ROZDZIAŁ 1
Myślę, że ją zabiłam podczas awantury o łóżeczko. „Nie zmieści się tutaj!” – darłam się
na Marcina. Znosił to cierpliwie. Tłumaczył, że ciąża trwa na tyle długo, że zdążymy zmienić
pokój na większy. O mieszkaniu nawet nie wspominał. Ledwo oswoiliśmy się z tym, że
zostaniemy rodzicami, gdy sprawa miejsca dla dziecka nagle rozwiązała się sama. Choć, Bóg mi
świadkiem, nie na takie rozwiązanie liczyłam. Lekarz coś burknął, odwrócił wzrok, umył ręce
i wyszedł, nie wyłączając nawet aparatu USG. Na monitorze, na którym jeszcze przed chwilą
widziałam moje dziecko, rozlała się czarna plama.
Chciałam pochować ciało. Lekarz bezradnie wzruszył ramionami, jakbym była
stukniętym cukrzykiem, który chce zabrać do domu amputowany palec lub inny medyczny
odpad. Zlitowała się pielęgniarka, która przyniosła w woreczku naszą córeczkę – to była
dziewczynka, teraz wiem, choć w dziewiątym tygodniu lekarz nie rozpoznał jeszcze płci,
a w dwunastym nie zdążyliśmy zapytać. Tego dnia nadałam jej imię – Martynka. Położna
zabroniła zaglądać do środka. Posłuchałam i do tej pory żałuję. Bo ona miała, przecież
widziałam, ręce i głowę, i nogi. I chciałam choć raz na nią spojrzeć.
No dobrze, wiem, jasne, że wiem, to nie moja wina. Powtarzałam to sobie jak mantrę tyle
razy, aż uznałam kłamstwo za prawdę.
Od razu ze szpitala pojechaliśmy do Empiku kupić pudełko. W misie i kokardki. Takie
jak na cenne drobiazgi, na rzeczy sekretne, na małe tajemnice. Ckliwe, wiem. Ale to, co
robiliśmy, było przecież tandetne. Było przerysowane, bo każdego dnia ludzi spotykają gorsze
wypadki, w mediach nazywane wielkimi tragediami. Co z tego, jeśli mnie to osobiste
nieszczęście ścięło z nóg z siłą tsunami. Był maj, pachniało bzem, a mnie się nic nie chciało. Ani
umierać, ani żyć. Marcin załatwił mały krzaczek bzu i pojechaliśmy autobusem do Kampinosu.
On niósł w reklamówce bez, a ja Martynkę.
Puszcza sprawiała wrażenie niezamieszkanej. Jedynie komary i rój meszek wyszły nam
na powitanie. Jakby chciały nas odwieść od tego szalonego pomysłu. Ale my szliśmy w głąb, jak
się idzie na wojnę, świadomi, że niezależnie, czy przetrwamy, czy zginiemy, nic nie będzie już
takie jak wcześniej.
Znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Daleko od ścieżki, blisko pętli autobusowej. Składaną
saperką wykopaliśmy dziurę. Na pudełko. I na bez. Ziemia chętnie przyjęła oba. Marcin włożył
do dołu gumowe rękawice i zaczął go zasypywać gołymi rękami.
– Co robisz? – spytałam.
– A teraz, Marta. – Spojrzał na mnie, żeby się upewnić, że słucham. – Umówmy się, że
tego nigdy nie było. To jest chore jakieś i my się zarazimy tym obłędem. Zrobiliśmy, co trzeba.
Wystarczy.
W pierwszej chwili oburzyłam się, ale wiedziałam, że ma rację. Że takich rzeczy nie
opowiemy jutro znajomym w call center, gdy spytają, jak spędziliśmy weekend.
– Możemy iść? – ponaglił mnie.
– Jeszcze chwila. Zaśpiewam jej kołysankę. Ten jeden jedyny raz, dobrze?
Wzięłam oddech i zanuciłam:
Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga,
Chodź opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.
Marcin przełknął ślinę, odszedł kilka kroków i splunął. Wrócił i objął mnie mocno. Czuję
się niezręcznie, gdy mam kogoś pocieszać, szczególnie mężczyznę, lub gdy sama jestem
pocieszana. Podejrzewam, że ten defekt emocjonalny bierze się stąd, że matka nigdy mnie nie
przytulała, ale niczego, co dotyczy mojego dzieciństwa, nie jestem pewna. Wyzwoliłam się
z uścisku Marcina i weszłam głębiej w las. Patrzyłam na rosłe drzewa, z ukrytymi głęboko
korzeniami, dzięki którym żyją. Zrozumiałam wtedy, że mam ogromny wpływ na to, co w sobie
uśmiercę, a co ocalę. I tę chwilę ocaliłam, a prośbę Marcina, by o tym nie wspominać,
uszanowałam.
W pracy, zanim założyłam słuchawki, powiedziałam tylko, że komarów w lesie w bród.
Ktoś poradził spryskać się wódką z olejkiem eterycznym, ktoś inny zaznaczył, że wypicie tej
mikstury jest ponoć równie skuteczne, i dzień potoczył się jak zwykle. Groźby klientów
i odreagowywanie bezsennością nocą.
To był rok wejścia Polski do Unii. Koledzy z lingwistyki awansowali właśnie na
Wyspach ze zmywaka na kierowników sali, ale nie miałam odwagi emigrować. Cały świat stanął
w miejscu i było mi obojętne, czy Ziemia kręci się wokół Słońca, czy na odwrót, wiedziałam, że
i tak w końcu pokona mnie codzienność, wystarczy tylko wstać i wykonywać te wszystkie nudne,
powtarzalne czynności. Współlokatorzy, którzy podczas tamtej kłótni dowiedzieli się, że jestem
w ciąży, z niepokojem wbijali wzrok w mój brzuch. Atmosfera stała się nieznośna. Z inicjatywy
Marcina rozglądaliśmy się za większym pokojem.
O całej sprawie powiedziałam tylko Ulce. Jedynej osobie ze Starego Zamku, mojego
rodzinnego miasteczka, z którą utrzymywałam kontakt po ucieczce na studia. Tej, z którą
siedziałam całą podstawówkę w jednej ławce. Takim osobom można zaufać, bo nie odrzucą nas,
niezależnie od tego, jak źle sami o sobie myślimy.
A jednak co innego rymowanka wpisana w pamiętniku na zagiętej kartce z napisem
„sekret”, a co innego dorosłe zwierzenia. Ulka zareagowała poważniej, niż sobie życzyłam,
i od razu pożałowałam szczerości. Nie widziałyśmy się osiem lat, a w szkole średniej nasze drogi
się rozeszły. Zapukała do drzwi nieoczekiwanie, kiedy zupełnie nie miałam ochoty opłakiwać
przy kimś mojego niewidzialnego dziecka. Lekko mnie przytuliła, potem pogłaskała po włosach,
a na koniec, gdy stwierdziła, że nie jest ze mną tragicznie, poklepała rubasznie po plecach.
Zawsze tak robiła, wyższa ode mnie o głowę.
Usiadłyśmy na kanapie w naszym pokoju. Prawie słyszałam oddechy za ścianą. Moi
współlokatorzy okupowali jak zwykle kuchnię – zezowata Anka, która obżerała się ciasteczkami
i tyła w oczach, Łucja, wiecznie spięta z powodu panującego w mieszkaniu bałaganu, i Romek,
który był jego głównym sprawcą. Nagle poczułam, że nie chcę im przedstawiać Ulki, podobnie
jak Marcinowi. Ulka była postacią z bardzo Starego Zamku, bajki, która się skończyła wraz
z przeprowadzką do stolicy. Kiedyś łączyła nas wspólna ławka i niechęć do przedmiotów
ścisłych, teraz chyba to, że obie stałyśmy się kimś innym, niż zamierzałyśmy. Ulka, zamiast paść
owce w Bieszczadach, pracowała w opiece społecznej. Do Warszawy przyjechała na jakiś
egzamin państwowy, prawne uwarunkowania starości albo coś równie absurdalnego. O czym
miałyśmy gadać? Obie życie przeczołgało po swoich dołkach i żadna nie chciała tego przyznać.
– Daleko stąd na dworzec? – przerwała niezręczną ciszę Ulka.
– Jakieś pół godziny. Niby tramwajem szybciej, ale jak staną, to nie zdążysz.
– Mało czasu. – Zerknęła na zegarek.
– Mało – przytaknęłam z ulgą.
– Marta, woda się zagotowała! – krzyczała grubachna Anka. Przyłożyła nos do szyby
w drzwiach i zarechotała. Nawet ja się uśmiechnęłam.
Parząc herbatę, myślałam, że teraz brakuje tylko Marcina. Marcina, który jąka się, gdy
poznaje kogoś nowego. Wtedy wszedł zziajany z dworu i złapał jedną z herbat.
– Nie ma nic zimnego? – wysapał zmęczony czerwcowym upałem.
Ulkę Marcin znał z opowieści, ale widać było, że jest zaskoczony panującym między
nami napięciem. Co mu miałam powiedzieć? Że boję się, że Ulka wypapla o jedno słowo za
dużo. Na przykład „Martynka”. Że będę musiała przyznać, że w przeciągającej się chwili
słabości wszystko jej opisałam. Z typową dla siebie przesadą groziłam przecież skokiem z mostu.
Najlepiej do wysuszonego koryta rzeki. Żaden przypadkowy bohater by mnie nie wyłowił,
a śmierć nadeszłaby szybko i bez bólu. No komu, pytam się, komu miałam to pisać, jak nie Ulce,
z którą wypaliłam pierwszego jointa i z którą szykowałam w pracowni zamach bombowy na
chemiczkę? Piliśmy w milczeniu herbatę w ciasnym pokoju, z każdym łykiem docierało do mnie,
że moje życie jest klęską, a wtedy Ulka wypaliła do Marcina:
– Byłeś już w naszych stronach?
Marcin pokręcił przecząco głową.
– Babcia coś wam przesyła. – Ulka podała mi list. – Wiesz, że ona rozgląda się za
miejscem u nas w DPS-ie?
Marcin, widząc moje wahanie, wziął kopertę, ale jej nie otworzył. Siedziałam jak
sparaliżowana. Tego się obawiałam. Momentu, gdy starość babci stanie się dla mnie wyrokiem.
Osiem lat radziła sobie bez dziadka, aż stało się, zniedołężniała. Nie ma nikogo, kto mógłby się
nią zająć. Bo kto inny, jeśli nie ja?
– Przepraszam, Marta, to nie moja sprawa, ale powinnaś się z nią zobaczyć. Zachowuje
się naprawdę dziwnie. To może być alzheimer – powiedziała Ulka, podnosząc się z kanapy. Tym
razem powstrzymała się w pół gestu przed objęciem mnie.
– Poradzisz sobie z dojazdem? – spytałam z czystej uprzejmości.
– Jasne. U nas i bez tramwajów daję radę.
Powiedziała: „u nas”. I na te słowa pierwszy raz szczerze się do niej uśmiechnęłam.
ROZDZIAŁ 2
Jak to na Kościół? – Marcin zakrztusił się pestką.
– Normalnie. Pisze, że jak nie wrócę do domu, przepisze dom na Kościół.
– Ona jest z armii Rydzyka?
– Co ty, raczej z tych, które całą mszę czekają, aż przejdą się z psiapsiółkami na
ciasteczko – zauważyłam ironicznie. Najpierw kościół, potem kremówki w pobliskiej cukierni.
Nie wiem, czym były nasączone, że babci wpadł do głowy taki szantaż. Rzeczywiście, jej
stosunki z Kościołem były niestandardowe. Nie chodziła do spowiedzi i nie przyjmowała
komunii. Ani w post, ani w święta. Zawsze zajmowała miejsce przy organach i miałam wrażenie,
że robi to z litości dla parafian, której najwyraźniej nie miał organista. Mówiła cicho, śpiewała
głośno. Odważnie. Pełną piersią. Właściciele cukierni od lat zamawiali u niej przetwory
z owoców. Część rogalików z nadzieniem śliwkowym w ogóle nie trafiała do sprzedaży, tylko
od razu lądowała na stole u proboszcza. Być może to z tych względów odpuszczał babci grzechy
zaocznie. Cały koloryt Starego Zamku stanął mi nagle przed oczami.
Poniemiecki kościół, na którego wieżę bałam się wejść, a potem spojrzeć w dół, kocie łby
na dziedzińcu, w szpary pomiędzy którymi powchodziły mi pożyczone od sąsiada szewca szpilki.
Schody plebanii, na których siadywałam, gdy jedyną moją powierniczką była siostra Weronika.
Nie pytała ani o ojca, ani o matkę. Nie wiem, może słyszała plotki, a może rozumiała, że jestem
u niej właśnie dlatego, że nie docieka. Tak byłam spragniona miłości, że na chwilę uwierzyłam
w Boga. Zamyśliłam się nad przeszłością kogoś obcego, kto kiedyś był mną, aż poczułam zapach
smażonych śliwek babci.
– Co ci, Marta? Milczysz od godziny – odezwał się Marcin. – Czereśni nie jesz.
– Zastanawiam się.
– Chyba nie nad powrotem?
– Nad tym, żebyśmy wrócili tam razem – powiedziałam zupełnie poważnie. Takim
tonem, jakbym oznajmiała mu, że podjęłam decyzję.
Wtedy Marcin ucichł na dłużej. Dałam mu czas. To był właśnie sekret jego spokoju,
nigdy nie mówił nic, co mogło sprowokować kłótnię. Jedyne racjonalne rozwiązanie na ośmiu
metrach kwadratowych. Nie musiał się odzywać. Wszystko przemyślałam. W sumie, jakby się
chwilę zastanowić – czy po to kończyliśmy lingwistykę i tłukliśmy dwa języki, żeby teraz
wyjechać tam, gdzie język służy do plotkowania? Czy po to z mozołem tkaliśmy tutaj sieć
kontaktów, żeby wpaść w pajęczynę małomiasteczkowych wpływów i zależności? Czy po to
uciekliśmy spod dyktatury rodzin, żeby pod czujnym okiem sąsiadów podobną rodzinę zakładać?
Nie. Ale z drugiej strony, czy po to robiliśmy studia językowe, żeby odczytywać z komputera
komendy i odsuwać słuchawkę od ucha, gdy regularnie obrzucano nas błotem? Czy tak wiele
była warta sieć kontaktów oparta na wzajemnej wymianie usług? I czy to nie rodzinę oboje
uważaliśmy za wartość?
– A co jeśli twoja babcia naprawdę jest chora? – odezwał się Marcin.
– Jeśli to alzheimer, to może tylko zapomniała, że jest zdrowa? – próbowałam żartować.
– Albo zakochana? Temu też najwyraźniej towarzyszą zaniki pamięci. – Wskazał na
kolekcję szklanek na stole. Kiedyś obiecałam od razu je zmywać albo chociaż wynosić do
kuchni.
– No co ty! Ludzie w tym wieku nie myślą już o miłości.
Podszedł do mnie i objął mnie za głowę:
– Czy to znaczy – pogłaskał mnie po włosach – że nie będziesz mnie kochać do śmierci?
– Ciebie to nawet po śmierci.
Spojrzał na mnie poważnie, zbyt poważnie jak na nasze dwadzieścia siedem lat i całe
życie przed nami. Aż musiałam dodać:
– Twojej, oczywiście.
Był mój. Tak samo jak moja była babcia Flora. Zrozumiałam to właśnie wtedy, w obcym
pokoiku na Woli, gdy przygnieciona ciałem Marcina upadłam na nie swoje łóżko. Pieściliśmy się
całą noc, omijając to miejsce, które zamiast z życiem kojarzyło mi się ze śmiercią.
Odkąd podjęliśmy decyzję o wyjeździe, praca zaczęła sprawiać nam więcej radości.
Klienci ze zdumieniem wysłuchiwali naszych propozycji, co zrobić, żeby niewielkim kosztem
przedłużyć okres kredytowania, i byli zdziwieni, że rozmawiają z człowiekiem, a nie
z automatem. Znajomi, których pomoc sobie ceniliśmy wcześniej, przestawali się odzywać.
Pomału wypadaliśmy z obiegu. Przecież przenosiliśmy się gdzieś na zachód, do ziemi, którą
musieliśmy na nowo odzyskać.
Pod koniec czerwca bez zbędnych ceregieli spakowałam nas we wspólną torbę. Jedna
wystarczyła, zmieścił się nawet mój zestaw pędzli i farb do dekupażu. W Warszawie, poza
workiem ubrań, kilkoma drewnianymi półkami, własnoręcznie złożonym stołem z Ikei, nie
zostawiliśmy nic. Nawet wspomnień, bo przecież obiecaliśmy sobie wymazać to, co rozsadzało
pamięć.
Kiedy pociąg ruszył, naszło mnie przeczucie, że to podróż w jedną stronę.
– Postawiła jeszcze jeden warunek! – rzuciłam, przekrzykując dudnienie kół. Chętnie
stawaliśmy w łączeniu między wagonami, lubiliśmy patrzeć na uciekające tory i ziemię pod
nogami. – Mamy się pobrać.
– Czy powiedziałaś to, co usłyszałem? – Skrzywił się Marcin.
Przytaknęłam kiwnięciem głowy. Nagle wydało mi się to bardzo zabawne, tak bardzo, że
wybuchnęłam śmiechem.
– Znowu podpuszczasz – Marcin zinterpretował sytuację po swojemu.
– Nie. Proponuję ci ślub pod presją. Na zachętę dodam, że nie będę już ani młodsza, ani
piękniejsza, ale mogę być bogata. Wchodzisz w to?
Nie odpowiedział, ale pomimo trzech przesiadek wciąż mi towarzyszył. Cieszyłam się
z tego czasu pomiędzy „tam” i „tu”, pomiędzy „dzisiaj” i „wczoraj”, i przygotowywałam się na
spotkanie z babcią. Gnębiły mnie wyrzuty sumienia, jak sobie radziła po śmierci dziadka.
W jakim musiała być stanie, jeśli zdecydowała się zamieszkać w DPS-ie zwanym powszechnie
„domem starców”. Kiedy byłam zuchem, odwiedzaliśmy mieszkańców w ciasnych
dwuosobowych pokoikach, a potem w harcówce dyskutowaliśmy, co znaczy odpowiedzialność
za starszych ludzi, historia, korzenie i tym podobne gawędy.
Na ostatnim odcinku drogi powitały nas trzy sarny. Stały przy torach, wpatrzone
w mijający je pociąg. Byłam pewna, że to właśnie te tropiłam w dzieciństwie. Jakbym nie
zauważyła upływu czasu, tego, że nie mam już dwunastu lat i przyszła pora, by upomniała się
o mnie dorosłość.
– Następna stacja nasza. Zbiórka – zarządziłam i wstałam, by zdążyć wyjąć z pękatej
torby kurtkę. Za oknem lało. W ścianie deszczu, wydawało mi się, podchodziły do torów też
zające i lisy. Pociąg w tych stronach widać był wciąż nie lada atrakcją.
– O której ciuchcia do Starego Zamku? – spytałam dróżnika.
Zlustrował mnie wzrokiem. Pociąg przyjechał, nic dziwnego, takie rzeczy się zdarzają,
ale że ktoś z niego wysiadł? To już jest nowina!
– Pani, ciuchci dawno nie ma. Z buta trzeba iść. Tory przecie rozebrali. No chyba że
taryfę weźmiecie. – Wskazał ręką mercedesa z szyldem TAXI. Wcale mnie to nie zdziwiło.
W Starym Zamku od zawsze królowała ta marka samochodów. Kierowca musiał pamiętać lata
świetności stacji, skoro wciąż liczył na pasażerów.
Niestety, w naszej sytuacji nie mogliśmy sobie pozwolić na taksówkę. Pociągnęłam
Marcina za rękaw w przeciwnym kierunku i powiedziałam:
– Chodź, może zdążymy, zanim znowu się rozpada. To tylko sześć kilometrów.
Przypomniały mi się lata spędzone w ZHP i umilałam nam spacer po osieroconym przez
tory nasypie, nucąc „płonie ognisko w lesie, wiatr smętną piosnkę niesie…”. Marcin patrzył na
mnie z większym zdziwieniem niż wcześniej na leśne zwierzęta.
– Nie mów, że tego nie znasz – przekomarzałam się z nim. – I uważaj na kamyki, weź
torbę wyżej, bo się zmoczy.
W butach znajomym taktem zgrzytał mi wilgotny żwirek. Przyjemnie, jak nadmorski
piasek. Znowu byłam u siebie.
ROZDZIAŁ 3
Dom stał tam, gdzie go opuściłam. Nie poszedł mnie szukać, spokojnie czekał w dawnym
miejscu. Trudno się dziwić. W końcu miał swoje lata i widział już wiele rozstań i powrotów. Nie
mogłam wykluczyć, że nadal wyglądał tych, którzy powołali go do życia w roku 1921 metodą
murarską „cegła, zaprawa, cegła”, a potem odeszli w niepamięć historii.
W starym fotelu dziadka na werandzie siedziała babcia Flora, pochylona nad krzyżówką.
W ogóle się nie zmieniła. Wciąż najbardziej wyraziste były u niej oczy w ciemnej oprawie, które
otwierała lub przymykała, w zależności od nastroju. Zastaliśmy ją w takim właśnie półśnie, jakby
dawała nam szansę na ucieczkę. Skoro nie czmychnęliśmy, zamruczała: – Część ciała w tytule
jednodniówki futurystów Jasieńskiego. Na cztery litery – dodała dla ułatwienia.
– Du… du… du… pa? – zająknął się Marcin. Zapomniałam go uprzedzić, że babcia Flora
jest polonistką z krwi i kości, a to nie mija wraz z przejściem na emeryturę. Do tego zastosowała
stary test dziadka Stefana na kandydata na narzeczonego dla ukochanej wnusi Martusi. Znaczy
się dla mnie.
– Uuuuu…cho? – Marcin się nie poddawał.
– Bżuh – zatriumfowała babcia z najszerzej otwartymi oczami. Po czym bez całowania
i uścisków zaprosiła nas do środka. 1:0 dla niej. Marcina miałyśmy z głowy. Speszony
niefortunną wpadką, a może umordowany podróżą, ukrył się w moim dawnym pokoju na
poddaszu. Jak się zorientowałam, mieściła się tam teraz biblioteka. Jeszcze za życia dziadka
często o tym wspominali. Raz mnie tym straszyli, innym razem mi to obiecywali. To jedyna
zmiana w domu, jaką dostrzegłam, wszystko inne pozostało takie samo. Dużo to czy mało, gdy
w miejscu własnych zastaje się cudze książki? Przyjrzałam się, z jaką pieczołowitością zostały
posegregowane woluminy. Słowniki i encyklopedie w jednym szeregu, na wysokości oczu
siedzącego, literatura faktu także blisko biurka, literatura niemiecka i cały rząd starych
niemieckich książek – jeszcze w gotyku, chyba przedwojennych – na najwyższej półce. Równo
ułożone, grzbiet w grzbiet, widać, że rzadko wyjmowane, bo babcia Flora nie była pedantką. Te
książki wciśnięte pod sufit prawie go wybrzuszały. Z zewnątrz musiały przypominać napęczniały
wrzód domu.
Widząc babcię w dobrej formie, w pierwszej chwili się ucieszyłam, ale zaraz
zaniepokoiłam. Nie mogłam znaleźć powodu, dla którego zdecydowała się porzucić werandę,
fotel i biurko, ze stosem piętrzących się na nim gazet, kłębków wełny, paragonów i luzem
zapisanych kartek. Czyżby jednak jakaś podstępna choroba mózgu? Czy znienacka, jak to bywa
z chorymi na alzheimera, nie zwróci się do mnie imieniem mojej matki i tym samym przerwie
niechcący trwające odkąd pamiętam milczenie? Wszystko to było podejrzane.
Dom miał jasno wyznaczone strefy wpływów, które wprawdzie po śmierci dziadka
i mojej wyprowadzce straciły na znaczeniu, za to przetrwały w moich nawykach. Ja zajmowałam
poddasze i tu czułam się najswobodniej, dziadek uciekał przed ludźmi i kłopotami do komórki na
podwórzu, w której z kolei nigdy nie niepokoiła go babcia. Na parterze urzędowali goście,
najczęściej uczniowie. To ciekawe, ale rzadko odwiedzały nas osoby dorosłe, z sąsiadów jedynie
Tadeusz Wojtak, nigdy inni nauczyciele, w ogóle nie wpadała do nas żadna rodzina. Jakby
dziadek i babcia spotkali się jako byty osobne, dwie bańki mydlane, które potrafią się z sobą
łączyć i przez siebie bez uszczerbku przenikać, lecz niech dotknie ich jakiś obcy palec, a zaraz
znikają.
Na piętrze, gdzie mieściły się sypialnie, od zawsze królowała babcia Flora. Królowa nie
zmieniła się ani trochę. Ani nie urosła, ani nie zmalała, ani nie przytyła, ani nie schudła, włosy
nie mniej, nie bardziej siwe niż dawniej. Zaraz po oczach najważniejszy był u niej głos. Mówiła
tak cicho, że wszyscy nadstawiali uszu, nie chcąc uronić ani przecinka. Taka nauczycielska
sztuczka. Na szafie w salonie jak zwykle straszyły druty, obciągnięte kolejną rozpoczętą robótką.
Babcia Flora nieustannie pruła wełnę i z resztek potrafiła wyczarować swetry z bufkami, tuniki
z kapturem i szalem, rzeczy, które z przyjemnością bym włożyła dziś, a których wstydziłam się
nosić jako dziewczyna, gdyż brakowało mi odwagi, by zaznaczyć swoją indywidualność
ubiorem. W grupie umiarkowanych punków wszyscy różniliśmy się tak samo: swetry nosiliśmy
poszarpane w identyczną manierę, z podobnymi łatami na łokciach i agrafkami wpiętymi w tych
samych miejscach. Prawdziwą rebelią byłoby wówczas paradowanie w babcinym pulowerku.
Teraz wreszcie mogłam się na to odważyć.
Kremowy wzór w róże był wyjątkowo kobiecy. Dotknęłam miękkiej wełny. Może nauczę
się wreszcie dziergać! Z dekupażem sobie radzę, przeszło mi przez myśl, zanim jednym ruchem
babcinej ręki zostałam usadzona na krześle.
– Coś ci Martusia doradzę – wyszeptała. – Weź ty temu swojemu podsuń jakieś
opracowanie futurystów. Albo i sam oryginał. Stefan się w grobie przewraca.
Roześmiałam się. Duch dziadka krążył w powietrzu, a on sam spoglądał na mnie z obrazu
na ścianie. Dziadek był na nim sową. Namalowałam ten portret w wakacje między szóstą
a siódmą klasą. Babcia przez tyle lat go nie zdjęła, choć na pewno nie spełniał jej wymagań
estetycznych. Byłam jej za to wdzięczna. Kiwając się na krześle, z uśmieszkiem na ustach
mruknęłam tylko:
– Ma na imię Marcin. – Po czym dodałam ciszej: – Babciu.
Wzruszenie ścisnęło mnie w gardle. Odzyskałam dom, a bałam się, że pozostanę
bezprizorna. Dom to jednak coś więcej niż budynek. Szczególnie ten, w którym spędziliśmy
dzieciństwo.
To był czas zmian. W 2004 roku, po dwustuletnich turbulencjach, Polska wracała do
Europy. Tak, przyznaję uczciwie, że jeszcze parę miesięcy wcześniej, zanim się dowiedziałam
o ciąży i zanim odkryłam, że nic się z niej nie urodzi, czyli w czasie dziecięcej niewinności,
śpiewałam Odę do młodości, stojąc z biało-czerwoną flagą na Krakowskim Przedmieściu.
Poniosły mnie wtedy patriotyczne uczucia, co prawda w zupełnie innym kierunku niż grupę
młodzieży, która po drugiej stronie ulicy przekrzykiwała nas słowami „Wielka Polska katolicka”.
W nich dopiero była determinacja, wszechpłomień. Dwudziestu ich było, ale zdołali zwerbować
dwie starsze panie, które stwierdziły, że porządnych ludzi można poznać po dobrze
wypastowanych butach i schludnej fryzurze.
Przyszłość kraju leżała w rękach Europy, a moja w rękach babci Flory i rysowała się
raczej mgliście. Pierwszego dnia nawet słowem nie wspomniałyśmy o liście z ultimatum.
W ogóle nie rozmawiałyśmy dużo, jakbyśmy nie miały długiej przerwy w kontaktach i nic do
nadrobienia. Tym bardziej niezręcznie było zagaić temat. Czułam, że ocieram się o sprawy
ostateczne, jakkolwiek patrzeć, dom starców to rodzaj przytułku, i nie chciałam zmuszać babci
do czegokolwiek. Chyba nie dopuszczałam myśli, że babcia Flora naprawdę się wyprowadzi, ale
brakowało mi odwagi, by otwarcie ją zatrzymać. A może po prostu szukałam usprawiedliwienia
dla swojej opieszałości.
Na wszelki wypadek postanowiłam włożyć walizę do szafy nierozpakowaną. Zawsze
łatwiej uciec. Ile to razy w pośpiechu zbierałam rzeczy i opuszczałam ten dom? Nie dalej niż do
strumienia, bo zaraz mnie dziadek doganiał i krzyczał, że skoro nie wracam, to on ścina moją
ukochaną jabłonkę. „Co komu po drzewie, kiedy nie ma z kim potem zjeść szarlotki” – droczył
się i groził mi palcem. W te dni pachniało później ciastem, a z dziadkiem Stefanem
dyskutowaliśmy niespiesznie, jakbyśmy grali w szachy. Argument – kontrargument. Takie czułe
przepychanki mistrza słowa z czeladnikiem. Kiedy wyszłam po raz ostatni, nikt mnie nie
zatrzymał, a jabłonka pozostała na swoim miejscu. I wciąż kwitła. Tylko ja nie miałam z kim
porozmawiać o wpływie Kanta na samobójstwo von Kleista. Nie wiem zresztą, czy to
zagadnienie wciąż mnie interesowało. Von Kleist? Czy to jeden z „moich” irlandzkich dłużników
w call center?
Waliza stawiała opór i za nic nie chciała się zmieścić pod wiszące w równym rzędzie
palta i sukienki. Szybko się okazało, że dno szafy wypełniły szczelnie poupychane, przykryte
kocami, paczki jednorazowych pieluch. Starość, ten niechciany gość, też potrzebowała swojego
miejsca. Odkrycie zawstydziło mnie. Zamknęłam drzwiczki pospiesznie. Usiadłam na bagażu
i kalkulowałam. Nie chciałam patrzeć na pomarszczone ciało babci, nie chciałam zasadzać się
z gąbką na jej obwisłe piersi i gonić z łyżeczką rosołku za trzęsącym się podbródkiem. Dawno
przestałam jej dotykać, a teraz miałabym tak dalece przekroczyć granice fizycznej intymności.
Nigdy. I cóż z tego, że ona zmieniała mi pieluchy w czasach, gdy żadnej z nas to nie krępowało.
Zaczynałam akceptować jej decyzję o oddaniu się w ręce obcej pielęgniarki. Chyba obie za
dobrze pamiętałyśmy umieranie dziadka, żeby znów przyjąć w domu śmierć. Przyjrzałam się
babci pod tym kątem następnego dnia. Jedna rzecz nie pasowała do mojej diagnozy – tryskała
energią, a jej szeroko otwarte oczy zyskały dziwny blask. Spojrzenie chuliganki szykującej się do
przewrotu na podwórkowym trzepaku.
ROZDZIAŁ 4
Babcia przemyślała sobie tę sprawę zamieszkania w domu opieki? – spytałam pewnego
dnia przy śniadaniu, wolno przeżuwając bułkę, żeby ukryć drżenie głosu. – Może coś trzeba
pomóc?
Pokręciła przecząco głową. Znowu byłyśmy same. Mogłam coś jeszcze powiedzieć,
o tych pieluchach zwłaszcza, ale milczałam. Wyglądała zupełnie normalnie, jakby wcale nie
wybierała się umierać. Inaczej niż ci ludzie z czasów mojej aktywności w zuchach. Wtedy, a było
to przed epoką poprawności politycznej, odwiedzaliśmy w domu przy ulicy Leśnej nie
„seniorów”, tylko po prostu „staruszków”, i typowaliśmy, który następny umrze. Kto trafił trzy
razy z rzędu, dostawał odznakę „bystre oko”. Umierali jeden po drugim, a każda śmierć stawała
się nadzieją dla innych czekających. Nadzieją, że także tym szczęśliwcom uda się szybko zejść
i kolejka posunie się do przodu. A kiedy przyjdzie pora na nich, odmienią się brutalne zasady
gry.
– Dziś podjedziemy na Leśną. Zawiozę parę rzeczy – zapowiedziała babcia. – A potem do
szkoły. Musisz gdzieś przecież pracować.
Słusznie. Pogodziłam się z tym, że dopóki nie uregulujemy kwestii związanych
z przejęciem domu, donikąd się nie wybieram. Nic dziwnego, że babcia pomyślała o liceum.
Dalej utrzymywała kontakt z nauczycielkami emerytkami, których dzieci i wnuki poszły w ich
ślady. Ja uzyskałam uprawnienia nauczycielskie podczas studiów na lingwistyce, ale
powodowały mną wyłącznie względy praktyczne, a nie rodzinne sentymenty czy – tym bardziej
– pasja.
Przyjechała ta sama taksówka, którą widzieliśmy na dworcu. Kierowca przypatrywał mi
się w lusterku tak długo, że poczułam się skrępowana. Zamknęłam oczy. Zaciskając nienaturalnie
powieki, próbowałam się przygotować do wizyty w domu opieki. Z zamyślenia wyrwał mnie
głos:
– Pan włączy postój, wnuczka zostanie. – Babcia Flora trzasnęła drzwiczkami, dziarsko
porwała siaty i zniknęła za furtką z domofonem.
Bawiła się ze mną lub raczej mną. Oddała w zastaw, jak rzecz. Ogarnęło mnie takie
wzburzenie, że nie mogłam dalej pozorować senności. Dla zabicia czasu zaczęłam uczyć się na
pamięć tablic rejestracyjnych zaparkowanych w pobliżu aut, ignorując natarczywe spojrzenia
taksówkarza. Tego kierowcy nie kojarzyłam. Pewnie już zasięgnął języka w miasteczku
i wiedział lepiej ode mnie, kim jestem. Mnie z kolei zupełnie nie interesowało, z kim mam do
czynienia.
– Marta, ty mnie nie poznajesz? – odezwał się w końcu.
I dopiero wtedy go zobaczyłam. Piotrka, zwanego Guciem, brata Ulki. Ukrywał się pod
zarostem.
– Guciu? – spytałam dla potwierdzenia. – Co u ciebie?
Odwrócił się. Nie znosił tego przezwiska. Zamrugał nerwowo i powiedział z lekkim
wyrzutem:
– Nic się nie zmieniłaś!
– Ty też nie – skłamałam, ale czy ludzie w takich sytuacjach oczekują prawdy? Bo
z Gucia, którego zapamiętałam, temu facetowi została tylko okrągła twarz. Wąsy i broda
sprawiały, że wyglądał jak pyzaty krasnal deportowany zza Odry.
Obawiałam się, że wyczerpaliśmy temat, a cisza stawała się niezręczna. Rzuciłam jeszcze
wymuszone:
– A Ula tutaj?
Gucio głupawo się uśmiechnął i ściszonym głosem, jakby się bał, że siostra usłyszy,
powiedział:
– Ulka? Tu utknęła. I tu zdech..., zejdzie – poprawił się w ostatniej chwili.
Widać nic się między nimi nie zmieniło. Ja z kolei zdałam sobie sprawę, że choć
wykasowałam kolegów szkolnych z pamięci, dla nich pozostałam Martą z plecakiem pełnym
książek, Martą, która pozwala odpisywać na klasówkach, Martą, która podbiera babci przed
sprawdzianem pytania, a od dziadka wyciąga je podstępem. Nie miałam ochoty wracać do tej
przeszłości. Dotyczyła jakby kogoś obcego, sieroty noszącej ciężar niepopełnionych zbrodni.
Przed tym uciekłam. Źle się czułam, mówiąc na „ty” wyrośniętemu Guciowi, a mimo to nie
mogłam się przemóc, by nazywać go Piotrem. Gdzieś w zakamarkach Starego Zamku czekały na
mnie jeszcze koleżanki robiące kariery ekspedientek, koledzy szkolni wciągnięci do policji,
piekarze i – rzecz jasna – nauczyciele. Licząc pobieżnie, stu pięćdziesięciu abiturientów liceum
z mojego rocznika musiało jakoś ułożyć sobie życie w miasteczku. Żadnego z nich nie chciałam
spotkać. Najmniej Ulki. Tylko dlatego spuściłam głowę i posłusznie czekałam na babcię
w taksówce.
Wróciła po dwudziestu minutach w promiennym nastroju, uwolniona od toreb.
Oczekiwałam, że zdradzi coś więcej, ale mruknęła tylko:
– Zajęłam kolejkę. Trzy śmierci muszę przeżyć.
Po czym kazała się zawieźć do liceum, a ja spłonęłam rumieńcem. Co z tego, że babcia
Flora sobie żartowała, jeśli żart wcale nie był tak daleki od rzeczywistości.
Prawie się zdziwiła, że zamierzam być obecna na rozmowie w sprawie własnej pracy.
Postanowiłam odzyskać przewagę, ale i tu, w szkole, nie miałam szans służyć jej za
przewodniczkę. Po krętych schodach skakała sprawnie jak kozica, a kiedy wyprzedziwszy ją,
chwyciłam za klamkę pokoju nauczycielskiego, oznajmiła triumfalnie:
– Spotkanie jest w bibliotece. – I zrobiła nagły zwrot. Zanim zdążyłam zareagować, już
posadziła mnie na krzesełku i ściskała się z wicedyrektorką.
Chemiczka Jadwiga Kosowiak nigdy mnie nie uczyła, ale o jej metodach dydaktycznych
krążyły legendy. Przezywana Siarką stała się ikoną naszego liceum i straszono nią uczniów od co
najmniej trzech pokoleń. To ona na zastępstwie tak zalazła nam za skórę, że próbowałyśmy
z Ulką wysadzić ją w powietrze. Bezskutecznie. Była niezniszczalna.
Natychmiast zrozumiałam, dlaczego tak wstrętna była mi myśl o zatrudnieniu się
w szkole. Gdyby ta kobieta miała zostać moją przełożoną, wolałabym wypatrywać na kolejowym
parkingu śladów przeszłości jako kierowca taksówki. Dla wszystkich było jasne, że zaproszono
mnie ze względu na babcię. Wstałam i powiedziałam głośno:
– Nie chcę być nauczycielką.
– To nawet lepiej, rybko – parsknęła chemiczka. – Bo mamy tylko etat w bibliotece.
Babcia Flora mrugnęła do Kosowiakowej i pociągnęła mnie za rękę w kierunku wyjścia.
Wciąż nie zwalniała uścisku. Całe szczęście, że trwały wakacje. Na schodach o mało nie
zderzyłyśmy się z nastolatką z dzieckiem przy piersi. Babcia zatrzymała się gwałtownie
i spojrzała surowo na dziewczynę.
– Michalina, warzywa jesz? Dziecko musi dostawać jarzyny.
– Ziemniaki. I cebulkę – tłumaczyła się małolata z buzią pełną chipsów.
Nawet po przejściu na emeryturę babcia Flora znała młodzież w miasteczku.
– Przyjdź do nas kiedyś na obiad – zaprosiła Michalinę, jakby tego rodzaju zaproszenie
było zupełnie naturalną rzeczą, wręcz obyczajem.
Babcia wydawała się być zadowolona z obrotu spraw. Nie wiem, czy z nieudanej
rekrutacji, czy z wymiany zdań z młodocianą matką. Stałyśmy za rączkę, jak wnusia z babunią,
szukając wzrokiem Gucia taksówkarza. Od kiedy pamiętam, tak to wyglądało. Nie miałam ani
matki, ani babci, los pokarał mnie matko-babcią, hydrą z dwoma głowami. Na uroczystościach
z okazji 26 maja klaskała tak głośno, że przyciągała ciekawski wzrok wszystkich. Na akademiach
w Dzień Babci i Dziadka oboje reprezentował dziadek Stefan. Wyrozumiały, troszczył się o świat
moich dziecięcych fantazji. Obmywał pod kranem świeże marchewki z ogrodu, był przy mnie,
gdy chowałam wróbelka, który wypadł z gniazda w oborze. Kiedy sprzedali krowę, którą
udomowiliśmy niczym podwórkowego psa, pozwolił mi ją opłakać. Pamiętam, jak rysowaliśmy
kredą szkolną na chodniku strzałki, żeby mogła trafić do domu, gdyby jej było źle w nowym
miejscu. Nic nie wspomniał o rzeźni. To dziadek po raz pierwszy obciął mi włosy. Z głowy
leciały mi loki, prosto na rozłożoną na podłodze gazetę z czerwonym tytułem, którego nie
umiałam przeczytać. Gazety dziadek z namiętnością czytał, a później wrzucał w ogień. Także
egzemplarz z puklami wylądował w piecu, a babcia na ten widok wybiegła z domu i tak długo
wałęsała się po polach, że krowa dostała zapalenia wymion od nadmiaru mleka.
Przewrotny inżynier losu zabrał mi przedwcześnie najlepszego sojusznika, a owdowiała
babcia włożyła sztywny gorset i stała mi się jeszcze bardziej obca. Aż do tego dnia, kiedy
w moim rodzinnym miasteczku nie przyjęłam pracy, o którą się nie ubiegałam. Wówczas
pojawiła się nadzieja, że był w tym jakiś sens, że to we mnie splotły się w supeł wszystkie
rodzinne lęki. Może tylko ja okazałam się wystarczająco silna, żeby go rozplątać.
Wróćmy jednak do dnia, kiedy wypatrujemy Gucia taksówkarza i stoimy z babcią za rękę
w palącym słońcu. Biło od niej ciepło. Uścisk spoconych dłoni bardziej niż lejący się z nieba żar
rozgrzewał nas obie. Ten moment mógłby trwać dłużej, była w nim nieskrępowana siła więzi.
Mógłby, gdyby nie to, że Gucio pomachał do nas spod stuletniego dębu:
– Tu stoję, w cieniu.
No i ciężko było dalej się trzymać za ręce, tak bez słowa. A jeszcze ciężej sensownie się
odezwać.
– Puść mnie – syknęłam w końcu.
Uśmiechnęła się tylko, jakby zrozumiała:
– W domu porozmawiamy. Tak szybko wyrosłaś, a ja, ja… no nie wiem kiedy.
Objęłam wzrokiem teren szkoły. Nie czułam nic, jakbym nigdy w tym miejscu nie była,
jakby mnie z nim nic nie łączyło. Spędziłam tu cztery lata, ale nie mogłam sobie przypomnieć ani
jednej sytuacji spoza zestawu zabawnych anegdotek, którymi raczyłam znajomych w Warszawie,
gdy wspominaliśmy szkolne lata. Nie byłam nawet pewna, czy te wydarzenia naprawdę
zaistniały, może tylko gdzieś o nich przeczytałam i z tych strzępków zlepiłam własną przeszłość?
Może były na tyle zabawne, że pokazywały mnie jako lubianą w klasie nastolatkę o lekko
szalonych pomysłach. Kogoś, kim nigdy nie byłam.
Skrzypnęły ciężkie drzwi szkoły i wyszła Kosowiakowa. Michalina poderwała się
ze stopni, ukłoniła dyrektorce, która ledwo zwróciła na nią uwagę, i przemknęła w stronę lasu,
nie zauważając naszej obecności.
Babcia Flora popchnęła mnie delikatnie na tylny fotel i usiadła obok mnie. Była nieco
spokojniejsza, jakby nie musiała już nic załatwiać, donikąd prowadzić, nic organizować.
Wiedziała, że Gucio taksówkarz trafi do domu. Przymknęła oczy, a ja zadrżałam. W taki półsen
coraz częściej zapadał przed śmiercią dziadek Stefan. Odpływał myślami, by znienacka wtrącić
jakąś błyskotliwą uwagę w odpowiednim momencie. Wstrzymywałam oddech, żeby nie zakłócić
mu odpoczynku. Nie wiem, jakie odwiedzał wspomnienia, nie wiem, czy był w ogóle tych
przestojów świadomy, ale pewnego razu nieoczekiwanie wyznał: „To, co dla ciebie jest historią
– wojna, PRL – dla mnie jest trucizną o przedłużonym działaniu”.
Przestraszyłam się, że babcia Flora też zaśnie wiecznym snem. Ta zaś, jakby wyczuwając
moje obawy, odezwała się do kierowcy spod przymkniętych powiek:
– Zamierzam umrzeć, młody człowieku, ale jeszcze nie dziś. Wolniej, proszę.
Taksówkarz wszedł w zakręt i zahamował z piskiem opon. Choć babcia budziła respekt,
to nie jej uwaga wywołała taką gwałtowną reakcję. Przed nami stała cysterna, z której na jezdnię
sączyło się mleko. Kierowca wściekły chodził dookoła samochodu i wrzeszczał przez komórkę
tekst, którego nie zacytuję, bo nie umiem odtworzyć równie kwiecistej polskiej mowy. Na
poboczu rzeka mleka wpadała w rzekę krwi. Pies był tak ogromny, że w pierwszej chwili
pomyślałam, że to cielak. Jeszcze oddychał, ale chyba niewiele mu życia zostało, bo mocno
krwawił.
Gucio zaklął, splunął, chrząknął, gwizdnął. Inni kierowcy za nami równie głośno dawali
wyraz zniecierpliwieniu. Taksówkarz mruknął coś pod nosem i zabrał się do okrążania cysterny.
– Stój pan. Oczu nie masz? – Babcia Flora nigdy nie podnosiła głosu, a szyk zdań
wskazywał na wyraźne wzburzenie: – Zabieramy tę krowę z pobocza. Ale już.
Kiedy Gucio się sprzeciwił, odważyłam się zaprotestować i ja. Bałam się psów, a ten
wyglądał wyjątkowo groźnie. Miałam swoje powody, żeby go tam zostawić.
Na nic się zdały nasze protesty i tłumaczenia, że przecież winny jest kierowca cysterny,
że to on psa potrącił, my tylko przypadkiem przejeżdżaliśmy, więc nie mamy obowiązku nic
robić. Wystarczy pójść swoją drogą, a psa zostawić, niech skona.
Nie wdając się z nami w dyskusję, babcia Flora przeszła do działania. Próbowała
bezskutecznie zdjąć pokrowiec z siedzenia kierowcy, aż złowieszczo ściszonym głosem
zapowiedziała Guciowi, że albo jej pomoże, albo ona doniesie na niego do urzędu skarbowego,
że wozi pasażerów bez licznika. Gucio mógł oczywiście zaprzeczać, próbował zresztą, ale
pokornie zdjął pokrowiec, czym potwierdził ostatecznie swoją winę. I tak stałam się posiadaczką
psa rasy mieszanej, krzyżówki bernardyna z krową. Nazwałam go Taxi. Nic innego nie przyszło
mi do głowy. Sumienie by mnie zamęczyło, gdybym się wtedy nie poddała woli babci Flory.
Kiedy wróciłyśmy od weterynarza cudotwórcy (do którego zawiózł nas Gucio, a jakże!) i kiedy
wyjaśniłam zdumionemu Marcinowi, że to ani koń, ani krowa, tylko pies i to na dodatek „mój
– nasz” pies, i że – owszem – dalej się boję psów, ale Taxi już nie, babcia Flora wyszeptała:
– Wyjdzie z tego.
Potem zamilkła, wzięła mnie za rękę, jak wtedy pod szkołą, i w półmroku słuchałyśmy,
jak Taxi przewraca się w bólu, jęczy, ciężko oddycha, charczy i sapie. Jak powłóczy nogami, by
doczołgać się bliżej nas.
– Najbardziej boli śmierć z obojętności. – A potem, przymknąwszy oczy, rzuciła jeszcze
ciszej, tak cicho, że do dziś nie jestem pewna jej słów: – Są jeszcze jacyś Żydzi w Warszawie?
Nie wiedziałam, o co pyta, więc milczałam.
– Nie ma pewnie, Niemców nie ma. Poliaczki tylko – odpowiedziała sama.
Wtedy coś mnie tknęło po raz pierwszy. Nie na tyle jednak, żeby drążyć temat.
Wiedziałam, że babcia Flora część wojny spędziła w Warszawie, a strzępki opowieści szybko
wpasowałam w ramy szkolnych lektur. Jak powstanie – to warszawskie, jak tajne komplety – to
polskie, jak wojna – to z Niemcami. Przecież nie z Ruskimi. Tak mnie wyuczyło PRL-owskie
państwo, którego dziadkowie stali się gorliwymi reprezentantami. Mieli nieść kaganek oświaty,
przynieśli kaganiec. Ich uwikłanie w poprzedni system stało się dla mnie z biegiem lat coraz
bardziej oczywiste i… coraz mniej istotne. Nauczyłam się odczytywać znaki przeszłości – skąd
taki piękny dom? Wstydliwa legenda rodzinna głosiła, że dziadek Stefan powiesił obrazki Stalina
w każdym pokoju. Czy to dlatego nikogo im nie dokwaterowano? Nie zgłębiałam ani tym
bardziej nie kwestionowałam ich biografii. Było, jak było. Dopiero powrót do Starego Zamku
w towarzystwie Marcina sprawił, że musiałam ponownie się zmierzyć z historią mojej rodziny,
która okazała się być także moją bardzo osobistą historią.
ROZDZIAŁ 5
Nie musiałam długo czekać na okazję, żeby uchylić przed Marcinem rąbka tajemnicy.
Wszystko mi się tu kojarzyło z dorastaniem i wykorzenieniem. Następnego dnia wypuściliśmy
powłóczącego brzuchem po podłodze Taxi na wielkie pastwisko za domem.
– To zabawne – parsknęłam bezwiednie.
– Ale co? – Marcin lubił mój uśmiech, wybaczał mi, kiedy żartowałam z niego, z Boga,
diabła i wszystkich świętych, bylebym tylko się śmiała.
– Psikus losu. W dzieciństwie pasłam tu krowę, którą traktowaliśmy jak psa, a teraz
jestem tu z psem, który wygląda jak krowa.
– Jak miała na imię? – zainteresował się, jak to lingwista.
– Mućka, a jak tu krowa ma mieć na imię? To wieś przecież, nie Warszawa.
Taxi rozłożył się na trawie i odganiał natarczywe muchy. Wyglądało na to, że jedyną
sprawną częścią jego cielska był ogon. Marcin wysłuchał relacji z rozmowy w szkole i zaskoczył
mnie wyznaniem, że pociąga go dydaktyka.
– Dom twojej babci aż się prosi, żeby się nim zaopiekować. Ta szopa gospodarcza na
przykład. Można by tam urządzić małą szkołę językową.
Mówił, nie patrząc na mnie, że gdybyśmy uzbierali jakiś kapitał, dałoby się dobrze żyć.
Tu, pośród pól, lasów, stawów rozlanych pomiędzy przeciwpowodziowymi wałami, komarów
i meszek. Nie przerywałam mu. Dałam się ponieść jego wizji. Jakby nie istniały sprawy,
z powodu których drzwi do Starego Zamku zatrzasnęłam na klucz. Szkoła językowa? Tutaj?
Musiałam przyznać, że to nawet niezły pomysł. W wysokiej trawie wgnietliśmy trzy wielkie
koła, dowód naszej rozmowy, mniej spodziewanej od wizyty UFO. Zamyśliliśmy się.
– Marta… – przerwał milczenie Marcin.
Znałam ten ton. W takich chwilach zawsze odpowiadałam przesadnie poważnym głosem:
„Tak, Marcinie”, ale tym razem oślepiło mnie palące słońce i przegapiłam moment, żeby
przestawić rozmowę na inne tory.
– A jak to wygląda od strony prawnej?
– Co? – Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi.
– Dziedziczenie. Gdyby babcia nikomu tego domu nie przepisała?
– Chyba liczy się testament, jeśli istnieje. Matka wyjechała w stanie wojennym, ojca nie
bierzemy pod uwagę, grosza nie dał na moje wychowanie.
– No, ale matka…
– Marcin, do cholery, przecież wiesz, że nie chcę o tym rozmawiać. Od zawsze ci
powtarzam, że nie mam ani ojca, ani matki. Nagle zaczęło ci to przeszkadzać? – zaatakowałam
go otwarcie.
Taxi podniósł łeb i znienacka położył mi go na kolanach. Nie mogłam już wstać i uciec.
Nie miałam odwagi strząsnąć wielkiego pyska z moich spodni.
– No dobra, nie gniewaj się. Chcesz posłuchać? – uległam.
Marcin kiwnął głową.
Zaczęłam od dziadka, od jego śmierci, bo to wówczas pękła tajemnica.
„Zawsze chciałem mieć jakieś zwierzątko, no to mam”, próbował żartować dziadek
Stefan. Rak był już na tyle zaawansowany, że zaprzyjaźniony lekarz zasugerował zabranie
pacjenta do domu. „Tam będzie mu lepiej…”, powiedział, nie kończąc zdania. Dwa dni przed
śmiercią dziadek kazał sobie pościelić w sypialni na dole. Jakby mu było stamtąd bliżej do
wyjścia. Długo wzbraniał się przed przyjmowaniem leków przeciwbólowych, traktując to jak
plamę na honorze, chociaż naprawdę ich potrzebował. Może wszystko wyglądałoby inaczej,
gdyby się tak nie upierał i gdyby babcia nie załatwiła leków gdzieś na lewo i nie dosypała mu
w tajemnicy do herbaty. Chyba źle wyliczyła dawkę i prawdopodobnie przez to w ostatnim dniu
swojego raczej milczącego życia dziadek zdążył mi wyznać, że moja matka jest bękartem wojny.
Trzymał mnie za rękę i bełkotał, że mam dobrze żyć, nie przejmować się tą przybłędą zostawioną
przez niemiecką dziwkę. Tak powiedział. O mojej matce. A potem, nie zwalniając uścisku dłoni,
zostawił mnie z tym samą.
Babcia Flora unikała tego tematu. Ja szalałam z rozpaczy po stracie dziadka. Stracie
podwójnej. Co z tego, że babcia, jak gdyby nigdy nic, wyprała jego piżamę, wykrochmaliła
pościel na jego łóżku, postawiła na stoliku nocnym jego ulubiony kubek. Jakby nie rozumiała, że
osieroconym przedmiotom też trzeba pozwolić umrzeć. Równie mocno bolała mnie świadomość,
że nie byłam krwią z jego krwi. Straciłam dziadkowe geny, z których latami pokpiwał, kiedy
mnie chwalił i kiedy ganił. Przestałam być jego Martą. Stałam się jedną z tamtych. Bo – jeśli
moja matka była niemiecką przybłędą – kim byłam ja? Spytałam babcię Florę, czy matka o tym
wie, ale nie uzyskałam jednoznacznej odpowiedzi. Trudno uznać trzaśnięcie drzwiami za
odpowiedź. Zaczynałam rozumieć, przed czym moja matka uciekła i dlaczego szukała własnego
miejsca. I tym bardziej nie mogłam jej wybaczyć, że nie zabrała mnie z sobą.
Nie miałam więc innego wyjścia, jak tuż po pogrzebie wyjechać i zacząć żyć na własny
rachunek. Kiedy skończyłam opowieść, Marcin westchnął tylko:
– Strasznie to pogmatwane. Jak ty w ogóle to ogarniasz?
– Wyobrażam sobie różne rzeczy, a potem zaczynam w nie wierzyć. Wiesz, kiedy
zabierają ci całą przeszłość, okazuje się, że nic nie wiesz także o przyszłości. Wpadasz do czarnej
dziury i próbujesz na nowo się zdefiniować – możesz być każdym lub nikim, zastanawiasz się,
czy masz zdolności językowe po babci, jak ci wmawiano całe życie. Takie tam miliony ziarenek,
z których się składasz, rozsypują się w pył.
– To akurat może być prawda – podsumował Marcin. – Z tymi zdolnościami.
Nie tego rodzaju pocieszenia oczekiwałam.
– Wiesz, gdzie ona jest? – Marcin odczytał z mojej miny, że nie pora na żarty.
– Pewnie już nie żyje. – Westchnęłam.
– Twoja matka?
– Myślałam, że pytasz o babkę. Matka? Podobno czmychnęła do Rajchu, kiedy miałam
trzy lata. Podobno. To wszystko, co wiem. Mam nadzieję, że się jej śnię równie często jak ona
mnie i że są to tak samo nieprzyjemne sny.
– Nie próbowałaś jej szukać? – dopytywał się, jakby chciał wyciągnąć ze mnie jak
najwięcej, zanim znowu zamilknę na lata. Poczułam się jak na ławie oskarżonych, jakby z mojej
winy los matki pozostał nieznany. Nic nie powiedziałam, chociaż to jasne, że szukałam. Tak jak
potrafią dzieci. Za najbliższym drzewem. Aż robiłam się głodna i wracałam. Nie podobało mi się
teraz, że wraz z przeprowadzką historia mojej matki znów stawała się dla mnie ważna.
– Teraz rozumiem, czemu babcia cię wezwała. Ten dom jest bardziej twój niż
kogokolwiek innego.
– To nie tak, Marcin. Ten dom należy do niej. Ona chce się wypiąć, zostawić mnie w tym
polsko-niemieckim gównie, ale jeśli mam tu żyć, żyć, rozumiesz, a nie lizać rany po cudzych
wojnach, to musi mi pomóc z tego szamba wypłynąć.
– Tak, a oni sobie tę wojnę sami wywołali – zaperzył się Marcin.
– Marta! Marcin! Dzieciaki! – babcia Flora wołała nas, stojąc na skraju pastwiska.
Pierwszy ruszył Taxi i powlókł swoje cielsko w jej kierunku. – Obiad! – wrzasnęła, a pies na te
słowa jeszcze przyspieszył. Jakby dostał skrzydeł.
– Widzisz? Właśnie dlatego nigdy nie znalazłam mojej matki. Bo zawsze mnie w porę
zawołali – rzuciłam jeszcze melancholijnie. Kiedy minęliśmy ogrodzenie, krzyknęłam: – Kto
ostatni, ten zmywa naczynia!
Choć wcale się na to nie zanosiło – zmywałam ja. A to dlatego, że gdy Marcin
przekraczał próg domu, ja ledwo wyhamowałam przed biegnącym prosto na mnie Tadeuszem
Wojtakiem. Cudem uniknęliśmy zderzenia.
– Źle szukacie, Marta, nie w zbożu, tylko na ogródku szukaj – sapał nerwowo. – Kto by
w polu zakopywał?! Wracać zaraz mieli. Blisko domu kopali!
W dzieciństwie uwielbiałam naszego sąsiada. Ileż się od niego nasłuchałam
o poniemieckich skarbach zakopanych w Starym Zamku! Przesiadywałam w jego zakładzie
szewskim, przy skąpym świetle przymierzając buty w różnych rozmiarach i fasonach. Co but, to
historia. Te lepsze za cichym przyzwoleniem Wojtaka pożyczałam. Babcia krzyczała, że złapię
grzybicę, a dziadek, że ktoś złapie mnie. Nic sobie z tego nie robiłam i kokietowałam starszego
ode mnie dokładnie o dwa dni i dwadzieścia cztery minuty jedynego wnuka Wojtaka, Mariusza,
kiedy puszczał mi Perfect. Ja, chwiejąc się na obcasach, a on ze sznurówkami udającymi krawat,
byliśmy najlepszymi wykonawcami Autobiografii. Dom starego Wojtaka był przystanią dla
marzeń o bogatym życiu, które całą trójką solidarnie podzielaliśmy. Kiedy dorosłam, przestałam
sobie zaprzątać tym głowę, a on widocznie dalej wierzył w bajki. Tak mnie zatkało, że nie
wiedziałam, co odpowiedzieć. Nieoczekiwanie pomógł mi Mariusz, który wychylił się
z koszmarnej wieżyczki, dobudowanej do sąsiedniej chałupy.
– Dziadek, do domu! – wrzasnął. Z plastikowego okienka z jeszcze nieodklejoną taśmą
wystawała głowa mojej pierwszej miłości. Mariusz tak samo jak dawniej ryżowłosy, zwany
od tego Ryżykiem. Szczerzył tak samo nierówne zęby. Łączyło nas coś więcej niż Perfect. To
z nim bawiłam się w doktora, czym zyskał dożywotnie miejsce w moim curriculum. Miłość
mojego dzieciństwa. Drugi po dziadku, a po nich długo, długo nic. Wieżyczka prawie się
chybotała, gdy zbiegał po schodach, aby się przywitać. Na oko jakieś sto dwadzieścia kilo
przywarło do mnie, nie wypuszczając z rąk piłki do drewna i paneli. Nic dziwnego, że poddałam
się tym czułościom bez protestów.
– Po coś lazła na to pole? Dziadek, odkąd cię zobaczył, tylko o tym gada, że wróciłaś po
skarby. Dalej w bajki wierzysz? Oj, Marta. Min niet. Skarbów niet.
Wskazałam ręką ich dom:
– W bajki to ty chyba wierzysz. Po co ci ta wieżyczka?
– Ha! Komnata dla królewny. Mariolka w ciąży. Żona moja.
Kto pytaniem wojuje, ten ginie od odpowiedzi. To był cios. Leżałam na ringu
znokautowana myślą, że moje życie stoi w miejscu. Nie mogłam nawet podjąć próby
podkoloryzowania tej smutnej prawdy. Jak się szybko okazało, Ulka powiedziała babci, babcia
powtórzyła Wojtakowi, co z tego dotarło do Ryżyka, wolałam nie wnikać. Call center, dyplom,
mieszkanie w komunie. Nie powinno mnie interesować, że o wszystkim wie. Czy interesowało?
Niestety, tak.
Czułam narastającą irytację. Na siebie. Na ten etap mojego życia, którego bohaterem był
ten opasły troglodyta. I na to, że wciąż zajmował w nim szczególne miejsce. Że nadal wiedział,
jak pociągnąć za warkoczyki, żeby zabolało. Tego dnia byłam gotowa się założyć, że zapłodnił
królową tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Z ulgą się pożegnałam i pobiegłam na obiad,
ponaglana wołaniem babci Flory i stukaniem Marcina w szybę. Zdejmując buty, przytrzymałam
się parapetu i wyjrzałam na podwórko. Architektoniczny koszmarek straszył bardziej niż
odsłonięta studnia.
Do jadalni dotarłam roztrzęsiona. Trudna rozmowa z Marcinem i spotkanie dawnej
sympatii bardzo mnie zestresowały. Tuż po wejściu napotkałam surowy wzrok babci Flory spod
przymrużonych powiek. Szybko umyłam ręce i siadłam do stołu. Marcin zauważył moją
nerwowość i choć starał się ją ignorować, udzieliła się i jemu. Stukał widelcem o talerz,
nieświadomy rozchodzącego się w ciszy pogłosu. Czy mógł być urażony, że nie przedstawiłam
go Ryżykowi? Oboje milcząco czekaliśmy, aż na stole pojawi się waza z zupą. Patrzyłam
zafascynowana na silne ręce babci Flory. Nie były to starcze ręce, co znowu wprawiło mnie
w popłoch. Nie wiedziałam, czy już czas, żeby wyręczyć ją w obowiązkach pani domu? Czy to
moja kolej, by ugotować barszcz z botwinki z własnego ogrodu? Było nawet gorzej – wcale nie
byłam pewna, że chcę żyć w ten mieszczański, przesadnie zrytualizowany sposób. Może
pokoleniu babci było łatwiej – po prostu lepiło ze strzępów ocalonych z wojny. Ludzie, zmęczeni
okupacją, chcieli normalnie żyć. Ja też, ale mnie paraliżował lęk przed złym wyborem, który
zmarnuje mi życie.
ROZDZIAŁ 6
Piękna porcelana – skomplementował Marcin. Zaraz zdał sobie sprawę z gafy i dodał:
– I zupa pyszna.
Osiągnęli już ten stopień zażyłości, że przestał się jąkać. Niewątpliwie babcia obdarzyła
Marcina większą przychylnością także za sprawą jego powściągliwego charakteru. Byli do siebie
podobni. A ja spojrzałam na wazę jego oczami, jakbym ją pierwszy raz zobaczyła, choć była
częścią domu od zawsze, jak mury i dach.
– Tę wazę dostali dziadkowie w prezencie ślubnym – poinformowałam go. – I serwis
kawowy, który też ci się spodobał.
Od razu wyczułam, że babcia chce sprostować, ale coś ją powstrzymuje.
– Prawda? – spytałam, szukając potwierdzenia.
I gdyby to nie był akurat ten dzień, w którym zdradziłam Marcinowi tajemnicę poczęcia
mojej matki w hańbie, uszanowałabym jej uparte milczenie. Tym razem nie miałam zamiaru.
– Coś nie tak z tą wazą? W kapuście znaleziona czy jak?
– Ty dziecko naprawdę nie masz problemów – podsumowała mnie babcia.
– Można dokładkę? – próbował ratować sytuację Marcin.
– Można – powiedziałam, wyręczając babcię. – Proszę. – Napełniłam jego talerz
i podniosłam wazę wysoko. Na odwrocie widniał stempel: Bauscher Weiden. Nic mi to nie
mówiło.
Po obiedzie zgłosiłam się do mycia naczyń i szorowałam je druciakiem. Dłużej i mocniej,
niż było to konieczne.
Babcia Flora przyglądała mi się z salonu, z okularami na nosie i drutami w rękach.
Szybko przebierała rękami, rach-ciach i kolejny rząd oczek zamieniał się we wzór.
– Co robisz? – spytałam, bo głupio się czułam z powodu scysji przy kolacji. – Swetr?
– Sweter – poprawiła mnie odruchowo.
Puściłam uwagę mimo uszu. Chyba już nie zapamiętam, która forma jest poprawna, ale
babcia nie omieszka mi tego za każdym razem przypomnieć.
– Dla kogo?
– Dla Bronki.
– Kogo? – W pierwszej chwili nie skojarzyłam.
– Tej co zawsze – wyjaśniła.
Babcia, od kiedy pamiętam, dorabiała, sprzedając swoje robótki dawnej znajomej znad
morza. Gdy patrzyłam, ile sprawia jej to radości, wiedziałam, że pieniądze są kwestią
drugorzędną wobec aktu tworzenia tych małych dzieł sztuki.
– Ładny. Te kwiatki takie… dziewczęce.
Babcia przyjrzała mi się, a potem zapytała, nie wiadomo, czy broniąc się, czy
przystępując do ataku:
– Znaczy, że nie dla starej baby?
– Skąd… – Naprawdę nie dało się przewidzieć, co dotknie babcię Florę.
– Dam ci go. Oczy już nie te, ledwo widzę, a Bronka ma ode mnie całą szafę swetrów.
Protestowałam, ale babcia już przymierzała robótkę do mojej figury i zadowolona kiwała
głową.
– Martek – odezwała się do mnie czule. – Musimy porządek zrobić. Rzeczy
posegregować. Pozbyć się gratów. Mogę ci pomóc, zanim wzrok całkiem stracę. Jeśli chcesz.
– Musimy? – Nagle zrobiło mi się żal naruszać ten stan. Nas dwoje i ona. Czy nie było
nam razem dobrze?
Potem naszła mnie myśl, że to dobry pomysł, bo przy sprzątaniu na pewno natkniemy się
na ślady po mojej matce. Jakąś donaldówę przyklejoną pod stare narty, kolekcję puszek lub
kapsli, paski bez sprzączek albo splątaną gumę do skakania. Jakąkolwiek rzecz, która dla nikogo
poza mną nie miała wartości. Po rozmowie z Marcinem znów zakiełkowało we mnie pragnienie
poznania matki. Chciałam chociaż sprawdzić, czy jesteśmy do siebie podobne. Czy spotkana
przypadkiem na ulicy rozpoznałaby we mnie swoje opuszczone dziecko.
Skuszona taką perspektywą kiwnęłam głową. Ośmielona spytałam:
– Jaka była moja mama? Matka – poprawiłam się i odchrząknęłam. Drapało mnie
w gardle.
–- Taka sama jak ty. Zawzięta, aż jej się udało nawet władzy ludowej wymknąć.
Zdziwiło mnie, że babcia uważała mnie za zawziętą. Zarzucałam sobie raczej brak
konsekwencji. Wiedziałam, że nie powie nic więcej. Po chwili poprosiła o podanie kolejnego
kłębka wełny. Zajrzałam do szafy i zobaczyłam, że na miejscu pieluch stoi pusta torba.
Rozpakowana zawartość została ułożona w równych słupkach na półkach. Zaperzyłam się
najpierw, że to ingerencja w moją prywatność, ale zaraz poczułam wdzięczność, że teraz, póki
nie czuję się w pełni gotowa, pomaga mi podejmować decyzje. Podałam jej kłębek i jeszcze raz
przyjrzałam się swetrowi.
– Naprawdę ładny. Musi mnie babcia nauczyć, jak to robić.
Babcia przyłożyła do mnie gotową już robótkę.
– Jak na ciebie robiony. A czemu ty, słoneczko, mówisz do mnie w trzeciej osobie?
Wzruszyłam ramionami i niepewnie się uśmiechnęłam.
– No dobrze, nie dociekam. Po co mam cię uczyć, przecież ty to wszystko umiesz. Tylko
spróbuj. Bronka zaczeka. Ale będziesz go nosić? – upewniła się jeszcze.
– Uhm. Jak zbroję.
– Już ty lepiej nie brój – mruknęła babcia i zadowolona nasunęła okulary z powrotem na
oczy.
ROZDZIAŁ 7
Wielkie porządki zaczęliśmy od salonu. Weszliśmy wyposażeni w worki na śmieci
i kartony. W pierwszych miały się znaleźć przedmioty zbyteczne, w drugich te, które babcia
zamierzała zabrać z sobą lub którym chcieliśmy dać jeszcze szansę na inne życie po
kwarantannie na strychu. Zaczęliśmy od obrazków w pokoju. Na początek wrzuciłam do
czarnego worka moją pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej, w komentarzu babcia podniosła
teatralnie brwi, a Marcin się przeżegnał. Chciałam zostać przez chwilę sama. Dotknąć każdego
bibelotu, usiąść na każdym z krzeseł, napić się z każdej z filiżanek, nawet strząsnąć popiół
z papierosa, nie zaciągając się, byleby tylko po raz ostatni uhonorować popielniczkę dziadka
Stefana, która przycupnęła za szybą kredensu. Babcia Flora nie ułatwiała mi zadania. Sprawiała
wrażenie zdecydowanej wyjść z domu boso i natychmiast. Jakby jej się spieszyło i to, co weźmie
ze sobą, nie miało takiego znaczenia jak to, co zastanie na miejscu. Ona miała swój plan,
wiedziała, dokąd zmierza. Ja niby rozumiałam, że to jest moje miejsce, mój dom, ale czy mam
rozgościć się w środku, czy na razie przyglądać z zewnątrz, nie potrafiłam zdecydować. Szczerze
mówiąc, pozbycie się pamiątki komunijnej było z mojej strony wyłącznie prowokacją. Jak się
okazało, nie doceniłam babci, naprawdę dała mi wolną rękę. Oddawała koronę mnie, od razu
poczułam, jak mnie uwiera jej ciężar. Zamiast urosnąć z uznania, skurczyłam się
z odpowiedzialności. Za kurz, za wazę, za koty pod fotelem, za smugi na szybach, za chybotliwe
nogi stołu. To niełatwe zadanie, być królową. Przyjrzałam się świeżym okiem znajomym
przedmiotom. Jak zwykle zachwycił mnie zegar z kukułką. Dwie szyszki od dawna zwisały
bezwładnie, a ptak już nie opuszczał swojej dziupli, ale nie chciałam się pozbywać tego zegara.
– Naprawimy? – szukałam potwierdzenia u Marcina.
– Jasne! – zapewnił gorliwie, co tylko uzmysłowiło mi, że muszę popracować nad
ukrywaniem emocji. Po co bliskich zadręczać strachem i niepewnością? Czy nie lepiej brać
przykład z babci Flory? Rozstawała się z całym życiem bez sentymentów. Długo ją za to
podziwiałam, aż pojęłam, że tak zachowuje się człowiek, który chce się uwolnić od przeszłości.
Do kartonu na życzenie babci spakowałam kwiatek. Próbowałam protestować, że data
przeprowadzki jest niepewna, a kwiat trzeba podlewać, że w kartonie, pozbawiony światła
i wody, uschnie, ale – jak to ona – pozostała głucha na moje argumenty. Uparła się, więc
ustąpiłam i cały pokój nagle opustoszał bez tej jednej doniczki. To był dopiero początek.
Wiedziałam, że muszę wyrzucić coś jeszcze. Coś, co nie należało do mnie. Że moja koronacja się
nie urzeczywistni, jeśli nie zrobię miejsca własnemu królestwu. Ale czemu babcia Flora
zmuszała mnie do tego jeszcze w swojej obecności? Czułam się niezręcznie. Próbowałam myśleć
pragmatycznie – na dobrą sprawę wystarczą nam dwa komplety pościeli, no dobrze, gdyby ktoś
ze stolicy wpadł w odwiedziny – maksymalnie trzy. Siedziałam bezradna przed otwartymi
drzwiczkami kredensu. Które trzy zostawić? Wyrzucić wszystkie i kupić kilka kompletów z Ikei?
Gdybym dysponowała nadmiarem gotówki, wybrałabym radykalne rozwiązanie. Przeraziłam się,
że odziedziczyłam po niemieckiej babce i matce okrutną łatwość wymazywania minionych lat.
Krok po kroku oczyściliśmy salon ze starych egzemplarzy „Polityki” i „Odry”. Na tym
polu nie było żadnego sporu. W śmieciach wylądowały wszystkie rzeczy należące do dziadka,
w tym wspomniana popielniczka. Pożałowałam, że nie został z nią pochowany. Na pewno
niezbyt dobrze się czuje, strzepując nam popiół na głowę. Bo wątpię, żeby sam Bóg przekonał
dziadka Stefana do rzucenia palenia. Nie protestowałam, gdy babcia pozbywała się pamiątek
od uczniów, zestawu pucharów i wspólnych zdjęć. Do kartonu spakowała poza kwiatkiem
Wszystkim moim dzieciom
TERAZ
ROZDZIAŁ 1 Myślę, że ją zabiłam podczas awantury o łóżeczko. „Nie zmieści się tutaj!” – darłam się na Marcina. Znosił to cierpliwie. Tłumaczył, że ciąża trwa na tyle długo, że zdążymy zmienić pokój na większy. O mieszkaniu nawet nie wspominał. Ledwo oswoiliśmy się z tym, że zostaniemy rodzicami, gdy sprawa miejsca dla dziecka nagle rozwiązała się sama. Choć, Bóg mi świadkiem, nie na takie rozwiązanie liczyłam. Lekarz coś burknął, odwrócił wzrok, umył ręce i wyszedł, nie wyłączając nawet aparatu USG. Na monitorze, na którym jeszcze przed chwilą widziałam moje dziecko, rozlała się czarna plama. Chciałam pochować ciało. Lekarz bezradnie wzruszył ramionami, jakbym była stukniętym cukrzykiem, który chce zabrać do domu amputowany palec lub inny medyczny odpad. Zlitowała się pielęgniarka, która przyniosła w woreczku naszą córeczkę – to była dziewczynka, teraz wiem, choć w dziewiątym tygodniu lekarz nie rozpoznał jeszcze płci, a w dwunastym nie zdążyliśmy zapytać. Tego dnia nadałam jej imię – Martynka. Położna zabroniła zaglądać do środka. Posłuchałam i do tej pory żałuję. Bo ona miała, przecież widziałam, ręce i głowę, i nogi. I chciałam choć raz na nią spojrzeć. No dobrze, wiem, jasne, że wiem, to nie moja wina. Powtarzałam to sobie jak mantrę tyle razy, aż uznałam kłamstwo za prawdę. Od razu ze szpitala pojechaliśmy do Empiku kupić pudełko. W misie i kokardki. Takie jak na cenne drobiazgi, na rzeczy sekretne, na małe tajemnice. Ckliwe, wiem. Ale to, co robiliśmy, było przecież tandetne. Było przerysowane, bo każdego dnia ludzi spotykają gorsze wypadki, w mediach nazywane wielkimi tragediami. Co z tego, jeśli mnie to osobiste nieszczęście ścięło z nóg z siłą tsunami. Był maj, pachniało bzem, a mnie się nic nie chciało. Ani umierać, ani żyć. Marcin załatwił mały krzaczek bzu i pojechaliśmy autobusem do Kampinosu. On niósł w reklamówce bez, a ja Martynkę. Puszcza sprawiała wrażenie niezamieszkanej. Jedynie komary i rój meszek wyszły nam na powitanie. Jakby chciały nas odwieść od tego szalonego pomysłu. Ale my szliśmy w głąb, jak się idzie na wojnę, świadomi, że niezależnie, czy przetrwamy, czy zginiemy, nic nie będzie już takie jak wcześniej. Znaleźliśmy odpowiednie miejsce. Daleko od ścieżki, blisko pętli autobusowej. Składaną saperką wykopaliśmy dziurę. Na pudełko. I na bez. Ziemia chętnie przyjęła oba. Marcin włożył do dołu gumowe rękawice i zaczął go zasypywać gołymi rękami. – Co robisz? – spytałam. – A teraz, Marta. – Spojrzał na mnie, żeby się upewnić, że słucham. – Umówmy się, że tego nigdy nie było. To jest chore jakieś i my się zarazimy tym obłędem. Zrobiliśmy, co trzeba. Wystarczy. W pierwszej chwili oburzyłam się, ale wiedziałam, że ma rację. Że takich rzeczy nie opowiemy jutro znajomym w call center, gdy spytają, jak spędziliśmy weekend. – Możemy iść? – ponaglił mnie. – Jeszcze chwila. Zaśpiewam jej kołysankę. Ten jeden jedyny raz, dobrze? Wzięłam oddech i zanuciłam: Na Wojtusia z popielnika iskiereczka mruga, Chodź opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa.
Marcin przełknął ślinę, odszedł kilka kroków i splunął. Wrócił i objął mnie mocno. Czuję się niezręcznie, gdy mam kogoś pocieszać, szczególnie mężczyznę, lub gdy sama jestem pocieszana. Podejrzewam, że ten defekt emocjonalny bierze się stąd, że matka nigdy mnie nie przytulała, ale niczego, co dotyczy mojego dzieciństwa, nie jestem pewna. Wyzwoliłam się z uścisku Marcina i weszłam głębiej w las. Patrzyłam na rosłe drzewa, z ukrytymi głęboko korzeniami, dzięki którym żyją. Zrozumiałam wtedy, że mam ogromny wpływ na to, co w sobie uśmiercę, a co ocalę. I tę chwilę ocaliłam, a prośbę Marcina, by o tym nie wspominać, uszanowałam. W pracy, zanim założyłam słuchawki, powiedziałam tylko, że komarów w lesie w bród. Ktoś poradził spryskać się wódką z olejkiem eterycznym, ktoś inny zaznaczył, że wypicie tej mikstury jest ponoć równie skuteczne, i dzień potoczył się jak zwykle. Groźby klientów i odreagowywanie bezsennością nocą. To był rok wejścia Polski do Unii. Koledzy z lingwistyki awansowali właśnie na Wyspach ze zmywaka na kierowników sali, ale nie miałam odwagi emigrować. Cały świat stanął w miejscu i było mi obojętne, czy Ziemia kręci się wokół Słońca, czy na odwrót, wiedziałam, że i tak w końcu pokona mnie codzienność, wystarczy tylko wstać i wykonywać te wszystkie nudne, powtarzalne czynności. Współlokatorzy, którzy podczas tamtej kłótni dowiedzieli się, że jestem w ciąży, z niepokojem wbijali wzrok w mój brzuch. Atmosfera stała się nieznośna. Z inicjatywy Marcina rozglądaliśmy się za większym pokojem. O całej sprawie powiedziałam tylko Ulce. Jedynej osobie ze Starego Zamku, mojego rodzinnego miasteczka, z którą utrzymywałam kontakt po ucieczce na studia. Tej, z którą siedziałam całą podstawówkę w jednej ławce. Takim osobom można zaufać, bo nie odrzucą nas, niezależnie od tego, jak źle sami o sobie myślimy. A jednak co innego rymowanka wpisana w pamiętniku na zagiętej kartce z napisem „sekret”, a co innego dorosłe zwierzenia. Ulka zareagowała poważniej, niż sobie życzyłam, i od razu pożałowałam szczerości. Nie widziałyśmy się osiem lat, a w szkole średniej nasze drogi się rozeszły. Zapukała do drzwi nieoczekiwanie, kiedy zupełnie nie miałam ochoty opłakiwać przy kimś mojego niewidzialnego dziecka. Lekko mnie przytuliła, potem pogłaskała po włosach, a na koniec, gdy stwierdziła, że nie jest ze mną tragicznie, poklepała rubasznie po plecach. Zawsze tak robiła, wyższa ode mnie o głowę. Usiadłyśmy na kanapie w naszym pokoju. Prawie słyszałam oddechy za ścianą. Moi współlokatorzy okupowali jak zwykle kuchnię – zezowata Anka, która obżerała się ciasteczkami i tyła w oczach, Łucja, wiecznie spięta z powodu panującego w mieszkaniu bałaganu, i Romek, który był jego głównym sprawcą. Nagle poczułam, że nie chcę im przedstawiać Ulki, podobnie jak Marcinowi. Ulka była postacią z bardzo Starego Zamku, bajki, która się skończyła wraz z przeprowadzką do stolicy. Kiedyś łączyła nas wspólna ławka i niechęć do przedmiotów ścisłych, teraz chyba to, że obie stałyśmy się kimś innym, niż zamierzałyśmy. Ulka, zamiast paść owce w Bieszczadach, pracowała w opiece społecznej. Do Warszawy przyjechała na jakiś egzamin państwowy, prawne uwarunkowania starości albo coś równie absurdalnego. O czym miałyśmy gadać? Obie życie przeczołgało po swoich dołkach i żadna nie chciała tego przyznać. – Daleko stąd na dworzec? – przerwała niezręczną ciszę Ulka. – Jakieś pół godziny. Niby tramwajem szybciej, ale jak staną, to nie zdążysz. – Mało czasu. – Zerknęła na zegarek. – Mało – przytaknęłam z ulgą. – Marta, woda się zagotowała! – krzyczała grubachna Anka. Przyłożyła nos do szyby
w drzwiach i zarechotała. Nawet ja się uśmiechnęłam. Parząc herbatę, myślałam, że teraz brakuje tylko Marcina. Marcina, który jąka się, gdy poznaje kogoś nowego. Wtedy wszedł zziajany z dworu i złapał jedną z herbat. – Nie ma nic zimnego? – wysapał zmęczony czerwcowym upałem. Ulkę Marcin znał z opowieści, ale widać było, że jest zaskoczony panującym między nami napięciem. Co mu miałam powiedzieć? Że boję się, że Ulka wypapla o jedno słowo za dużo. Na przykład „Martynka”. Że będę musiała przyznać, że w przeciągającej się chwili słabości wszystko jej opisałam. Z typową dla siebie przesadą groziłam przecież skokiem z mostu. Najlepiej do wysuszonego koryta rzeki. Żaden przypadkowy bohater by mnie nie wyłowił, a śmierć nadeszłaby szybko i bez bólu. No komu, pytam się, komu miałam to pisać, jak nie Ulce, z którą wypaliłam pierwszego jointa i z którą szykowałam w pracowni zamach bombowy na chemiczkę? Piliśmy w milczeniu herbatę w ciasnym pokoju, z każdym łykiem docierało do mnie, że moje życie jest klęską, a wtedy Ulka wypaliła do Marcina: – Byłeś już w naszych stronach? Marcin pokręcił przecząco głową. – Babcia coś wam przesyła. – Ulka podała mi list. – Wiesz, że ona rozgląda się za miejscem u nas w DPS-ie? Marcin, widząc moje wahanie, wziął kopertę, ale jej nie otworzył. Siedziałam jak sparaliżowana. Tego się obawiałam. Momentu, gdy starość babci stanie się dla mnie wyrokiem. Osiem lat radziła sobie bez dziadka, aż stało się, zniedołężniała. Nie ma nikogo, kto mógłby się nią zająć. Bo kto inny, jeśli nie ja? – Przepraszam, Marta, to nie moja sprawa, ale powinnaś się z nią zobaczyć. Zachowuje się naprawdę dziwnie. To może być alzheimer – powiedziała Ulka, podnosząc się z kanapy. Tym razem powstrzymała się w pół gestu przed objęciem mnie. – Poradzisz sobie z dojazdem? – spytałam z czystej uprzejmości. – Jasne. U nas i bez tramwajów daję radę. Powiedziała: „u nas”. I na te słowa pierwszy raz szczerze się do niej uśmiechnęłam.
ROZDZIAŁ 2 Jak to na Kościół? – Marcin zakrztusił się pestką. – Normalnie. Pisze, że jak nie wrócę do domu, przepisze dom na Kościół. – Ona jest z armii Rydzyka? – Co ty, raczej z tych, które całą mszę czekają, aż przejdą się z psiapsiółkami na ciasteczko – zauważyłam ironicznie. Najpierw kościół, potem kremówki w pobliskiej cukierni. Nie wiem, czym były nasączone, że babci wpadł do głowy taki szantaż. Rzeczywiście, jej stosunki z Kościołem były niestandardowe. Nie chodziła do spowiedzi i nie przyjmowała komunii. Ani w post, ani w święta. Zawsze zajmowała miejsce przy organach i miałam wrażenie, że robi to z litości dla parafian, której najwyraźniej nie miał organista. Mówiła cicho, śpiewała głośno. Odważnie. Pełną piersią. Właściciele cukierni od lat zamawiali u niej przetwory z owoców. Część rogalików z nadzieniem śliwkowym w ogóle nie trafiała do sprzedaży, tylko od razu lądowała na stole u proboszcza. Być może to z tych względów odpuszczał babci grzechy zaocznie. Cały koloryt Starego Zamku stanął mi nagle przed oczami. Poniemiecki kościół, na którego wieżę bałam się wejść, a potem spojrzeć w dół, kocie łby na dziedzińcu, w szpary pomiędzy którymi powchodziły mi pożyczone od sąsiada szewca szpilki. Schody plebanii, na których siadywałam, gdy jedyną moją powierniczką była siostra Weronika. Nie pytała ani o ojca, ani o matkę. Nie wiem, może słyszała plotki, a może rozumiała, że jestem u niej właśnie dlatego, że nie docieka. Tak byłam spragniona miłości, że na chwilę uwierzyłam w Boga. Zamyśliłam się nad przeszłością kogoś obcego, kto kiedyś był mną, aż poczułam zapach smażonych śliwek babci. – Co ci, Marta? Milczysz od godziny – odezwał się Marcin. – Czereśni nie jesz. – Zastanawiam się. – Chyba nie nad powrotem? – Nad tym, żebyśmy wrócili tam razem – powiedziałam zupełnie poważnie. Takim tonem, jakbym oznajmiała mu, że podjęłam decyzję. Wtedy Marcin ucichł na dłużej. Dałam mu czas. To był właśnie sekret jego spokoju, nigdy nie mówił nic, co mogło sprowokować kłótnię. Jedyne racjonalne rozwiązanie na ośmiu metrach kwadratowych. Nie musiał się odzywać. Wszystko przemyślałam. W sumie, jakby się chwilę zastanowić – czy po to kończyliśmy lingwistykę i tłukliśmy dwa języki, żeby teraz wyjechać tam, gdzie język służy do plotkowania? Czy po to z mozołem tkaliśmy tutaj sieć kontaktów, żeby wpaść w pajęczynę małomiasteczkowych wpływów i zależności? Czy po to uciekliśmy spod dyktatury rodzin, żeby pod czujnym okiem sąsiadów podobną rodzinę zakładać? Nie. Ale z drugiej strony, czy po to robiliśmy studia językowe, żeby odczytywać z komputera komendy i odsuwać słuchawkę od ucha, gdy regularnie obrzucano nas błotem? Czy tak wiele była warta sieć kontaktów oparta na wzajemnej wymianie usług? I czy to nie rodzinę oboje uważaliśmy za wartość? – A co jeśli twoja babcia naprawdę jest chora? – odezwał się Marcin. – Jeśli to alzheimer, to może tylko zapomniała, że jest zdrowa? – próbowałam żartować. – Albo zakochana? Temu też najwyraźniej towarzyszą zaniki pamięci. – Wskazał na kolekcję szklanek na stole. Kiedyś obiecałam od razu je zmywać albo chociaż wynosić do kuchni. – No co ty! Ludzie w tym wieku nie myślą już o miłości. Podszedł do mnie i objął mnie za głowę:
– Czy to znaczy – pogłaskał mnie po włosach – że nie będziesz mnie kochać do śmierci? – Ciebie to nawet po śmierci. Spojrzał na mnie poważnie, zbyt poważnie jak na nasze dwadzieścia siedem lat i całe życie przed nami. Aż musiałam dodać: – Twojej, oczywiście. Był mój. Tak samo jak moja była babcia Flora. Zrozumiałam to właśnie wtedy, w obcym pokoiku na Woli, gdy przygnieciona ciałem Marcina upadłam na nie swoje łóżko. Pieściliśmy się całą noc, omijając to miejsce, które zamiast z życiem kojarzyło mi się ze śmiercią. Odkąd podjęliśmy decyzję o wyjeździe, praca zaczęła sprawiać nam więcej radości. Klienci ze zdumieniem wysłuchiwali naszych propozycji, co zrobić, żeby niewielkim kosztem przedłużyć okres kredytowania, i byli zdziwieni, że rozmawiają z człowiekiem, a nie z automatem. Znajomi, których pomoc sobie ceniliśmy wcześniej, przestawali się odzywać. Pomału wypadaliśmy z obiegu. Przecież przenosiliśmy się gdzieś na zachód, do ziemi, którą musieliśmy na nowo odzyskać. Pod koniec czerwca bez zbędnych ceregieli spakowałam nas we wspólną torbę. Jedna wystarczyła, zmieścił się nawet mój zestaw pędzli i farb do dekupażu. W Warszawie, poza workiem ubrań, kilkoma drewnianymi półkami, własnoręcznie złożonym stołem z Ikei, nie zostawiliśmy nic. Nawet wspomnień, bo przecież obiecaliśmy sobie wymazać to, co rozsadzało pamięć. Kiedy pociąg ruszył, naszło mnie przeczucie, że to podróż w jedną stronę. – Postawiła jeszcze jeden warunek! – rzuciłam, przekrzykując dudnienie kół. Chętnie stawaliśmy w łączeniu między wagonami, lubiliśmy patrzeć na uciekające tory i ziemię pod nogami. – Mamy się pobrać. – Czy powiedziałaś to, co usłyszałem? – Skrzywił się Marcin. Przytaknęłam kiwnięciem głowy. Nagle wydało mi się to bardzo zabawne, tak bardzo, że wybuchnęłam śmiechem. – Znowu podpuszczasz – Marcin zinterpretował sytuację po swojemu. – Nie. Proponuję ci ślub pod presją. Na zachętę dodam, że nie będę już ani młodsza, ani piękniejsza, ale mogę być bogata. Wchodzisz w to? Nie odpowiedział, ale pomimo trzech przesiadek wciąż mi towarzyszył. Cieszyłam się z tego czasu pomiędzy „tam” i „tu”, pomiędzy „dzisiaj” i „wczoraj”, i przygotowywałam się na spotkanie z babcią. Gnębiły mnie wyrzuty sumienia, jak sobie radziła po śmierci dziadka. W jakim musiała być stanie, jeśli zdecydowała się zamieszkać w DPS-ie zwanym powszechnie „domem starców”. Kiedy byłam zuchem, odwiedzaliśmy mieszkańców w ciasnych dwuosobowych pokoikach, a potem w harcówce dyskutowaliśmy, co znaczy odpowiedzialność za starszych ludzi, historia, korzenie i tym podobne gawędy. Na ostatnim odcinku drogi powitały nas trzy sarny. Stały przy torach, wpatrzone w mijający je pociąg. Byłam pewna, że to właśnie te tropiłam w dzieciństwie. Jakbym nie zauważyła upływu czasu, tego, że nie mam już dwunastu lat i przyszła pora, by upomniała się o mnie dorosłość. – Następna stacja nasza. Zbiórka – zarządziłam i wstałam, by zdążyć wyjąć z pękatej torby kurtkę. Za oknem lało. W ścianie deszczu, wydawało mi się, podchodziły do torów też zające i lisy. Pociąg w tych stronach widać był wciąż nie lada atrakcją. – O której ciuchcia do Starego Zamku? – spytałam dróżnika. Zlustrował mnie wzrokiem. Pociąg przyjechał, nic dziwnego, takie rzeczy się zdarzają,
ale że ktoś z niego wysiadł? To już jest nowina! – Pani, ciuchci dawno nie ma. Z buta trzeba iść. Tory przecie rozebrali. No chyba że taryfę weźmiecie. – Wskazał ręką mercedesa z szyldem TAXI. Wcale mnie to nie zdziwiło. W Starym Zamku od zawsze królowała ta marka samochodów. Kierowca musiał pamiętać lata świetności stacji, skoro wciąż liczył na pasażerów. Niestety, w naszej sytuacji nie mogliśmy sobie pozwolić na taksówkę. Pociągnęłam Marcina za rękaw w przeciwnym kierunku i powiedziałam: – Chodź, może zdążymy, zanim znowu się rozpada. To tylko sześć kilometrów. Przypomniały mi się lata spędzone w ZHP i umilałam nam spacer po osieroconym przez tory nasypie, nucąc „płonie ognisko w lesie, wiatr smętną piosnkę niesie…”. Marcin patrzył na mnie z większym zdziwieniem niż wcześniej na leśne zwierzęta. – Nie mów, że tego nie znasz – przekomarzałam się z nim. – I uważaj na kamyki, weź torbę wyżej, bo się zmoczy. W butach znajomym taktem zgrzytał mi wilgotny żwirek. Przyjemnie, jak nadmorski piasek. Znowu byłam u siebie.
ROZDZIAŁ 3 Dom stał tam, gdzie go opuściłam. Nie poszedł mnie szukać, spokojnie czekał w dawnym miejscu. Trudno się dziwić. W końcu miał swoje lata i widział już wiele rozstań i powrotów. Nie mogłam wykluczyć, że nadal wyglądał tych, którzy powołali go do życia w roku 1921 metodą murarską „cegła, zaprawa, cegła”, a potem odeszli w niepamięć historii. W starym fotelu dziadka na werandzie siedziała babcia Flora, pochylona nad krzyżówką. W ogóle się nie zmieniła. Wciąż najbardziej wyraziste były u niej oczy w ciemnej oprawie, które otwierała lub przymykała, w zależności od nastroju. Zastaliśmy ją w takim właśnie półśnie, jakby dawała nam szansę na ucieczkę. Skoro nie czmychnęliśmy, zamruczała: – Część ciała w tytule jednodniówki futurystów Jasieńskiego. Na cztery litery – dodała dla ułatwienia. – Du… du… du… pa? – zająknął się Marcin. Zapomniałam go uprzedzić, że babcia Flora jest polonistką z krwi i kości, a to nie mija wraz z przejściem na emeryturę. Do tego zastosowała stary test dziadka Stefana na kandydata na narzeczonego dla ukochanej wnusi Martusi. Znaczy się dla mnie. – Uuuuu…cho? – Marcin się nie poddawał. – Bżuh – zatriumfowała babcia z najszerzej otwartymi oczami. Po czym bez całowania i uścisków zaprosiła nas do środka. 1:0 dla niej. Marcina miałyśmy z głowy. Speszony niefortunną wpadką, a może umordowany podróżą, ukrył się w moim dawnym pokoju na poddaszu. Jak się zorientowałam, mieściła się tam teraz biblioteka. Jeszcze za życia dziadka często o tym wspominali. Raz mnie tym straszyli, innym razem mi to obiecywali. To jedyna zmiana w domu, jaką dostrzegłam, wszystko inne pozostało takie samo. Dużo to czy mało, gdy w miejscu własnych zastaje się cudze książki? Przyjrzałam się, z jaką pieczołowitością zostały posegregowane woluminy. Słowniki i encyklopedie w jednym szeregu, na wysokości oczu siedzącego, literatura faktu także blisko biurka, literatura niemiecka i cały rząd starych niemieckich książek – jeszcze w gotyku, chyba przedwojennych – na najwyższej półce. Równo ułożone, grzbiet w grzbiet, widać, że rzadko wyjmowane, bo babcia Flora nie była pedantką. Te książki wciśnięte pod sufit prawie go wybrzuszały. Z zewnątrz musiały przypominać napęczniały wrzód domu. Widząc babcię w dobrej formie, w pierwszej chwili się ucieszyłam, ale zaraz zaniepokoiłam. Nie mogłam znaleźć powodu, dla którego zdecydowała się porzucić werandę, fotel i biurko, ze stosem piętrzących się na nim gazet, kłębków wełny, paragonów i luzem zapisanych kartek. Czyżby jednak jakaś podstępna choroba mózgu? Czy znienacka, jak to bywa z chorymi na alzheimera, nie zwróci się do mnie imieniem mojej matki i tym samym przerwie niechcący trwające odkąd pamiętam milczenie? Wszystko to było podejrzane. Dom miał jasno wyznaczone strefy wpływów, które wprawdzie po śmierci dziadka i mojej wyprowadzce straciły na znaczeniu, za to przetrwały w moich nawykach. Ja zajmowałam poddasze i tu czułam się najswobodniej, dziadek uciekał przed ludźmi i kłopotami do komórki na podwórzu, w której z kolei nigdy nie niepokoiła go babcia. Na parterze urzędowali goście, najczęściej uczniowie. To ciekawe, ale rzadko odwiedzały nas osoby dorosłe, z sąsiadów jedynie Tadeusz Wojtak, nigdy inni nauczyciele, w ogóle nie wpadała do nas żadna rodzina. Jakby dziadek i babcia spotkali się jako byty osobne, dwie bańki mydlane, które potrafią się z sobą łączyć i przez siebie bez uszczerbku przenikać, lecz niech dotknie ich jakiś obcy palec, a zaraz znikają. Na piętrze, gdzie mieściły się sypialnie, od zawsze królowała babcia Flora. Królowa nie
zmieniła się ani trochę. Ani nie urosła, ani nie zmalała, ani nie przytyła, ani nie schudła, włosy nie mniej, nie bardziej siwe niż dawniej. Zaraz po oczach najważniejszy był u niej głos. Mówiła tak cicho, że wszyscy nadstawiali uszu, nie chcąc uronić ani przecinka. Taka nauczycielska sztuczka. Na szafie w salonie jak zwykle straszyły druty, obciągnięte kolejną rozpoczętą robótką. Babcia Flora nieustannie pruła wełnę i z resztek potrafiła wyczarować swetry z bufkami, tuniki z kapturem i szalem, rzeczy, które z przyjemnością bym włożyła dziś, a których wstydziłam się nosić jako dziewczyna, gdyż brakowało mi odwagi, by zaznaczyć swoją indywidualność ubiorem. W grupie umiarkowanych punków wszyscy różniliśmy się tak samo: swetry nosiliśmy poszarpane w identyczną manierę, z podobnymi łatami na łokciach i agrafkami wpiętymi w tych samych miejscach. Prawdziwą rebelią byłoby wówczas paradowanie w babcinym pulowerku. Teraz wreszcie mogłam się na to odważyć. Kremowy wzór w róże był wyjątkowo kobiecy. Dotknęłam miękkiej wełny. Może nauczę się wreszcie dziergać! Z dekupażem sobie radzę, przeszło mi przez myśl, zanim jednym ruchem babcinej ręki zostałam usadzona na krześle. – Coś ci Martusia doradzę – wyszeptała. – Weź ty temu swojemu podsuń jakieś opracowanie futurystów. Albo i sam oryginał. Stefan się w grobie przewraca. Roześmiałam się. Duch dziadka krążył w powietrzu, a on sam spoglądał na mnie z obrazu na ścianie. Dziadek był na nim sową. Namalowałam ten portret w wakacje między szóstą a siódmą klasą. Babcia przez tyle lat go nie zdjęła, choć na pewno nie spełniał jej wymagań estetycznych. Byłam jej za to wdzięczna. Kiwając się na krześle, z uśmieszkiem na ustach mruknęłam tylko: – Ma na imię Marcin. – Po czym dodałam ciszej: – Babciu. Wzruszenie ścisnęło mnie w gardle. Odzyskałam dom, a bałam się, że pozostanę bezprizorna. Dom to jednak coś więcej niż budynek. Szczególnie ten, w którym spędziliśmy dzieciństwo. To był czas zmian. W 2004 roku, po dwustuletnich turbulencjach, Polska wracała do Europy. Tak, przyznaję uczciwie, że jeszcze parę miesięcy wcześniej, zanim się dowiedziałam o ciąży i zanim odkryłam, że nic się z niej nie urodzi, czyli w czasie dziecięcej niewinności, śpiewałam Odę do młodości, stojąc z biało-czerwoną flagą na Krakowskim Przedmieściu. Poniosły mnie wtedy patriotyczne uczucia, co prawda w zupełnie innym kierunku niż grupę młodzieży, która po drugiej stronie ulicy przekrzykiwała nas słowami „Wielka Polska katolicka”. W nich dopiero była determinacja, wszechpłomień. Dwudziestu ich było, ale zdołali zwerbować dwie starsze panie, które stwierdziły, że porządnych ludzi można poznać po dobrze wypastowanych butach i schludnej fryzurze. Przyszłość kraju leżała w rękach Europy, a moja w rękach babci Flory i rysowała się raczej mgliście. Pierwszego dnia nawet słowem nie wspomniałyśmy o liście z ultimatum. W ogóle nie rozmawiałyśmy dużo, jakbyśmy nie miały długiej przerwy w kontaktach i nic do nadrobienia. Tym bardziej niezręcznie było zagaić temat. Czułam, że ocieram się o sprawy ostateczne, jakkolwiek patrzeć, dom starców to rodzaj przytułku, i nie chciałam zmuszać babci do czegokolwiek. Chyba nie dopuszczałam myśli, że babcia Flora naprawdę się wyprowadzi, ale brakowało mi odwagi, by otwarcie ją zatrzymać. A może po prostu szukałam usprawiedliwienia dla swojej opieszałości. Na wszelki wypadek postanowiłam włożyć walizę do szafy nierozpakowaną. Zawsze łatwiej uciec. Ile to razy w pośpiechu zbierałam rzeczy i opuszczałam ten dom? Nie dalej niż do strumienia, bo zaraz mnie dziadek doganiał i krzyczał, że skoro nie wracam, to on ścina moją
ukochaną jabłonkę. „Co komu po drzewie, kiedy nie ma z kim potem zjeść szarlotki” – droczył się i groził mi palcem. W te dni pachniało później ciastem, a z dziadkiem Stefanem dyskutowaliśmy niespiesznie, jakbyśmy grali w szachy. Argument – kontrargument. Takie czułe przepychanki mistrza słowa z czeladnikiem. Kiedy wyszłam po raz ostatni, nikt mnie nie zatrzymał, a jabłonka pozostała na swoim miejscu. I wciąż kwitła. Tylko ja nie miałam z kim porozmawiać o wpływie Kanta na samobójstwo von Kleista. Nie wiem zresztą, czy to zagadnienie wciąż mnie interesowało. Von Kleist? Czy to jeden z „moich” irlandzkich dłużników w call center? Waliza stawiała opór i za nic nie chciała się zmieścić pod wiszące w równym rzędzie palta i sukienki. Szybko się okazało, że dno szafy wypełniły szczelnie poupychane, przykryte kocami, paczki jednorazowych pieluch. Starość, ten niechciany gość, też potrzebowała swojego miejsca. Odkrycie zawstydziło mnie. Zamknęłam drzwiczki pospiesznie. Usiadłam na bagażu i kalkulowałam. Nie chciałam patrzeć na pomarszczone ciało babci, nie chciałam zasadzać się z gąbką na jej obwisłe piersi i gonić z łyżeczką rosołku za trzęsącym się podbródkiem. Dawno przestałam jej dotykać, a teraz miałabym tak dalece przekroczyć granice fizycznej intymności. Nigdy. I cóż z tego, że ona zmieniała mi pieluchy w czasach, gdy żadnej z nas to nie krępowało. Zaczynałam akceptować jej decyzję o oddaniu się w ręce obcej pielęgniarki. Chyba obie za dobrze pamiętałyśmy umieranie dziadka, żeby znów przyjąć w domu śmierć. Przyjrzałam się babci pod tym kątem następnego dnia. Jedna rzecz nie pasowała do mojej diagnozy – tryskała energią, a jej szeroko otwarte oczy zyskały dziwny blask. Spojrzenie chuliganki szykującej się do przewrotu na podwórkowym trzepaku.
ROZDZIAŁ 4 Babcia przemyślała sobie tę sprawę zamieszkania w domu opieki? – spytałam pewnego dnia przy śniadaniu, wolno przeżuwając bułkę, żeby ukryć drżenie głosu. – Może coś trzeba pomóc? Pokręciła przecząco głową. Znowu byłyśmy same. Mogłam coś jeszcze powiedzieć, o tych pieluchach zwłaszcza, ale milczałam. Wyglądała zupełnie normalnie, jakby wcale nie wybierała się umierać. Inaczej niż ci ludzie z czasów mojej aktywności w zuchach. Wtedy, a było to przed epoką poprawności politycznej, odwiedzaliśmy w domu przy ulicy Leśnej nie „seniorów”, tylko po prostu „staruszków”, i typowaliśmy, który następny umrze. Kto trafił trzy razy z rzędu, dostawał odznakę „bystre oko”. Umierali jeden po drugim, a każda śmierć stawała się nadzieją dla innych czekających. Nadzieją, że także tym szczęśliwcom uda się szybko zejść i kolejka posunie się do przodu. A kiedy przyjdzie pora na nich, odmienią się brutalne zasady gry. – Dziś podjedziemy na Leśną. Zawiozę parę rzeczy – zapowiedziała babcia. – A potem do szkoły. Musisz gdzieś przecież pracować. Słusznie. Pogodziłam się z tym, że dopóki nie uregulujemy kwestii związanych z przejęciem domu, donikąd się nie wybieram. Nic dziwnego, że babcia pomyślała o liceum. Dalej utrzymywała kontakt z nauczycielkami emerytkami, których dzieci i wnuki poszły w ich ślady. Ja uzyskałam uprawnienia nauczycielskie podczas studiów na lingwistyce, ale powodowały mną wyłącznie względy praktyczne, a nie rodzinne sentymenty czy – tym bardziej – pasja. Przyjechała ta sama taksówka, którą widzieliśmy na dworcu. Kierowca przypatrywał mi się w lusterku tak długo, że poczułam się skrępowana. Zamknęłam oczy. Zaciskając nienaturalnie powieki, próbowałam się przygotować do wizyty w domu opieki. Z zamyślenia wyrwał mnie głos: – Pan włączy postój, wnuczka zostanie. – Babcia Flora trzasnęła drzwiczkami, dziarsko porwała siaty i zniknęła za furtką z domofonem. Bawiła się ze mną lub raczej mną. Oddała w zastaw, jak rzecz. Ogarnęło mnie takie wzburzenie, że nie mogłam dalej pozorować senności. Dla zabicia czasu zaczęłam uczyć się na pamięć tablic rejestracyjnych zaparkowanych w pobliżu aut, ignorując natarczywe spojrzenia taksówkarza. Tego kierowcy nie kojarzyłam. Pewnie już zasięgnął języka w miasteczku i wiedział lepiej ode mnie, kim jestem. Mnie z kolei zupełnie nie interesowało, z kim mam do czynienia. – Marta, ty mnie nie poznajesz? – odezwał się w końcu. I dopiero wtedy go zobaczyłam. Piotrka, zwanego Guciem, brata Ulki. Ukrywał się pod zarostem. – Guciu? – spytałam dla potwierdzenia. – Co u ciebie? Odwrócił się. Nie znosił tego przezwiska. Zamrugał nerwowo i powiedział z lekkim wyrzutem: – Nic się nie zmieniłaś! – Ty też nie – skłamałam, ale czy ludzie w takich sytuacjach oczekują prawdy? Bo z Gucia, którego zapamiętałam, temu facetowi została tylko okrągła twarz. Wąsy i broda sprawiały, że wyglądał jak pyzaty krasnal deportowany zza Odry. Obawiałam się, że wyczerpaliśmy temat, a cisza stawała się niezręczna. Rzuciłam jeszcze
wymuszone: – A Ula tutaj? Gucio głupawo się uśmiechnął i ściszonym głosem, jakby się bał, że siostra usłyszy, powiedział: – Ulka? Tu utknęła. I tu zdech..., zejdzie – poprawił się w ostatniej chwili. Widać nic się między nimi nie zmieniło. Ja z kolei zdałam sobie sprawę, że choć wykasowałam kolegów szkolnych z pamięci, dla nich pozostałam Martą z plecakiem pełnym książek, Martą, która pozwala odpisywać na klasówkach, Martą, która podbiera babci przed sprawdzianem pytania, a od dziadka wyciąga je podstępem. Nie miałam ochoty wracać do tej przeszłości. Dotyczyła jakby kogoś obcego, sieroty noszącej ciężar niepopełnionych zbrodni. Przed tym uciekłam. Źle się czułam, mówiąc na „ty” wyrośniętemu Guciowi, a mimo to nie mogłam się przemóc, by nazywać go Piotrem. Gdzieś w zakamarkach Starego Zamku czekały na mnie jeszcze koleżanki robiące kariery ekspedientek, koledzy szkolni wciągnięci do policji, piekarze i – rzecz jasna – nauczyciele. Licząc pobieżnie, stu pięćdziesięciu abiturientów liceum z mojego rocznika musiało jakoś ułożyć sobie życie w miasteczku. Żadnego z nich nie chciałam spotkać. Najmniej Ulki. Tylko dlatego spuściłam głowę i posłusznie czekałam na babcię w taksówce. Wróciła po dwudziestu minutach w promiennym nastroju, uwolniona od toreb. Oczekiwałam, że zdradzi coś więcej, ale mruknęła tylko: – Zajęłam kolejkę. Trzy śmierci muszę przeżyć. Po czym kazała się zawieźć do liceum, a ja spłonęłam rumieńcem. Co z tego, że babcia Flora sobie żartowała, jeśli żart wcale nie był tak daleki od rzeczywistości. Prawie się zdziwiła, że zamierzam być obecna na rozmowie w sprawie własnej pracy. Postanowiłam odzyskać przewagę, ale i tu, w szkole, nie miałam szans służyć jej za przewodniczkę. Po krętych schodach skakała sprawnie jak kozica, a kiedy wyprzedziwszy ją, chwyciłam za klamkę pokoju nauczycielskiego, oznajmiła triumfalnie: – Spotkanie jest w bibliotece. – I zrobiła nagły zwrot. Zanim zdążyłam zareagować, już posadziła mnie na krzesełku i ściskała się z wicedyrektorką. Chemiczka Jadwiga Kosowiak nigdy mnie nie uczyła, ale o jej metodach dydaktycznych krążyły legendy. Przezywana Siarką stała się ikoną naszego liceum i straszono nią uczniów od co najmniej trzech pokoleń. To ona na zastępstwie tak zalazła nam za skórę, że próbowałyśmy z Ulką wysadzić ją w powietrze. Bezskutecznie. Była niezniszczalna. Natychmiast zrozumiałam, dlaczego tak wstrętna była mi myśl o zatrudnieniu się w szkole. Gdyby ta kobieta miała zostać moją przełożoną, wolałabym wypatrywać na kolejowym parkingu śladów przeszłości jako kierowca taksówki. Dla wszystkich było jasne, że zaproszono mnie ze względu na babcię. Wstałam i powiedziałam głośno: – Nie chcę być nauczycielką. – To nawet lepiej, rybko – parsknęła chemiczka. – Bo mamy tylko etat w bibliotece. Babcia Flora mrugnęła do Kosowiakowej i pociągnęła mnie za rękę w kierunku wyjścia. Wciąż nie zwalniała uścisku. Całe szczęście, że trwały wakacje. Na schodach o mało nie zderzyłyśmy się z nastolatką z dzieckiem przy piersi. Babcia zatrzymała się gwałtownie i spojrzała surowo na dziewczynę. – Michalina, warzywa jesz? Dziecko musi dostawać jarzyny. – Ziemniaki. I cebulkę – tłumaczyła się małolata z buzią pełną chipsów. Nawet po przejściu na emeryturę babcia Flora znała młodzież w miasteczku. – Przyjdź do nas kiedyś na obiad – zaprosiła Michalinę, jakby tego rodzaju zaproszenie było zupełnie naturalną rzeczą, wręcz obyczajem.
Babcia wydawała się być zadowolona z obrotu spraw. Nie wiem, czy z nieudanej rekrutacji, czy z wymiany zdań z młodocianą matką. Stałyśmy za rączkę, jak wnusia z babunią, szukając wzrokiem Gucia taksówkarza. Od kiedy pamiętam, tak to wyglądało. Nie miałam ani matki, ani babci, los pokarał mnie matko-babcią, hydrą z dwoma głowami. Na uroczystościach z okazji 26 maja klaskała tak głośno, że przyciągała ciekawski wzrok wszystkich. Na akademiach w Dzień Babci i Dziadka oboje reprezentował dziadek Stefan. Wyrozumiały, troszczył się o świat moich dziecięcych fantazji. Obmywał pod kranem świeże marchewki z ogrodu, był przy mnie, gdy chowałam wróbelka, który wypadł z gniazda w oborze. Kiedy sprzedali krowę, którą udomowiliśmy niczym podwórkowego psa, pozwolił mi ją opłakać. Pamiętam, jak rysowaliśmy kredą szkolną na chodniku strzałki, żeby mogła trafić do domu, gdyby jej było źle w nowym miejscu. Nic nie wspomniał o rzeźni. To dziadek po raz pierwszy obciął mi włosy. Z głowy leciały mi loki, prosto na rozłożoną na podłodze gazetę z czerwonym tytułem, którego nie umiałam przeczytać. Gazety dziadek z namiętnością czytał, a później wrzucał w ogień. Także egzemplarz z puklami wylądował w piecu, a babcia na ten widok wybiegła z domu i tak długo wałęsała się po polach, że krowa dostała zapalenia wymion od nadmiaru mleka. Przewrotny inżynier losu zabrał mi przedwcześnie najlepszego sojusznika, a owdowiała babcia włożyła sztywny gorset i stała mi się jeszcze bardziej obca. Aż do tego dnia, kiedy w moim rodzinnym miasteczku nie przyjęłam pracy, o którą się nie ubiegałam. Wówczas pojawiła się nadzieja, że był w tym jakiś sens, że to we mnie splotły się w supeł wszystkie rodzinne lęki. Może tylko ja okazałam się wystarczająco silna, żeby go rozplątać. Wróćmy jednak do dnia, kiedy wypatrujemy Gucia taksówkarza i stoimy z babcią za rękę w palącym słońcu. Biło od niej ciepło. Uścisk spoconych dłoni bardziej niż lejący się z nieba żar rozgrzewał nas obie. Ten moment mógłby trwać dłużej, była w nim nieskrępowana siła więzi. Mógłby, gdyby nie to, że Gucio pomachał do nas spod stuletniego dębu: – Tu stoję, w cieniu. No i ciężko było dalej się trzymać za ręce, tak bez słowa. A jeszcze ciężej sensownie się odezwać. – Puść mnie – syknęłam w końcu. Uśmiechnęła się tylko, jakby zrozumiała: – W domu porozmawiamy. Tak szybko wyrosłaś, a ja, ja… no nie wiem kiedy. Objęłam wzrokiem teren szkoły. Nie czułam nic, jakbym nigdy w tym miejscu nie była, jakby mnie z nim nic nie łączyło. Spędziłam tu cztery lata, ale nie mogłam sobie przypomnieć ani jednej sytuacji spoza zestawu zabawnych anegdotek, którymi raczyłam znajomych w Warszawie, gdy wspominaliśmy szkolne lata. Nie byłam nawet pewna, czy te wydarzenia naprawdę zaistniały, może tylko gdzieś o nich przeczytałam i z tych strzępków zlepiłam własną przeszłość? Może były na tyle zabawne, że pokazywały mnie jako lubianą w klasie nastolatkę o lekko szalonych pomysłach. Kogoś, kim nigdy nie byłam. Skrzypnęły ciężkie drzwi szkoły i wyszła Kosowiakowa. Michalina poderwała się ze stopni, ukłoniła dyrektorce, która ledwo zwróciła na nią uwagę, i przemknęła w stronę lasu, nie zauważając naszej obecności. Babcia Flora popchnęła mnie delikatnie na tylny fotel i usiadła obok mnie. Była nieco spokojniejsza, jakby nie musiała już nic załatwiać, donikąd prowadzić, nic organizować. Wiedziała, że Gucio taksówkarz trafi do domu. Przymknęła oczy, a ja zadrżałam. W taki półsen coraz częściej zapadał przed śmiercią dziadek Stefan. Odpływał myślami, by znienacka wtrącić jakąś błyskotliwą uwagę w odpowiednim momencie. Wstrzymywałam oddech, żeby nie zakłócić
mu odpoczynku. Nie wiem, jakie odwiedzał wspomnienia, nie wiem, czy był w ogóle tych przestojów świadomy, ale pewnego razu nieoczekiwanie wyznał: „To, co dla ciebie jest historią – wojna, PRL – dla mnie jest trucizną o przedłużonym działaniu”. Przestraszyłam się, że babcia Flora też zaśnie wiecznym snem. Ta zaś, jakby wyczuwając moje obawy, odezwała się do kierowcy spod przymkniętych powiek: – Zamierzam umrzeć, młody człowieku, ale jeszcze nie dziś. Wolniej, proszę. Taksówkarz wszedł w zakręt i zahamował z piskiem opon. Choć babcia budziła respekt, to nie jej uwaga wywołała taką gwałtowną reakcję. Przed nami stała cysterna, z której na jezdnię sączyło się mleko. Kierowca wściekły chodził dookoła samochodu i wrzeszczał przez komórkę tekst, którego nie zacytuję, bo nie umiem odtworzyć równie kwiecistej polskiej mowy. Na poboczu rzeka mleka wpadała w rzekę krwi. Pies był tak ogromny, że w pierwszej chwili pomyślałam, że to cielak. Jeszcze oddychał, ale chyba niewiele mu życia zostało, bo mocno krwawił. Gucio zaklął, splunął, chrząknął, gwizdnął. Inni kierowcy za nami równie głośno dawali wyraz zniecierpliwieniu. Taksówkarz mruknął coś pod nosem i zabrał się do okrążania cysterny. – Stój pan. Oczu nie masz? – Babcia Flora nigdy nie podnosiła głosu, a szyk zdań wskazywał na wyraźne wzburzenie: – Zabieramy tę krowę z pobocza. Ale już. Kiedy Gucio się sprzeciwił, odważyłam się zaprotestować i ja. Bałam się psów, a ten wyglądał wyjątkowo groźnie. Miałam swoje powody, żeby go tam zostawić. Na nic się zdały nasze protesty i tłumaczenia, że przecież winny jest kierowca cysterny, że to on psa potrącił, my tylko przypadkiem przejeżdżaliśmy, więc nie mamy obowiązku nic robić. Wystarczy pójść swoją drogą, a psa zostawić, niech skona. Nie wdając się z nami w dyskusję, babcia Flora przeszła do działania. Próbowała bezskutecznie zdjąć pokrowiec z siedzenia kierowcy, aż złowieszczo ściszonym głosem zapowiedziała Guciowi, że albo jej pomoże, albo ona doniesie na niego do urzędu skarbowego, że wozi pasażerów bez licznika. Gucio mógł oczywiście zaprzeczać, próbował zresztą, ale pokornie zdjął pokrowiec, czym potwierdził ostatecznie swoją winę. I tak stałam się posiadaczką psa rasy mieszanej, krzyżówki bernardyna z krową. Nazwałam go Taxi. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Sumienie by mnie zamęczyło, gdybym się wtedy nie poddała woli babci Flory. Kiedy wróciłyśmy od weterynarza cudotwórcy (do którego zawiózł nas Gucio, a jakże!) i kiedy wyjaśniłam zdumionemu Marcinowi, że to ani koń, ani krowa, tylko pies i to na dodatek „mój – nasz” pies, i że – owszem – dalej się boję psów, ale Taxi już nie, babcia Flora wyszeptała: – Wyjdzie z tego. Potem zamilkła, wzięła mnie za rękę, jak wtedy pod szkołą, i w półmroku słuchałyśmy, jak Taxi przewraca się w bólu, jęczy, ciężko oddycha, charczy i sapie. Jak powłóczy nogami, by doczołgać się bliżej nas. – Najbardziej boli śmierć z obojętności. – A potem, przymknąwszy oczy, rzuciła jeszcze ciszej, tak cicho, że do dziś nie jestem pewna jej słów: – Są jeszcze jacyś Żydzi w Warszawie? Nie wiedziałam, o co pyta, więc milczałam. – Nie ma pewnie, Niemców nie ma. Poliaczki tylko – odpowiedziała sama. Wtedy coś mnie tknęło po raz pierwszy. Nie na tyle jednak, żeby drążyć temat. Wiedziałam, że babcia Flora część wojny spędziła w Warszawie, a strzępki opowieści szybko wpasowałam w ramy szkolnych lektur. Jak powstanie – to warszawskie, jak tajne komplety – to polskie, jak wojna – to z Niemcami. Przecież nie z Ruskimi. Tak mnie wyuczyło PRL-owskie państwo, którego dziadkowie stali się gorliwymi reprezentantami. Mieli nieść kaganek oświaty, przynieśli kaganiec. Ich uwikłanie w poprzedni system stało się dla mnie z biegiem lat coraz bardziej oczywiste i… coraz mniej istotne. Nauczyłam się odczytywać znaki przeszłości – skąd
taki piękny dom? Wstydliwa legenda rodzinna głosiła, że dziadek Stefan powiesił obrazki Stalina w każdym pokoju. Czy to dlatego nikogo im nie dokwaterowano? Nie zgłębiałam ani tym bardziej nie kwestionowałam ich biografii. Było, jak było. Dopiero powrót do Starego Zamku w towarzystwie Marcina sprawił, że musiałam ponownie się zmierzyć z historią mojej rodziny, która okazała się być także moją bardzo osobistą historią.
ROZDZIAŁ 5 Nie musiałam długo czekać na okazję, żeby uchylić przed Marcinem rąbka tajemnicy. Wszystko mi się tu kojarzyło z dorastaniem i wykorzenieniem. Następnego dnia wypuściliśmy powłóczącego brzuchem po podłodze Taxi na wielkie pastwisko za domem. – To zabawne – parsknęłam bezwiednie. – Ale co? – Marcin lubił mój uśmiech, wybaczał mi, kiedy żartowałam z niego, z Boga, diabła i wszystkich świętych, bylebym tylko się śmiała. – Psikus losu. W dzieciństwie pasłam tu krowę, którą traktowaliśmy jak psa, a teraz jestem tu z psem, który wygląda jak krowa. – Jak miała na imię? – zainteresował się, jak to lingwista. – Mućka, a jak tu krowa ma mieć na imię? To wieś przecież, nie Warszawa. Taxi rozłożył się na trawie i odganiał natarczywe muchy. Wyglądało na to, że jedyną sprawną częścią jego cielska był ogon. Marcin wysłuchał relacji z rozmowy w szkole i zaskoczył mnie wyznaniem, że pociąga go dydaktyka. – Dom twojej babci aż się prosi, żeby się nim zaopiekować. Ta szopa gospodarcza na przykład. Można by tam urządzić małą szkołę językową. Mówił, nie patrząc na mnie, że gdybyśmy uzbierali jakiś kapitał, dałoby się dobrze żyć. Tu, pośród pól, lasów, stawów rozlanych pomiędzy przeciwpowodziowymi wałami, komarów i meszek. Nie przerywałam mu. Dałam się ponieść jego wizji. Jakby nie istniały sprawy, z powodu których drzwi do Starego Zamku zatrzasnęłam na klucz. Szkoła językowa? Tutaj? Musiałam przyznać, że to nawet niezły pomysł. W wysokiej trawie wgnietliśmy trzy wielkie koła, dowód naszej rozmowy, mniej spodziewanej od wizyty UFO. Zamyśliliśmy się. – Marta… – przerwał milczenie Marcin. Znałam ten ton. W takich chwilach zawsze odpowiadałam przesadnie poważnym głosem: „Tak, Marcinie”, ale tym razem oślepiło mnie palące słońce i przegapiłam moment, żeby przestawić rozmowę na inne tory. – A jak to wygląda od strony prawnej? – Co? – Doskonale wiedziałam, o co mu chodzi. – Dziedziczenie. Gdyby babcia nikomu tego domu nie przepisała? – Chyba liczy się testament, jeśli istnieje. Matka wyjechała w stanie wojennym, ojca nie bierzemy pod uwagę, grosza nie dał na moje wychowanie. – No, ale matka… – Marcin, do cholery, przecież wiesz, że nie chcę o tym rozmawiać. Od zawsze ci powtarzam, że nie mam ani ojca, ani matki. Nagle zaczęło ci to przeszkadzać? – zaatakowałam go otwarcie. Taxi podniósł łeb i znienacka położył mi go na kolanach. Nie mogłam już wstać i uciec. Nie miałam odwagi strząsnąć wielkiego pyska z moich spodni. – No dobra, nie gniewaj się. Chcesz posłuchać? – uległam. Marcin kiwnął głową. Zaczęłam od dziadka, od jego śmierci, bo to wówczas pękła tajemnica. „Zawsze chciałem mieć jakieś zwierzątko, no to mam”, próbował żartować dziadek Stefan. Rak był już na tyle zaawansowany, że zaprzyjaźniony lekarz zasugerował zabranie
pacjenta do domu. „Tam będzie mu lepiej…”, powiedział, nie kończąc zdania. Dwa dni przed śmiercią dziadek kazał sobie pościelić w sypialni na dole. Jakby mu było stamtąd bliżej do wyjścia. Długo wzbraniał się przed przyjmowaniem leków przeciwbólowych, traktując to jak plamę na honorze, chociaż naprawdę ich potrzebował. Może wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby się tak nie upierał i gdyby babcia nie załatwiła leków gdzieś na lewo i nie dosypała mu w tajemnicy do herbaty. Chyba źle wyliczyła dawkę i prawdopodobnie przez to w ostatnim dniu swojego raczej milczącego życia dziadek zdążył mi wyznać, że moja matka jest bękartem wojny. Trzymał mnie za rękę i bełkotał, że mam dobrze żyć, nie przejmować się tą przybłędą zostawioną przez niemiecką dziwkę. Tak powiedział. O mojej matce. A potem, nie zwalniając uścisku dłoni, zostawił mnie z tym samą. Babcia Flora unikała tego tematu. Ja szalałam z rozpaczy po stracie dziadka. Stracie podwójnej. Co z tego, że babcia, jak gdyby nigdy nic, wyprała jego piżamę, wykrochmaliła pościel na jego łóżku, postawiła na stoliku nocnym jego ulubiony kubek. Jakby nie rozumiała, że osieroconym przedmiotom też trzeba pozwolić umrzeć. Równie mocno bolała mnie świadomość, że nie byłam krwią z jego krwi. Straciłam dziadkowe geny, z których latami pokpiwał, kiedy mnie chwalił i kiedy ganił. Przestałam być jego Martą. Stałam się jedną z tamtych. Bo – jeśli moja matka była niemiecką przybłędą – kim byłam ja? Spytałam babcię Florę, czy matka o tym wie, ale nie uzyskałam jednoznacznej odpowiedzi. Trudno uznać trzaśnięcie drzwiami za odpowiedź. Zaczynałam rozumieć, przed czym moja matka uciekła i dlaczego szukała własnego miejsca. I tym bardziej nie mogłam jej wybaczyć, że nie zabrała mnie z sobą. Nie miałam więc innego wyjścia, jak tuż po pogrzebie wyjechać i zacząć żyć na własny rachunek. Kiedy skończyłam opowieść, Marcin westchnął tylko: – Strasznie to pogmatwane. Jak ty w ogóle to ogarniasz? – Wyobrażam sobie różne rzeczy, a potem zaczynam w nie wierzyć. Wiesz, kiedy zabierają ci całą przeszłość, okazuje się, że nic nie wiesz także o przyszłości. Wpadasz do czarnej dziury i próbujesz na nowo się zdefiniować – możesz być każdym lub nikim, zastanawiasz się, czy masz zdolności językowe po babci, jak ci wmawiano całe życie. Takie tam miliony ziarenek, z których się składasz, rozsypują się w pył. – To akurat może być prawda – podsumował Marcin. – Z tymi zdolnościami. Nie tego rodzaju pocieszenia oczekiwałam. – Wiesz, gdzie ona jest? – Marcin odczytał z mojej miny, że nie pora na żarty. – Pewnie już nie żyje. – Westchnęłam. – Twoja matka? – Myślałam, że pytasz o babkę. Matka? Podobno czmychnęła do Rajchu, kiedy miałam trzy lata. Podobno. To wszystko, co wiem. Mam nadzieję, że się jej śnię równie często jak ona mnie i że są to tak samo nieprzyjemne sny. – Nie próbowałaś jej szukać? – dopytywał się, jakby chciał wyciągnąć ze mnie jak najwięcej, zanim znowu zamilknę na lata. Poczułam się jak na ławie oskarżonych, jakby z mojej winy los matki pozostał nieznany. Nic nie powiedziałam, chociaż to jasne, że szukałam. Tak jak potrafią dzieci. Za najbliższym drzewem. Aż robiłam się głodna i wracałam. Nie podobało mi się teraz, że wraz z przeprowadzką historia mojej matki znów stawała się dla mnie ważna. – Teraz rozumiem, czemu babcia cię wezwała. Ten dom jest bardziej twój niż kogokolwiek innego. – To nie tak, Marcin. Ten dom należy do niej. Ona chce się wypiąć, zostawić mnie w tym polsko-niemieckim gównie, ale jeśli mam tu żyć, żyć, rozumiesz, a nie lizać rany po cudzych wojnach, to musi mi pomóc z tego szamba wypłynąć. – Tak, a oni sobie tę wojnę sami wywołali – zaperzył się Marcin.
– Marta! Marcin! Dzieciaki! – babcia Flora wołała nas, stojąc na skraju pastwiska. Pierwszy ruszył Taxi i powlókł swoje cielsko w jej kierunku. – Obiad! – wrzasnęła, a pies na te słowa jeszcze przyspieszył. Jakby dostał skrzydeł. – Widzisz? Właśnie dlatego nigdy nie znalazłam mojej matki. Bo zawsze mnie w porę zawołali – rzuciłam jeszcze melancholijnie. Kiedy minęliśmy ogrodzenie, krzyknęłam: – Kto ostatni, ten zmywa naczynia! Choć wcale się na to nie zanosiło – zmywałam ja. A to dlatego, że gdy Marcin przekraczał próg domu, ja ledwo wyhamowałam przed biegnącym prosto na mnie Tadeuszem Wojtakiem. Cudem uniknęliśmy zderzenia. – Źle szukacie, Marta, nie w zbożu, tylko na ogródku szukaj – sapał nerwowo. – Kto by w polu zakopywał?! Wracać zaraz mieli. Blisko domu kopali! W dzieciństwie uwielbiałam naszego sąsiada. Ileż się od niego nasłuchałam o poniemieckich skarbach zakopanych w Starym Zamku! Przesiadywałam w jego zakładzie szewskim, przy skąpym świetle przymierzając buty w różnych rozmiarach i fasonach. Co but, to historia. Te lepsze za cichym przyzwoleniem Wojtaka pożyczałam. Babcia krzyczała, że złapię grzybicę, a dziadek, że ktoś złapie mnie. Nic sobie z tego nie robiłam i kokietowałam starszego ode mnie dokładnie o dwa dni i dwadzieścia cztery minuty jedynego wnuka Wojtaka, Mariusza, kiedy puszczał mi Perfect. Ja, chwiejąc się na obcasach, a on ze sznurówkami udającymi krawat, byliśmy najlepszymi wykonawcami Autobiografii. Dom starego Wojtaka był przystanią dla marzeń o bogatym życiu, które całą trójką solidarnie podzielaliśmy. Kiedy dorosłam, przestałam sobie zaprzątać tym głowę, a on widocznie dalej wierzył w bajki. Tak mnie zatkało, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nieoczekiwanie pomógł mi Mariusz, który wychylił się z koszmarnej wieżyczki, dobudowanej do sąsiedniej chałupy. – Dziadek, do domu! – wrzasnął. Z plastikowego okienka z jeszcze nieodklejoną taśmą wystawała głowa mojej pierwszej miłości. Mariusz tak samo jak dawniej ryżowłosy, zwany od tego Ryżykiem. Szczerzył tak samo nierówne zęby. Łączyło nas coś więcej niż Perfect. To z nim bawiłam się w doktora, czym zyskał dożywotnie miejsce w moim curriculum. Miłość mojego dzieciństwa. Drugi po dziadku, a po nich długo, długo nic. Wieżyczka prawie się chybotała, gdy zbiegał po schodach, aby się przywitać. Na oko jakieś sto dwadzieścia kilo przywarło do mnie, nie wypuszczając z rąk piłki do drewna i paneli. Nic dziwnego, że poddałam się tym czułościom bez protestów. – Po coś lazła na to pole? Dziadek, odkąd cię zobaczył, tylko o tym gada, że wróciłaś po skarby. Dalej w bajki wierzysz? Oj, Marta. Min niet. Skarbów niet. Wskazałam ręką ich dom: – W bajki to ty chyba wierzysz. Po co ci ta wieżyczka? – Ha! Komnata dla królewny. Mariolka w ciąży. Żona moja. Kto pytaniem wojuje, ten ginie od odpowiedzi. To był cios. Leżałam na ringu znokautowana myślą, że moje życie stoi w miejscu. Nie mogłam nawet podjąć próby podkoloryzowania tej smutnej prawdy. Jak się szybko okazało, Ulka powiedziała babci, babcia powtórzyła Wojtakowi, co z tego dotarło do Ryżyka, wolałam nie wnikać. Call center, dyplom, mieszkanie w komunie. Nie powinno mnie interesować, że o wszystkim wie. Czy interesowało? Niestety, tak. Czułam narastającą irytację. Na siebie. Na ten etap mojego życia, którego bohaterem był ten opasły troglodyta. I na to, że wciąż zajmował w nim szczególne miejsce. Że nadal wiedział, jak pociągnąć za warkoczyki, żeby zabolało. Tego dnia byłam gotowa się założyć, że zapłodnił
królową tylko po to, żeby zrobić mi na złość. Z ulgą się pożegnałam i pobiegłam na obiad, ponaglana wołaniem babci Flory i stukaniem Marcina w szybę. Zdejmując buty, przytrzymałam się parapetu i wyjrzałam na podwórko. Architektoniczny koszmarek straszył bardziej niż odsłonięta studnia. Do jadalni dotarłam roztrzęsiona. Trudna rozmowa z Marcinem i spotkanie dawnej sympatii bardzo mnie zestresowały. Tuż po wejściu napotkałam surowy wzrok babci Flory spod przymrużonych powiek. Szybko umyłam ręce i siadłam do stołu. Marcin zauważył moją nerwowość i choć starał się ją ignorować, udzieliła się i jemu. Stukał widelcem o talerz, nieświadomy rozchodzącego się w ciszy pogłosu. Czy mógł być urażony, że nie przedstawiłam go Ryżykowi? Oboje milcząco czekaliśmy, aż na stole pojawi się waza z zupą. Patrzyłam zafascynowana na silne ręce babci Flory. Nie były to starcze ręce, co znowu wprawiło mnie w popłoch. Nie wiedziałam, czy już czas, żeby wyręczyć ją w obowiązkach pani domu? Czy to moja kolej, by ugotować barszcz z botwinki z własnego ogrodu? Było nawet gorzej – wcale nie byłam pewna, że chcę żyć w ten mieszczański, przesadnie zrytualizowany sposób. Może pokoleniu babci było łatwiej – po prostu lepiło ze strzępów ocalonych z wojny. Ludzie, zmęczeni okupacją, chcieli normalnie żyć. Ja też, ale mnie paraliżował lęk przed złym wyborem, który zmarnuje mi życie.
ROZDZIAŁ 6 Piękna porcelana – skomplementował Marcin. Zaraz zdał sobie sprawę z gafy i dodał: – I zupa pyszna. Osiągnęli już ten stopień zażyłości, że przestał się jąkać. Niewątpliwie babcia obdarzyła Marcina większą przychylnością także za sprawą jego powściągliwego charakteru. Byli do siebie podobni. A ja spojrzałam na wazę jego oczami, jakbym ją pierwszy raz zobaczyła, choć była częścią domu od zawsze, jak mury i dach. – Tę wazę dostali dziadkowie w prezencie ślubnym – poinformowałam go. – I serwis kawowy, który też ci się spodobał. Od razu wyczułam, że babcia chce sprostować, ale coś ją powstrzymuje. – Prawda? – spytałam, szukając potwierdzenia. I gdyby to nie był akurat ten dzień, w którym zdradziłam Marcinowi tajemnicę poczęcia mojej matki w hańbie, uszanowałabym jej uparte milczenie. Tym razem nie miałam zamiaru. – Coś nie tak z tą wazą? W kapuście znaleziona czy jak? – Ty dziecko naprawdę nie masz problemów – podsumowała mnie babcia. – Można dokładkę? – próbował ratować sytuację Marcin. – Można – powiedziałam, wyręczając babcię. – Proszę. – Napełniłam jego talerz i podniosłam wazę wysoko. Na odwrocie widniał stempel: Bauscher Weiden. Nic mi to nie mówiło. Po obiedzie zgłosiłam się do mycia naczyń i szorowałam je druciakiem. Dłużej i mocniej, niż było to konieczne. Babcia Flora przyglądała mi się z salonu, z okularami na nosie i drutami w rękach. Szybko przebierała rękami, rach-ciach i kolejny rząd oczek zamieniał się we wzór. – Co robisz? – spytałam, bo głupio się czułam z powodu scysji przy kolacji. – Swetr? – Sweter – poprawiła mnie odruchowo. Puściłam uwagę mimo uszu. Chyba już nie zapamiętam, która forma jest poprawna, ale babcia nie omieszka mi tego za każdym razem przypomnieć. – Dla kogo? – Dla Bronki. – Kogo? – W pierwszej chwili nie skojarzyłam. – Tej co zawsze – wyjaśniła. Babcia, od kiedy pamiętam, dorabiała, sprzedając swoje robótki dawnej znajomej znad morza. Gdy patrzyłam, ile sprawia jej to radości, wiedziałam, że pieniądze są kwestią drugorzędną wobec aktu tworzenia tych małych dzieł sztuki. – Ładny. Te kwiatki takie… dziewczęce. Babcia przyjrzała mi się, a potem zapytała, nie wiadomo, czy broniąc się, czy przystępując do ataku: – Znaczy, że nie dla starej baby? – Skąd… – Naprawdę nie dało się przewidzieć, co dotknie babcię Florę. – Dam ci go. Oczy już nie te, ledwo widzę, a Bronka ma ode mnie całą szafę swetrów. Protestowałam, ale babcia już przymierzała robótkę do mojej figury i zadowolona kiwała głową. – Martek – odezwała się do mnie czule. – Musimy porządek zrobić. Rzeczy posegregować. Pozbyć się gratów. Mogę ci pomóc, zanim wzrok całkiem stracę. Jeśli chcesz.
– Musimy? – Nagle zrobiło mi się żal naruszać ten stan. Nas dwoje i ona. Czy nie było nam razem dobrze? Potem naszła mnie myśl, że to dobry pomysł, bo przy sprzątaniu na pewno natkniemy się na ślady po mojej matce. Jakąś donaldówę przyklejoną pod stare narty, kolekcję puszek lub kapsli, paski bez sprzączek albo splątaną gumę do skakania. Jakąkolwiek rzecz, która dla nikogo poza mną nie miała wartości. Po rozmowie z Marcinem znów zakiełkowało we mnie pragnienie poznania matki. Chciałam chociaż sprawdzić, czy jesteśmy do siebie podobne. Czy spotkana przypadkiem na ulicy rozpoznałaby we mnie swoje opuszczone dziecko. Skuszona taką perspektywą kiwnęłam głową. Ośmielona spytałam: – Jaka była moja mama? Matka – poprawiłam się i odchrząknęłam. Drapało mnie w gardle. –- Taka sama jak ty. Zawzięta, aż jej się udało nawet władzy ludowej wymknąć. Zdziwiło mnie, że babcia uważała mnie za zawziętą. Zarzucałam sobie raczej brak konsekwencji. Wiedziałam, że nie powie nic więcej. Po chwili poprosiła o podanie kolejnego kłębka wełny. Zajrzałam do szafy i zobaczyłam, że na miejscu pieluch stoi pusta torba. Rozpakowana zawartość została ułożona w równych słupkach na półkach. Zaperzyłam się najpierw, że to ingerencja w moją prywatność, ale zaraz poczułam wdzięczność, że teraz, póki nie czuję się w pełni gotowa, pomaga mi podejmować decyzje. Podałam jej kłębek i jeszcze raz przyjrzałam się swetrowi. – Naprawdę ładny. Musi mnie babcia nauczyć, jak to robić. Babcia przyłożyła do mnie gotową już robótkę. – Jak na ciebie robiony. A czemu ty, słoneczko, mówisz do mnie w trzeciej osobie? Wzruszyłam ramionami i niepewnie się uśmiechnęłam. – No dobrze, nie dociekam. Po co mam cię uczyć, przecież ty to wszystko umiesz. Tylko spróbuj. Bronka zaczeka. Ale będziesz go nosić? – upewniła się jeszcze. – Uhm. Jak zbroję. – Już ty lepiej nie brój – mruknęła babcia i zadowolona nasunęła okulary z powrotem na oczy.
ROZDZIAŁ 7 Wielkie porządki zaczęliśmy od salonu. Weszliśmy wyposażeni w worki na śmieci i kartony. W pierwszych miały się znaleźć przedmioty zbyteczne, w drugich te, które babcia zamierzała zabrać z sobą lub którym chcieliśmy dać jeszcze szansę na inne życie po kwarantannie na strychu. Zaczęliśmy od obrazków w pokoju. Na początek wrzuciłam do czarnego worka moją pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej, w komentarzu babcia podniosła teatralnie brwi, a Marcin się przeżegnał. Chciałam zostać przez chwilę sama. Dotknąć każdego bibelotu, usiąść na każdym z krzeseł, napić się z każdej z filiżanek, nawet strząsnąć popiół z papierosa, nie zaciągając się, byleby tylko po raz ostatni uhonorować popielniczkę dziadka Stefana, która przycupnęła za szybą kredensu. Babcia Flora nie ułatwiała mi zadania. Sprawiała wrażenie zdecydowanej wyjść z domu boso i natychmiast. Jakby jej się spieszyło i to, co weźmie ze sobą, nie miało takiego znaczenia jak to, co zastanie na miejscu. Ona miała swój plan, wiedziała, dokąd zmierza. Ja niby rozumiałam, że to jest moje miejsce, mój dom, ale czy mam rozgościć się w środku, czy na razie przyglądać z zewnątrz, nie potrafiłam zdecydować. Szczerze mówiąc, pozbycie się pamiątki komunijnej było z mojej strony wyłącznie prowokacją. Jak się okazało, nie doceniłam babci, naprawdę dała mi wolną rękę. Oddawała koronę mnie, od razu poczułam, jak mnie uwiera jej ciężar. Zamiast urosnąć z uznania, skurczyłam się z odpowiedzialności. Za kurz, za wazę, za koty pod fotelem, za smugi na szybach, za chybotliwe nogi stołu. To niełatwe zadanie, być królową. Przyjrzałam się świeżym okiem znajomym przedmiotom. Jak zwykle zachwycił mnie zegar z kukułką. Dwie szyszki od dawna zwisały bezwładnie, a ptak już nie opuszczał swojej dziupli, ale nie chciałam się pozbywać tego zegara. – Naprawimy? – szukałam potwierdzenia u Marcina. – Jasne! – zapewnił gorliwie, co tylko uzmysłowiło mi, że muszę popracować nad ukrywaniem emocji. Po co bliskich zadręczać strachem i niepewnością? Czy nie lepiej brać przykład z babci Flory? Rozstawała się z całym życiem bez sentymentów. Długo ją za to podziwiałam, aż pojęłam, że tak zachowuje się człowiek, który chce się uwolnić od przeszłości. Do kartonu na życzenie babci spakowałam kwiatek. Próbowałam protestować, że data przeprowadzki jest niepewna, a kwiat trzeba podlewać, że w kartonie, pozbawiony światła i wody, uschnie, ale – jak to ona – pozostała głucha na moje argumenty. Uparła się, więc ustąpiłam i cały pokój nagle opustoszał bez tej jednej doniczki. To był dopiero początek. Wiedziałam, że muszę wyrzucić coś jeszcze. Coś, co nie należało do mnie. Że moja koronacja się nie urzeczywistni, jeśli nie zrobię miejsca własnemu królestwu. Ale czemu babcia Flora zmuszała mnie do tego jeszcze w swojej obecności? Czułam się niezręcznie. Próbowałam myśleć pragmatycznie – na dobrą sprawę wystarczą nam dwa komplety pościeli, no dobrze, gdyby ktoś ze stolicy wpadł w odwiedziny – maksymalnie trzy. Siedziałam bezradna przed otwartymi drzwiczkami kredensu. Które trzy zostawić? Wyrzucić wszystkie i kupić kilka kompletów z Ikei? Gdybym dysponowała nadmiarem gotówki, wybrałabym radykalne rozwiązanie. Przeraziłam się, że odziedziczyłam po niemieckiej babce i matce okrutną łatwość wymazywania minionych lat. Krok po kroku oczyściliśmy salon ze starych egzemplarzy „Polityki” i „Odry”. Na tym polu nie było żadnego sporu. W śmieciach wylądowały wszystkie rzeczy należące do dziadka, w tym wspomniana popielniczka. Pożałowałam, że nie został z nią pochowany. Na pewno niezbyt dobrze się czuje, strzepując nam popiół na głowę. Bo wątpię, żeby sam Bóg przekonał dziadka Stefana do rzucenia palenia. Nie protestowałam, gdy babcia pozbywała się pamiątek od uczniów, zestawu pucharów i wspólnych zdjęć. Do kartonu spakowała poza kwiatkiem