ciemnowłosy chłopak, który, w przeciwieństwie do mnie, zdołał utrzymać się na nogach. Ze skruchą opuściłam wzrok, uwalniając długo powstrzymywaną łzę; nie zamierzałam w ogóle ruszyć się z chodnika. - Przepraszam - przemówiłam do błota obłapiającego buty chłopaka. W tym słowie zawarłam całą gorycz, która aktualnie ściskała mnie za gardło. Musiałam ją z siebie wyrzucić. Po chwili usłyszałam trzaśnięcie drzwi. Spojrzałam w kierunku minibusu. Odjeżdżającego minibusu. Z drużyną, która najwidoczniej jest przekonana, że jadę razem z nią. Pewnie trener, rozemocjonowany wygraną, zapomniał nas policzyć! Niech to! Do mojego liceum było ponad dziesięć kilometrów! Pełnych lodowatego deszczu, który zaczął mocno zacinać, tworząc białe ściany ogromnych kropli! Z nadzieją spojrzałam w kierunku szkoły, w której rozgrywał się mecz. Ani śladu Nali. Pewnie mama już ją odebrała... - Mokniesz - odezwał się głos nade mną. Otrząsnęłam się z zamyślenia i spojrzałam w górę. Chłopak, na którego wcześniej wpadłam, nadal tu był! W dodatku właśnie rozłożył parasol i schował mnie pod nim, ryzykując zamoknięcie plecaka, który wystawał na zewnątrz. - Moknę - odparłam bezsensownie, gdyż w tej chwili nie byłam w stanie wymyślić nic mądrzejszego. Kompletnie zaskoczył mnie swoją obecnością! - Nie przejmuj się - odezwałam się po dłuższym milczeniu, nie patrząc mu w oczy. - Poradzę sobie. Chłopak roześmiał się.

- A ja sądzę, że zamierzasz tu spędzić trochę czasu. Niestety, nie mogę na to pozwolić. To przez moją nieuwagę znalazłaś się w takiej sytuacji. Spojrzałam na swoją drużynową czarną bluzę, w której zawsze jeździłam na mecze siatkówki. Dziewczyny miały takie same, więc pewnie stąd wiedział, że nie mam jak dostać się do domu... I dlatego użył określenia „w takiej sytuacji"... - Ja również nie patrzyłam na drogę, więc... Rany! Jak mam się go pozbyć? Czy on nie widzi, że w tej chwili chcę zostać sama? Zamierzałam się rozzłościć, ale nawet nie potrafiłam się skrzywić. Wszystkie moje myśli znów rozpraszały się, uciekając jak najdalej od otaczającej rzeczywistości; skupiały się na całym smutku, który właśnie się we mnie kołysał i już zdawał przelewać... Spojrzałam na chłopaka z niewysłowioną goryczą, milcząc. Z rozleniwieniem powolutku analizowałam rysy jego twarzy. Bez emocji doszłam do wniosku, że jest całkiem przystojny. „Oby sobie teraz poszedł i zostawił mnie w spokoju!". - Słuchaj, ja... - zaczęłam, ale po chwili urwałam, uważnie mu się przyjrzawszy. Chłopak stał nade mną w całkowitym znieruchomieniu. Patrzył prosto w moje oczy, a na ustach najwyraźniej błąkała mu się jakaś myśl, która z nieznanych powodów wciąż tkwiła w gardle, niewypowiedziana. Przez dłuższy czas milczeliśmy oboje. On zachowywał się, jakby go zamurowało, a ja... Ja nie miałam nic do powiedzenia. Nie mogłam zebrać myśli. To były najdziwniejsze chwile w moim życiu, ale wtedy w ogóle nie zwracałam na to uwagi. Chciałam tylko spokoju. Nagle chłopak jakby się ocknął i ukucnął przede mną. - Skaleczyłaś się - powiedział ze strachem.

Obejrzałam się uważnie i przez dłuższy czas niczego nie dostrzegałam. Chłopak po chwili chwycił moją dłoń i pokazał mi rozcięcie na nadgarstku. Czyżby chłodny deszcz całkowicie ułagodził ból? Dopiero w momencie ujrzenia rany poczułam ostre pieczenie. - Tam jest mój dom - chłopak wskazał budynek naprzeciwko szkoły. - Chodź ze mną. Trzeba to opatrzyć. - Nic mi nie będzie - powiedziałam, starając się mieć przekonujący ton. - Rana nie jest aż tak duża. - Ale cały czas siedzisz w błocie, opierając się rękoma o chodnik. Rana mogła mieć kontakt z błotem. Trzeba ją zdezynfekować. Z niechęcią uznałam, że chłopak ma rację. Jednak wcale nie miałam ochoty z nim iść. - Ja... - Bez gadania - przerwał mi, składając parasol. Co on robi? - Nie, nie, nie, nie, nie... - zaprotestowałam w pośpiechu, kiedy się nade mną pochylił i wziął mnie na ręce. On, zamiast mnie postawić, uniósł brwi. - Jesteś niezwykle lekka - powiedział, nie kryjąc zdumienia. - Wiesz, co to jest czekolada? - Bardzo śmieszne - mruknęłam z dezaprobatą. Gdybym była lepiej zbudowana, mogłabym się mu postawić i w końcu zostawiłby mnie w spokoju. Natomiast z masą mięśniową podobną do siły mrówki mogłam jedynie używać argumentów słownych. Których on nie chciał słuchać. Właśnie miałam wyrazić kolejny protest, kiedy nagle zatopiłam wzrok w jego oczach. Skąpo odziane w smutek, wydawały się napromieniowane błyszczącymi ognikami. Coś kazało mi wysnuć przypuszczenie, że ich właściciel niezmiernie cieszył się w duchu z tego, że mnie niesie.

Dlaczego? - Poczekaj tutaj - chłopak postawił mnie i delikatnie popchnął. Opadłam na... kanapę. Kiedy weszliśmy do jego domu?! Moje zamyślanie się kiedyś mnie zgubi... Pozwoliłam swoim oczom wędrować po przestrzeni. Na samym początku skupiły się na roślinie stojącej przed kanapą, na tle zielonej ściany. Miała piękne kremowe płatki o różowych brzegach. Z zachwytem poszerzałam pole widzenia, prześlizgując się po liściach i płatkach innych roślin, które przepełniały pokój. Nawet na ścianach ktoś specjalnie zamontował bardzo dużą liczbę półek, aby postawić na nich te kwiaty, które nie znalazły swojego miejsca na podłodze. Dopiero teraz zauważyłam, że jedynie ściany przed i za kanapą są zielone. Dwie po bokach były żółte. I świetnie się nawzajem dopełniały. Jeszcze raz spojrzałam na roślinę przed kanapą. Po chwili stwierdziłam, że pasuje na tym miejscu lepiej niż telewizor, którego brak jest jednak nader interesujący... Czyżby rodzice tego chłopaka nie lubili telewizji? - Wskazuje przybycie wyjątkowej osoby - usłyszałam za swoimi plecami. Chłopak postawił na stoliku przed kanapą tacę z dwoma filiżankami herbaty. Po chwili usiadł koło mnie i zajął się opatrywaniem nadgarstka. - Róża pustyni - przeciął powietrze jego szept. - Nigdy nie kwitnie tak wcześnie. Moje oczy uwiesiły się na płatkach róży. Przez chwilę miałam wrażenie, że pod ciężarem mojego wzroku cała roślina zacznie drżeć. A może zafalowała jedynie moja bluzka? Jakby coś pod nią nagle drgnęło...

- Adenium... - chłopak zamiast w roślinie utkwił wzrok w moich oczach. - Mam szczęście, że pojawił się u mnie w marcu taki kwiat... - Nie znoszę kwiatów - powiedziałam bardziej do siebie niż do niego. - To znaczy... - szybko się zreflektowałam, że chłopak mógł mnie źle zrozumieć. - Nie tak duchowo. Moje ciało ich nie znosi, bo mnie uczulają. „Po co to mówię? Co ja tu robię?". - Muszę już iść - szybko wstałam, odsuwając się od większości kwiatów. „Dlaczego nagle zapomniałam o tak ważnej sprawie? Dlaczego nie wyszłam stąd, gdy tylko zobaczyłam kwiaty?". - Zaczekaj chwilę - chłopak popędził za mną. Nie zwróciłam na niego uwagi, cały czas dążyłam do drzwi wejściowych. Gdy jednak dotknęłam klamki, poczułam na ręce delikatny uścisk. - Proszę - chłopak wcisnął mi coś do dłoni. Spojrzałam w dół. To moja torebka została mi wetknięta w rękę. Musiałam zostawić ją na kanapie... - Hm... Dziękuję - odparłam zażenowana. Trochę było mi wstyd takiego nagłego ataku paniki. Poza tym uznałam, że w końcu należało mu się podziękowanie za gościnność. - Cieszę się, że mogłem pomóc - powiedział, otwierając mi drzwi. - Poradzisz sobie? - Tak... - mruknęłam niezbyt przekonująco, więc dodałam: - Nie martw się. Zaraz po kogoś zadzwonię. - W razie problemów zawsze możesz wrócić. Z troską wypisaną na twarzy pomachałam mu na pożegnanie i ruszyłam wzdłuż chodnika. Pojedyncze krople przedzierały się przez powietrze i delikatnie dźwięczały w zetknięciu z kałużą. Mocno ściskając torbę i trochę już trzęsąc się z zimna, z rezygnacją wyjęłam telefon komórkowy.

- Utknęłam - powiedziałam po usłyszeniu znajomego głosu. Starałam się mówić spokojnym tonem. Z telefonu popłynęły tak życzliwe słowa, że miałam ochotę nacisnąć czerwoną słuchawkę.

Rozdział drugi LAWINA PRZYKRYCH NIESPODZIANEK Wsiadłam do podjeżdżającego samochodu i zapięłam pasy. - Jeszcze jest zła? - zapytałam krępego chłopaka na miejscu kierowcy. Ten potargał się po krótkich mysich włosach i przez jakiś czas jechaliśmy w milczeniu. Po chwili zlustrował mnie szybkim spojrzeniem swych bladoniebieskich oczu i westchnął. - Dopiero zacznie, jak cię przywiozę. - To ta miła pogawędka przez telefon czym była? - zapytałam, jakby siłą odsuwając od siebie ciszę. - Musiałeś to słyszeć... Trudno byłoby nie słyszeć. Moja starsza siostra swoim wrzaskiem potrafiłaby niszczyć szyby w oknach, jakby chciała. Przynajmniej ja zawsze odnosiłam takie wrażenie... - Szczerze? - pytanie jej chłopaka wyrwało mnie z zamyślenia. - W tym momencie czuję się jak wykonawca wyroku śmierci. - Uwielbiam twoją szczerość - powiedziałam, uśmiechając się słabo. Chciałam, żeby to brzmiało jak żart, ale nie byłam pewna, czy głos nie zadrżał mi równie mocno, co dłonie. Jedno było pewne: nie chciałam teraz wrócić do domu. Oparłam głowę o szybę, prześwietlając wzrokiem krople na jej powierzchni i wyobrażając sobie, że właśnie uciekam od tego wszystkiego i zostanę zawieziona w takie miejsce, w którym nie spotkam się z mrożącym krew w żyłach, złowrogim obliczem mojej siostrzyczki. - Wbijasz sobie paznokcie w dłonie. Nie boli cię to? - Niespecjalnie - odparłam wymijająco, choć rozluźniłam pięści.

Dopiero teraz wyczułam między paskiem od torebki a ręką świstek papieru. Ze zdziwieniem rozwarłam prawą dłoń, powodując, że karteczka wylądowała na moich kolanach. Spojrzałam pytająco na Daniela. Następnie moje włosy szybko zawirowały w powietrzu, gdy energicznie zamknęłam papier w dłoni, jakby obawiając się skrywanej przez niego tajemnicy. To musiało być od tamtego chłopaka. - Co to? - odezwał się nagle Daniel, zwalniając. W panice jak najmocniej zacisnęłam pięść, głęboko wbijając sobie paznokcie w skórę. Czyżby zauważył?! Wyprostowałam się i skupiłam wzrok na drodze. Po chwili spadła na mnie ogromna ulga, powodując delikatny szum w głowie i rozluźnienie mięśni. To nie kartka była powodem pytania Daniela. Nawet nie zauważyłam, kiedy podjechaliśmy pod mój dom... Stały pod nim dwa radiowozy policyjne i karetka pogotowia. Chwilowa ulga natychmiast zmieniła się w pozbawiającą sił grozę, która zupełnie mnie oszołomiła. Oparłam się o fotel. Jeszcze przez chwilę widziałam, jak Daniel coś do mnie mówił, ale nie wiedziałam co. W pewnym momencie całkowicie mnie zamroczyło i przestałam walczyć z przepełniającą pole widzenia ciemnością... Jednak nie straciłam zupełnie przytomności. Czułam, że samochód powoli toczył się po drodze. Docierała do mnie cicha muzyka z radia, ale jakby stłumiona. Zresztą nie chciałam jej słyszeć. Ani otwierać oczu. Myślałam tylko o tym, żeby wszystko okazało się złudzeniem, snem. Samochód też mógłby okazać się mirażem. I ja wraz z nim. Aby choć na chwilę nie doznawać żadnych wrażeń. Zatopić się w nieprzeniknionych ciemnościach i stłumić oddech...

Poczułam w ustach gorący płyn. Z trudem przywrócona do rzeczywistości, zaczęłam kaszleć. - Mówiłam: nie za dużo - odezwał się czyjś kobiecy głos. Otworzyłam oczy i błyskawicznie się rozejrzałam. Obok zobaczyłam Daniela trzymającego kubek z herbatą blisko mojej twarzy. Następnie swoimi ciemnozielonymi oczyma dostrzegłam kilka obcych postaci, a między nimi kobietę o jasnych włosach zaplecionych w warkocz i oliwkowych oczach. Powoli analizowałam pomieszczenie. Znajdowaliśmy się w moim domu, w salonie. Siedziałam na sofie, szczelnie otulona kocem, który teraz machinalnie zaczęłam z siebie ściągać. - Jak się czujesz? - zapytał Daniel, wciskając mi do ręki mój ulubiony kubek z herbatą. W przeciwieństwie do mojej siostry zawsze wiedział, który najbardziej lubiłam. Jasnozielony głęboki kubek z wyszczerbionym uchem i niebieskim kwiatem zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz... Oczywiście, należy liczyć się z faktem, że moja siostra nigdy nie robiła mi herbaty. Uznała, że skoro umiem, mogę zajmować się tym sama. Nigdy nie przyszło jej do głowy, żeby przygotować coś od siebie, bezinteresownie. Poza tym to na mnie spadała większość prac domowych, takich jak gotowanie, sprzątanie, pranie, dbanie o ogród... Jest ode mnie starsza, więc zawsze potrafi znaleźć odpowiednie argumenty. Jednak najczęściej ucieka się do najprostszej i najprymitywniejszej metody, jaką jest wrzask. Tak więc większość czynności wykonuję tylko po to, aby mieć spokój. I teraz przyglądając się naczyniu, które trzymałam w dłoni, zatęskniłam nagle za tym, aby krzyknęła, że jak wypiję, mam pozmywać... Ktoś pstryknął mi palcami przed oczyma. Wzdrygnęłam się.

- Znowu odpłynęłaś - powiedział Daniel z zatroskaną miną. - Przepraszam - opuściłam głowę. - Nie najlepiej się czuję... - I tak wyglądasz lepiej niż przed dwiema godzinami - Daniel westchnął. - Było z tobą naprawdę kiepsko. - Przed dwiema godzinami? - zapytałam, nie za bardzo wiedząc, o co chodzi. - Ale jak... - Mówiłam, że do niej nic nie docierało - odezwała się nagle tamta blondynka, która dotychczas tylko przysłuchiwała się naszej wymianie zdań. Jakby teraz bardziej ośmielona, podeszła do mnie i wyciągnęła rękę. - Sierżant Michalina Górska, wydział do spraw zabójstw. Wszystko naraz zawirowało wokół mnie. Kubek potoczył się po dywanie, zaścielając go swoją zawartością. - Mieliśmy ją uspokoić - fuknął Daniel, obejmując mnie ramieniem. - Nie będę przecież ukrywała równie istotnych informacji - kobieta zrobiła taką minę, że zaczęłam się zastanawiać, czy to nie jej przydałoby się teraz objęcie ramieniem. Mimo wszystko jednak musiałam wyglądać znacznie gorzej, bo zaczęłam przyciągać uwagę innych policjantów. - Przestańcie się bawić w herbatki i dajcie dziewczynie czegoś mocniejszego - powiedział jeden z nich. - Bo znów stracimy z nią kontakt. Widząc, że nikt się do tego nie kwapi, podszedł do mnie, wyjął z wewnętrznej kieszeni kurtki piersiówkę, otworzył ją, przyłożył do moich warg i przechylił. Momentalnie poczułam ostre pieczenie w gardle i ciepło, szybko rozchodzące się po całym ciele. Otrząsnęłam się, pokasłując. - Co jej dałeś? - zapytała pani sierżant ze strachem.

- Coś, po czym teraz nam nie odpłynie - odparł tajemniczo, chowając piersiówkę z powrotem do kieszeni. Z ulgą przyznałam mu rację. Czułam się o wiele lepiej. - Niech sierżant Misia zajmie się tropami, a przesłuchanie pozostawi tym, co mają choć za grosz podejścia do ludzi - powiedział policjant. Z łatwością odprawił koleżankę sprzed moich oczu i zajął jej miejsce. - Adam - przedstawił się, potrząsając moją dłonią. Po chwili wziął torebkę, która leżała obok sofy na podłodze, i wysypał mi jej zawartość na kolana. - Popatrzmy... - zaczął przeszukiwać moje wszystkie drobiazgi. Był tam telefon komórkowy, lusterko, cztery paczki chusteczek higienicznych, kilka papierków od cukierków, zagubione listki gumy do żucia i moja legitymacja. Tę ostatnią policjant wziął właśnie do ręki i rzucił na nią okiem. - Mogę? - zapytał, wskazując na jeden listek gumy do żucia. - Oczywiście - powiedziałam, choć nie byłam przekonana co do ich jadalności. - Niech się pan nie krępuje. - Jaki „pan"? Czy ja mówiłem, że jestem pan Adam? Powiedziałem: Adam. Nie ma żadnego „pana". - Przepraszam - zdusiłam w dłoni kilka papierków. - Nie szkodzi - Adam uśmiechnął się promiennie. - Byleby się to nie powtórzyło. Spojrzałam na niego i zamarłam. Miał naprawdę uroczy uśmiech. Taki uspokajający... - Diana... Tomaszewska, tak? - zapytał, zerkając na legitymację. Dopiero po minucie pokiwałam głową. Byłam tak przyzwyczajona do tego, że wszyscy mówili na mnie „Tona", że brzmienie mojego prawdziwego imienia wydało mi się zupełnie obce.

- Twoja siostra... - Adam podrapał się po głowie, zastanawiając się przez dłuższy czas. - Hm... Wyleciało mi z głowy. Jak ma na imię? - Rozalia - odpowiedziałam. Poczułam ukłucie w klatce piersiowej. - Gdzie ona jest? - Tylko bez nerwów - mężczyzna położył rękę na moim ramieniu. Wzdrygnęłam się. Miał naprawdę ciepłe dłonie. I ogromne. - Ale też nie odpływaj - powiedział w pewnym momencie. Zajrzał mi w oczy i ponownie obdarzył mnie uśmiechem. - Twoja siostra jest teraz w szpitalu. Zbladłam. - Ale jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo - dodał szybko. - To co tu robi wydział do spraw zabójstw? - zapytałam słabym głosem. - A to już inna sprawa - Adam westchnął. - I to bardzo dziwna sprawa. - Proszę mi wszystko powiedzieć - poprawiłam się na sofie, zrzucając koc na podłogę. - Już mi o wiele lepiej. Skoro wiem, że mojej siostrze nic nie grozi... Chcę wiedzieć, co tu się stało, dlaczego Rozalia jest w szpitalu... Wszystko. Proszę mnie poinformować o wszystkim, co wiecie. - Rozkaz - Adam zasalutował z uśmiechem. - Wszystko jest tutaj - dodał, wyjmując notes. Zaczął go kartkować. - Wcale nie zamierzam niczego ukrywać, bo możliwe, że jesteś w stanie pomóc nam w rozwiązaniu tego śledztwa. - Ja? - szczerze się zdziwiłam. - A co ja mam z tym wspólnego? - W zasadzie to wszystko. Ale zacznijmy od początku. Po pierwsze: znaleźliśmy tu ciało i to nie jest mieszkaniec tego

domu. Po drugie: brak śladów po mordercy. Po trzecie: po morderstwie ktoś napadł tu na funkcjonariusza. - Ciało? - przełknęłam ślinę. - Wiadomo, kto to...? Przed oczyma zaczęły pojawiać mi się wszystkie osoby, które kiedykolwiek odwiedziły mój dom. Czy to mogła być któraś z nich? Może to ktoś z rodziny? Albo sąsiad? Adam przeszył mnie swymi ciemnobrązowymi oczyma. Co ten wzrok oznaczał? - Pani sierżant zwołała naradę - powiedział jeden z policjantów, kiwając w stronę Adama. Mężczyzna westchnął. - Wybacz, sierżant Misia czegoś chce. - Zaczekam - powiedziałam, choć już ręce zaczęły mi się pocić ze zdenerwowania. Ktoś... Zginął... U mnie... Tutaj... W moim domu... Kto to mógł być? Co miał wspólnego z Rozalią? I jak coś podobnego mogło zdarzyć się w tak krótkim czasie? Przecież jeszcze niedawno rozmawiałam z Rozalią przez telefon. I wtedy wszystko było w porządku. Wydzierała się na mnie, jak zwykle. Później wysłała po mnie Daniela, podjechaliśmy, a zamiast Rozalii w domu było pełno policji, ciało i... i... To przecież niemożliwe. Dlaczego ciało? Jak ciało? Przecież... To niemożliwe... To... Ktoś ścisnął mnie za ramię. Drgnęłam i obróciłam się za siebie. Drzwi od piwnicy, wcześniej zamknięte, teraz były uchylone. Ktoś nadal ściskał mnie za ramię, choć nikogo nie widziałam. Po chwili przekręciłam się na sofie i wyjrzałam za nią, wędrując wzrokiem po ściskającej mnie ręce. Skulona postać wpatrywała się we mnie niebieskimi oczyma. Jej ramiona tonęły w gąszczu ciemnych włosów, które musiały sięgać okolic kolan. Mała dziewczynka wpatrywała się we mnie, jakby zobaczyła starożytne bóstwo kultury egipskiej.

- Wiki... - wyksztusiłam zaskoczona. Wiktoria objęła mnie obiema rękoma za szyję, przyciągając w kierunku podłogi. - Dina - dziewczynka pociągnęła mnie na tyle mocno, że w chwilę później wylądowałam obok niej, za sofą. - Przyznaj się, że zrobiłaś to specjalnie - powiedziałam, masując sobie głowę. Wiktoria uśmiechnęła się. - Oczywiście - odparła rozradowana. - Roz i tata długo nie wracają... Na chwilę znieruchomiałam. Czyżby ciało należało do...? - Przyszłaś tu z Robertem? Z twoim tatą? Do Rozalii? Opowiedz! Wiktoria nie rozumiała mojego rozgorączkowania. Powoli usiadła obok mnie na podłodze i oparła głowę o sofę. Z tej perspektywy wydawała się o wiele starsza, jakby miała dużo więcej niż siedem lat. Ciemne loki spływały jej po ramionach, ginąc w splotach kłębiących się na podłodze. Wiktoria zrzuciła je na plecy i wpatrzyła się w drzwi od piwnicy. - Przyszliśmy tutaj jakąś godzinkę temu. Wpadliśmy w odwiedziny. Roz podzieliła się z nami obiadem. Później z tatą gadali o czymś... Nie pamiętam, o czym. Potem Roz gadała z tobą przez telefon. Słyszałam tylko kawałek, bo kazali mi zejść do piwnicy po kompot. Jak byłam na dole, tata mówił, że idzie do sklepu po coś innego do picia. Ale myślałam, że znajdę ten kompot... Szukałam i szukałam... - Co było dalej? - zapytałam, bo Wiktoria nie spieszyła się za bardzo z opowieścią. - Widziałaś kogoś... nieznajomego? Wiktoria pokręciła głową. - I wyszłaś dopiero teraz?

- Nie mogłam znaleźć tego kompotu... Cały czas go szukałam. Tatuś bardzo chciał się go napić. - Rozumiem - pogłaskałam ją po głowie. - To nic... „Prawdopodobnie to ją uratowało. Przebywanie w piwnicy. A co by było, gdyby...". Otrząsnęłam się. Wiktoria spojrzała na mnie ze zdziwieniem. - To nic - powtórzyłam swoje wcześniejsze słowa i obdarzyłam ją ciepłym uśmiechem. Za nic nie chciałam zburzyć tej bastylii spokoju, która teraz ją otaczała jak sploty jej długich włosów. Wiedziałam, że kiedyś to nastąpi, ale chciałam przedtem zebrać jak najwięcej chwil beztroskiej nieświadomości i uformować z nich bandaże na przyszłe rany. Mimo że Robert nie był dla mnie nikim bliskim, żal mi się zrobiło Wiktorii. Siedem lat bytowania na świecie nie daje żadnej pewności, że po zabraniu kogoś najbliższego rzeczywistość nie zostanie pochłonięta przez ciemności... Przez chwilę opierałyśmy się o sofę, pogrążone we własnych rozmyślaniach. Przerwał je odgłos czyichś kroków. - Kim jest ta mała? - zapytał Adam, marszcząc brwi. „Czyżby już skończyli naradę? Coś ustalili?". O głowę ocierało mi się tyle pytań, że sama niechętnie udzieliłam odpowiedzi. - Wiktoria Borowska. Jej ojciec, Robert, jest dobrym przyjacielem mojego taty. Dosyć często nas odwiedza. Mówiłam od niechcenia, myślami będąc bardzo daleko. Chciałam odsunąć od siebie własny głos, bojąc się, że w pewnym momencie tak bardzo zadrży, że Wiktoria domyśli się prawdy i zacznie płakać. Nie zniosłabym teraz widoku jej łez! - Aha - Adam kilka razy pokiwał głową. - To wiele wyjaśnia...

- Co wyjaśnia?! - zapytałam jednym tchem. Chciałam to już mieć za sobą. - Złapaliśmy w ogrodzie podejrzanego mężczyznę. Właśnie go przesłuchiwaliśmy. Siedzi tam, zobacz. Adam wskazał w kierunku kuchni, gdzie przy stole siedział krótkowłosy brunet w okularach. Bez wątpienia był to Robert. Cały i zdrowy. - Tatuś - Wiktoria podniosła się z podłogi i podbiegła do niego. Natomiast ja z powrotem osunęłam się na ziemię. - Nic ci nie jest? - Adam pochylił się nade mną i położył mi rękę na ramieniu. - Trochę wody? Albo... - Nie trzeba - pokręciłam głową i uśmiechnęłam się przez łzy. - To takie... Nie da się tego opisać. Zobaczyć człowieka, któremu przypisało się najbliższe miejsce na cmentarzu, w swojej kuchni, obejmującego córeczkę... Ja... - Nie musisz się obwiniać - Adam pomógł mi wstać i oprzeć się o sofę. - To nie była nierozsądna dedukcja. Wprost przeciwnie. Bardzo prawdopodobna. Ale już mówiłem, że to bardzo dziwna sprawa, nie? Kiwnęłam głową. Chciałabym w końcu dowiedzieć się, o co chodzi... - A co powiesz na to, jak ci oznajmię, że dla dobra śledztwa sierżant Misia zakazała nam udzielać cywilom jakichkolwiek informacji? Moje paznokcie zazgrzytały o powierzchnię sofy. - Wtedy musiałaby zbadać kolejne zabójstwo. Policjanta. Adam roześmiał się. - Spokojnie. Tylko żartowałem. Chciałem trochę rozluźnić napięcie. Mówiłem już: bez nerwów. Starałam się uspokoić, oddychając głęboko. Adam miał rację. Za wszelką cenę powinnam nie panikować i zachowywać całkowitą przytomność.

- Nie chcemy znów stracić z tobą kontaktu - Adam zdawał się podzielać moje myśli. - To było tylko chwilowe omdlenie - uśmiechnęłam się słabo. - To nic takiego. - Chwilowe? - uniósł brwi. - To ty naprawdę nic nie pamiętasz? - Czego nie pamiętam? Mężczyzna podrapał się po głowie. - Widzę, że szykuje się dłuższa opowieść. Od czego by tu zacząć... Co pamiętasz po wyjściu z samochodu? Zastanowiłam się. Po wyjściu z samochodu... Po wyjściu... Z samochodu... Nie pamiętam, jak z niego wyszłam! Musiało to się odbić na mojej twarzy, bo Adam westchnął. - Tak myślałem. Daniel mówił nam, że już wtedy nie byłaś sobą. Nie mogliśmy cię uspokoić. Cała się trzęsłaś i nic do ciebie nie docierało. Trwało to jakieś dwie godziny... - Dwie... godziny?! - uniosłam brwi. - Ale jak? Ja nic nie pamiętam! - To się czasami zdarza. Widok takiego zamieszania musiał cię mocno zaszokować... - I przez dwie godziny... - Położyliśmy cię tutaj i zajęliśmy się śledztwem. Daniel starał się ciebie pilnować i jednocześnie nam pomagał. Sporo się od niego dowiedzieliśmy. - Kto... zginął? - zapytałam, z trudem przyjmując kolejne informacje. Fakt, że zupełnie odpłynęłam na dwie godziny, usunął mi grunt spod nóg. Znów zaczęłam się trząść. - Hej, hej, spokojnie - Adam chwycił mnie za ramiona. - No już... - Chcę się zobaczyć z Rozalią... - Zobaczysz się z nią później. Zawieziemy cię do niej.

- Chcę się z nią zobaczyć - pole widzenia zakryły mi łzy. - Teraz!