mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Laurens Stephanie - Klub Niezdobytych 3 - Pani jego serca

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Klub Niezdobytych 3 - Pani jego serca.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 84 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 475 stron)

ani jego serca

Rozdział l Restormel Abbey Lostwithiel Kornwalia kwiecień 1816 TRZASK! Bierwiono w palenisku rozpadło się na kawałki, poleciały z sykiem iskry. Płomień podskoczył i rzu­ cił tańczące plamy światła na obciągnięte skórą grzbiety książek zajmujących ściany biblioteki. Charles St. Austell, hrabia Lostwithiel, uniósł głowę z wyściełanego fotela by sprawdzić, czy żar z kominka nie posypał się na futro jego wilczarzy, Cassiusa i Brutusa. Jednak żaden z włochatych pa­ górków leżących u jego stóp się nie poruszył, żaden się nie tlił. Charles odprężył się i ponownie oparł głowę na wysłużonym obiciu. Podniósł szklankę do ust i na powrót pogrążył się w myślach. A myślał o życiu i jego nieoczekiwanych zwro­ tach. Na zewnątrz, za wysokimi kamiennymi murami wiatr gwizdał cicho, ale przenikliwie. Noc była względnie spokojna, pełna życia, ale nie burzliwa, jak to się często zdarza na południowym wybrzeżu Kornwalii. W Abbey panował senny spokój; pół­ noc już minęła, a wszyscy poza Charlesem spali. To była dobra pora na rozmyślania. Charles przybył do Kornwalii by wypełnić misję, ale tak naprawdę była to jedynie okoliczność towa- 5

rzysząca. Miał zbadać prawdziwość pogłosek o przesyłaniu tajnych informacji z Ministerstwa Spraw Zagranicznych lokalnymi drogami przemyt­ niczymi. To zajęcie na pewno go nie obciąży, zwłaszcza w sferze prywatnej. Prawdziwym powo­ dem, dla którego Charles podjął się wykonania te­ go zadania, wyznaczonego mu przez jego byłego dowódcę Dalziela, była możliwość powrotu do ro­ dowej posiadłości Abbey. Chciał przez to zyskać na czasie i zastanowić się nad sprzecznymi uczu­ ciami, które zawładnęły nim jakiś czas temu. Char­ les odczuwał palącą potrzebę znalezienia sobie w końcu żony, ale z każdym dniem coraz bardziej tracił nadzieję, że kiedykolwiek spotka właściwą kobietę. W Londynie kandydatek było aż nadto, ale żad­ na nawet w najmniejszym stopniu nie zbliżała się do jego ideału. Tłoczyły się wokół niego frywolne panienki z większą ilością włosów niż rozumu, któ­ re widziały w nim jedynie przystojnego i bogatego arystokratę, na dodatek cieszącego się prestiżem tajemniczego bohatera wojennego. Charles czuł się, jakby się znalazł w piekle. Dlatego postanowił, że nie będzie się udzielał towarzysko dopóki nie zdecyduje, jakimi dokładnie przymiotami powin­ na być obdarzona wybranka jego serca. Ta paląca potrzeba znalezienia żony, odpowied­ niej żony, wyprowadzała Charlesa z równowagi. Jednakże, kiedy wrócił po Waterloo, zyskał pew­ ność, że jest to całkiem naturalne pragnienie. Przebywanie w towarzystwie sześciu mężczyzn o podobnych poglądach i takiej samej potrzebie znalezienia żony oraz silne więzi koleżeństwa, któ­ re zapanowały między nimi po stworzeniu Klubu Niezdobytych - ostatniego bastionu przeciwko 6

swatkom z towarzystwa - na jakiś czas uspokoiło jego niecierpliwość. Ale teraz zarówno Tristan Wemyss, jak i Tony Blake znaleźli żony, podczas gdy on, niespokojny, niecierpliwy, desperacko poszukujący kobiety dla siebie, nadal na nią nie trafiał. Ostatnie kilka tygodni w Londynie, poczucie by­ cia wessanym w wir życia towarzyskiego, które miało przybrać postać jeszcze bardziej intensywną wraz z nadejściem sezonu, pozwoliło Charlesowi zrozumieć, czemu ta jego potrzeba była tak paląca. Przez trzynaście lat był odcięty od środowiska, w którym się urodził i do którego teraz wrócił. Spędził trzynaście niespokojnych lat na terytorium wroga, nigdy nie mając okazji się odprężyć, zawsze czujny i świadomy tego, co się wokół niego działo. A teraz, mimo że wiedział, iż jest w domu i woj­ na się skończyła, nadal podczas przyjęć, balów i in­ nych zgromadzeń czuł się inny, odseparowany od pozostałych. Nadal był zamaskowaną postacią z zewnątrz, zawsze mającą się na baczności, nie­ zdolną swobodnie wtopić się w tłum. Potrzebował żony, by ponownie odnaleźć się w tym świecie. Był hrabią i miał wiele sióstr, wielu krewnych, znajomych, liczne obowiązki; nie mógł ich unikać. Zresztą wcale tego nie chciał, był prze­ cież z natury osobą towarzyską. Lubił przyjęcia, bale, tańce, lubił ludzi, dowcipy, zabawę. Teraz jednak, nawet stojąc pośrodku salonu wśród zano­ szącego się od śmiechu tłumu, czuł się odludkiem, przyglądającym się wszystkiemu z zewnątrz. Nie był częścią tego świata. Tego właśnie oczekiwał od przyszłej żony - by zintegrowała go z otoczeniem, z jego dawnym ży­ ciem. Jednak aby tego dokonać, sama musiała do- 7

brze go rozumieć. A w tym aspekcie wszystkie młode pannice zawodziły. Nie miał pewności, czy w ogóle im zależało, by go poznać jako człowieka. Pojęcie małżeństwa i kryjącego się za nim związku uczuciowego wydawało się czymś powierzchow­ nym. Dla Charlesa było to balansowanie na krawę­ dzi oszustwa, gry pozorów. Po trzynastu latach trwania w kłamstwie ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę - w swoim prawdziwym życiu, które miał zamiar odzyskać - była jakakolwiek forma hipo­ kryzji. Wpatrując się w tańczące na palenisku płomie­ nie, Charles skupił się na swoim najważniejszym celu - znalezieniu wybranki. Bez wahania odrzucił wszystkie poznane do tej pory kandydatki; każdą potrafił rozszyfrować w ciągu jednej minuty. Jed­ nak ustalenie, jakie cechy charakteru powinna po­ siadać jego przyszła żona oraz gdzie powinien jej szukać, sprawiało mu ogromną trudność. Nagle doszedł go cichy odgłos kroków. Charles zaczął nasłuchiwać. Przecież dał służbie wolne na resztę nocy; już dawno położyli się spać. To był odgłos oficerek, a nie krótkich trzewi­ ków. Kroki stawały się coraz głośniejsze, zbliżały się od tyłu budynku. Kiedy zabrzmiały w holu pię­ tro niżej, był już pewien, że osoba przechadzająca się o północy po jego domostwie nie należała do służby - żaden służący nie miał tak swobodne­ go, pewnego kroku. Rzucił okiem na psy. Były równie czujne jak on sam, nieruchome, ale skupione. Znał tę ich cha­ rakterystyczną postawę. Gdyby ktoś wszedł, unio­ słyby się, by go powitać. Cassius i Brutus były le­ piej zorientowane niż on; wiedziały, kim jest ta ta­ jemnicza osoba. Charles wyprostował się w fotelu 6

i odstawił szklankę, z niedowierzaniem przysłu­ chując się, jak intruz doszedł do podnóża schodów i zaczął wchodzić na górę. - Co, u diabła? Charles wstał i zmarszczył brwi, spoglądając na psy. Jaka szkoda, że nie potrafiły mówić. Wska­ zał na nie palcem. - Zostań. Chwilę później był już przy drzwiach. Uchylił je powoli. W przeciwieństwie do osoby maszerującej przez dom, poruszał się cicho jak duch. Lady Penelopa Jane Marissa Selborne dotarła do szczytu schodów. Machinalnie skierowała się w lewo, wzdłuż galerii prowadzącej do małego ko­ rytarza. Nie potrzebowała świecy, chodziła już tę­ dy niezliczoną ilość razy. Tej nocy cienie w galerii i panujący tam spokój stanowiły kojący balsam dla jej przepełnionego niepokojem umysłu. Co, u licha, miała począć? I o co właściwie w tym wszystkim chodziło? Poczuła ochotę, by przeczesać dłonią włosy, uwolnić je z ciasnego węzła, ale nadal miała na głowie kapelusz z szerokim rondem. Była ubra­ na w bryczesy do konnej jazdy. Spędziła cały dzień, potajemnie śledząc poczynania swojego dalekiego kuzyna Nicholasa Selborne'a, wicehrabiego Arbry. Nicholas był jedynym synem markiza Amberly, który po śmierci jej przyrodniego brata Granvil- le'a, odziedziczył jej dom - posiadłość Wallingham Hall, położoną kilka kilometrów dalej. Do marki­ za, z którym miała okazję spotkać się kilka razy, czuła umiarkowaną sympatię, ale nie wiedziała, co sądzić o jego synu. Kiedy w lutym pojawił się bez zapowiedzi w Wallingham i zaczął wypytywać o zwyczaje i znajomości Granville'a, Penelopa zro- 9

biła się podejrzliwa. Miała wiele powodów, by są­ dzić, że osoba zadająca tego typu pytania musi coś knuć. Jednak po pięciu dniach Nicholas wyjechał i Penelopa żywiła nadzieję, że na tym sprawa się zakończy. Ale tak się nie stało. Wczoraj Nicholas powrócił i spędził cały dzień objeżdżając kryjówki przemyt­ ników, którymi upstrzone jest wybrzeże. Wieczo­ rem odwiedził Polruan i zabawił dwie godziny w tamtejszej tawernie. Penelopa spędziła ten czas, obserwując z pobliskiej kępy drzew, jako że tego typu lokale były dla niej miejscem zakazanym, zwłaszcza w nocy i kiedy poruszała się bez towa­ rzystwa. Zirytowana i coraz bardziej zaniepokojona za­ czekała, aż Nicholas wyjdzie, i śledziła go również w drodze powrotnej. Upewniwszy się, że skierował się do Wallingham, zwróciła klacz na północ i uda­ ła się do swojego azylu. Podczas długiego oczekiwania wśród drzew za­ stanawiała się, w jaki sposób mogłaby się dowie­ dzieć, co takiego Nicholas robił w tawernach. Mu­ siała jednak poczekać do następnego dnia z wpro­ wadzeniem swojego planu w życie. To samo doty­ czyło zamęczania się podejrzeniami i próbami po­ łączenia w logiczną całość tego, czego zdążyła się do tej pory dowiedzieć. Obawiała się najgorszego. Pomimo iż czuła, że wyjaśnienie tej sprawy wy­ maga pośpiechu, ze zmęczenia nie była już w sta­ nie nad nią myśleć. Musiała się przespać, wypo­ cząć, aby jutro wznowić działania. Przeszła całą ga­ lerię i weszła na korytarz. Przez ostatnie dziesięć lat zajmowała tu drugą sypialnię od końca skrzy­ dła. Spała tam, kiedy tylko nachodziła ją ochota złożenia wizyty matce chrzestnej. Pokój był zawsze 10

gotowy, gdyż służba w Abbey przywykła do jej spo­ radycznych, niezapowiedzianych wizyt. W komin­ ku nie napalono, ale pokój był przygotowany. Pe- nelopa spojrzała w prawo, wyglądając przez wyso­ kie, niezasłonięte okna. Było przez nie widać sze­ roki dziedziniec z fontanną i zadbanymi klomba­ mi. Zdecydowała, że nie napali w kominku. Była straszliwie zmęczona. Marzyła jedynie o tym, by zrzucić buty, bryczesy, kurtkę i koszulę, zanurzyć się w pościeli i zasnąć. Odwróciła się w stronę drzwi i sięgnęła do za­ suwki. Wielki cień przesunął się po jej lewej stronie. Serce zabiło jej ze strachu. Obejrzała się... - Aaaaaa! Nagle go rozpoznała. Chciała zatkać sobie usta, ale on był szybszy. Jej dłoń wylądowała na jego dłoni, przyciskając ją jeszcze mocniej do twarzy. Przez chwilę wpatrywała się w jego oczy, ciemne i nieprzeniknione. Na ustach czuła ciepło jego skó­ ry. Całym ciałem odczuwała jego obecność, tę wy­ soką, szeroką w barkach postać, stojącą obok niej w ciemnościach. Czas jakby się zatrzymał. Ale zaraz potem rzeczywistość powróciła z hukiem. Penelopa zesztywniała, opuściła dłoń i cofnęła się. On ją puścił i mrużąc oczy, lustrował jej twarz. Wzięła głęboki oddech i wytrzymała jego spojrze­ nie. Serce nadal biło jak szalone. - A niech cię, Charles, co ty robisz? Chcesz mnie śmiertelnie wystraszyć? - Jedynym sposobem na niego było natychmiastowe przejęcie pałeczki. - Mogłeś się chociaż odezwać, wydać jakiś odgłos. Uniósł brew. Spojrzał na jej kapelusz, a potem leniwie powiódł wzrokiem w dół, aż do butów. - Nie wiedziałem, że to ty. 11

Jego głos brzmiał dokładnie tak, jak go zapa­ miętała, był głęboki i ciemny, zawsze zawierający w sobie uwodzicielską siłę, bez względu na to, czy było to zamierzone, czy nie. Próbowała myśleć trzeźwo. Zdała sobie sprawę, że Charles był ostat­ nią osobą, którą miała teraz ochotę widzieć. Tak właściwie to chciała być od niego jak najdalej. Za­ drżała od stóp do głów. - To ja. A teraz, za pozwoleniem, chciałabym już iść spać. Przesunęła zasuwkę, otworzyła drzwi, weszła do pokoju i zamknęła drzwi za sobą. A właściwie próbowała zamknąć. Zatrzymały się kilka centy­ metrów od framugi. Popchnęła je i westchnęła głę­ boko. Nie miała z nim szans. Czuła, że on opiera się z drugiej strony zaledwie jedną dłonią. - W porządku! - Machnęła rękoma. - Rób, co chcesz. Wycedziła te słowa przez zaciśnięte zęby. Była już bardzo zmęczona i mogła łatwo stracić panowanie nad sobą. A zdawała sobie sprawę, że był to najgor­ szy z możliwych sposobów postępowania z Charle- sem Maximilianem Geoffrem St. Austellem. Przeszła dumnym krokiem przez pokój, zdjęła kapelusz i usiadła na brzegu łóżka. Obserwowała spod zmarszczonych brwi, jak Charles wchodzi do środka. Zostawił drzwi otwarte na oścież, spoj­ rzał na nią, a potem rozejrzał się po pokoju. Zerk­ nął na szczotki leżące na toaletce, rzucił okiem na szafę, pod którą zostawiła półbuty, a potem spojrzał na pościelone łóżko. W tym czasie z non­ szalancją i pewnością siebie zdążył podejść do fo­ tela pod oknem, po czym z gracją usiadł. Jego czarne i lekko kręcone włosy, schludnie przycięte, okalały mu twarz. Rysy miał ostre, ale 12

arystokratyczne, oczy duże, idealnie wyrzeźbiony nos. Patrzył na nią przez chwilę odmierzaną uderze­ niami jej serca; czuła na sobie jego wzrok pomimo otaczających ich ciemności. Jeśli miała wyjść z tego spotkania bez zdradze­ nia swoich sekretów, musiała się bardzo kontrolo­ wać. Przejęcie inicjatywy wydawało się rozsądnym posunięciem. - Dlaczego wróciłeś do domu? - w jej głosie za­ brzmiała pretensja, że nie zastała w Abbey bez­ piecznego schronienia, jakiego oczekiwała. - Zapomniałaś, że tu mieszkam?. Teraz jestem właścicielem Abbey i wszystkich ziem. - Tak, ale... - nie chciała, by rozwinął temat, że to on jest tu gospodarzem, a ona jego gościem. - Marissa, Jacqueline, Lydia, Anabelle i Helen po­ jechały do Londynu, pomóc ci szukać żony. Moja macocha, twoja matka chrzestna i moje siostry też tam są. Wyruszyły jak najszybciej się dało. Od cza­ su Waterloo nie roztrząsano w salonach Abbey i Wallingham Hall większej sensacji. Powinieneś być w Londynie, a nie tutaj. Wiedzą, że tu jesteś? Znała go dobrze i wiedziała, że to uzasadnione pytanie. Nie okazał dezaprobaty, ale wyczuła, że jest zi­ rytowany. Nie do niej jednak była skierowana ta niechęć. - Wiedzą, że musiałem tu przyjechać. Starała się nie okazać konsternacji. - Dlaczego? Chyba nie z powodu...? Charles żałował, że w pokoju nie ma lepszego oświetlenia. Wybrał fotel znajdujący się w bez- 13

piecznej odległości, by nie wystawiać na próbę ich już i tak napiętych nerwów. Ten moment w koryta­ rzu był wystarczająco niepożądany; ochota, by ją pochwycić i znowu trzymać w ramionach była tak silna, tak nieoczekiwanie intensywna, że musiał się powstrzymać całą siłą woli, żeby tego nie zrobić. Nadal jeszcze czuł się wytrącony z równowagi, czuł posmak szaleństwa. Ale musiał zachować spokój. Była nadal taka, jaką ją zapamiętał, wysoka, szczupła i gibka; urodziwa gazela, która pomimo swojej zewnętrznej delikatności potrafi zachować zimną krew. Wydawała się niezmieniona, ale Charles nie ufał pierwszemu wrażeniu. Te trzyna­ ście lat pomiędzy szesnastym a dwudziestym dzie­ wiątym rokiem życia musiały pozostawić na niej swój ślad, tylko jaki? Ale jedno mógł stwierdzić od razu. Mógłby przysiąc, że jej języczek jest rów­ nie cięty, jak kiedyś. - Przyjechałem w interesach. To poniekąd była prawda. - W jakich interesach? - Różnych. - Chodzi o posiadłość? - Zajmę się wszystkimi zaległymi sprawami. - Ale przyjechałeś też z jakiegoś innego powodu? Czuł, że jest coraz bardziej wzburzona. Jego zmysły były wyostrzone, wydawał się czujny i po­ dejrzliwy. Przydzielona mu misja nie była tajna. Wreszcie mógł wszystko swobodnie wyjawić, ale nigdy nie przypuszczał, że pierwszą osobą, z którą o tym porozmawia (o ile w ogóle znajdzie się ktoś taki), będzie właśnie ona. Skoro jednak sama chciała wiedzieć, to powinien wszystko jej zrelacjo­ nować i zobaczyć, jak zareaguje. Ale qui pro quo - Penny musi mu wyjawić, czemu włóczyła się 14

o północy ubrana jak mężczyzna. I dlaczego zawę­ drowała tutaj, zamiast udać się do domu, czyli do Wallingham Hall, oddalonego od Abbey zaled­ wie o sześć kilometrów? A jeśli już o tym mowa, to czemu właściwie nie przebywa teraz w Londynie albo u boku męża? Naprawdę chciał znać odpo­ wiedzi na te wszystkie pytania, co oznaczało, że jednak musi znaleźć się bliżej niej. Jeśli Penny bę­ dzie kłamać... Nie widząc jej twarzy, jej oczu, trud­ no mu się będzie zorientować. Niespiesznie wstał z miejsca i spokojnie ruszył w jej kierunku. Doszedłszy do łóżka oparł się o je­ go ramę i spojrzał jej w oczy, które cały czas uważ­ nie go obserwowały. - Opowiem ci ze szczegółami, dlaczego tu jestem, ale w zamian ty mi wytłumaczysz, czemu pojawiłaś się tu o takiej godzinie, ubrana w ten sposób. Nie było w niej napięcia. Spojrzała na drzwi. - Jestem głodna. Wstała i wyszła z pokoju nawet na niego nie spojrzawszy. Charles podążył za nią. Dogonił ją na schodach i razem udali się do kuchni. Penelopa skierowała się do czajnika pozostawionego na cie­ płej płycie; zaniosła go do zlewu i napełniła wodą. Potem podeszła do pieca, kucnęła przed nim, otworzyła drzwiczki i tak długo wzruszała węgiel na palenisku, aż znów się rozżarzył. Tymczasem Charles zebrał trochę podpałki i kilka przygotowa­ nych szczap, cały czas świadomy lustrujących spoj­ rzeń Penelopy. Kiedy w piecu buzował już ogień, Charles zamknął drzwiczki i wstał. Penelopa po­ stawiła na płycie czajnik, a na ławie obok przygo­ towała imbryk, do którego nasypała herbaty. Za­ uważył, że zdążyła też wyciągnąć skądś filiżanki i talerz migdałowych ciastek pani Slattery. Ani ra- 15

zu się nie zawahała, gromadząc to wszystko. Znała jego kuchnię lepiej niż on sam. W końcu usiadła na krześle po drugiej stronie stołu. Pani Slattery, główna kucharka i gospodyni Abbey, nigdy nie pozwoliłaby jej pomagać w kuch­ ni, co oznaczało, że Penelopa sama się wszystkiego nauczyła po godzinach pracy służby. Ustawiła jego filiżankę w połowie stołu, trochę dalej talerz z ciastkami i pojedynczą świecę. Ciastka były oddalone od każdego z nich na wyciągnięcie ręki. Bez słowa przysunął krzesło do wyznaczonego miejsca. Płomień świecy palił się równo; Charles dopiął swego - teraz widział jej twarz wyraźnie. Sięgnęła po ciastko, nadgryzła je i spojrzała na Charlesa. - A więc dlaczego tu jesteś? Zastanawiał się, jakie będzie miał szanse na uzy­ skanie od niej informacji, jeśli odpowie prosto i zwięźle na jej pytanie? - Mój były dowódca prosił, bym się tu rozejrzał. I co dalej? Widział pytające spojrzenie jej nie- bieskoszarych oczu i mógł się jedynie domyślać, dlaczego jest taka ostrożna. - Twój dowódca... - zawahała się, a potem spytała: - Jaką dokładnie funkcję pełniłeś w woj­ sku? Niewiele osób to wiedziało. - Nie byłem ani w piechocie, ani w marynarce. - Który regiment? - Teoretycznie Gwardia Królewska. - A naprawdę? Jeśli jej nie powie, nie będzie mogła zrozumieć całej reszty. Penelopa zmarszczyła brwi. - Gdzie byłeś przez te wszystkie lata? 16

- W Tuluzie. - U krewnych matki? Potrząsnął głową. - Oni mieszkają w Landes, również położonym na południu. Dlatego moja karnacja i akcent nie wzbudzały podejrzeń, ale też byłem wystarczająco daleko, żeby nikt mnie nie rozpoznał. Zaczynała rozumieć, o czym mówił. Jej wzrok stał się nieobecny, a na twarzy pojawiło się zmie­ szanie. - Byłeś szpiegiem? Przygotowany na żywiołową reakcję pozostał niewzruszony. - Nieoficjalnym agentem na usługach rządu Je­ go Królewskiej Mości. Czajnik wybrał akurat ten moment, żeby zagwiz­ dać. Penelopa wstała, złapała czajnik i zalała herbatę w imbryku. - Przez te wszystkie lata?... Do tego momentu nie był w stanie przewidzieć jej reakcji. Będzie zbulwersowana, że zajmował się szpiegostwem, co wielu uznaje za hańbę, czy też go zrozumie? Zrozumiała. Była przerażona jego dolą, a nie za­ jęciem. Charlesowi kamień spadł z serca. - Ktoś musiał to robić - westchnął, wzruszając ramionami. - Ale od kiedy? - Zwerbowano mnie wkrótce po tym, jak wstąpi­ łem do Gwardii Królewskiej. - Miałeś tylko dwadzieścia lat! - wykrzyknęła w osłupieniu. - Byłem też pół-Francuzem, wyglądałem zupeł­ nie jak Francuz i mówiłem z akcentem południow- 17

ca. Bardzo łatwo było mi udawać - spojrzał jej w oczy. - I byłem gotowy na każde szaleństwo. Nigdy jej nie powie, że częściowo z jej powodu. - Ale... - Penelopa usiłowała ułożyć to sobie w głowie. - Wtedy znacznie łatwiej było dostać się do Francji - westchnął. - Po kilku miesiącach mia­ łem już ustaloną pozycję, byłem kolejnym francu­ skim przedsiębiorcą w Tuluzie. Przyjrzała mu się sceptycznie. - Wyglądasz i zachowujesz się jak arystokrata. Twoja buta zawsze daje o sobie znać. Uśmiechnął się, pokazując zęby. - Rozpowiedziałem, że jestem bękartem z wyga­ słego już rodu, na którego grobie wykonuję dziki taniec radości. - W porządku - powiedziała, kiwając głową. - Co zrobiłeś potem? - Powoli wkradłem się w łaski każdego wojsko­ wego i cywilnego dygnitarza, zbierając wszelkie in­ formacje, jakie tylko się dało. Na szczęście nie chciała wiedzieć, w jaki sposób to robił. Charles nie był przygotowany, by odpo­ wiedzieć na takie pytanie. - Więc przesyłałeś informacje, pozostając cały czas we Francji? -Tak. Wstała, by przynieść herbatę i nalać ją do filiża­ nek. Obserwował ją, czując ukojenie płynące z tych prostych czynności. Penelopa była tak zamyślona, że machinalnie podeszła bardzo blisko i nachyliła się nad nim z imbrykiem. Charles przyjrzał się linii jej bioder, dobrze widocznej dzięki bryczesom. Podziękował skinieniem głowy i podniósł fili­ żankę. 18

- Kiedy stało się jasne, że z łatwością docieram do najwyższych dygnitarzy, stawka poszła w górę. Wyjazd był zbyt ryzykowny. Francuzi musieli uwie­ rzyć, że zawsze jestem na miejscu, żeby moja dzia­ łalność nie budziła najmniejszej wątpliwości. Penelopa wstawiła imbryk do zlewu i wróciła na swoje miejsce. - To dlatego nie przyjechałeś na pogrzeb Jamesa. - Udało mi się wyrwać, kiedy zmarli Papa i Fre- derick, ale James odszedł akurat w czasie, kiedy wojska Wellingtona otaczały Tuluzę. Moja obec­ ność tam była wtedy ważniejsza niż kiedykolwiek. Frederick, najstarszy brat Charlesa, skręcił kark podczas polowania; James, który następnie przejął jego obowiązki, zginął w dziwnym wypadku na ło­ dzi. Charles - trzeci syn szóstego hrabiego stal się więc dziewiątym hrabią. Była to jedna ze zmienno­ ści losu, które kształtowały jego życie. Penelopa skinęła w zamyśleniu głową i upiła łyk herbaty. - Gdzie byłeś podczas bitwy pod Waterloo? - spytała w końcu. Zawahał się, ale chciał przecież, by i ona wyjawi­ ła mu całą prawdę. - Za francuskimi liniami. Prowadziłem kilku ta­ kich pół-Francuzów jak ja. Mieliśmy przyłączyć się do oddziału z Tuluzy, który zabezpieczał artylerię na wzgórzu z widokiem na pole. - Zatrzymaliście armaty? - Po to tam byliśmy. Żeby powstrzymać rzeź. Zabijając innych. Tych słów już nie wypowiedział. - A później porzuciłeś Francję. - Nie byłem już potrzebny. Poza tym czekały na mnie inne obowiązki. 19

- Zupełnie niespodziewane - powiedziała. - Nikt, łącznie z tobą, nie przypuszczał, że spadną właśnie na ciebie. Istotnie. Obowiązki związane z byciem hrabią musiały przypaść akurat jemu, najmniej odpo­ wiedniemu i najgorzej przygotowanemu do tej ro­ li ze wszystkich trzech braci. Przyglądała mu się przez chwilę. - Jakie to uczucie być hrabią? - spytała. Penelopa zawsze wykazywała niezwykłą zdol­ ność trafiania w jego najczulsze miejsca. - Dziwne - odparł, poprawiając się na krześle i wpatrując w filiżankę. Uczucie, którego doznał, pokonując wcześniej tego dnia stopnie prowadzące do masywnych drzwi wejściowych, było niemożliwe do opisania. Tytuł hrabiowski i Abbey należały do niego. To nie wszystko - pojawiły się też nowe obowiązki. Po­ za tym Abbey to był nie tylko dom jego dzieciń­ stwa, ale przede wszystkim siedziba rodowa przod­ ków, miejsce, gdzie jego rodzina żyła od wieków. A teraz opieka nad nim przypadła właśnie jemu. Musiał stanąć na wysokości zadania i postarać się, by następne pokolenie przejęło dziedzictwo nie tylko w nienaruszonym, ale nawet w lepszym sta­ nie. Taka odpowiedzialność robiła wrażenie, to by­ ło prawdziwe wyzwanie, choć też sytuacja wywo­ łująca mieszane uczucia. Tak czy inaczej jego pierwszą reakcją było wyruszenie na poszukiwa­ nia odpowiedniej małżonki, żeby w należytym sty­ lu powrócić do tego świata. To właśnie okazało się prawdziwym powodem jego przyjazdu do do­ mu, Dalziel zapewnił mu jedynie wygodną wy­ mówkę. 20

- Nadal jest mi trudno przyzwyczaić się do tego, że moi kamerdynerzy, Filchett i Crewther, tytułu­ ją mnie „milordem". Powiedział jej wystarczająco dużo. Opróżnił fili­ żankę, mając zamiar zaspokoić teraz własną cieka­ wość. Ale Penelopa nie dała mu dojść do słowa. - Słyszałam, że wraz z kilkorgiem przyjaciół za­ łożyliście specjalny klub, żeby pomagać sobie na­ wzajem w szukaniu żon? Charles przyjrzał się jej z uwagą. - Byłaś ostatnio w Londynie? - Nie byłam tam od siedmiu lat. Pogodził się już z tym, że Dalziel dowiedział się o Klubie Niezdobytych, ale... - Skąd o tym wiesz? - Marissa słyszała od lady Amery - odparła, od­ stawiając filiżankę. Charles westchnął. Powinien był pamiętać, że matka i chrzestna Tony'ego Blake'a są Francuzka­ mi, arystokratycznymi emigrantkami, które przy­ były do Anglii na wiele lat przed rewolucją francu­ ską. Tak samo zresztą jak jego własna matka. - Nie mówiła, że o wszystkim wie - powiedział, marszcząc brwi. Penny parsknęła i wstała, by zebrać filiżanki. - Ona i pozostałe panie pojechały do Londynu zaledwie cztery tygodnie temu. Ile czasu z nią spę­ dziłeś? - Byłem zajęty. Cieszył się, że łatwo się nie rumieni. Umyślnie unikał nie tyle własnej matki, która rozumiała go przerażająco dobrze, rzadko jednak wtrącając się do jego spraw, ile swoich młodszych sióstr, Jacqu- eline i Lydii, a tym bardziej bratowych, żony Fre- dericka - Anabelle i żony Jamesa - Helen. 21

Ich mężowie zmarli, nie pozostawiwszy dziedzi­ ców. Prawdopodobnie z tego powodu obie kobiety zaczęły żarliwie zabiegać o to, by Charles jak naj­ szybciej się ożenił. Ten zapał udzielił się też jego siostrom. Za każdym razem, gdy któraś z czterech pań go widziała, natychmiast zaczynała sypać jak z rękawa nazwiskami kandydatek. Unikał nawet przejażdżek i spacerów w parku, w obawie by nie zostać schwytanym i zaprowadzonym do jakiejś głupiutkiej pannicy, którą uznały za idealną kan­ dydatkę na jego żonę. Przyjmował ich pomoc, mimo iż był niechętny takim przejawom damskiej usłużności, dopóki nie zdał sobie sprawy, że wszystkie dziewczęta, które mu podsyłano, były dla niego całkowicie nieodpo­ wiednie. Z biegiem czasu okazało się, że dotyczy to wszystkich kobiet w Londynie. Nie potrafił tego jednak wytłumaczyć siostrom i bratowym, ani ich powstrzymać. Nie był też w stanie zebrać się w so­ bie i stanowczo zaprotestować. Na samą myśl o tym, jakie byłyby zawiedzione i urażone, czuł ucisk w żołądku. - To przez nie uciekłeś z miasta? - spytała Pen- ny. - Ostrzegałam je. Elaine i moje siostry też. Ale wszystkie były przekonane, że doskonale wiedzą, jaka kobieta będzie dla ciebie odpowiednia, i że będziesz zadowolony z ich pomocy. Charles parsknął szyderczo. - Akurat dużo wiedzą... - powiedział i urwał. - To dopiero początek sezonu - drążyła Penny. - Pierwszy tydzień, a ty już uciekłeś. - Rzeczywiście - przyznał surowym tonem. - Ale nie mówmy już o mnie. Dlaczego jeździłaś sama po nocy w takim przebraniu? - rzucił okiem na jej niekonwencjonalny strój. 22

- W ten sposób jeździ się dużo wygodniej niż w spódnicy - odparła, wzruszając ramionami. - Zwłaszcza w nocy. - Nie wątpię. Ale dlaczego wybrałaś się na prze­ jażdżkę właśnie o tej porze i to na tyle intensywną, by docenić różnicę między siodłem damskim a jaz­ dą okrakiem? Zawahała się, ale postanowiła odsłonić rąbka tajemnicy. - Śledziłam kogoś. - A co ten ktoś robił? - Nie wiem, dlatego go śledziłam. - Kto to jest? Wytrzymała jego spojrzenie. Nie mogła mu tego na razie wyjawić. Zwłaszcza teraz, kiedy poznała tajemnicę jego przeszłości. Najpierw musi się do­ wiedzieć, dlaczego Charles wrócił. Jego wyznanie nie zaszokowało jej zbytnio. Za­ wsze podejrzewała, że Charles zajmuje się czymś takim. W młodości dobrze się znali. Ale minęło trzynaście lat; ten mężczyzna stał się dla niej kimś nieznajomym. Dopóki nie pozna go lepiej, dopóki nie będzie mieć pewności, że może mu zaufać, po­ winna zachować ostrożność. - Powiedziałeś, że twój były dowódca prosił, że­ byś się tu rozejrzał. Jakiego byłego dowódcę może mieć były szpieg? - Bardzo zdeterminowanego. - Penny obserwo­ wała go bez słowa. - Dalziel sprawuje jakąś funk­ cję w Whitehall, nie jestem pewien jaką. Przynaj­ mniej od trzynastu lat dowodzi wszystkimi brytyj­ skimi agentami przebywającymi na obcej ziemi. - O co cię poprosił? Czym masz się tutaj zająć? Charles się zawahał. Penny widziała, jak bije się z myślami. Nie wiedział, czy powinien wyznać 23

prawdę, udzielić tej ostatniej potrzebnej jej infor­ macji. Nie miał pewności, czy ona odwzajemni mu się podobną szczerością. Czekała, wpatrując się w niego. Charles poruszył szczęką i spojrzał na nią zim­ nym wzrokiem. - Wyszły na jaw dowody wskazujące na to, iż podczas wojny mieliśmy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych francuskiego szpiega. Prawdopo­ dobnie wiadomości były przekazywane przy udzia­ le jednego z gangów przemytniczych, działających w pobliżu Fowey. Starała się zdusić emocje, by nie uwidoczniły się na jej twarzy. Zdradziło ją drżenie rąk. - Wiesz coś na ten temat? - spytał surowym tonem. Przez chwilę chciała udawać niewiniątko, ale to by było bezskuteczne. On już wiedział i nic nie mo­ gło tego zmienić. Nie potrafiłaby też skierować je­ go uwagi na inne tory. Ale mogła odmówić odpowiedzi. Zyskać trochę na czasie, by móc się spokojnie zastanowić nad wszystkimi swoimi obserwacjami - tak, jak miała to zamiar zrobić przed zaśnięciem. Rzuciła okiem na stary zegar wiszący nad pie­ cem. Było już po pierwszej. - Muszę iść spać. - Penny. Odsunęła krzesło, ale zaraz potem popełniła błąd - podniosła głowę i spojrzała Charlesowi pro­ sto w oczy. Odbijał się w nich płomień świecy, na­ dając jego twarzy diabelski wygląd, podkreślany dodatkowo przez wąski nos i pukle czarnych wło­ sów. Ale ostre rysy równoważyło subtelne piękno ust, uformowanych przez jakiegoś demona, by na­ kłaniały śmiertelniczki do grzechu. 24

Z jego smukłego, umięśnionego ciała emanowa­ ła siła łagodzona jedynie przez wdzięk, którym nie­ wielu mężczyzn mogło się pochwalić. Uwagę zwra­ cały też piękne, wąskie dłonie o długich palcach. Jednak to nie jego zmysłowy urok stanowił dla Penelopy zagrożenie. Charles znał ją lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. Miał w zanadrzu kar­ tę, którą mógł teraz zagrać, którą potrafiłby zagrać lepiej niż jakikolwiek inny mężczyzna, broń gwa­ rantującą mu zwycięstwo, zmuszającą ją do posłu­ szeństwa. Kiedy tak siedział, obserwując ją - nie musiał ro­ bić niczego poza złożeniem na niej ciężaru swoje­ go spojrzenia - bez trudu wyobraziła sobie, jak wy­ glądało jego życie przez ostatnie trzynaście lat. Nie musiał jej mówić, że przez cały ten czas był sam, że nie dopuszczał do siebie nikogo. Wiedziała, że za­ bijał i mógł zrobić to ponownie, nawet gołymi rę­ koma. Zawsze był wystarczająco silny, a teraz mia­ ła całkowitą pewność, że starczyłoby mu na to też odwagi i przekonania. Nazywał ją Penelopą tylko przy bardzo oficjal­ nych okazjach; w gronie rodzinnym używał zdrob­ nienia Penny. Kiedy byli sami, lubił się z nią dro­ czyć i nadawał jej przydomek Petarda, który mówił sam za siebie; przy wszelkich starciach fizycznych niezmiennie on był górą. Kiedy jednak konfrontacja miała wymiar emocjo­ nalny, nie zawsze zwyciężał. Potrafiła sobie z nim poradzić w przeszłości to poradzi i teraz. Wstała, wytrzymując jego spojrzenie. - Na razie nie mogę ci tego powiedzieć. Muszę mieć trochę czasu na zastanowienie. Obeszła stół i bez pośpiechu skierowała się do drzwi. 25

-Mon ange... Zamarła. Tylko jeden raz w życiu tak ją nazwał. W jego głosie brzmiała groźba, niewypowiedziana, ale wyraźna. Nie odezwał się już, więc się odwróciła i na nie­ go spojrzała. Nadal wpatrywał się w płomień świe­ cy. Nie odwrócił się w jej stronę. Nie był w stanie spojrzeć jej w oczy... Penelopa uśmiechnęła się łagodnie. - Daj spokój, to nie ma sensu. Przecież wiesz, że dobrze cię znam. Nie potrafiłbyś tego zrobić - za­ wahała się i dodała: - Dobranoc. Nie odpowiedział ani się nie poruszył. Penelopa odwróciła się i wyszła do korytarza. Słuchając jej oddalających się kroków, Charles zastanawiał się, dlaczego zły los skazał go na to spotkanie. Nie potrafiłby szantażować damy? Co ona mogła o tym wiedzieć! Przez ostatnie dziesięć lat robił rozmaite paskudne rzeczy. Usłyszał, że doszła do głównego korytarza i ode­ tchnęła głęboko. W jej posiadaniu musiały znajdo­ wać się naprawdę ważne informacje. Charles wie­ dział, że jest zbyt inteligentna, by reagować emo­ cjonalnie z powodu jakiejś drobnostki, na którą natknęła się przypadkiem. Ale... - A niech to! Poszedł z powrotem do biblioteki. Zawołał Cas- siusa i Brutusa, a potem ruszył na szaniec, by zażyć świeżego powietrza. Chciał, by morska bryza wy­ wiała z jego umysłu pajęczyny wspomnień. Musiał się ich pozbyć, by nie przeszkadzały mu we właści­ wej ocenie sytuacji. Ów szaniec, usypany z ziemi, okalał ogrody Ab- bey od strony południowej. Z jego szerokiego, po­ rośniętego trawą szczytu widać było ujście rzeki 26

Fowey. Przy dobrej widoczności można było nawet dojrzeć morze, migoczące w promieniach słońca. Charles przechadzał się, rozmyślając o przy­ ziemnych sprawach. Psy biegały u jego boku, od­ dalając się raz po raz, by wybadać nowe zapachy, ale zaraz potem do niego wracały. Pierwszą parę wilczarzy dostał, gdy miał osiem lat; zdechły ze sta­ rości na kilka miesięcy przed jego wstąpieniem do Gwardii. Kiedy dwa lata temu wrócił do domu po wygnaniu Napoleona na Elbę, podarowano mu nowe psy. Potem jednak Napoleon zbiegł i Charles musiał wracać do Francji, zostawiając Cassiussa i Brutusa pod opieką Lydii. Pomimo iż jego siostra troskliwie się nimi zajmowała, po powrocie Char- lesa psy natychmiast uznały go za swojego jedyne­ go pana. Swój ciągnie do swego, wytłumaczył jej brat. Pogodziła się z tą sytuacją, ale nadal w tajem­ nicy podsuwała im różne smakołyki. Ale teraz nie myślał o niczym innym, jak tylko o tym, co ma począć z Penny. Pytanie pojawiło się nagle, wypierając wszystkie pozostałe zagadnienia. Charles zatrzymał się i wciągnął do płuc chłodne, orzeźwiające powie­ trze. Zamknął oczy i pozwolił, by wszystkie nowe informacje, jakie słyszał ostatnio o Penny, zalały jego umysł. Kiedy po raz pierwszy wrócił do domu, jego matka niezwłocznie mu oznajmiła, prawdopodob­ nie w ramach uzupełnienia jego szczupłej wiedzy na temat życia osobistego sąsiadów, że Penny nie wyszła jeszcze za mąż. Spędziła cztery sezony w Londynie, odnosząc za każdym razem spore suk­ cesy. Była córką hrabiego, z pokaźnym posagiem, dość urodziwą - z delikatnymi rysami twarzy, jasną skórą, długimi płowymi włosami i niebieskoszary- 27

mi oczami. Dla niektórych pewną wadę mógł sta­ nowić jej wzrost - była zaledwie o pół głowy niższa od Charlesa, co oznaczało, że patrzyła wielu męż­ czyznom prosto w oczy. Poza tym była bardziej smukła niż szczupła, miała długie ręce i nogi i de­ likatne krągłości; była zaprzeczeniem kobiety o obfitych kształtach, co również nie wszystkim się podobało. Nie bez znaczenia pozostawała też jej inteligencja i cięty języczek. Charlesowi żad­ na z tych rzeczy nie przeszkadzała, a właściwie ta­ kie cechy bardzo mu odpowiadały, ale trzeba przy­ znać, że niewielu dżentelmenów byłoby skłonnych zaakceptować je u swej małżonki. Mogliby się po­ czuć zagrożeni, gdyby kwestionowała ich zdanie. Charles nie był w stanie tego zrozumieć, ale kilka razy sam zaobserwował taką sytuację, więc uznał ją za możliwą. Penny zawsze stawiała przed nim wyzwania, ale jemu sprawiało to przyjemność. Lubił te ich bez­ ustanne starcia charakterów i intelektów. Nie roz­ drażniło go nawet to, co rozegrało się przed chwi­ lą. Choć Charles zdawał sobie sprawę z powagi sy­ tuacji, poczuł, że stanął przed kolejnym wyzwa­ niem, podobnym do toczonych przez nich wiele lat temu sporów. Matka mówiła, że Penny otrzymała wiele ko­ rzystnych ofert, ale ze wszystkich zrezygnowała. Gdy ją o to pytano, odpowiadała, że nikt nie wzbu­ dził w niej najmniejszego choćby entuzjazmu. Naj­ wyraźniej była szczęśliwa, żyjąc tak, jak przez ostatnie siedem lat: w domu w Kornwalii, sprawu­ jąc pieczę nad rodzinną posiadłością. Penny była jedynym dzieckiem z pierwszego małżeństwa nieżyjącego już hrabiego Wallingha- ma; jej matka zmarła, kiedy Penny miała zaledwie 28