mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Laurens Stephanie - Klub Niezdobytych 2 - Męski honor

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Klub Niezdobytych 2 - Męski honor.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 265 stron)

STEPHANIE LAURENS MĘSKI HONOR

Rozdział 1 Klub Niezdobytych Montrose, Londyn 15 marca 1816 roku - Do rozpoczęcia sezonu został cały miesiąc, a harpie ju rozpoczęły polowanie. - Charles St Austell zapadł się w jedno z ośmiu krzeseł stojących wokół mahoniowego stolika w sali spotkań Klubu Niezdobytych. - Tak, jak się spodziewaliśmy - Anthony Blake, szósty wicehrabia Torrington, zajął miejsce naprzeciwko niego. - To, co się dzieje na tym targowisku matrymonialnym, to czyste szaleństwo. - Więc śledzisz wydarzenia na bie ąco? - Deverell usiadł obok Charlesa. - Ja muszę przyznać, e czekam cierpliwie na początek sezonu; na razie się przyczaiłem. Inny uśmiechnął się krzywo. Moja matka rezyduje wprawdzie w Denver, ale ma wiernego adiutanta w osobie mojej matki chrzestnej, lady Amery. Jeśli nie zjawię się na jej przyjęciu, mogę być pewien, e następnego ranka dostanę ostrą reprymendę. Rozległy się śmiechy innych mę czyzn zajmujących miejsca - zrezygnowane, cyniczne, współczujące. Christian Allardyce, Gervase Regath i Jack Warnfleet dołączyli do towarzystwa, a potem, w tej samej chwili popatrzyli na puste miejsce obok Charlesa. - Trentham przesyła wyrazy alu. – Siedzący u szczytu stołu Charles nie starał się nawet zachować powagi, nie brzmiał jednak zbyt przekonująco. - Napisał, e ma pilniejsze zobowiązania, ale yczył nam powodzenia w naszych zamierzeniach. Niemniej jednak w ciągu tygodnia wróci do miasta i wesprze nas w planowanych działaniach. - Miło z jego strony - za artował Gervase; wszyscy się uśmiechnęli. Trentham - Tristan Wemyss - jako pierwszy z ich czwórki osiągnął cel, ten sam, który oni wszyscy chcieli osiągnąć. Musieli się o enić, a to stało się przyczynkiem do powstania Klubu Niezdobytych - ostatniego bastionu chroniącego ich przed swatkami z towarzystwa. Z całej szóstki kawalerów, którzy zebrali się tutaj tego wieczoru, by wymienić ostatnie plotki, to właśnie Tony uwa ał, e najbardziej dojrzał do eniaczki, nie rozumiał jednak zupełnie, dlaczego jest niespokojny i zdenerwowany. Czuł się tak, jakby przygotowywał się do walki, choć w zasięgu wzroku nie czaił się aden wróg. Od lat nie

popadał tak często z jednego nastroju w drugi. Jednak od wielu lat nie był te cywilem, zwykłym angielskim d entelmenem. Uwa am, e powinniśmy się spotykać co dwa tygodnie - powiedział Jack Warnefleet. - Musimy, jak to się mówi, być na bie ąco. Zgoda. - Gervase przechylił się przez stół. - Ale je eli się oka e, e któryś z nas ma do zakomunikowania coś nadzwyczajnego, zwołamy spotkanie, jak tylko to będzie potrzebne. Biorąc pod uwagę tempo wydarzeń, dwóch tygodni przekroczyć nie wolno, bo w takim czasie wszystko mo e się bardzo raptownie zmienić. - Słyszałem, e patronki z klubu Almacka chcą rozpocząć sezon dość wcześnie. Le y to najwyraźniej w ich interesie. - Czy to prawda, e w dalszym ciągu nale y nosić bryczesy do kolan? - Jeśli się nie chce dostać kosza. - Charles uniósł brwi. - Chocia nie do końca rozumiem, dlaczego akurat to mogłoby się okazać takie wa ne. Roześmiali się i dalej wymieniali informacje o ostatnich wydarzeniach, nowinkach mody i elitarnych rozrywkach, by w końcu przejść do komentarzy na temat patronek, matron, swatek - tych smoków i gorgon, które tylko czyhały na niczego niepodejrzewających, bezbronnych d entelmenów, by w końcu nało yć na nich matrymonialne pęta. - Przede wszystkim nale y unikać jak ognia lady Entwhistle, jak ju raz porwie cię w swoje szpony, trudno się z nich wyzwolić. W taki oto sposób próbowali się zmierzyć ze stojącym przed nimi wyzwaniem. Ostatnie dziesięć lat, a nawet więcej, spędzili w słu bie jego królewskiej mości, działając w nieformalnym oddziale na terenie Francji i państwach ościennych, gdzie zbierali informacje na temat wrogich wojsk, statków, dostaw i planów wojennych. Wszystko, co udało im się ustalić, przekazywali Dalzielowi, pająkowi z samego środka sieci, ukrytemu w głębinie Whitehall - który prowadził wszystkich agentów na obcej ziemi. Swoją pracę wykonywali niezwykle skutecznie, o czym najlepiej świadczył fakt, e w dalszym ciągu pozostawali przy yciu. Ale teraz wojna dobiegła końca i musieli stawić czoło yciu w cywilu. Wszyscy odziedziczyli wielkie pieniądze, tytuł, posiadłości ziemskie, wszyscy byli wysoko urodzeni, a jednak ten złoty krąg społeczny, elita, do której nale eli, a właściwie musieli nale eć dzięki swym wszystkim przywilejom, była areną działań zupełnie dla nich obcą. Jednak stali się ekspertami w dziedzinie zbierania informacji i wyciągania z nich wniosków, tote zało yli Klub Niezdobytych, by móc sobie pomagać w swoich

kampaniach matrymonialnych. Tak, jak to opisał Charles ze swym charakterystycznym dramatycznym zacięciem, klub stał się dla nich bezpieczną bazą. Dzięki tej bazie mogli przeniknąć do towarzystwa, wyłowić z niego kobietę, która mogłaby się stać idealną kandydatką na onę, a następnie natrzeć na ewentualne pozycje wroga i zdobyć ją dla siebie. Sącząc brandy, Tony przypomniał sobie, e to on jako pierwszy wspomniał, i nale y sobie zagwarantować mo liwość bezpiecznej ucieczki. Zarówno jego matka Francuzka, jak i matka chrzestna zachęcały wszystkie panny, by robiły doń słodkie oczy, świadome, e dzięki takiej taktyce zmobilizują go znacznie skuteczniej do niezwłocznego poszukiwania ony na własną rękę. Mo e właśnie dlatego on jako pierwszy wysłał ten sygnał ostrzegawczy. Elity nie były bezpiecznym towarzystwem dla takich jak oni. Członkowie Klubu Niezdobytych, tropieni przez troskliwych ojców i matrony świdrujące ich wzrokiem, przysypani stertą zaproszeń przysyłanych codziennie, czuli, e w tych kręgach ich ycie - bogatych, utytułowanych d entelmenów - a się roi od niebezpieczeństw. Zbyt wielu poległo na polach bitwy na półwyspie, a potem pod Waterloo. Ci, którzy prze yli, zostali naznaczeni. Nie pozwolili się zabić. Okazali się ekspertami w sprawach walki, taktyki i strategii, nie zamierzali pozwolić się spętać. Jeśli mogli wyrazić swoje zdanie w tej sprawie, to do nich nale ało podejmowanie decyzji. I taki był, w du e mierze raison d'etre Klubu Niezdobytych. - Coś jeszcze? - Christian popatrzył pytająco na przyjaciół. Pokręcili głowami, wychylili kieliszki. - Muszę się zjawić na wieczorku u lady Holland. - Charles zrobił ponurą minę. - Jej się chyba wydaje, e pomogła Trenthamowi, i teraz chce spróbować szczęścia ze mną. Gervase uniósł brwi. - A ty chcesz dać jej szansę? Odchodząc od stolika, Charles popatrzył mu w oczy. - W mieście jest moja matka, siostry i szwagierka. - Och nie! Rozumiem. Chcesz się na razie przenieść do klubu? - Mo e nie teraz, ale taka myśl przemknęła mi przez głowę. Przyznaję. - Pójdę z tobą. - Christian wstał. - Chcę zamienić parę słów z Huntem o jego ksią ce. On się na pewno zjawi w Holland House.

Tony podniósł się z miejsca. Christian popatrzył na niego pytająco. - Wcią się szczycisz kawalerskim stanem? - Tak, dzięki Bogu mama została w Devon. - Tony poprawił płaszcz. - Matka chrzestna zaprosiła mnie jednak na wieczorek do lady Amery. Muszę się tam zjawić. - Rozejrzał się. - Mo e któryś z was się tam wybiera? Gervase, Jack i Deverell pokręcili głowami. Postanowili odpocząć w klubowej bibliotece i spędzić pozostałą część wieczoru w ciszy. Tony po egnał się z przyjaciółmi - uśmiechając się ironicznie, yczyli mu szczęścia. W towarzystwie Christiana i Charlesa wyszedł na ulicę. Rozstali się przed klubem - Christian i Charles udali się do Kensington i Holland House, Tony pospieszył do Mayfair. Zignorował ogarniające go zniechęcenie; wiedział, e są takie siły, którym niemądrze jest się przeciwstawiać. Na przykład takie jak matki chrzestne. Szczególnie Francuzki. - Dobry wieczór, panie Carrington. Miło znów pana widzieć. Alicja Carrington uśmiechnęła się serdecznie i podała rękę lordowi Marshalsea. - Witam pana. Czy zna pan moją siostrę, pannę Pevensey? Lord nie spuszczał wzroku z Adriany, która stała o parę metrów dalej, tote pytanie Alicji było czysto retoryczne. Jego lordowska mość uznał jednak najwyraźniej, e uzyskanie wsparcia Alicji jest niezbędne, by jego starania o rękę Adriany okazały się sku- teczne. Adriana była angielską ró ą, ubraną w jedwabną suknię w kolorze fuksji, o ton ciemniejszą ni te, jakie noszą zwykle młode damy, gdy ten odcień bardziej eksponował jej błyszczące, ciemne loki. Tworzyły w blasku świec idealną ramę dla czarującej twarzy, ogromnych ciemnych oczu osadzonych pod perfekcyjnymi łukami czarnych brwi, brzoskwiniowo-kremowych policzków i wydatnych ró owych ust. Figura Adriany, celowo ukryta pod suknią, która sugerowała raczej ni podkreślała jej kształty, była po prostu zachwycająca. Lecz nawet przyodziana w worek, siostra Alicji przyciągałaby z pewnością wszystkie męskie spojrzenia. I dlatego właśnie obie znalazły się w Londynie, w samym sercu śmietanki towarzyskiej. I urządziły maskaradę. W ka dym razie urządziła ją Alicja, Adriana była naprawdę osobą, za którą ją uwa ano. Konwersując z lordem Marshalsea, Alicja nie spuszczała oka z d entelmenów czyniących awanse jej siostrze. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, jaki sporządziły,

siedząc w salonie małego domku w Little Compton, w sielskim hrabstwie Warwick. Ów domek, wraz z kilkoma akrami ziemi, stanowił cały majątek Alicji, Adriany i jej trzech braci. Mimo to nawet w najśmielszych wyobra eniach nie przewidziały, e tak im będzie sprzyjać bieg wydarzeń oraz tylu ludzi i rozmaite okoliczności. Plan, ryzykancki i desperacki, mógł się naprawdę powieść. Dzięki niemu byłyby w stanie zapewnić przyszłość trzem braciom - Davidowi, Harry'emu i Matthew, a tak e Adrianie. O swojej przyszłości Alicja na razie nie myślała - zamierzała się tym zająć później, gdy ju jej rodzeństwo będzie bezpieczne. Lord Marshalsea niepokoił się coraz bardziej. Kierowana nagłym przypływem litości, Alicja wprowadziła go do kółka d entelmenów, w którym stała Adriana, po czym wycofała się dyskretnie jak na dobrą przyzwoitkę przystało. A potem zaczęła podsłuchiwać rozmowy siostry z adorującymi ją panami, które ta prowadziła, jak zwykle, z wrodzoną pewnością siebie. I choć nie bywały wcześniej w towarzystwie i nie znały się na obyczajach elit, od początku radziły sobie doskonale. Osiemnaście miesięcy intensywnych badań oraz zdrowy rozsądek ustawiły je na właściwej pozycji. A jako e od dawna miały trzech braci na wychowaniu, pozbyły się całkowicie wszelkich skłonności do paniki - zarówno razem, jak i osobno stawiały czoło wszystkim wyzwaniom i odnosiły sukcesy. Alicja była dumna z ich obu i patrzyła z nadzieją na szanse realizacji planu. - Pani Carrington... czy zechce pani powitać swego dozgonnego sługę? Te słowa oderwały ją od myśli o świetlanej przyszłości. Kryjąc niezadowolenie, odwróciła się spokojnie i podała rękę mę czyźnie, który właśnie się jej kłaniał. - Pan Ruskin... jak miło pana widzieć. Cała przyjemność po mojej stronie. Ruskin był postawnym mę czyzną, o pół głowy wy szym od niej, ubierał się świetnie i zachowywał jak d entelmen, a jednak miał w sobie coś, co nawet w niej, zupełnie niedoświadczonej kobiecie, budziło zwykły niesmak. Z jakiejś nieznanej przyczyny Ruskin darzył ją zainteresowaniem ju od ich pierwszego spotkania. Gdyby potrafiła zrozumieć przyczynę, na pewno zrobiłaby coś, by temu zaradzić. Nieposkromiona wyobraźnia podpowiadała jej, e Ruskin jest smokiem, a ona jego zahipnotyzowaną ofiarą. Oczywiście Alicja udawała, e nie dostrzega jego atencji, próbowała go do siebie zniechęcić. Najpierw zaszokował ją jednoznaczną propozycją, a gdy udała, e nie rozumie, o co mu chodzi - zaproponował mał eństwo. Wtedy zachowała się tak,

jakby nie dosłyszała, o czym mówił, i zmieniła temat. Na nic się to jednak nie zdało - zawsze wyłuskiwał ją z tłumu, a jego zabiegi stawały się coraz bardziej natarczywe. Spojrzenie Ruskina wędrowało po jej twarzy. - Gdybyś zechciała mi, pani, poświęcić kilka minut na osobności, moja droga, byłbym nieskończenie wdzięczny. Wcią trzymał w dłoni jej palce. Z obojętną miną uwolniła rękę i wskazała nią Adrianę. - Obawiam się, e jako opiekunka siostry naprawdę nie mogę. - Ach tak. - Ruskin spojrzał w kierunku Adriany, ze zrozumieniem obejmując wzrokiem zgromadzonych wokół niej d entelmenów, a tak e pannę Tiverton. Adriana przyjęła pod swoje skrzydła, zaskarbiając sobie w ten sposób dozgonną wdzięczność lady Herdford. - Niemniej jednak to, co zamierzam powiedzieć, będzie miało pewien wpływ na los pani siostry. Ruskin znów odwrócił wzrok na Alicję; ich spojrzenia spotkały się. Najwyraźniej pewien swego, wcią się uśmiechał. - Jednak pani troska jest całkowicie zrozumiała. Uniósł wzrok, rozejrzał się po pokoju wypełnionym przedstawicielami śmietanki towarzyskiej. Przyjście lady Amery przyciągnęło najznamienitszych, zjawili się tam tłumnie, rozmawiali, wymieniali najnowsze ploteczki, oburzali się najświe szym skanda- Lem. - Mo e staniemy gdzieś z boku? Przy tym hałasie nikt nas nie usłyszy, będziemy mogli spokojnie porozmawiać, a pani zapewni swej niezwykle pięknej siostrze bezpieczeństwo i opiekę. Mowił głosem zimnym jak stal - Alicja poniechała myśli, by mu odmówić. Skinęła głową i udając obojętność, pozwoliła się poprowadzić przez tłum. Jakiemu to niemiłemu wyzwaniu przyjdzie jej stawić czoło? Oblicze miała spokojne, ale serce jej biło szybciej, w płucach brakowało powietrza. Czy by doszukiwała się groźby w jego głosie? Alkowa za sofą, na której siedziały przyzwoitki, stanowiła pewną oazę prywatności. Gdyby udało im się mówić cicho, nie mogłyby ich podsłuchać nawet przyzwoitki, niecierpliwie czekające na skandal. Ruskin stał obok, spokojnie spoglądając na tłum. - Proponowałbym, pani, byś wysłuchała mnie do końca, zanim odpowiesz.

Rzuciła mu przelotne spojrzenie i skinęła głową. - Myślę... - Ruskin przerwał. - Powinienem nadmienić, e mój dom le y niedaleko od Bledington... Ach... widzę, e zaczyna pani rozumieć. Alicja próbowała ukryć szok. Bledington le ało na południowy zachód od miasteczka Chipping Norton, a Little Compton, miejscowość, w której mieszkały, bardziej na północny zachód, lecz dzieliło je nie więcej ni osiem mil. Ale ona i Ruskin nigdy się tam nie spotkali. Jej rodzina prowadziła skromne ycie i dotąd nie zapuszczała się dalej ni do Chipping Norton. Kiedy podejmowała decyzję o maskaradzie, była przekonana, e nikt w Londynie jej nie pozna. Ruskin odgadł jej myśli. - Nie spotkaliśmy się nigdy na wsi, ale widziałem panią i pani siostrę, kiedy przyjechałem do domu na ostatnie święta. Przechodziłyście przez rynek. Podniosła na niego oczy. Pochwycił jej wzrok i uśmiechnął się drapie nie. - Wtedy właśnie postanowiłem, e będę panią miał. Wbrew woli otworzyła szeroko oczy. Uśmiechnął się ironicznie. - Romantyczne wyznanie, prawda? - Znów popatrzył na tłum. - Pytałem panią o nazwisko... Miss Alicja Pevensey, prawda? Gdyby nie zjawiła się pani w Londynie, z pewnością nic by z tego nie wyszło. Ale zjawiła się pani w kilka miesięcy później jako wdowa z rocznym sta em. Ani przez chwilę nie dałem się na to nabrać, ale rozumiałem pani potrzebę, by u yć fortelu, i podziwiałem odwagę, jaką się pani wykazała. To był śmiały krok, ale miał szansę powodzenia. Nie widziałem adnego powodu, by nie yczyć pani jak najlepiej. I w miarę, jak rósł mój podziw dla pani śmiałości, zwiększało się równie moje zainteresowanie pani osobą. Niemniej jednak - dodał twardo - kiedy zaofiarowałem pani opiekę, odmówiła pani. Po chwili namysłu zdecydowałem się postąpić honorowo i poprosiłem panią o rękę. Ale pani znowu zadarła nos - nie rozumiem, z jakiego powodu. Wydaje się pani mało zainteresowana zamą pójściem. Skupiła się pani na obserwowaniu po- czynań siostry. Przypuszczalnie, biorąc pod uwagę fakt, e najwyraźniej nie potrzebuje pani pieniędzy, zdecydowała się pani podjąć decyzję w stosownym czasie. Ponownie popatrzył jej w twarz. - Jestem zdania, droga pani Carrington, e ten czas ju się skończył.

Alicja zwalczyła ogarniającą ją słabość, która groziła zemdleniem - pokój zawirował jej przed oczami. Wciągnęła powietrze. - Co dokładnie ma pan na myśli? - spytała pozornie spokojnym tonem, Nie spuszczał z niej wzroku. - Tyle, e udawała pani wyniosłą wdowę tak przekonująco, i postanowiłem sprawdzić posiadane informacje. I dziś dostałem list od doktora Langa. Za- pewnia mnie w nim, e siostry Pevensey - obie – są niezamę ne. Pokój obrócił się dookoła, przechylił i wrócił do normy. Klęska zajrzała jej w twarz. - W istocie. - Wcią uśmiechał się drapie nie. - Nie obawiaj się jednak, pani. Dochodząc do wniosku, e ślub z panią to wspaniały pomysł, nie zmieniłem zdania, bez względu na to, czego się dowiedziałem. - Popatrzył na nią twardo. - Więc postawmy sprawę jasno. Pani Carrington nie przetrwa w towarzystwie, ale jeśli zgodzi się zostać panią Ruskin, mogę zapomnieć, e w ogóle nie istniała. Ponawiam propozycję. Jeśli pani się zgodzi, plan, by wydać Adrianę za mą ma szanse powodzenia. - Jego uśmiech zgasł. - Mam nadzieję, e wyra am się jasno. Zmusiła się do spokoju. - Chyba dokładnie pana rozumiem, sir. Niemniej jednak proszę o chwilę do namysłu. Uniósł brwi, nieszczery uśmiech powrócił mu na usta. - Oczywiście. Daję pani dwadzieścia cztery godziny; w końcu nie ma o czym tak długo myśleć. Spazmatycznie wciągnęła powietrze i w popłochu zaczęła układać słowa protestu. Popatrzył jej twardo w twarz. - Jutro wieczorem mo esz formalnie przyjąć moją propozycję, a w nocy spodziewam się ciebie, pani, w swoim łó ku. Zaszokowana jego słowami nie była w stanie się ruszyć, wpatrywała się w milczeniu w jego twarz, szukając w oczach jakichś uczuć, do których warto byłoby się odwołać, ale niczego podobnego nie znalazła. Poniewa nie odpowiadała, skłonił się przesadnie. - Przyjdę do pani jutro o dziewiątej. Odwrócił się i wmieszał w tłum.

Alicja zamarła, huczało jej w głowie, ciało przenikał lodowaty chłód, w ołądku miała pustkę. Popatrzyła przez pokój na Adrianę. Siostra dostrzegła jej stan. Ich spojrzenia spotkały się, lecz kiedy Adriana uniosła pytająco brew, Alicja tylko pokręciła głową. Musiała odzyskać kontrolę nad swoim planem, nad swoim yciem. Miała do wyboru mał eństwo z Ruskinem albo... o tym wolała nie myśleć. Wcią czuła się słabo, robiło się jej na przemian gorąco i zimno. Zobaczyła przechodzącego lokaja i poprosiła go o szklankę wody. Przy ścianie, metr dalej, stało krzesło. Podeszła i usiadła, sącząc wodę. Rozło yła wachlarz, by ochłodzić twarz. Musiała się zastanowić. Na razie Adriana była bezpieczna. Próbując nie myśleć o groźbie Ruskina, skupiła się raczej na tym, co jeszcze mówił, co wiedział, a czego wiedzieć nie mógł. Dlaczego postępował w ten, a nie inny sposób, jaką przewagę to jej dawało i w jaki sposób mogłaby go skłonić do zmiany zdania. Cała ich piątka - ona, Adriana i trzej bracia - rozpaczliwie pragnęli, by Adriana dobrze wyszła za mą . Za kogoś odpowiednio zamo nego i na tyle wspaniałomyślnego, by wybaczył im oszustwo, a ponadto zapewnił chłopcom odpowiednie wykształcenie. Zostali praktycznie bez grosza. Choć dobrze urodzeni, nie mogli liczyć na adnych krewnych. Mieli tylko siebie, a w praktyce to Alicja i Adriana musiały się troszczyć o chłopców. David miał tylko dwanaście lat, Harry dziesięć, Matthew osiem. Bez wykształce- nia przyszłość rysowała się dla nich w czarnych barwach. Adriana musiała otrzymać szansę, by wyjść dobrze za mą , czego niewątpliwie mogła dokonać. Była oszałamiająco piękna, w towarzystwie nazywano ją między innymi „brylantem pierwszej wody". Mogła odnieść ogromny sukces, po odpowiednim debiucie stać ją było na to, by wybierać spośród najbogatszych i najbardziej atrakcyjnych mę czyzn. I mimo młodego wieku, by dokonać właściwego wyboru. Alicja wiedziała, e któryś z d entelmenów z pewnością oka e się tym właściwym, odpowiednim dla niej i dla rodziny, co da poczucie bezpieczeństwa Adrianie i reszcie rodzeństwa. Nie miała adnego innego celu od półtora roku; odkąd umarła ich matka, myślała wyłącznie o tym. Ojciec nie ył od lat; odszedł, pozostawiając rodzinę bez pieniędzy. Walczyli, oszczędzali i przetrwali. A teraz zaryzykowali to wszystko, stawiając na szansę, jaką dał im los, który obdarował Adrianę tak niezwykłą urodą. Aby tę szansę wykorzystać, Alicja zachowywała się w sposób, jakiego dotąd nigdy nie potrafiłaby zaak-

ceptować, podejmowała ryzyko, na jakie nigdy przedtem by się nie zdobyła, i jak do tej pory wszystko się jej udawało. Stała się panią Carrington, bogatą, młodą wdową, absolutnie idealną przyzwoitką Adriany. Wynajęcie profesjonalnej przyzwoitki nie wchodziło w rachubę - nie tylko brakowało im funduszy; elity znaczniej przychylniej patrzyły na bogatą wdowę wprowadzającą w towarzystwo piękną siostrę, ni na dwie stare panny z wynajętą przyzwoitką, której pozycja towarzyska mogłaby rzucić właściwe światło na ich sytuację majątkową. Maskarada powiodła się, pokonały wszystkie przeszkody i udało im się wkraść do towarzystwa. Nadchodził czas właściwych sukcesów, wszystko układało się jak najlepiej. Musiała wymyślić jakiś sposób, by pokonać Ruskina i nie dać mu się zastraszyć. Mogła go poślubić, lecz odraza, jaką budziła w niej ta myśl, sprawiała, e traktowała to jako wyjście absolutnie ostateczne. W myślach dźwięczało jej jedno wypowiedziane przez niego zdanie. Sądził, e mieli pieniądze. Odkrył, e nigdy nie była mę atką, lecz nie zdołał się dowiedzieć, e jest tak bardzo uboga. A gdyby mu się z tego zwierzyła? Czy porzuciłby wówczas swój plan, czy te dałaby mu w ten sposób kolejną broń do ręki? Gdyby się dowiedział, e nie mo e się po niej spodziewać fortuny, i e przysporzy mu tylko obowiązków i kosztów... co by wtedy postanowił? Pewnie zrezygnowałby z mał eństwa, zmusiłby ją natomiast, ; eby została jego kochanką. Ta myśl przyprawiła ją o mdłości. Wypiła resztkę wody i wstała, by odstawić szklankę na pobliski stolik. I wtedy zobaczyła Ruskina wychodzącego z pokoju przez przeszklone drzwi. Otwarte na oście , prowadziły na zewnątrz, najprawdopodobniej na taras. Fakt, i Ruskin zmierzał w stronę miejsca, które gwarantowałoby większą prywatność, wzmocniło jej postanowienie - zdecydowała, e pójdzie i jednak z nim porozmawia. Poza jego niezdrowym pragnieniem, by „ją mieć", istniała mo e jakaś rekompensata którą przyjąłby w zamian za milczenie. Warto było spróbować. Miała znajomych z pieniędzmi, na które w razie potrzeby mogła liczyć, a przynajmniej tak się jej zdawało. A ju w ostateczności istniała szansa, e namówi Ruskina, aby dal jej więcej czasu. Torując sobie drogę w tłumie, znalazła się nagle obok siostry. - Co się stało? - spytała Adriana, obdarzając uroczym uśmiechem otaczających ją adoratorów. Alicję znów zaskoczyła łatwość, z jaką siostra czytała w jej myślach.

- Nic, z czym nie potrafiłabym sobie poradzić. Powiem ci później. Wychodzę tylko na taras porozmawiać z panem Ruskinem. Zaraz wracam. Wyraz oczu Adriany mówił wyraźnie, e chciałaby zadać o wiele więcej pytań, lecz godzi się z faktem, e musi to przeło yć na później. Dobrze, ale bądź ostro na. Ruskin to gad, mo e nawet gorzej. Czy wybierają się panie na premierę do Royal Theatre? Młody lord Middleton przymilał się do nich jak spaniel. Alicja udzieliła mu mglistej odpowiedzi, zdobyła się na jeszcze parę konwencjonalnych uwag, a potem wyszła z tłumu i ruszyła w stronę szklanych drzwi. Tak jak przypuszczała, prowadziły na taras, z którego wychodziło się do ogrodu. Drzwi pozostawiono otwarte, by wpuścić trochę powietrza do zatłoczonego, przegrzanego salonu. Wyślizgując się na zewnątrz, zamknęła je za sobą niemal całkowicie, a potem, zarzuciwszy szal na ramiona, rozejrzała się. Była połowa marca i wcią panował przenikliwy chłód. Szal bardzo jej się przydał. Nie zdziwił ją równie fakt, e nikt poza nią nie spacerował po ogrodzie w tak zimną noc. Rozejrzała się, sądząc, e zobaczy Ruskina rozkoszującego się cygarem, ale taras pogrą ony w cieniu wydawał się pusty. Podeszła do balustrady i popatrzyła na ogród. Ani śladu Ruskina. Mo e jednak zdecydował się wyjść dyskretnie z przyjęcia właśnie tą drogą? Uwagę jej przykuł jakiś ruch. Popatrzyła w tym kierunku - pod du ym drzewem majaczyła sylwetka mę czyzny. Drzewo było rozło yste, skąpane w cieniu, ale odniosła wra enie, e mę czyzna właśnie usiadł. Mo e pod drzewem stała jakaś ławka, Ruskin postanowił z niej skorzystać i spokojnie wypalić cygaro albo o czymś pomyśleć? O jutrzejszej nocy? Poczuła mrowienie wzdłu kręgosłupa. Owijając się szczelniej szalem, zeszła ze schodków na ście kę. Z ka dym krokiem, jaki stawiał na Park Street, Tony odczuwał coraz większy opór przed udziałem w wieczorku urządzanym przez jego matkę chrzestna. Nie miał najmniejszej ochoty uśmiechać się i wdzięczyć do dam, z którymi nic go nie łączyło i które w dodatku z pewnością by zemdlały, gdyby odkryły jego to samość. Niechęć Tony'ego do tego przeklętego przedsięwzięcia rosła z ka dą minutą, a cała sytuacja napawała go coraz większym smutkiem. Nawet w przypływie największej fantazji nie mógł sobie wyobrazić, e jest mę em którejś z tych piękności, jakie do tej pory miał okazję oglądać. Były... zbyt młode. Zbyt niewinne, zbyt nietknięte przez ycie. Nie czuł z nimi adnego związku.

A ju fakt, e wszystkie co do jednej przyjęłyby jego zaloty, gdyby zdecydował się je uwodzić, stawiały pod du ym znakiem zapytania ich inteligencję. Nigdy nie był łatwym człowiekiem, wystarczyłoby jedno spojrzenie, by to odkryć. Nie mógł się okazać mę em zgodnym w po yciu. Jego przyszłą onę czekało nie lada wyzwanie. Jego onę... Przed laty myśl, e będzie musiał jej szukać, wzbudziłaby w nim wyłącznie wesołość. Nie spodziewał się, e znalezienie towarzyszki ycia będzie wymagało od niego tyle trudu - wyobra ał sobie, e gdy zechce się o enić, odpowiednia kandydatka będzie po prostu na niego czekała. Nie doceniał wówczas, jak istotna będzie to osoba w jego yciu. Teraz stanął w obliczu potrzeby o enku i jeszcze większej potrzeby znalezienia odpowiedniej ony, lecz jak do tej pory ta właściwa kobieta jakoś nie zamierzała się ujawnić. Nie miał pojęcia, jak mo e wyglądać, jakie cechy jej charakteru mogą się okazać decydujące przy podejmowaniu przez niego decyzji. Pragnął ony. Niepokój sięgający samego dna jego duszy nie pozostawiał co do tego adnych wątpliwości, lecz to, czego właściwie pragnął, nie wspominając ju nawet o tym dlaczego - to właśnie powodowało, e tkwił w martwym punkcie. Określić cel. Pierwsza zasada przed wprowadzeniem w ycie jakiegokolwiek planu. Nie mógł rozpocząć adnych działań, nie zaspokoiwszy tego wymagania. Narastająca irytacja podsycała w nim jeszcze wrodzoną niecierpliwość. Polowanie na onę wydawało mu się perspektywą znacznie gorszą ni śledzenie szpiegów. Słyszał echo własnych stąpnięć. Z oddali dobiegły go czyjeś kroki, spojrzał w tamtą stronę, uwa ny, skupiony, czujny, wyostrzając swoje szpiegowskie zmysły. Poprzez mgłę, w której tonęła ulica, dostrzegł mę czyznę w płaszczu i kapeluszu, z laską w ręku, o krok od bramy ogrodu Amery House. Mę czyzna znajdował się jednak zbyt daleko, by Tony mógł go rozpoznać, i odszedł szybko w innym kierunku. Dom matki chrzestnej Tony'ego stał na rogu Park i Green Street. Brama od ogrodu była otwarta i wychodziła na ście kę prowadzącą na taras salonu. Teraz przyjęcie trwało ju na pewno w najlepsze. Przytłaczała go myśl o kobiecych pogawędkach, perlistym śmiechu, chichocie, taksujących spojrzeniach przyzwoitek. Brama była coraz bli ej. Narastała w nim pokusa, by pójść tą drogą, by wśliznąć się do środka bez zapowiedzi, wmieszać w tłum, popatrzeć na zebranych i uciec,

zanim jeszcze jego matka chrzestna zdą y się zorientować, e w ogóle zdecydował się przyjść. Zacisnął dłoń na kutym skoblu i uniósł go do góry. Brama otworzyła się bezszelestnie; wchodząc do ogrodu, zamknął ją cicho za sobą. Odgłosy rozmów i śmiechu dochodziły do niego poprzez ciszę ciemnych trawników i klombów. Wciągnął głęboko powietrze i wszedł na schody prowadzące na poziom ogrodu. Starym zwyczajem poruszał się prawie bezszelestnie. Kobieta klęcząca obok mę czyzny le ącego na plecach na trawie, z głową opartą o drzewo, nie mogła go usłyszeć. Objął wzrokiem tę dramatyczną scenę ju u szczytu schodów. Napięty, gotów do działania, zwolnił kroku i przystanął. Szczupła kobieta, ubrana w jedwabną wieczorową suknię, z ciemnymi włosami upiętymi wysoko na czubku głowy, z szalem na ramionach, przytrzymywanym teraz kurczowo ręką, bardzo powoli podniosła się z ziemi. W drugim ręku ściskała długi, fry- zowany sztylet, na którego nikczemnym ostrzu perliły się krople świe ej krwi. Trzymała sztylet lekko za rękojeść, czubkiem do dołu. Patrzyła na ostrze tak, jakby to był wą . Z czubka skapnęła na ziemię ciemna kropla. Kobieta wzdrygnęła się mocno. Tony postąpił naprzód, wiedziony pokusą, by porwać ją w ramiona. Zapanował jednak nad instynktem i zatrzymał się w pół kroku. Wyczuła jego obecność i podniosła wzrok. Delikatna twarz, cera biała jak śnieg... ciemne oczy rozszerzone przera eniem patrzyły na niego, jakby nie widząc. Wreszcie z wyraźnym wysiłkiem zapanowała nad emocjami. - On chyba nie yje. Mówiła cicho, głos jej dr ał. Walczyła z ogarniającą ją wyraźnie histerią. Poskramiając impulsywną chęć, by ją uspokoić, ochronić - uczucie niezwykle pierwotne, lecz nieoczekiwanie silne - podszedł bli ej. Sięgnął po sztylet. Wzdrygnęła się - nie tyle z przera enia, co z odrazą. Gdzie dokładnie tkwił? - spytał bezosobowym, formalnym tonem. Przykucnął i czekał. W jego lewym boku - odparła po chwili. - Prawie wypadł... Nie zdawałam sobie sprawy... - Mówiła coraz bardziej piskliwym, urywanym głosem, wreszcie umilkła.

- Zachowaj spokój. Skierował to polecenie głównie do niej, pobie na ocena sytuacji wskazywała wyraźnie na to, e kobieta ma rację. Mę czyzna nie ył, zasztyletowano go perfekcyjnie jednym śmiercionośnym pchnięciem między ebra. - Kto to jest... czy pani wie? - Niejaki Ruskin. William Ruskin. - Znała go pani? Nie sądził, e to mo liwe, ale otworzyła oczy jeszcze szerzej. - Nie! Alicja wstrzymała oddech, przymknęła oczy i z trudem usiłowała zebrać myśli. - To znaczy... rozmawiałam z nim. Towarzysko. Na przyjęciu. Wskazując dom, wzięła głęboki oddech. - Wyszłam odetchnąć świe ym powietrzem. Bolała mnie głowa... w ogrodzie nikogo nie było. Chciałam się przejść... - Powędrowała spojrzeniem w kierunku zabitego. Przełknęła ślinę. - I wtedy go znalazłam. Ruskin zagra ał jej osobiście, mógł zniweczyć cały jej plan, zniszczyć przyszłość rodziny. Szanta ował ją... a teraz nie ył. Jego krew utworzyła czarną kału ę, splamiła sztylet, który teraz trzymał w dłoni ten obcy mę czyzna. Z trudem pojmowała całą tę sytuację, nie rozumiała własnych uczuć, nie wspominając nawet o reakcjach. Nieznajomy d entelmen wstał. - Nikt inny nie wychodził? Mo e kogoś pani widziała? Wlepiła w niego wzrok. - Nie. Rozejrzała się. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak głęboka cisza zalega w ogrodzie. - Nie, nie zabiłam go. Jego spokój dodał jej trochę pewności siebie. Powoli opadało z niej napięcie. Zerknął na trupa, potem znowu na nią i wskazał dłonią ście kę. - Chodźmy. Trzeba im powiedzieć. Zamrugała, ale nie ruszyła się z miejsca. Dotknął dłonią jej łokcia. Pozwoliła wziąć się pod rękę, nie opierała się, gdy powiódł ją w kierunku tarasu. Poruszała się wolno, wcią najwyraźniej zszokowana. Popatrzył na jej bladą twarz. - Nie wie pani przypadkiem, czy Ruskin miał onę? Jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Odczuł to wyraźnie na swoim ramieniu. Rzuciła mu przera one spojrzenie spod rzęs.

- Nie. - Ledwo dobywała z siebie głos. - Nie miał ony. Zbladła jeszcze bardziej. Modlił się, eby nie zemdlała, przynajmniej do chwili, kiedy wejdą do środka. Gdyby pojawił się na przyjęciu u matki chrzestnej z nieprzytomną kobietą w ramionach, wzbudziłoby to chyba jeszcze większą sensację ni fakt, e popełniono morderstwo. Gdy szli po schodach na górę, zaczęła dr eć, ale wyraźnie zdeterminowana, odzyskała jakoś panowanie nad sobą, co wzbudziło jego niekłamany podziw. Drzwi tarasu były otwarte na oście . Weszli do salonu, nie skupiając na sobie niczyjej uwagi. W końcu mógł jej się przyjrzeć w pełnym świetle. Była wy sza ni przeciętna kobieta, ciemne lśniące pasma włosów upięła wysoko, eksponując delikatne wygięcie szyi i wspaniałe ramiona. Instynkt znów dał o sobie znać, w Tonym zawrzały prymitywne uczucia, lecz po ądanie stanowiło jedynie część z nich. Wzbierała w nim chęć, by przytulić ją mocno i przycisnąć do piersi. Podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. Oczy miała bardziej zielone ni orzechowe, du e i piękne. Czaił się w nich strach. Na szczęście nie groziło jej chyba omdlenie. Podsunął krzesło pod ścianę, usiadła na nim z wyraźną ulgą. - Muszę porozmawiać z kamerdynerem lady Butler. Jeśli tu zaczekasz, przyślę ci lokaja ze szklanką wody. Alicja popatrzyła mu w twarz, w jego czarne oczy, teraz przepełnione troską i uwagą. Jego twarz była uderzająco wręcz przystojna i bardzo męska. Teraz, wpatrzona w jego oczy, znów uchwyciła się tej siły, która z niego emanowała, i poczuła, e ten koszmar, który zostawili na zewnątrz, oddala się od niej. Mo e jakoś sobie z tym wszystkim poradzi. - Gdyby pan mógł... będę wdzięczna. Ukłonił się, odwrócił i odszedł w głąb pokoju. Szybko odnalazł słu ącego i wysłał go do niej ze szklanką wody, nie zwracając uwagi na tych wszystkich, którzy chcieli ściągnąć go wzrokiem. Odszukał Clustersa, słu ącego, kamerdynera Amery, i zaciągnął go do biblioteki, by wyjaśnić sytuację i wydać niezbędne rozkazy. Przyje d ał do Amery House odkąd skończył sześć lat, słu ba znała go doskonale. Wykonali natychmiast jego rozkazy - wywołali jego lordowską mość z pokoju, w którym grano w karty, a księ ną St. Ives z saloniku i posłano po stra .

Nie był tym zaskoczony, jego matka chrzestna była w końcu Francuzką i w tej sytuacji potrzebowała wsparcia kapitana stra y, który odznaczał się wyniosłym sposobem bycia i dostrzegał trudności tam, gdzie ich nie było. Tony, który momentalnie przejrzał go na wylot, nie wspomniał o obecności kobiety na miejscu zdarzenia. Jego zdaniem nie było potrzeby nara ać jej na dodatkowe prze ycia, a biorąc pod uwagę posturę mę czyzny z jednej strony, i sposób, w jaki trzymała sztylet z drugiej, trudno byłoby właśnie ją posądzić o tę zbrodnię. O wiele bardziej prawdopodobnym sprawcą mógł być mę czyzna, który wychodził z posiadłości przez ogrodową bramę. Poza tym nawet nie znał nazwiska tajemniczej damy. I o tym głównie myślał, gdy, wreszcie wolny od odpowiedzialności za znalezienie ciała, wrócił do saloniku i odkrył, e jej ju tam nie ma. Tłum zresztą znacznie się przerzedził. Pewnie dołączyła do innych, być mo e do mę a, i musieli wyjść. Ta mo liwość wzięła jego myśli w cugle, odebrała entuzjazm. Wyplątawszy się z macek wyjątkowo natrętnej matki dwóch córek na wydaniu, wyszedł do holu i ruszył do drzwi. Przystanął na chwilę na schodkach i zaczerpnął głęboko powietrza. Noc była zimna, powietrze mroźne. Myślał wyłącznie o tej kobiecie. Rozczarował się. Nie oczekiwał wdzięczności, ale nie miałby nic przeciwko temu, by te szeroko otwarte zielone oczy popatrzyły na niego raz jeszcze teraz, gdy ju pewnie nie czaiło się w nich przera enie. Gdzieś w oddali zegar wybijał godzinę. Zaczerpnąwszy głęboko powietrza, Tony zszedł ze schodków i ruszył do domu. W tym ogromnym, spokojnym, cichym domu mieszkał sam. Nie licząc oczywiście słu by, która zawsze gorliwie usuwała mu spod nóg wszelkie przeszkody. * Rano lokaj jego ojca, którego odziedziczył wraz z tytułem, wyrwał go nagle z głębokiego snu i poinformował, e na dole czeka na niego pewien d entelmen. Zapytany, w jakiej sprawie przychodzi, ów d entelmen stwierdził tylko, i nazywa się Dalziel. Był absolutnie przekonany, e Tony nie odmówi mu rozmowy. Konstatując, e nikt przy zdrowych zmysłach nie podawałby się za Dalziela, gdyby nim istotnie nie był, Tony wyraził wyniośle swoje niezadowolenie z zaistniałej sytuacji, ale zgodził się wstać i ubrać.

Ciekawość popchnęła go na dół. Jego przodkowie wzywani do Dalziela musieli zwykle czekać na niego w biurze w Whitehall. Rzecz jasna, Tony nie był ju wprawdzie od niego zale ny, więc dlaczego Dalziel zdobył się na tak wielką uprzejmość i pofatygował do niego osobiście? Tony wszedł do biblioteki, gdzie Hungerford, jego kamerdyner, zostawił Dalziela, i natychmiast poczuł aromat świe ej kawy. Skinął głową gościowi siedzącemu wygodnie w fotelu, podszedł do dzwonka i pociągnął za sznur. Potem odwrócił się i z ręką opartą na kominku stanął na wprost Dalziela, który odstawił fili ankę i czekał. - Przepraszam za tak wczesną porę, ale z tego, co mówi Whitley, rozumiem, e wczoraj odkryłeś zwłoki. Tony popatrzył w ciemnobrązowe oczy Dalziela, częściowo ukryte pod cię kimi powiekami, i zaczął się zastanawiać, czy tego rodzaju historie umykają kiedykolwiek jego uwadze. - Owszem. Zupełny przypadek. Dlaczego się tym interesujecie? Lord Whitley był partnerem Dalziela w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, przejął funkcję po Tonym, jedynym chyba agencie grupy Dalziela, który nawiązał współpracę z pracownikami Whitleya. Zajmowali się siatkami szpiegowskimi działającymi poza Londynem, udaremniając ich wysiłki skierowane przeciwko kampanii Wellingtona. - Ofiara, William Ruskin, był starszym urzędnikiem w Urzędzie Celnym i Skarbowym. – Dalziel miał wcią nieprzenikniony wyraz twarzy, nie spuszczał oczu z Tony'ego. -Przyszedłem zapytać, czy przypadkiem nie powinienem się czegoś o tym do- wiedzieć. Starszy urzędnik w Urzędzie Celnym i Skarbowym. Tony przypomniał sobie sztylet i zrozumiał, e nie jest ju tak naprawdę niczego pewien. Przeniósł wzrok na twarz Dalziela. - Nie wydaje mi się. Wiedział, e dostrzegł jego wahanie, ale mimo to przyjmie do wiadomości wyjaśnienie. I tak te się stało. Dalziel skinął głową, wstał i popatrzył na Tony'ego. - Jeśli sytuacja ulegnie zmianie, proszę, daj mi znać. Skinął grzecznie głową i ruszył do drzwi. Tony odprowadził go do holu i oddał pod opiekę lokajowi. Wracając do biblioteki, zaczął się jak zwykle zastanawiać, kim tak naprawdę jest Dalziel. Trudno nie rozpoznać ludzi podobnych do siebie - jego szlachetne normańskie rysy, blada cera i kruczoczarne włosy świadczyły wyraźnie o tym, e nale y do arystokracji, lecz Tony znał sytuację na tyle, by wiedzieć, e Dalziel nie jest jego jedynym

nazwiskiem. Dalziel był odrobinę ni szy i szczuplejszy ni ci, którymi dowodził, lecz mimo to właśnie jego otaczała groźna aura i w pokoju pełnym postawnych, silnych mę czyzn właśnie on wydawałby się zawsze najbardziej niebezpieczny. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spuściłby z niego oczu ani na chwilę. Drzwi wychodzące na ulicę zamknęły się. W sekundę później pojawił się Hungerford z kawą. Tony przyjął tacę z pełnym wdzięczności mruknięciem. Jak wszyscy wspaniali kamerdynerzy Hungerford zawsze wiedział, czego mu trzeba, bez adnych zbęd- nych wyjaśnień. - Czy mam powiedzieć kucharzowi, eby przysłał panu śniadanie na górę, sir? - Tak, niedługo wychodzę. Hungerford nie zadawał ju adnych pytań i cicho wyszedł z pokoju. Tony rozkoszował się kawą. Ostrze enie, jakie tliło się w spojrzeniu Dalziela, i parę wypowiedzianych przez niego słów, przyprawiło go o lekkie mrowienie. Był zbyt mądry na to, aby zignorować te sygnały, choć nie był w tę sprawę osobiście zaanga owany. Ale ona? Wizyta Dalziela stworzyła mu doskonały pretekst do tego, by dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, i tą sprawą interesował się rząd, poczuł się wręcz w obowiązku, by to uczynić. Przekonać się, e ze śmiercią Ruskina nie łączyło się ju nic bardziej nikczemnego od morderstwa. Musiał odnaleźć tę kobietę. Cherchez la femme. Rozdział 2 ałował, e nie zapytał jej o nazwisko, ale nie przyszło mu do głowy, by dokonywać prezentacji nad zwłokami, tak więc zapamiętał tylko jej wygląd. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy nie zasięgnąć informacji u swojej matki chrzestnej, ale szybko porzucił ten pomysł. Zdecydowanie nie nale ało pobudzać czujności tante Felicite, a poza tym nieznajoma mogła po prostu przybyć jako osoba towarzysząca. Felicite mogła nie znać jej osobiście. Przy śniadaniu cały czas dumał nad tym, jak ustalić to samość kobiety. Pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, uznał za wręcz genialny. Pochłonął szybko szynkę i kiełbaski, w holu wło ył podany mu przez Hungerforda płaszcz i ruszył w stronę Bruton Street. Suknia, jaką nosiła kobieta, odznaczała się wyjątkową elegancją i choć wówczas nie miał czasu się nad tym zastanowić, zarejestrował ten fakt w pamięci. Obraz

sukni tkwił wyraźnie w jego podświadomości. Jasnozielony jedwab skrojony wyraźnie na szczupłą osobę, układ fałd, kształt dekoltu, wszystko to wskazywało na dzieło dobrej szwaczki. Hungerford uwa ał Bruton Street za enklawę eleganckich salonów mody. Zaczął zatem od najbli szego końca ulicy, wszedł spokojnie do salonu Madame Francesci i za ądał widzenia z madame. Madame przyjęła go z przyjemnością, ale oświadczyła z prawdziwym alem, e nie mo e mu pomóc. Refren ten powtarzał się bez zmian w ka dym kolejnym sklepie. Jeszcze zanim dotarł do salonu Madame Franchot, stracił całą cierpliwość. Musiał pokornie znosić wypytywanie madame o zdrowie matki, a potem uciekł, nie uzyskując informacji, po które przyszedł. Zachodził w głowę, gdzie, u diabla, kobieta jej pokroju mogła kupić taką suknię. A potem otworzył drzwi wychodzące na ulicę. I zobaczył w całej okazałości tę, której tak długo szukał, we własnej osobie. Tak więc jednak bywała na Bruton Street. Szła szybko, pogrą ona w rozmowie z prawdziwą pięknością - damą nieco od niej młodszą, którą nawet zmęczone oczy Tony'ego musiały uznać za kobietę niezwykłej urody. Zaczeka! w drzwiach, by przeszły dalej, a następnie przeciął ulicę i ruszył w ślad za nimi, trzymając się na odległość dziesięciu metrów. Nie zbli ał się zanadto, by nie mogły dostrzec jego obecności, a jednak nie na tyle, by stracić je z oczu, gdyby weszły do któregoś ze sklepów. Ku jego zdziwieniu damy nie miały nawet takiego zamiaru. Szły dalej, zatopione w dyskusji, doszły do Placu Berkeley i zaczęły go okrą ać. Ruszył za nimi. Nie mogłaś nic zrobić. On ju nie ył i nie widziałaś przecie niczego istotnego. - Adriana zdecydowanie podsumowała fakty. - Nic byś nie zyskała i twoje dalsze aanga owanie w całą tę sprawę nie miałoby adnego sensu. To prawda - zgodziła się Alicja. Chciała tylko pozbyć się dręczącej myśli, e powinna była przynajmniej zaczekać w salonie lady Amery na powrót nieznajomego d entelmena, który okazał się tak niezwykle rozsądny i pomocny. Nale ało mu przynajmniej podziękować. Martwiła się równie tym, e nieznajomy mógł popaść w tarapaty z powodu znalezienia trupa - nie znała procedur stosowanych w takich przypadkach, nie wiedziała nawet, czy takowe istnieją; z drugiej strony d entelmen ten wydawał się jej tak kompetentny, e pewnie martwiła się niepotrzebnie.

Mimo to wcią odczuwała niepokój. Nie mogła jednak pozwolić na to, by morderstwo odwiodło ją od pierwotnego planu. Zbyt wiele nadziei z nim łączyła. - Mam nadzieję, e Pennecuik zdobędzie dla nas ten jedwab w kolorze bzu. Ten odcień będzie się z pewnością wyró niał wśród innych pastelowych barw. I nadaje się doskonale na ten fasonu akietu, który ostatnio oglądaliśmy, pamiętasz? Alicja przyznała, e pamięta. Adriana próbowała zwrócić jej uwagę na bardziej praktyczne aspekty ycia. Wracały właśnie z magazynu pana Pennecuika, pomiędzy pracowniami krawcowych na dalekim końcu Bruton Street. Pan Pennecuik zaopatrywał sa- lony w najlepsze materiały, teraz równie dostarczał pani Carrington z Waverton Street dodatki do eleganckich sukien, w których wraz z siostrą, panną Pevensey, pojawiała się na przyjęciach. Osiągnęli przyjazne porozumienie. Pan Pennecuik sprzedawał jej najwspanialsze tkaniny po okazyjnych cenach, ona w zamian za to informowała wszystkich, którzy o to pytali - a ciekawych było sporo - o bogactwie oferty pana Pennecuika. Pani Carrington nie zatrudniała krawcowej, tote sądzono, i ma być mo e krawcową osobistą. A prawda była taka, e z pomocą starej Fitchett, niani siostry, same szyły swoje kreacje. Nikt jednak e nie musiał o tym wiedzieć. - Ciemnofioletowy akiet z lamówkami w jaśniejszych odcieniach. - Tak! Widziałam wczoraj tego typu suknię. Wyglądała absolutnie oszałamiająco. Adriana paplała dalej, Alicja słuchała i w odpowiednich momentach kiwała głową, ale mimo to myślała wcią o dręczącej ją mo liwości. Mę czyzna stwierdził, e nie jest mordercą, a ona mu uwierzyła i nadal nie zmieniła zdania. A przecie to byłoby takie proste - mógł usłyszeć ją na ście ce, oprzeć Ruskina o drzewo, skryć się w cieniu i czekać, by odkryła ciało, a następnie podejść znienacka i udawać, e znalazł się tam przypadkiem. W razie gdyby ktoś ją o to pytał, musiałaby przysiąc, e zjawił się ju po tym, gdy odkryła trupa. Ze sztyletem w piersiach. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie sztyletu. Adriana popatrzyła na nią spod oka i przycisnęła mocniej jej ramię. - Przestań o tym myśleć. - Nie mogę. To nie o Ruskinie myślała, ale o mę czyźnie, który wyłonił się z cienia.

- Mimo wszystko nie mogę przestać się martwić, te pogłoski na temat mojego związku z czymś tak skandalicznym jak morderstwo wyjdą na jaw i wpłyną na twoje szanse zamą pójścia. Wszyscy mo emy mieć przez to kłopoty. Adriana uśmiechnęła się naprawdę czarująco, nie nale ała do kruchych dziewczątek, była rozsądną kobietą, nie ulegającą zbyt łatwo losowi lub mę czyznom. - Powiedz, w czym problem, a ja się tym wszystkim zajmę. Zapewniam cię, e ze wszystkim sobie poradzę, a ty będziesz się mogła usunąć w cień. Prawdę mówiąc, nie wierzę jednak, by jakiekolwiek informacje o tym morderstwie wydobyły się na powierzchnię. Wszystko ograniczy się wyłącznie do zwyczajowego: „Co za okropna historia!". Alicja się skrzywiła. - Z tego, co wiem od pani Tiverton - ciągnęła Adriana - dziś wieczór u lady Mott zbierze się nowe towarzystwo. Jak się okazuje, lady Tiverton ma wielu znajomych w hrabstwie, i zwa ywszy, e wszyscy zjawiają się w mieście dość wcześnie, na jej przyjęciu będzie na pewno wielu gości. Ja chyba wło ę suknię w wiśniowo -białe paski, a ty coś w kolorze ciemnej śliwki. Alicja cierpliwie wysłuchiwała planów Adriany na wieczór. Skręciły w Waverton Street i ruszyły do domu. Tony patrzył, jak wchodzą na schody, poczekał, by zamknęły za sobą drzwi, i poszedł swoją drogą. Nikt, kto by mu się przyglądał, nie zauwa yłby nawet, e kogoś obserwował. U wylotu Waverton Street przystanął, uśmiechnął się i ruszył do domu. Bal u lady Mott uznano za wielkie wydarzenie. Sala balowa nie była zbyt wielka. Samo wydarzenie jednak przyciągnęło wielu gości i Alicja nie mogła się nacieszyć, e dzięki urokowi osobistemu Adriany mogą się niczego nie obawiać. Jak zwykle, gdy zostawiła siostrę w gronie wielbicieli, sama przystanęła pod ścianą. Nieco dalej ustawiono krzesła dla przyzwoitek, ale Alicja, która nie była najlepszym materiałem na opiekunkę, uznała, e woli ich unikać - zadawały stanowczo zbyt wiele pytań. Poza tym, stojąc tak blisko, mogła pomóc Adrianie, gdyby któryś z adoratorów okazał się zbyt natrętny. Takich d entelmenów bez wahania sprowadzała na ziemię. Brzmienie smyczków zapowiadało walca. Ktoś ścisnął mocno jej dłoń. Podskoczyła, powstrzymując okrzyk przera enia. Uścisk był naprawdę silny.

Oburzona, odwróciła się gwałtownie i popatrzyła prosto w pochmurną, wyrazistą twarz mę czyzny z cienia. - Zaczyna się walc. Chodźmy tańczyć. Nie potrafiła pozbierać myśli. Zanim zdołała dojść do siebie, wirowała ju po parkiecie, z trudem chwytając oddech. Trzymał ją mocno w elaznym uścisku. Poruszał się wdzięcznie, lekko, emanował siłą. Był wysoki, szczupły, a jednak szeroki w ramionach. Miała wra enie, e porwał ją, pojmał, a teraz trzyma w niewoli. Odtrąciła tę myśl, a jednak czulą wyraźnie, e nie potrafi się mu przeciwstawić, i to ją przera ało. Odejmowało mowę. Wciągnęła powietrze, czując, jak niebezpiecznie ściska się jej gorset. - Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. Od tego nale ało zacząć. Anthony Blake, wicehrabia Torrington. A pani... Wstrząśnięta, czulą, e wibruje w niej timbre jego głosu. - Alicja... Carrington. Gdzie ona miała rozum? - Pani Carrington. - Odetchnęła głębiej i poczuła, e myśli zaczynają wirować nieco wolniej. Nie spuszczał z niej wzroku. A potem wyswobodził ramię spod jej dłoni, ujął ją za rękę i odnalazł złotą obrączkę na palcu. I znów zaczął z nią wirować po parkiecie. Patrzyła na niego z bezbrze nym zdziwieniem, w duchu dziękując wszystkim świętym za obrączkę ciotki Aud. Potem zamrugała, odchrząknęła i popatrzyła ponad jego ramieniem gdzieś w bezpieczne zapomnienie. - Muszę panu podziękować za pomoc, jaką mi pan wczoraj okazał. Mam nadzieję, e wszystko zakończyło się bez problemów. Proszę mi wybaczyć, e znikłam tak niespodzianie. Chyba byłam bardzo, bardzo wstrząśnięta. Z jej doświadczenia wynikało, e większość mę czyzn przyjmuje tego typu wyjaśnienie bez zastrze eń. Nie wydawał się przekonany. - Bardzo - powtórzyła. Głębokie niedowierzanie w jego oczach jeszcze się pogłębiło. Westchnęła.

- Przyszłam na przyjęcie z moją niezamę ną siostrą, która pozostaje pod moją opieką. Musiałam ją zabrać do domu. Obowiązki wobec niej wysunęły się na pierwszy plan i jestem pewna, e pan to zrozumie. - Rozumiem, e pan Carrington nie był obecny. Poczuła ukłucie niepokoju, popatrzyła mu prosto w oczy. - Jestem wdową. - Ach... W tej jednej sylabie kryło się bogactwo znaczeń. - Co pan przez to rozumie? Otworzył szerzej oczy. Muzyka umilkła. Taniec się skończył. Nigdy w yciu nie dziękowała losowi za nic tak gorąco. Wyswobodziła się z jego ramion i znów poczuła dotyk jego ręki. - Proszę mi się pozwolić odprowadzić do siostry. Nie miała wyboru, musiała tę propozycję przyjąć. Uczyniła to z wyniosłym skinieniem głowy - pozwoliła, by poprowadził ją przez tłum do miejsca, gdzie wianuszek wielbicieli otaczał Adrianę. Zajęła strategiczną pozycję przy ścianie, zdjęła dłoń z ramienia Torringtona i odwróciła się, by go po egnać. On tymczasem zerknął na Adrianę, lecz zaraz przeniósł wzrok na nią. - Pani siostra jest bardzo piękna. Rozumiem, e chce pani ją wydać dobrze za mą . Zawahała się, ale skinęła głową. - Nie ma powodu, by nie znalazła dobrej partii. Szczególnie teraz, po śmierci Ruskina. Intrygujące. Przykuwał ją swym spojrzeniem, nie czuła się jednak uwięziona. - Proszę mi powiedzieć... - Twarz znów odrobinę mu złagodniała. - Widziała pani ostatnie przedstawienie w operze? Jest pani w mieście na tyle długo, by znaleźć czas na takie rozrywki? - Mamy to w planach. - Patrząc na niego, odnosiła wra enie, e nie pociąga go ten rodzaj sztuki. - Czy by pan uległ ostatnio urokowi takiej muzyki? - Nie, nie uległem takiej słabości. Słabości? Czy on w ogóle miał jakieś słabości? Z tego, co mogła wyczuć, nie wydawało się to prawdopodobne. Przecie miała się z nim po egnać. Wciągnęła powietrze.