mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Laurens Stephanie - Cynsterowie 12 - Prawda o milosci

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Cynsterowie 12 - Prawda o milosci.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 491 stron)

rawda o miłości

Rozdział 1 Londyn, czerwiec 1831 - Drogi panie Cunningham, jak już panu mówi­ łem, nie jestem zainteresowany portretowaniem córki lorda Tregonninga. - Gerrard Reginald Deb- bington przyjął wystudiowaną pozę w wygodnym fotelu w palarni swego klubu. Powstrzymując nara­ stającą irytację, wytrzymał spojrzenie pełnomocni­ ka lorda Tregonninga. - Zgodziłem się na to spot­ kanie, mając nadzieję, że pomimo mej odmowy malowania portretu lord Tregonning jednak zgodzi się wpuścić mnie do ogrodów Hellebore Hall. W końcu jestem najsłynniejszym pejzażystą śmietanki towarzyskiej; powinienem był już dawno odwiedzić słynne ogrody lorda Tregonninga - po­ myślał. Cunningham zbladł. Odchrząknął i zerknął na dokumenty rozłożone na małym stoliku. Wokół mężczyzn unosił się dyskretny szmer roz­ mów; Gerrard zdawał sobie sprawę ze spojrzeń rzu­ canych w ich stronę. Członkowie klubu zauważali jego obecność, widząc jednak Cunninghama i do­ myślając się, że prowadzą negocjacje - nie prze­ szkadzali. 5

Gerard skończył już dwadzieścia dziewięć lat i przypuszczał, że Cunningham jest o kilka lat młodszy. Jednym spojrzeniem ogarnął surowy, czarny garnitur, praktyczną koszulę z kremowego lnu i okrągłą twarz pełnomocnika, który zmarsz­ czył brwi i z uwagą wpatrywał się w dokumenty. Zanim Cunningham zdecydował się przemówić, Gerrard sporządził w głowie szkic pod tytułem: „Agent biznesowy przy pracy". - Lord Tregonning polecił mi przekazać panu, że docenia pański opór przed przyjęciem zamó­ wienia na portret osoby, której jeszcze nigdy pan nie widział i że ta postawa tylko utwierdza go w przekonaniu, że to właśnie pan powinien ów portret namalować. Mój pracodawca spodziewa się, że namaluje pan jego córkę dokładnie taką, ja­ ka naprawdę jest, bez żadnego przekłamywania. Tego właśnie sobie życzy. Chce, żeby portret był wiernym obrazem i prawdziwym odbiciem panny Tregonning. Gerrard zacisnął usta. Rozmowa zmierzała do­ nikąd. Nie patrząc na niego, Cunningham kontynuował: - Oprócz proponowanego honorarium, zapew­ niamy panu czas, jaki uzna pan za konieczny do ukończenia portretu, zaś potem otrzyma pan nieograniczony dostęp do ogrodów Hellebore Hall oraz pozwolenie na robienie szkiców i malo­ wanie. Jeśli pan sobie życzy, może pan przyjechać z przyjacielem czy towarzyszem. Obydwaj będzie­ cie gośćmi Hellebore Hall przez cały czas trwania prac nad portretem. Gerrard z trudem powstrzymywał złość. Nie miał zamiaru po raz kolejny wysłuchiwać tej propozycji, niezależnie od tego, czym ją osłodzono. Odrzucił ją 6

stanowczo już dwa tygodnie temu, podczas pierw­ szego spotkania z Cunninghamem. Zmienił pozy­ cję i spojrzał pełnomocnikowi prosto w oczy. - Pański pracodawca mnie nie zrozumiał - nigdy dotąd nie malowałem portretu na zamówienie. Dopóki jestem wystarczająco zamożny, by móc hołdować swym przyjemnościom, malowanie jest moją największą pasją. Jednak malowanie portre­ tów jest niczym więcej, jak przypadkową rozrywką. Być może dość owocną, ale nie na tyle, by skupić mą uwagę. Nie przemawia do mojej artystycznej duszy, jeśli mogę tak to ująć. - Nie była to cała prawda, ale w tych okolicznościach trafna i prze­ konująca. - Choć byłbym zachwycony, mogąc ma­ lować ogrody Hellebore Hall, nawet taka sposob­ ność nie jest wystarczająco kusząca, bym podjął się malowania portretu, którego nie mam ochoty ani potrzeby malować. Cunningham wytrzymał jego spojrzenie. Ode­ tchnął głęboko, zerknął na kartkę i podniósł wzrok, wpatrując się w przestrzeń gdzieś ponad le­ wym ramieniem Gerrarda. - Lord Tregonning polecił mi przekazać panu, że jest to jego ostateczna propozycja... I że jeśli jej pan nie przyjmie, będziemy zmuszeni znaleźć in­ nego malarza, który podejmie się tego zadania. Oznacza to, że ów malarz otrzyma dostęp do ogro­ dów i możliwość ich malowania. Ponadto lord Tre­ gonning zamierza dopilnować, by do końca jego życia, a także do końca życia jego bezpośrednich spadkobierców, żaden inny malarz nie wszedł do Hellebore Hall. Gerrard musiał użyć całej siły woli, by utrzymać emocje na wodzy i pozostać w pozycji siedzącej. O co, do diabła, chodzi Tregonningowi, skoro ucie- 7

ka się do takiego szantażu? Niewidzącym wzro­ kiem wpatrywał się w przestrzeń. Jedno było zupeł­ nie jasne - lord Tregonning był absolutnie zdecy­ dowany zmusić go do namalowania portretu swej córki. Wbił łokieć w oparcie fotela i wsparł brodę na pięści. Przeczesując wzrokiem salę, próbował znaleźć jakieś dogodne wyjście z tej pułapki. Nic nie przychodziło mu do głowy. Przemożna niechęć oddania pierwszeństwa jakiemuś podrzędnemu portreciście spowijała jego umysł jak gęsta mgła. Spojrzał na Cunninghama. - Muszę jeszcze raz przemyśleć propozycję sza­ nownego lorda. Powiedział to z takim naciskiem, że zupełnie nie zdziwił się, gdy twarz agenta pozostała nieprzenik­ niona. Kiwnął tylko głową. - Oczywiście. Ile czasu pan potrzebuje? - Dwadzieścia cztery godziny. - Gdyby ta zagad­ ka dłużej niż dobę męczyła go nierozwiązana, z pewnością by oszalał. Wstał i wyciągnął rękę. - Mieszka pan w hotelu Cumberland? Zbierając w pośpiechu dokumenty, Cunnin- gham wstał i uścisnął dłoń Gerrarda. - Tak. Hm... Będę czekał na pana odpowiedź. Gerrard kiwnął głową. Stał przy fotelu, dopóki Cunningham nie opuścił palarni, po czym wyszedł z klubu. Przemierzał parki stolicy - St. James, Greek Park i wreszcie zajrzał do Hyde Parku. To nie był dobry wybór. Ledwie wszedł na trawnik, usłyszał okrzyki lady Swaledale, pragnącej przedstawić go swej córce i bratanicy. Stadka matron i pannic z błyszczącymi oczami pochylały się w swych po­ wozach licząc na to, że zwrócą na siebie jego uwa- 8

gę. Inne błąkały się w pobliżu, paradując po zielo­ nej trawie. Kątem oka dostrzegł powóz ciotki Minnie stoją­ cy na skraju alejki i grzecznie przeprosił pewną szczególnie natrętną matronę, usiłującą pozyskać jego względy. Gdy tylko dotarł do ciotki, chwycił lady Bellamy za dłoń i ucałował ją z natchnieniem. - Błagam cię o litość! Ocal mnie! - wykrzyknął. Minnie zachichotała. Poklepała go po ręce i po­ chyliła się, nadstawiając mu pomarszczony poli­ czek, który posłusznie ucałował. - Gdy wreszcie się zdecydujesz, kochanie, od­ puszczą ci i zaczną polować na kogoś innego. - Oczywiście, nie zamierzamy cię poganiać. - Timms, przyjaciółka ciotki, pochyliła się i poda­ ła mu dłoń. - Ale dopóki jesteś wolny, dopóty bę­ dziesz ścigany. Gerrard zrobił przerażoną minę. - Przez ciebie również, Timms? Starsza dama parsknęła. Z upływem lat robiła się coraz bardziej koścista, lecz z jej głową było wszystko w porządku. Podobnie było z Minnie. Ciotka przyjrzała mu się przenikliwie i z czułością. - Odziedziczyłeś wspaniałą posiadłość, Cynste- rowie wciągnęli cię w swoje interesy i jesteś moim głównym spadkobiercą. Nie masz szans, mój chłopcze. Gdybyś był brzydki jak sam diabeł, może nieco by je to powstrzymało. Ale skoro jesteś po­ ważanym i przystojnym dżentelmenem, a w dodat­ ku malarzem, zawsze będziesz najskrytszym ma­ rzeniem każdej matki. Gerrard spojrzał na nią z niesmakiem. - Jakoś nie jestem przekonany, czy małżeństwo powinno zaprzątać moje myśli. A przynajmniej w najbliższej przyszłości. 9

Takie było jego zdanie, choć do tej pory z nikim się nim nie podzielił. - Och? - Minnie szeroko otworzyła oczy. Przez moment patrzyła na niego poważnie, lecz po chwi­ li uśmiechnęła się ciepło. - Na twoim miejscu nie zawracałabym sobie tym głowy, kochanie. Gdy po­ jawi się na horyzoncie właściwa dama, wszystko nagle stanie się jasne i proste. Timms z zadumą pokiwała głową. - W istocie. O niczym już nie będziesz mógł de­ cydować. Ich słowa zamiast uspokoić, wzbudziły w nim dziwny niepokój. Ukrył obawy pod uśmiechem. Ujrzał w oddali grupę swych przyjaciół i postano­ wił się wycofać. Pożegnał Minnie i Timms i ruszył przez trawnik w stronę nawołujących go czterech dżentelmenów. Znał ich dobrze, byli jak on sam - w wieku stosownym do ożenku i posiadający sto­ sowne zaplecze finansowe. Stali nieco z boku i ob­ serwowali park. - Dziewczyna Curtissów jest wcale powabna, nie sądzicie? - Philip Montgomery spojrzał przez oku­ lary na piękność spacerującą z siostrami. - Jeśli lubisz nieustanne chichotanie - odparł Elmore Standish. - Mnie bardziej przypadła do gustu panna Etherington. Gerrard tylko jednym uchem słuchał tych ko­ mentarzy. Poniekąd należał do tego towarzystwa, jednak niezwykła pasja oddalała go od typowych londyńskich młodzieńców. Otworzyła jego oczy na prawdy, które były niedostępne dla rówieśników. Wymienił z nimi kilka cierpkich, cynicznych uwag i odszedł ku względnie bezpiecznemu ogro­ dowi Kensington. O tej porze żwirowe alejki były pełne nianiek i opiekunek doglądających swych I0

podopiecznych, którzy gramolili się przez trawniki. Nieopodal spacerowało kilku dżentelmenów, zaś damy bardzo rzadko zaglądały w te strony. Miał zamiar skupić się na zdumiewającej propo­ zycji lorda Tregonninga, lecz okrzyki dzieci roz­ proszyły go i skierowały jego myśli na zupełnie in­ ne tory. Rodzina. Dzieci. Następne pokolenie. Żona. Szczęśliwe małżeństwo. Spodziewał się, że pewnego dnia poukłada wszystkie te elementy w swoim życiu. Przecież jed­ nak coś dla niego znaczyły, przemawiały do głębi jego serca. Pragnął ich. Jednak, podczas gdy ma­ larstwo, a zwłaszcza portrety, wyniosły go na pozy­ cję, z której mógł zupełnie swobodnie przebierać wśród wolnych dam, ten sam talent, który pozwa­ lał mu tworzyć dzieła sztuki, otworzył mu oczy i napełnił serce nieufnością. Miał zamiar ostrożnie wybierać żonę. Ostrożnie planować małżeństwo. A zwłaszcza ostrożnie ob­ chodzić się z miłością. Nie był to temat, o którym chętnie dyskutował. Samo myślenie o miłości go niepokoiło, jakby było kuszeniem losu. To, co widział i z czym się zmie­ rzył malując swą siostrę Patience i jej męża Va- ne'a Cynstera, a później inne pary, to, co uwiecz­ niał na portretach, było tak potężne, że musiałby być ślepy, by nie zdawać sobie sprawy, jak taka si­ ła wpłynie na jego życie. Obezwładni go, nie po­ zwoli mu się skupić. Wyssie z niego wszystkie ży­ wotne siły, które powinien przelewać na płótna. Jeśli się jej podda. Jeżeli jednak kiedyś się zakocha - czy wciąż bę­ dzie w stanie malować? Czy zakochanie się i mał­ żeństwo z miłości - takie, jak jego siostry czy in- 11

nych osób z rodziny - będzie źródłem nieustającej radości, czy katastrofą, która zrujnuje jego talent? Malując, wkładał całego siebie w obraz, całą swą energię i całą namiętność. Gdyby poddał się miło­ ści, czy pozbawiłaby go zdolności malowania? Czy w ogóle istnieje tu jakiś związek? Czy namiętność, która ożywia miłość, jest tą samą namiętnością, która podsyca talent, czy są to dwie zupełnie różne siły? Rozmyślał długo, ale nie przyniosło mu to uko­ jenia. Malowanie jest nierozerwalną częścią jego istoty; każdy nerw jego ciała spinał się na myśl, że cokolwiek mogłoby ograniczać jego talent. Tak więc wzdragał się przed małżeństwem. Uni­ kał go. Niezależnie od wszelkich proroctw Timms, podjął decyzję, że przez następne kilkanaście lat miłość będzie tym, czego musi się pilnie strzec. Za­ tem małżeństwo rzeczywiście nie leżało w sferze jego zainteresowań. Ta decyzja powinna była uporządkować jego myśli, jednak nie czuł satysfakcji i spokoju. Do­ szedł do wniosku, że na drodze, którą sobie obrał, raczej ich nie zazna. A jednak nie widział innego rozsądnego rozwią­ zania. Otrząsnął się z myśli i stwierdził, że się zatrzy­ mał. Wpatrywał się w grupę dzieci bawiących się przy stawie. Poczuł swędzenie w palcach - znajo­ my sygnał, że przydałby mu się ołówek i szkicow- nik. Postał jeszcze przez kilka minut, by obrazy ba­ wiących się dzieci zapadły głęboko w jego pamięć i ruszył dalej przed siebie. Tym razem udało mu się skupić myśli na ofercie lorda Tregonninga i rozważyć jej wady i zalety. Miotały nim pragnienia, instynkt i wyuczone odru- 12

chy. Gdy zbliżał się do mostu na Serpentine, za­ trzymał się i podsumował swoje wysiłki. W ciągu trzech godzin zabrnął dokładnie donikąd, nie li­ cząc stwierdzenia, jak łatwo lord Tregonning go przejrzał. Nie mógł przedyskutować swojego pro­ blemu z żadnym z zaprzyjaźnionych artystów, z ko­ lei nikt inny nie zrozumiałby, jak wielką pokusę odczuwa i jednocześnie, jaki jest rozdarty. Musi koniecznie porozmawiać z kimś, kto go zrozumie. Zbliżała się piąta, gdy wspinał się na schody domu Vane'a i Patience Cynsterów na Curzon Street. Jego starsza siostra, Patience, przez wiele lat zastępowała mu rodziców, którzy zmarli, gdy był jeszcze mały. Gdy wyszła za mąż za Vane'a, Gerrard został przyjęty na łono rodziny Cynsterów, traktowany jak równy i otoczony opieką Vane'a. Cynsterowie odegrali decydującą rolę w stawaniu się tym, kim był obecnie, i był im za to niezmiernie wdzięczny. Ojciec Gerrarda, Reggie, nie był godny naślado­ wania. Cynsterom zawdzięczał natomiast nie tylko swój sukces finansowy, lecz również elegancję, nie­ wzruszoną pewność siebie i ukryty pazur arogancji, który odróżniał go od innych młodzieńców z towa­ rzystwa. Zastukał do drzwi. Otworzył mu Bradshaw, lo­ kaj Vane'a, ukłonił się i poinformował, że państwo są w domu i może ich znaleźć w małym salonie. Gerrard wiedział, co to oznacza. Podał lokajowi laskę, uśmiechnął się i zwolnił go gestem. - Sam się zapowiem. - Tak będzie lepiej, sir. Bradshaw znów się ukłonił, walcząc z uśmie­ chem. 13

Zanim jeszcze dotarł do drzwi salonu, dobiegły go dzikie okrzyki. Gdy wszedł, zapadła martwa ci­ sza. Trzy głowy podniosły się gwałtownie i trzy pa­ ry oczu wpatrzyły się w niego oskarżycielsko. Po chwili siostrzeńcy i siostrzenica zorientowali się, kto śmiał przerwać im zabawę. Zerwali się na równe nogi jak zgraja demonów. Zabrzmiało rozdzierające uszy: „Wujek Gerrard!" i trzy dia­ bełki rzuciły się na niego. Ze śmiechem złapał naj­ starszego chłopca, Christophera, i obrócił go do góry nogami. Christopher piszczał z uciechy, a Gregory podskakiwał, głośno się śmiejąc. There- se dołączyła się do zamieszania. Gdy już porządnie wytrząsł Christophera, Gerrard postawił go na podłodze i rycząc jak ogr, złapał młodszą dwój­ kę w ramiona. Łaskocząc ich, podszedł do pary sie­ dzącej przy kominku. Patience uśmiechała się do niego pobłażliwie, siedząc bokiem do ognia i kołysząc na kolanach najmłodszego Martina. Vane szczerzył zęby w uśmiechu, przerzuciwszy ramię przez oparcie fo­ tela żony; zanim Gerrard wszedł do pokoju, Vane siłował się z trójką starszych dzieci. - Co cię do nas sprowadza? Z pewnością nie pragnienie, by te małe potwory wyrwały ci wszyst­ kie włosy. Wyplątując zaciśnięte palce Gregory'ego i There- se ze swoich włosów, Gerrard przelotnie się uśmiechnął. - Och, sam nie wiem. - Usadził dzieci na sofie i sam siadł między nimi. Popatrzył uważnie na oby­ dwoje. - Zdecydowanie mają coś w sobie, nie są­ dzicie? Dzieci natychmiast zasypały go opowieściami o swoich niedawnych wyczynach. Słuchał uważnie, 14

jak zawsze oczarowany ich niewinnym, nieskala­ nym spojrzeniem na wszystkie przyziemne sprawy. W końcu się zmęczyli. Chłopcy przytulili się do je­ go boków; Therese ziewnęła i wgramoliła się na kolana ojcu. Vane pocałował ją w miękkie loki i spojrzał na Gerrarda. - O co chodzi? Przecież widzę, że coś cię gryzie. Gerrard oparł się wygodnie i opowiedział im ca­ łą historię o lordzie Tregonningu. - Widzicie więc, że jestem w pułapce. Absolut­ nie i definitywnie nie chcę malować tego portretu. Jego córka z pewnością jest typową, zepsutą, pu- stogłową jedynaczką, przyzwyczajoną do wydawa­ nia rozkazów w swej wiejskiej rezydencji. Nie znaj­ dę nic ciekawego do uwiecznienia, nie licząc bez­ myślnego egoizmu. - Wcale nie musi się okazać taka zła - powie­ działa Patience. - Istnieje wszelkie prawdopodobieństwo, że bę­ dzie jeszcze gorsza. - Gerrard westchnął ciężko. - Przeklinam dzień, w którym pozwoliłem wysta­ wić dla publiczności portrety bliźniaczek. Od samego początku przygody z malarstwem Gerrard był pejzażystą i pozostał nim do tej pory - pejzaż był jego najgłębszą i najważniejszą pasją. Jednak dziesięć lat temu, ze zwykłej ciekawości, wypróbował swój talent w zakresie malowania par. Vane i Patience byli pierwszą parą, którą poprosił o pozowanie. Ich portret wisiał z dala od wścib- skich spojrzeń, w salonie ich domu w Kent. Później malował jeszcze inne pary, wszystkie z bliższej lub dalszej rodziny, jednak obrazy zawsze trafiały do prywatnych pokoi. Niestety wyzwanie, jakim były portrety, skusiło go znowu i postanowił nama- 15

lować bliźniaczki rodziny Cynsterów - Amandę, obecnie księżną Deuter, i Amelię, wiceksiężną Cal- verton, obie trzymające na rękach swych niedawno narodzonych pierworodnych synów. Obrazy miały trafić do ich letnich rezydencji, jednak członkowie śmietanki towarzyskiej, którzy zdołali je zobaczyć, zanim opuściły Londyn, zrobi­ li taki rwetes, że kustosze z Królewskiej Akademii błagali, dosłownie błagali, by wypożyczył je na do­ roczną wystawę portretów. Sława miała słodki smak, więc uległ ich namowom. I teraz miał tego żałować do końca życia. Vane przypatrywał mu się z rozbawieniem. - Jakże trudno jest dźwigać taką sławę. Gerrard prychnął. - Powinienem mianować cię moim agentem i kazać ci opanować tę hordę matron, z których wszystkie są niezbicie przekonane, że ich córki są idealnymi modelkami do moich kolejnych wspa­ niałych portretów. Patience kołysała Martina na kolanie. - Przecież chodzi tylko o jeden portret. Gerrard potrząsnął głową. - Niestety, to tak nie działa. To kolejne ogromne ryzyko. W tej chwili mam solidną i nieskazitelną re­ putację. Jednak jeden koszmarny portret może ją zrujnować w sposób zupełnie nieobliczalny. Po­ za tym nie mam zamiaru poddawać się presji model­ ki czy jej rodziców. Maluję to, co widzę, a to ozna­ cza, że lord Tregonning i jego ukochana córka będą prawdopodobnie bardzo rozczarowani efektem. Dzieci zaczęły się niecierpliwić. Gdy ich niania zajrzała do salonu, Patience wstała z fotela, kiwnę­ ła na dostojnie wyglądającą kobietę i zerknęła w stronę dzieci. ta

- Już czas na podwieczorek. Dziś chlebowy pud- ding! Gerrard ukrył cierpki uśmiech, gdy wizja pud- dingu ostatecznie zniechęciła dzieci do pozostania w jego towarzystwie. Chłopcy skoczyli na podłogę i pożegnali się grzecznie. Therese przesłała mu ca­ łusa i pobiegła za braćmi do niani. Patience odda­ ła Martina i zamknęła drzwi. - Wyjaśnij mi, dlaczego jesteś taki zrozpaczony? Po prostu odrzuć propozycję i po sprawie. - O to właśnie chodzi. - Gerrard zacisnął dłonie na poręczach sofy. - Jeśli ją odrzucę, to nie tylko stracę możliwość namalowania słynnego Ogrodu Nocy, lecz w dodatku sprawię, że jedyny malarz, który będzie mógł to zrobić w ciągu kolejnych pięćdziesięciu lat, prawdopodobnie będzie mar­ nym portrecistą, który nawet nie rozpozna, co ma przed oczami. - A co będzie miał przed oczami? - Vane wstał, przeciągnął się i usiadł na innym fotelu. - Co czy­ ni te ogrody tak pożądanymi? - Ogrody w Hellebore Hall w Konwalii po­ wstały w 1710 roku. - Gerrard dopytał o wszyst­ kie szczegóły po pierwszej rozmowie z Cunnin- ghamem. - Teren jest wyjątkowy. Wąska, osło­ nięta wzgórzami dolina, skierowana na południo­ wy zachód, ma taki mikroklimat, że rosną w niej rośliny i drzewa niespotykane nigdzie indziej w całej Anglii. Na wzgórzu stoi dom, a doli­ na zbiega ku morzu. Szkice projektu ogrodu wi­ działo wiele osób i wzbudziły one w owym czasie wiele emocji. Zanim zostały ukończone, minęło ponad trzydzieści lat i w tym czasie rodzina zaczę­ ła prowadzić pustelniczy tryb życia. Niewiele osób miało okazję obejrzeć ogrody w całej ich 17

okazałości. - Zerknął na Patience. - Ci, którzy dostąpili tego zaszczytu, byli oczarowani. Od dziesięcioleci pejzażyści marzą o namalowa­ niu Hellebore Hall. Nikomu nie udało się tam dostać. - Wykrzywił wargi i spojrzał na Vane'a. - Dolina i ogrody leżą na terenie dużej posiadło­ ści, a wąwóz jest skalisty i niebezpieczny, więc wśliźnięcie się tam i sporządzenie wstępnych szki­ ców po kryjomu absolutnie nie wchodzi w grę. - Więc każdy pejzażysta w Anglii... - Oraz w Europie i nawet w obydwu Amery­ kach... - . . .Skakałby z radości, będąc na twoim miejscu. - Vane pokiwał głową. - Jesteś pewny, że chcesz zaprzepaścić taką szansę? Gerrard odetchnął głęboko. - Nie! Na tym właśnie polega problem. I dotyczy on zwłaszcza Ogrodu Nocy. - Cóż to za ogród? - zapytała Patience. - Ogrody dzielą się na wiele pomniejszych części i każda z nich jest nazwana imieniem jakiegoś an­ tycznego bóstwa lub postaci mitologicznej. Jest tam Ogród Herkulesa, w którym rośnie wiele wy­ sokich, potężnych drzew, Ogród Artemidy z krze­ wami wystrzyżonymi na kształt dzikich zwierząt, i tak dalej. Jeden z mniejszych ogrodów nazywa się Ogrodem Wenus. Rośnie w nim spora ilość róż­ nych afrodyzjaków i odurzająco pachnących kwia­ tów, z których wiele rozwija płatki tylko nocą. Jest w nim również grota i sadzawka zasilana strumie­ niem płynącym wzdłuż doliny. Mieści się u szczytu, tuż pod domem. Z powodu jakiegoś kaprysu natu­ ry ta część ogrodów szalenie wybujała. Pewien szczęśliwiec, który widział ją jakieś dziesięć lat po zasadzeniu roślin, opisywał Ogród Wenus jako 18

gotycki raj - mroczny krajobraz, który przyćmiewa swym urokiem resztę ogrodów. Stał się słynny jako Ogród Nocy. Zamilkł na chwilę, a potem dodał: - Wśród pejzażystów namalowanie Ogrodu No­ cy jest tym samym, czym znalezienie Świętego Graala. Ogród istnieje, ale od wielu pokoleń jest poza naszym zasięgiem. Vane skrzywił się cierpko. - Trudny wybór. Gerrard kiwnął głową. - Ogromnie trudny. Będę przeklęty, jeśli się na to zdecyduję i równie przeklęty, jeśli im odmówię. Patience spoglądała to na brata, to na męża. - Mnie się zdaje, że decyzja jest zupełnie prosta. - Spojrzała Gerardowi w oczy. - Musisz tylko zde­ cydować, czy chcesz zaryzykować narażenie na szwank swej reputacji i spróbować namalować rozsądny portret tej młodej damy, a w zamian do­ stać możliwość namalowania swego Świętego Gra­ ala. - Przekrzywiła głowę. - Innymi słowy musisz odpowiedzieć sobie na pytanie: jak bardzo chcesz namalować Ogród Nocy? Czy aż tak bardzo, by podjąć ryzyko stworzenia przyzwoitego portretu jednej damy? Gerrard patrzył w jej szare oczy i wytrzymał ja­ koś przenikliwe spojrzenie. Po chwili spojrzał na Vane'a. - Ech, te siostry... Vane roześmiał się głośno. Nawet po zwięzłym podsumowaniu przez Pa­ tience jego problemu musiał przyznać, że czuł się 19

nim przytłoczony. Spędził resztę wieczoru z siostrą i Vanem, beztrosko gawędząc o zupełnie innych rzeczach. Gdy żegnał się z Patience w holu, poca­ łowała go w policzek i wyszeptała: - Wiesz, co chciałbyś zrobić, więc zrób to. Po­ dejmij to ryzyko. Uśmiechnął się, poklepał ją po ramieniu i udał się do domu, rozmyślając, rozważając rozmaite możliwości, jednak wciąż krążąc wokół pytania, jak miałby poradzić sobie z portretem próżnej trzpiotki i jednocześnie jej nie obrazić. Dotarł do domu przy Duke Street i udał się pro­ sto do sypialni. Jego lokaj Compton wbiegł na gó­ rę i z szacunkiem odebrał od niego płaszcz, by od­ dać go do czyszczenia. Gerrard uśmiechnął się, ro­ zebrał i padł na łóżko. Śnił o Ogrodzie Nocy. Nigdy wcześniej go nie widział, a jednak we śnie wydał mu się niezwykle żywy, nieodparcie kuszący i hipnotycznie mroczny. Jako malarz natychmiast dostroił się do jego pełnej dramatyzmu atmosfery. Czuł grozę i podniecenie, niebezpieczeństwo i coś jeszcze głębszego, bardziej pierwotnego i złowiesz­ czego, czającego się w cieniu. To coś go wzywało. Szeptało ku niemu ponętnie. Nie wierzył w znaki. Rano wstał, założył koszulę, spodnie i aksamit­ ny szlafrok i zszedł na dół. Nie należało podejmo­ wać poważnych decyzji na pusty żołądek. Ledwie zaczął jeść szynkę i jajka, gdy ktoś zało­ motał do drzwi. Bezbłędnie rozpoznając ten sy­ gnał, Gerrard sięgnął po dzbanek i nalał sobie ka­ wy, zanim szanowny Barnaby Adair osuszy dzba­ nek do ostatniej kropli. Drzwi salonu otworzyły się gwałtownie. 20

- Na Boga! - Wysoki, elegancki, złotowłosy mężczyzna wbiegł do środka, przeszywając Ger- rarda dramatycznym spojrzeniem. - Niech wszyscy święci chronią mnie przed swatającymi matkami! - Jego wzrok padł na dzbanek. - Zostało jeszcze trochę? Uśmiechając się, Gerrard wskazał dłonią naczy­ nie z kawą i talerze, podczas gdy Compton pośpie­ szył rozłożyć dodatkową zastawę. - Częstuj się. - Dziękuję. Jesteś moim wybawcą. Gerrard obrzucił go rozbawionym spojrzeniem. - Tobie również życzę dobrego dnia. Co cię tak wyczerpało? Czyżby bal u lady Harrington okazał się nazbyt męczący? - Nie chodzi o lady Harrington. - Barnaby są­ czył kawę z przymkniętymi oczami. - To jednak przyzwoita kobieta. - Otworzył oczy i spojrzał na zawartość talerzy. - To lady Oglethorpe i jej córka Melissa. - Ach! - Gerrard przywołał w pamięci znajome damy. - Stara znajoma twej kochanej mamy, która liczyła na to, że oprowadzisz po mieście jej pod­ opieczną? - Ta sama. - Barnaby ugryzł grzankę. - Pamię­ tasz bajkę o brzydkim kaczątku? Melissa nim właśnie jest, tylko dokładnie na odwrót. Gerrard roześmiał się szczerze. Barnaby był je­ go rówieśnikiem, miał zbliżony temperament i po­ dobne koneksje rodzinne. Lubili to samo i tego sa­ mego nie znosili, a także obydwaj mieli ekscen­ tryczne hobby. Gerrard nie mógł sobie przypo­ mnieć, kiedy zaczęli razem rozbijać się po mieście, ale co najmniej od pięciu lat towarzyszyli sobie w rozmaitych przygodach, czując się coraz lepiej 21

w swoim towarzystwie i bez wahania polegając na sobie nawzajem. - Już po mnie - stwierdził Barnaby. - Muszę na jakiś czas zniknąć ze stolicy. Gerrard wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Nie może być aż tak źle. - Owszem, może. Mówię ci, ta lady Oglethorpe nie zamierza poprzestać na wciskaniu mnie w rolę eskorty dla swej córeczki. Ma w oczach taki błysk, któremu zupełnie nie ufam, a jakby tego było ma­ ło, ta paskudna Melissa bije się dłońmi w piersi - całkiem niezłe zresztą piersi, ale reszta jest bez­ nadziejna - i zarzeka się płomiennie, że jestem jej ideałem i żaden inny mężczyzna z towarzystwa nie może dorównać mej wspaniałości. - Barnaby skrzywił się komicznie. - Nastają na mnie z taką mocą, jak powiedziałby mój ojciec, że chyba się niedługo rozchoruję. A przecież jest czerwiec! Czy one nie wiedzą, że sezon łowiecki już się skończył? Gerrard z zadumą wpatrywał się w przyjaciela. Barnaby był trzecim synem hrabiego i odziedziczył ładną posiadłość po ciotce ze strony matki. Tak sa­ mo jak Gerrard był kuszącym kąskiem dla matron szukających bezpiecznej przyszłości dla swych có­ rek. Jednak, podczas gdy Gerrard wymawiał się malarstwem, by uniknąć najbardziej niebezpiecz­ nych zaproszeń, pasją Barnaby'ego były studia nad zbrodnią i jako takie nie stanowiły dobrej wy­ mówki. - Zdaje mi się - zadumał się Barnaby - że mógł­ bym odwiedzić siostrę, ale zaczynam podejrzewać, że ona również jest nieobliczalna. - Zmrużył oczy. - Jeśli zaprosi panie Oglethorpe z wizytą... - Za­ drżał. Gerrard sięgnął po filiżankę. 22

- Jeśli jesteś zdecydowany uciekać przed pa­ skudną Melissą, możesz wybrać się ze mną do Kornwalii. - Do Kornwalii? - Barnaby zamrugał kilka razy. - A co jest w Kornwalii? Gerrard mu opowiedział. Barnaby nagle się ożywił. - Ostrzegam cię - dodał Gerrard - że będzie tam co najmniej jedna niezamężna dama, a gdzie jest jedna... - .. .Tam zwykle jest ich cała paczka - pokiwał głową Barnaby. - Jednak radziłem sobie jakoś do tej pory. Dopiero Melissą, jej matka i rodzinne koneksje tak mnie osłabiły. Wspomniane osłabienie z pewnością należało traktować metaforycznie - Barnaby pożarł ostat­ nią kiełbaskę i spojrzał na Gerrarda. - Więc kiedy wyjeżdżamy? Gerrard popatrzył mu prosto w oczy. Patience ma rację, chociaż pewnie nigdy by jej tego nie po­ wiedział. - Dziś napiszę do pełnomocnika Tregonninga. Muszę zrobić zakupy i upewnić się, że zostawiam wszystko w należytym porządku... Co powiesz na koniec następnego tygodnia? - Wspaniale! - Barnaby uniósł filiżankę w toa­ ście, wypił kawę duszkiem i sięgnął po dzbanek. - Jestem pewien, że do tej pory gdzieś się ukryję. Dwanaście dni później Gerrard przejechał po­ wozem między dwoma kamiennymi słupami wie­ kowej bramy. Na tablicy wiszącej po lewej stronie widniał napis: „Hellebore Hall". 23

- To istotnie kawał drogi z Londynu - odezwał się Barnaby, wygodnie rozparty na siedzeniu obok Gerrarda, i rozejrzał się z ciekawością, a nawet za­ intrygowaniem. Cztery dni wcześniej wyjechali ze stolicy i przez całą drogę popędzali siwki Gerrarda, na obiad i na noc zatrzymując się w gospodach, które przy­ kuły ich uwagę. Z trasy wiodącej do St. Just i St. Mawes zjechali na wiejską drogę okrytą gęstymi koronami starych drzew o grubych pniach. Pola po obydwu stronach były oddzielone od drogi gę­ stymi żywopłotami. Ogarnęło ich przemożne uczu­ cie zamknięcia w żywym korytarzu, mieniącym się różnymi odcieniami brązu i zieleni. Pomiędzy szczytami żywopłotów i zwisającymi gałęziami do­ strzegali co jakiś czas wspaniały widok morza. Wo­ da zdawała się srebrzysta pod błękitnym niebem. Z przodu i od prawej strony zatokę okalały przy­ lądki, które w popołudniowym świetle przybrały barwy oliwkowoszare z domieszką purpury. Ger- rard zmrużył oczy. - O ile się nie mylę, ten obszar wód należy do Carrick Roads. Na wprost musi leżeć Falmouth. Barnaby wytężył wzrok. - Za daleko, żeby zobaczyć miasto, ale widzę mnóstwo żaglówek. Okolica obniżała się łagodnie, droga wiodła na południowy zachód. Trakt do St. Mawes i widok na Carrick Roads zniknęły im z oczu i po chwili zwarty szyk drzew nagle się skończył. Powóz wje­ chał na pełne słońce. Obydwaj głośno westchnęli. Przed nimi rozpościerała się nieregularna zato­ ka, która najwyraźniej przed wiekami była doliną, teraz zatopioną przez morze. Po ich prawej stronie 24

leżało St. Mawes na półwyspie Roseland i chroni­ ło dolinę przed zimnym północnym wiatrem. Po lewej stronie pas surowych wyżyn pokrytych wrzosowiskami bronił przed szkwałem. Konie mknęły dalej i gdy ujechali jeszcze kawałek, ich oczom ukazał się kolejny wspaniały widok. Droga wiodła przez łagodne pagórki, po czym wznosiła się stromo i na wprost zamajaczył dwuspadowy dach. Zataczając szeroki, łagodny łuk, droga minę­ ła dom, który objawił się im w całej okazałości, i zawróciła, kończąc się przy szerokim żwirowym dziedzińcu przed frontowymi drzwiami. Wchodząc w ostatni zakręt, Gerrard ściągnął lejce; ani on, ani Barnaby nie byli w stanie wydusić z siebie słowa. Dom był... ekscentryczny. Niezwy­ kły. Wspaniały! Miał więcej wieżyczek, niż moż­ na było zliczyć, mnóstwo balkoników z kutego że­ laza, okna w dziwacznych kształtach i kolorach, i rzędy pokoi tworzących zdumiewające kąty i za­ łamania w szarych kamiennych ścianach. - Nic nie mówiłeś o domu - powiedział Barna­ by, gdy konie zbliżały się do dziedzińca, a oby­ dwaj pasażerowie byli zmuszeni wpatrywać się w dom. - Nic o nim nie wiedziałem - odparł Gerrard. - Słyszałem tylko o ogrodach. Słynne ogrody Hellebore Hall nieco wykraczały poza dolinę, u której szczytu stał fantazyjny dom, i obejmowały go jak ramionami. Były dobrze ukry­ te przed ciekawskimi, zasłonięte bryłą budynku i żywopłotami. Dom zagradzał widok na całą doli­ nę biegnącą ku skalistemu wybrzeżu. Gerrard wypuścił długo wstrzymywane powietrze. - Teraz już wiem, dlaczego nie da się tu niezau­ ważenie wśliznąć. 25

Barnaby obrzucił go rozbawionym spojrze­ niem i wyprostował się na siedzisku, gdyż wjeż­ dżali już na ocieniony dziedziniec Hellebore Hall. Siedząca w salonie Jacqueline Tregonning uchwyciła dźwięk, którego oczekiwała - stukot podków i cichy chrzęst żwiru pod kołami powozu. Żadna z pozostałych, rozgoszczonych w salonie osób niczego nie zauważyła; byli zbyt zajęci dysku­ towaniem o charakterach gości, którzy właśnie wjechali na dziedziniec. Jacqueline nie chciała spekulować. Nie wtedy, gdy mogła zobaczyć coś na własne oczy i wyrobić sobie własne zdanie. Cicho i spokojnie wstała z fo­ tela ustawionego przy sofie, na której siedziała jej najlepsza przyjaciółka Eleanor Fritham wraz z matką. Obie przyjechały z sąsiedniej posiadłości Tresdale Manor. I obie były pochłonięte żywą dys­ kusją z pastorową Elcott na temat gości, których opisy dostarczyli stołeczni znajomi i przyjaciele la­ dy Fritham i pani Elcott. - Mój kuzyn twierdzi, że obydwaj są aroganccy. - Pani Elcott skrzywiła się lekceważąco. - Spodzie­ wam się, że będą zadzierać nosa. - Nie wydaje mi się, by mieli po temu powody - odparła Eleanor. - Lady Humphries napisała, że choć obaj pochodzą z doskonałych rodzin, z samej śmietanki towarzyskiej, to mają ujmujące charak­ tery i są bardzo otwarci i zabawni. - Eleanor zwró­ ciła się do matki: - Dlaczego mieliby się wywyż­ szać? Pomijając już wszystko inne, jesteśmy jedy­ nym stosownym towarzystwem w całej okolicy. 26

Musieliby wieść pustelnicze życie, gdyby nie chcie­ li spędzać z nami czasu. - To prawda - zgodziła się lady Fritham. - Jed­ nak jeśli są choć w połowie tak dobrze urodzeni, jak twierdzi lady Humphries, to nie będzie nam z nimi łatwo. Zapamiętaj moje słowa - lady Fri­ tham kiwała głową, aż zatrzęsły się jej liczne pod­ bródki i koronki przy czepku. - Prawdziwego dżentelmena poznaje się po tym, że z łatwością do­ stosowuje się do każdego towarzystwa. Nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, Jacqueli- ne ruszyła cicho do okna, z którego był najlepszy widok na dziedziniec, i obrzuciła gości zebranych w salonie pełnym cynizmu spojrzeniem. Nie licząc ciotki Millicent, która po śmierci matki Jacqueline zamieszkała w ich domu, nikt nie miał powodu, by tu przesiadywać. Po prostu zżerała ich ciekawość. Jordan Fritham, brat Eleanor, gawędził z panią Myles i jej córkami, Klarą i Różą. Obok nich stała Millicent z Mitchelem Cunninghamem u boku. Ta grupka dyskutowała o sztuce portretowania i o sukcesie Mitchela i jej ojca w przekonaniu naj­ słynniejszego portrecisty salonowego, by zaszczycił swą obecnością Hellebore Hall i uraczył ich owo­ cami swego talentu. Jacqueline powoli zbliżała się do parapetu. Zgodnie ze słowami ojca, Mitchela, a także same­ go słynnego portrecisty, to właśnie ona zostanie obdarzona największą łaską. A przecież jeszcze nie zdecydowała, czy chce mu pozować i nie podej­ mie tak ważkiej decyzji, zanim nie oceni mężczy­ zny, jego talentu, a co najważniejsze, jego honoru. Wiedziała, dlaczego ojciec tak nalegał, by właśnie ten, a nie inny artysta namalował jej wizerunek. 27

Millicent potrafiła zasiewać różne myśli w głowie brata i odpowiednio je pielęgnować, aż zaowocują konkretną decyzją. Jacqueline była wtajemniczo­ na we wszelkie plany i zdawała sobie sprawę, że ten mężczyzna odegra w nich decydującą rolę. Że bez jego talentu, zaangażowania i absolutnej pra­ wości ich plany legną w gruzach. Nie było innego wyjścia. Zatrzymała się dwa kroki od okna i spojrzała na pasażerów powozu, który właśnie zatrzymał się przy głównym portyku. Wiedząc, w jakiej znajduje się sytuacji, nie miała najmniejszych wyrzutów su­ mienia, podglądając Gerrarda Debbingtona. Naj­ pierw musiała odgadnąć, który z mężczyzn był mala­ rzem. Ten, który prowadził powóz? Jasnowłosy dżentelmen zeskoczył na ziemię i ze śmiechem po­ wiedział coś do drugiego, siedzącego wciąż na koźle z wodzami trzymanymi luźno w szczupłych dłoniach. Do powozu zaprzężone były dwa zadbane, peł- nokrwiste siwki; Jacqueline dostrzegła to w mgnie­ niu oka. Mężczyzna trzymający wodze był ciemno­ włosy, z prawdziwie męskimi rysami, jakby wyrzeź­ bionymi z marmuru. Siedzący obok niego blondyn miał bardziej subtelną, pogodną twarz. Zamrugała szybko, gdy zdała sobie sprawę, że zachowuje się dziwnie. Męska uroda nader rzadko zajmowała jej uwagę. Spojrzała jeszcze raz na dziedziniec i mu­ siała przyznać, że uroda obydwu dżentelmenów była trudna do zignorowania. Mężczyzna na koźle poruszył się i od razu poja­ wił się przy nich lokaj. Brunet wyskoczył z powozu i oddał mu lejce. I oto miała swoją odpowiedź. To on jest mala­ rzem. To Gerrard Debbington. 28