mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Lauda Ludomir - Maciej Belina 2 - Testament pradziada

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Lauda Ludomir - Maciej Belina 2 - Testament pradziada.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 477 stron)

Ludomir Lauda Testament pradziada

Dramatis personae Maciej Belina – miłośnik rebusów i zagadek; amator przygód; w wolnych chwilach poszukiwacz skarbów Janusz Małozięć – prokurator, kolega Beliny Paweł Witowski – również kolega Beliny i również amator przygód Ewa Hanyszkiewicz – piękna, młoda architektka Ata Hanyszkiewicz – siostra Ewy, jeszcze piękniejsza państwo Hanyszkiewiczowie – rodzice pięknych sióstr Zbyszek Wołczak – kuzyn panien

Hanyszkiewiczówien (albo ktoś w tym rodzaju) Jarosław Pokroil – zwierzchnik i sympatia Ewy H. rodzina Starego Prota – mieszkańcy Potoku Złotego Szermer – zbieg z kryminału Błękitek – tajemniczy motocyklista Michał Zaklicki – dobry znajomy Hanyszkiewiczów; dziennikarz i inni, mniej ważni

Spis treści 1 Pani Ewa zadaje zagadkę 2 Na tropie 3 Rywale 4 Kradzież 5 Pamiętnik pradziada 6 Spotkanie za Starym Protem 7 W Janowie 8 Hipotezy 9 Śladami przeszłości 10 Szpieg 11 Diabelskie skały 12 Labirynt 13 ??

14 Autor prosi o głos 15 Wyprawa po skarb 16 Tajemnica pana Wojciechowskiego

Rozdział I PANI EWA ZADAJE ZAGADKĘ Spóźnił się. Gdy przyszedł do Janusza, towarzystwo siedziało już przy stole. Gospodarz przedstawił go krótko: — Maciek Belina. Było to zresztą zbędne. Ze wszystkich gości jedynie jednej osobie mógł być nieznany. Była to, jak się od razu domyślił, nowa koleżanka Janusza, o której mu kiedyś opowiadał. Koleżanka kolegi z pracy. Naturalna blondynka więcej niż średniego wzrostu, o śniadej cerze i dużych niebieskich

oczach. Wiedział, że miała dwadzieścia cztery lata, że przed kilkoma miesiącami ukończyła studia architektoniczne i zaczęła pracować w biurze projektów, w którym pracował inny znajomy Janusza. Dowiedział się też, że na imię miała Ewa. Zajął miejsce po jej prawej stronie. Gdy zwrócił wzrok w jej kierunku, ukazał mu się jej profil i natychmiast uderzyło go to, że był niezwykle wyrazisty i doskonały. Odwróciła głowę, pokazując mu całą twarz. Był przygotowany do ukłonu, tak że uśmiechnął się momentalnie i pochylił się nieco do przodu. — Mam nadzieję, że mnie pani nie wypędzi z tego miejsca.

Popatrzyła na niego z figlarnym nieco uśmiechem. — To zależy od tego, jakie pan zrobi pierwsze wrażenie. Maciek chciał odpowiedzieć równie żartobliwie, ale brakło mu pomysłu. — Janusz opowiadał mi o pani. Bardzo się cieszę z możliwości zawarcia znajomości z taką piękną dziewczyną. Komplement był banalny i został przyjęty całkiem obojętnie. Dalej rozmowa potoczyła się jak zwykle w podobnych okolicznościach. Jeden z gości opowiadał o swojej podróży do Włoch, o Rzymie i Florencji. Potem dyskusja zeszła na tematy kulinarne, co

wcale nie było dziwne przy suto zastawionym stole. Na żaden z tych tematów Maciek nie miał zbyt wiele do powiedzenia. Za to Ewa, słuchała z zainteresowaniem, dorzucając co chwila swoje uwagi. Obserwował ją z ukosa, zastanawiając się, jak by tu sprowadzić rozmowę do spraw, w których mógłby się popisać znajomością rzeczy. Z kolei rozprawiano o samochodach, o pogodzie, trochę o polityce, aż wreszcie towarzystwo podzieliło się na grupki, po dwie lub trzy osoby, zajmujące się całkowicie różnymi sprawami. Maćkowi udało się opowiedzieć parę dowcipów zasłyszanych niedawno w innym gronie osób.

Następnie Ewa mówiła o swojej pracy. Widać było, że bardzo się przejmuje swą pierwszą posadą i że lubi swój zawód. — Na studiach — mówiła — zupełnie inaczej sobie wyobrażałam moją przyszłą pracę. Przez pierwsze dwa lata studiów mieliśmy takie mnóstwo wykładów i zajęć z historii architektury, że właściwie to mi ona zbrzydła... — Nic dziwnego — wtrącił Maciek. — Potem uczono nas projektowania nowoczesnego i urbanistyki, w zasadzie pomijając zupełnie historię, którą musieliśmy wkuwać na początku. Dopiero na

praktyce po czwartym roku zetknęłam się z konserwacją zabytków, z inwentaryzacją zabytkowych obiektów, w której trakcie mogłam się zapoznać nie tylko z ich architekturą ale również z wieloma legendami i tajemniczymi historiami związanymi z tymi budowlami. — I od tego momentu pewnie polubiła pani historię? — Wtedy postanowiłam, że będę się specjalizować w konserwacji. W ten sposób trafiłam do mojej firmy. Tu znowu musiałam się uczyć wielu nowych rzeczy... — To normalne, jak zawsze na początku. — Mam więc dużo pracy, ale to

bardzo ciekawe zajęcie. — Tak, rozumiem — Maciek pokiwał głową. — Ja też zawsze lubiłem łazić po starych budowlach i ruinach. Szczególnie lubiłem piwnice i lochy w średniowiecznych zamkach. Miałem nawet ciekawą i zabawną przygodę w zamku w Lipowcu koło Babic. Byłem tam z kolegą i w lesie tuż obok zamku znaleźliśmy jakiś otwór w ziemi zamknięty zardzewiałą pogiętą kratą. Udało nam się przez nią przecisnąć. W głębi ciągnął się ceglany sklepiony korytarz, bardzo niski, tak że trzeba było iść na czworakach, ale potem trochę się powiększał i biegł skośnie do góry. Po kilku czy kilkunastu metrach znowu była następna krata,

wyłamana. I znowu się nam udało, chociaż z największym trudem, przedostać dalej. Było tam duże pomieszczenie wykute w skale. Wysoko nad nim znajdował się pomost z desek na drewnianych słupach. — Interesujące — krótko podsumowała pani Ewa. — I co dalej? — Potem stwierdziliśmy, że to był dawny zamkowy ustęp, latryna, na nasze szczęście od dawna nieużywana. Tym korytarzem podziemnym, którym weszliśmy, odpływały z zamku nieczystości i woda deszczowa z dziedzińca. Była to po prostu kanalizacja w średniowiecznym stylu.1 — Kapitalne! — Głos dziewczyny wyrażał jednak raczej powątpiewanie

niż zachwyt. — Tak, przeżyliśmy tam sporo emocji. Bardzo dobrze to wszystko pamiętam. Zresztą ja nadzwyczaj lubię tego rodzaju przeżycia, a już najbardziej uwielbiam tak zwane „poszukiwanie skarbów”. Serio. Niech się pani nie śmieje. Oczywiście, nie chodzi o pieniądze lub złoto. Chodzi o przygodę, zagadkę, tajemnicę... Niestety nie mogę poświęcać zbyt wiele czasu na takie wyprawy. No i jestem tylko amatorem i dyletantem bez odpowiedniego przygotowania naukowego. — Ja właściwie też jeszcze nie jestem fachowcem — powiedziała skromnie pani Ewa. — Powiem panu, że w problematyce dotyczącej zamków

obronnych nasze krakowskie środowisko naukowe ma duże osiągnięcia. Założona z inicjatywy architektów krakowskich Komisja Urbanistyki i Architektury przy krakowskim oddziale Polskiej Akademii Nauk wyłoniła sekcję zajmującą się zagadnieniami architektury militarnej. Chciałabym kiedyś pracować w takiej komisji, inwentaryzować i odnawiać stare zamki i fortyfikacje. — Cóż, ja niestety nie mogę nawet o tym marzyć. To nie jest moja specjalność. Ale tak sobie, dla przyjemności, zapoznałem się z wieloma zamczyskami. Mam w biurze kolegę, z którym razem urządzamy w wolnych chwilach wypady po przygodę...

— Tak, słyszałam o tym. Janusz mi mówił, że panowie aż do przesady lubicie takie atrakcje, jakich zwykły człowiek unika. Po chwili przerwy, zrobionej jakby dla namysłu, pani Ewa dodała: — Zdaje mi się, że będę miała dla was interesującą sprawę. — Tak? — Moi rodzice są w posiadaniu bardzo starego zaszyfrowanego listu, którego nikt nie potrafił odczytać od przeszło stu lat. Może panom uda się ta sztuka… Chociaż nie sądzę, żeby to było możliwe. Jak pojadę na Wielkanoc do rodziców w Częstochowie, spróbuję odnaleźć ten list, przywiozę i pokażę go panu.

Maciek nie omieszkał powiedzieć, że to będzie dla niego arcyciekawe zadanie i chciał się dowiedzieć dalszych szczegółów, ale na przeszkodzie stanął Janusz, który poprosił panią Ewę do innego pokoju. Ponieważ goście podzielili się na małe grupki zajęte swoimi sprawami, Maciek wyszedł na balkon, zaczerpnąć nieco świeżego powietrza. Była prawie dziesiąta wieczór. Po czarnym niebie prędko leciały osrebrzone przez księżyc strzępy chmur. Pędził je zimny watr, poświstując nad dachami domów. Na pustych ulicach słychać było tylko miarowy szum deszczu. Normalna marcowa plucha. Mokro i zimno.

Wycofał się do mieszkania. Z tym i owym ze znajomych zamienił parę zdań, ale pan domu włączył muzykę i wszyscy byli teraz bardziej zainteresowani tańcami niż pogawędkami. Maciek poczuł się zbędny w tej fazie zabawy. Po chwili zastanowienia stwierdził, że czas się ulotnić. Gospodarz chciał go zatrzymać, ale Belina wymówił się zaziębieniem i bólem głowy i wyszedł „po angielsku”, nie żegnając się z resztą gości. * * * Biurowe godziny wlokły się tego dnia wyjątkowo powoli. W biurze panowała jeszcze prawie świąteczna

atmosfera... Kilka minut po dwunastej zadzwonił telefon. Maciek leniwym ruchem sięgnął po słuchawkę. — Słucham. Belina. — Dzień dobry panu. Mówi Ewa Hanyszkiewicz. Nie wiem, czy pan sobie przypomina. Poznaliśmy się u Janusza... — Ależ tak. Pewnie, pamiętam panią. Jakże mógłbym zapomnieć tak miłą i piękną dziewczynę. — Maciek starał się być elegancki. — A czy pan pamięta, że przyrzekłam panu pokazać pewien dziwny list? Mam go właśnie przy sobie i chciałabym, żeby go pan obejrzał. — Jestem gotów w każdej chwili. — Dobrze. Jestem teraz w mieście.

Mam jeszcze pewną sprawę do załatwienia. Za jakieś trzy kwadranse mogłabym się z panem spotkać, powiedzmy, u Michalika. Czy... — Będę czekał z niecierpliwością. Jeżeli można, to w sali dla niepalących, bo tam zwykle są wolne miejsca. — Doskonale. A więc koło pierwszej. Sądzę, że się nie spóźnię. Do zobaczenia. — Do widzenia i dziękuję za pamięć. Położył słuchawkę na widełki. Spojrzał w okno, jakby wypatrując czegoś, a potem zwrócił się do siedzącego naprzeciw niego Pawła. — Idę na randkę o pierwszej. Muszę wymyślić jakiś pretekst, żeby

wyjść do miasta. — Cóż to za randka w południe, w godzinach pracy? Nie wygląda to zbyt obiecująco — zakpił Paweł. — Nieważne, kiedy się zaczyna; ważne, kiedy się skończy. — Maciek przymrużył oko, chcąc pokazać, że wiele się spodziewa po tym spotkaniu. — Idę się zwolnić u szefa. Dziś już tu nie wrócę. Zrobił porządek na biurku. Pozamykał szuflady i wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił z zadowoloną miną. — No i co? Zwolnił cię? — spytał Paweł. — A dlaczegóż by nie?... Muszę się spieszyć. Cześć. Do jutra.

Zarzucił marynarkę na ramię, wziął przygotowaną wcześniej teczkę i opuścił pokój. Korzystając z lustra w windzie, wdział marynarkę, poprawił krawat i uczesał się. Szybkim krokiem udał się na przystanek tramwajowy. Nie czekał długo. Zaraz nadjechała „czwórka” i tym sposobem zjawił się w kawiarni o kwadrans za wcześnie. O tej porze dnia o miejsce nie było trudno. Wybrał stolik w kącie niedaleko drzwi. Zamówił kawę i czekał. Panna Ewa spóźniła się kilka minut. — Bardzo pana przepraszam — mówiła lekko zdyszana — ale sądziłam, że do tej pory już wszystko załatwię, a

tymczasem sprawy się skomplikowały i mogłam wpaść tutaj tylko na chwilkę. Zaraz muszę wracać. — Och, szkoda. — Mam to, co przy pierwszym naszym spotkaniu obiecałam panu pokazać. Otóż muszę panu powiedzieć, że mój pradziadek, a właściwie prapradziadek, Jan Hanyszkiewicz brał udział w Powstaniu Styczniowym i został za to zesłany na Syberię. Stamtąd przysłał do domu list, bardzo dziwny, pisany jakimś szyfrem. Będąc w święta u rodziców, wzięłam go i przywiozłam. Widzi pan, tak on wygląda. Maciek wziął ostrożnie pożółkły kawałek papieru. — Na pierwszy rzut oka to zupełnie

zwyczajny list — stwierdził. — Niech pan go odwróci na drugą stronę. Tam jest właśnie szyfr. Istotnie, końcową część listu stanowiły rzędy cyfr. — Tak, to interesujące. — Sporządziłam dzisiaj parę kopii tego listu na biurowym kserografie. Zostawię panu jedną. Nawet mogę dać panu dwie. Oryginał, niestety, jest pamiątką rodzinną i nie mogę go panu pożyczyć. Nie sądzę zresztą, żeby był do czegokolwiek potrzebny. Sprawdzano wiele razy, czy nie jest napisany jakimś atramentem sympatycznym. Próbowano go prasować gorącym żelazkiem, trzymać nad parą... Wszystkie próby nie dały żadnego rezultatu.