mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Laurens Stephanie - Rodzina Lesterów 4 - Zareczyny w swietle ksiezyca

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Rodzina Lesterów 4 - Zareczyny w swietle ksiezyca.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Stephanie Laurens Zaręczyny w świetle księżyca Tłumaczyła Barbara Kośmider

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Trzydzieści cztery lata, mój drogi Hugonie, to bez wąt­ pienia otrzeźwiający wiek. - Hm? - Wyrwany z drzemki Hugo Satterly uchylił jed­ ną powiekę i zerknął na pełną wdzięku, smukłą sylwetkę sie­ dzącego naprzeciw mężczyzny. - Nie sądziłem, że dożyję dnia, w którym Jack i Harry Lesterowie będą ze sobą konkurować o to, który pierwszy przedłuży linię rodu o kolejne pokolenie - kontynuował Philip August Marlowe, siódmy baron Ruthven, śledząc wzrokiem letni pejzaż przesuwający się za oknem powozu. - To zaiste interesujące. - Hugo usiadł prosto. - Jack na­ wet chciał się założyć, ale dotarło to do uszu Lucindy. - Hu­ go lekko się skrzywił. - Oświadczyła, że nie ma ochoty, aby wszyscy obserwowali ją i Sophie, licząc dni, więc z zakładu nic nie wyszło. Wielka szkoda. - Lucinda to rozsądna kobieta. - Philip uśmiechnął się lek­ ko. - Jack też jest szczęściarzem, mając Sophie - dodał po chwili, bardziej do siebie niż do przyjaciela. Obaj właśnie wracali z trwającej tydzień wizyty w Lester Hall. Spotkanie zostało zorganizowane przez Sophie, żonę Jacka Lestera, którą dzielnie wspomagała Lucinda, żona Har­ ry'ego. Obie spodziewały się potomstwa. Błogosławiony stan bez wątpienia im służył, a ich nie skrywana radość udzieliła się wszystkim gościom bawiącym w wielkiej, starej rezydencji.

Tydzień, niestety, dobiegł końca i z tego powodu Philip nie miał najlepszego nastroju. Wiedział, że jego odziedziczo­ ny po przodkach dom - choć imponujący i wygodny - nie oferuje ani ciepła, ani żadnej obietnicy przyszłości. Dlatego Philip zaprosił do siebie Hugona - wieloletniego przyjaciela, zatwardziałego kawalera i niekiedy osobnika rozpustnego. Chyba podświadomie liczył na to, że dzięki obecności Hugo­ na nie będzie się gryzł przygnębiającą perspektywą samotne­ go życia, ale dopiero teraz w pełni zdał sobie z tego sprawę. I usiłował zignorować tę myśl. Poprawił się na siedzeniu powozu i wsłuchany w jedno­ stajne dudnienie końskich kopyt starał się skupić uwagę na polach złocistego zboża. Jednak Hugo bezlitośnie wywlókł problem na światło dzienne. - Przypuszczam, że ty, Philipie, będziesz następny. - Hu­ go oparł ramiona o wyściełane poręcze i najspokojniej w świecie obserwował krajobraz. - Ośmielę się stwierdzić, że właśnie z tego powodu jesteś taki ponury - dodał z nie­ winną miną. Philip zerknął na przyjaciela. - Chyba mało kto byłby rozradowany wizją świadomego marszu prosto w zastawioną przez proboszcza pułapkę mał­ żeńską. - Ja nawet nie biorę czegoś takiego pod uwagę. Philip wyraźnie się zachmurzył. Hugo nie musiał się że­ nić. Był całkowicie niezależny finansowo i miał tylko dale­ kich krewnych. Sytuacja Philipa wyglądała całkiem inaczej. - Nie rozumiem, dlaczego robisz z tego taki problem. - Hugo obdarzył przyjaciela przelotnym spojrzeniem. - Twoja macocha będzie zachwycona, mogąc ustawić w szereg mło­ de panny na wydaniu. Musisz tylko im się przyjrzeć i doko­ nać wyboru.

- Nie wątpię, że jako stuprocentowa kobieta Henrietta z radością zrobiłaby coś takiego - zauważył Philip z przeką­ sem. - Jeśli nie pozna się na którejś z kandydatek, to ja za­ płacę za ten błąd resztą swego życia. Dziękuję za takie roz­ wiązanie. Wolę sam popełnić omyłkę, która może tak wiele mnie kosztować. Hugo wzruszył ramionami. - Wobec tego musisz osobiście sporządzić stosowną listę. Spisz debiutantki z naszej sfery, sprawdź ich rodziny, upew­ nij się, że panny naprawdę potrafią mówić, a nie tylko chi­ chotać i z fałszywą skromnością spoglądać znad śniadanio­ wej filiżanki. - Hugo zmarszczył nos. - Czeka cię nudne za­ danie, przyjacielu. - Przygnębiające. - Philip znów wlepił melancholijny wzrok w widok za oknem. - Wielka szkoda, że Sophie i Lucinda to niepowtarzalne egzemplarze. - W istocie - zwięźle przyznał Philip. Ku jego uldze Hu­ go w lot pojął, że lepiej porzucić dotychczasowy temat i znów zapadł w błogą drzemkę. Philip niechętnie zaczął sobie wyobrażać własną przy­ szłość, gdy już będzie miał u swego boku damę z wyższych sfer. Wizja owej egzystencji była tak mało pociągająca, że zdegustowany nią postanowił ustalić zbiór cech, jakie powin­ na mieć jego przyszła żona. Lojalność, sporo rozumu i uroda, choć nie przesadnie oszałamiająca. To wszystko wydawało się oczywiste. Istniało jeszcze coś innego -jakaś wspaniała, lecz równie mglista ja­ kość, którą mieli szczęście znaleźć Jack i Harry Lesterowie. Philip nie potrafił jej zdefiniować. Nadal głowił się nad tym zasadniczym elementem, gdy powóz minął wysokie ogrodzenie z kutego żelaza i potoczył

się długim podjazdem prowadzącym do posiadłości Ruthve- nów. Położona na jednym z łagodnych wzgórz hrabstwa Sus­ sex, była obszerną siedzibą w stylu króla Jerzego, zbudowa­ ną na miejscu dawnego dworu. Słońce pieściło jasnoszary kamień ścian, a załamujące się promienie przeświecały przez korony drzew, zalewały blaskiem wysokie okna i oświetlały gęste, drobne liście ciemnozielonego bluszczu zmiękczające­ go surowe linie budynku. Mój dom. Philip powtórzył w myśli te dwa krótkie słowa, wysiadając z powozu na dziedziniec wysypany drobnym, chrzęszczącym pod stopami żwirem. Zerknął przez ramię, aby się upewnić, że Hugo gramoli się za nim, i ruszył scho­ dami do wejścia. Zanim dotarł do drzwi, ktoś otworzył je na oścież. Fenton, majordomus od czasów, gdy Philip chodził jeszcze w krót­ kich spodenkach, stał w holu sztywny, jakby kij połknął, ale uśmiechnięty. - Witamy w domu, milordzie. - Fenton zręcznie uwolnił swego pana od kapelusza i rękawiczek. - Dziękuję, Fenton. - Philip gestem wskazał wchodzące­ go do wnętrza Hugona. - Pan Satterly zostanie u nas przez kilka dni. - Hugo nie był obarczony rodowymi włościami i dlatego często mógł gościć w Ruthven. Fenton skłonił się i wziął kapelusz Hugona. - Każę przygotować dla pana ten pokój co zawsze, sir. Hugo z uśmiechem skinął głową. Philip omiótł spojrzeniem wielki hol i znów zwrócił się do Fentona. - Jakże miewa się milady? Piętro wyżej, u szczytu wspaniałych schodów, Antonia Mannering przechyliła głowę, wsłuchana w dochodzący z dołu męski głos. Po namyśle uznała, że ma on niższe

brzmienie niż przed laty. Zadane przez mężczyznę pytanie przynagliło ją do działania. Odetchnęła głęboko i na moment przymknęła powieki, jakby błagała opatrzność o pomoc. Następnie otworzyła oczy i zbiegła na parter. Nie tak szaleńczo, aby sprawić wrażenie postrzelonej, lecz wystarczająco szybko, aby wydawało się, że nie ma pojęcia o przybyciu obu panów. Przemknęła przez podest i ze spojrzeniem utkwionym w stopnie ostatniego półpiętra ruszyła w dół, lekko muskając dłonią drewnianą poręcz. - Fenton, milady życzy sobie, aby jak najszybciej przy­ słać do niej Trant - zaszczebiotała i dopiero wtedy pozwoliła sobie podnieść oczy. - Och! - Cichy okrzyk został idealnie odmierzony - był połączeniem zdumienia i zakłopotania. Antonia ćwiczyła go całymi godzinami. Teraz zwolniła kro­ ku i przystanęła, autentycznie oszołomiona. Nie musiała udawać, ponieważ jej oczy same się rozszerzyły, a usta roz­ chyliły. Scena, którą ujrzała, była bowiem nieco inna, niż Antonia sobie wyobrażała. Oczywiście zobaczyła Philipa, który właś­ nie odwracał się w jej stronę. Uniósł gęste brwi, a w jego szarych oczach błysnęło uprzejme zdziwienie. Antonia pośpiesznie objęła wzrokiem męską twarz o wy­ razistych, regularnych rysach. Zauważyła szerokie czoło, nieco ociężałe powieki, orli, patrycjuszowski nos i pięknie wykrojone usta nad silnie zarysowaną szczęką. Wszystko ra­ zem stanowiło przystojną całość, lecz nie powinno podziałać aż tak porażająco. Tymczasem zaś serce Antonii wpadło w szaleńczy rytm, oddychanie stało się trudne, a jej ciało sparaliżowała fala bezprzykładnej paniki. Gdy spojrzenie Philipa przesunęło się w dół, Antonia zła­ pała oddech i jakimś cudem zdołała ocenić postać Philipa.

Właśnie zręcznym ruchem zrzucił z szerokich ramion po­ dróżną pelerynę, która wylądowała w oczekujących rękach Fentona i ujawniła ciemnoszary surdut o tak wytwornym kroju, że nawet Antonia domyśliła się pochodzenia tego stro­ ju. Kasztanowe, faliste włosy były uroczo rozwichrzone, a fantazyjny krawat przytrzymywała lśniąca, złota spinka. Bryczesy z koźlej skóry podkreślały zarys muskularnych ud, znikając w długich, wyglansowanych butach. Antonia zdążyła odetchnąć jeszcze raz i znów popatrzyła na twarz Philipa. W tym samym momencie on także uniósł wzrok i ich oczy się spotkały. Philip przelotnie zerknął na włosy Antonii, a na jego obliczu odmalowało sienie skrywa­ ne zaskoczenie. - Antonia? - Usłyszał w swoim głosie nutę oszołomienia i spróbował odzyskać pewność siebie. Okazało się to niełat­ we, zwłaszcza że Antonia posłała mu uśmiech i podtrzymu­ jąc fałdy spódnicy, zbiegła po kilku ostatnich schodach. Philip stał jak przykuty do podłogi, gdy płynęła w jego stronę. Usiłował połączyć wirujące pod czaszką wspomnie­ nia z tą postacią smukłej bogini, która szybko się do niego zbliżała. Twarzyczka w kształcie serca miała słodki wyraz, a suknia z wzorzystego muślinu spowijała figurę, którą Phi­ lip bez wahania uznał za idealną. Gdy ostatnio widział Antonię, była szesnastoletnim pod­ lotkiem - chudym, ale już wtedy pełnym wdzięku. Nato­ miast teraz poruszała się jak sylfida, tak lekko, jakby nie do­ tykała stopami ziemi. Philip dobrze pamiętał, że Antonia była jak ożywczy powiew rześkiego powietrza, często radośnie się śmiała i w niepohamowany sposób manifestowała swoją sympatię do świata. Obecnie też się uśmiechała, lecz jej oczy spoglądały czujnie. Wyciągnęła dłoń.

- W istocie, milordzie. Minęło sporo lat od naszego po­ przedniego spotkania. Zechciej mi wybaczyć. - Antonia ge­ stem dała do zrozumienia, że mówi o swoim zbieganiu z pię­ tra. - Nie wiedziałam, że przyjechałeś. Witaj w domu. Nadal tak oszołomiony, jakby Harry Lester zdzielił go prosto w szczękę, Philip ujął drobne palce Antonii. Lekko za­ drżały, więc odruchowo ścisnął je mocniej i przeniósł wzrok na rozkosznie wykrojone usta. Natychmiast zmusił się, aby spojrzeć jej w oczy - i zatonął w ich złocistozielonej głębi. Gdy wreszcie wypłynął na powierzchnię, popatrzył na lśnią­ ce, złote loki. - Obcięłaś włosy. - Jego ton wyraźnie zdradzał zarówno zaskoczenie, jak i rozczarowanie. Antonia powolnym, wystudiowanym gestem musnęła falujący nad uchem loczek. - Nie, nadal są długie, tylko... zwinięte i upięte. - Och - odparł bezgłośnie, a dziwne spojrzenie, które rzuciła mu Antonia, i znaczące chrząknięcie Hugona raptow­ nie sprowadziły Philipa na ziemię. Pośpiesznie zwalczył po­ kusę, aby wyjąć parę szpilek i upewnić się, że złocista burza włosów jest taka jak dawniej. Następnie wziął głęboki od­ dech i puścił dłoń Antonii. - Pozwól, że przedstawię ci pana Satterly'ego, bliskiego przyjaciela. Hugo, oto panna Mannering, bratanica mojej ma­ cochy. Uprzejme słowa Hugona i gładka odpowiedź Antonii po­ zwoliły Philipowi wziąć się w garść. Gdy Antonia znów od­ wróciła się do niego, popatrzył na nią z miną światowca. - Jak widzę, wreszcie uległaś błaganiom Henrietty? - Nasza roczna żałoba już się skończyła. Uznaliśmy więc, że nadeszła odpowiednia pora na wizytę. Philip ledwie zdołał pohamować radosny uśmiech.

- To prawdziwy zaszczyt dla mego skromnego domu, a ja niezmiernie się cieszę, widząc cię pod jego dachem. Mam nadzieję, że zostaniesz dosyć długo - Henrietta z pew­ nością byłaby zachwycona. - Doprawdy? - Na wargach Antonii zaigrał subtelny uśmieszek. - Sądzę jednak, że długość tej wizyty zależy od wielu czynników - dodała, jeszcze przez moment patrząc Philipowi w oczy, i przeniosła wzrok na Hugona. - Ale cóż ja robię... Trzymam panów w holu. Ciocia obecnie wypo­ czywa. - Zerknęła na Philipa. - Może każę podać w salonie herbatę? Ponad ramieniem Antonii Philip zauważył przerażoną mi­ nę Hugona. - Raczej nie. Obawiam się, że Hugo musi orzeźwić się czymś bardziej wyrazistym. Antonia leciutko uniosła brwi, a gdy jej wargi się wygięły, na policzkach pojawiły się dwa cudowne dołeczki. - A więc piwo w bibliotece? - zasugerowała bez namysłu. Philip lekko skłonił głowę. - Twoja przenikliwość, droga Antonio, najwyraźniej z wiekiem nie osłabła. - Chyba nie, milordzie. Fenton, bądź łaskaw podać w bibliotece piwo dla Jego Lordowskiej Mości i pana Satter- ly'ego. - Tak, panienko. - Fenton pośpieszył do kuchni. - Zawiadomię ciocię Henriettę o waszym przyjeździe. - Antonia znów spojrzała na Philipa. - Właśnie obudziła się z drzemki i zapewne chętnie przyjmie was za pół godziny. A teraz zechcą panowie mi wybaczyć...? Philip skinął głową, a Hugo dwornie się ukłonił. - Z radością znów ujrzę panią przy kolacji, panno Man- nering.

WCP. i Philip zmierzył przyjaciela ostrym spojrzeniem, lecz Hu­ go tego nie zauważył, zbyt zajęty wymianą uśmiechów z Antonią. Philip jeszcze raz przelotnie napotkał jej wzrok, zanim odeszła. Patrzył za nią, gdy ruszyła przez hol i zaczęła wchodzić po schodach, a jej biodra łagodnie się kołysały. Hugo odchrząknął znacząco. - Co z tym piwem? - przypomniał. Philip drgnął i z trochę zasępioną miną poprowadził go do biblioteki. Oddech Antonii stał się bardziej regularny, gdy dotarła do drzwi swej sypialni. Nie spodziewała się, że zrealizowanie drobnego podstępu okaże się takie trudne. Wciąż jeszcze czu­ ła ucisk w dołku, a serce nadal biło w przyśpieszonym tem­ pie. To zdumiewające, pomyślała. Nigdy nie reagowała tak nerwowo. Ze zmarszczonymi brwiami weszła do pokoju. Przez sze­ roko otwarte okna wpadało świeże powietrze, lekko wydy­ mając koronkowe firanki. Niosło ze sobą zapachy lata - nie­ dawno skoszonej trawy oraz róż z dodatkiem lawendy kwit­ nącej na obrzeżach włoskiego ogrodu. Antonia przeszła przez pokój, oparła dłonie o szeroki parapet i wychyliła się lekko, z przyjemnością wdychając te rozkoszne aromaty. - Coś takiego! Przecież to panienki najlepszy muślin! Antonia raptownie odwróciła się i przy otwartej szafie ujrzała pokojówkę Neli - szczupłą, kościstą kobietę z siwy­ mi włosami ściągniętymi w nieładny, surowy koczek. Neli właśnie układała na półkach szlafroczki i halki swojej pani. Wykonawszy zadanie, wzięła się pod boki i badawczo na nią spojrzała. - Myślałam, że panienka trzyma go na jakąś szczególną okazję?

Antonia uśmiechnęła się tajemniczo i znów wyjrzała przez okno. - Postanowiłam włożyć go dzisiaj - odparła, wzruszając ramionami. - Właśnie widzę. - Oczy Neli leciutko się zwęziły. Star­ sza pani sięgnęła po stos batystowych chusteczek do nosa i zaczęła je segregować. - Czy to pan tego domu niedawno przybył? - Tak, to Ruthven. - Antonia oparła się o framugę. - I przywiózł pana Satterly'ego, swego przyjaciela. - Tylko jednego? - W tonie pokojówki zabrzmiała podej­ rzliwość. - Tak. Obaj będą na obiedzie. Muszę zdecydować, co na siebie włożę. Neli prychnęła. - To nie takie trudne. Jeśli ma panienka siedzieć w towa­ rzystwie panów z Londynu, pozostaje tylko różowa tafta lub bladożółty jedwab. - Wolę jedwab. I musisz ułożyć mi włosy. - Oczywiście. - Neli zamknęła szafę. - Teraz chyba po­ winnam pomóc na dole, lecz wkrótce wrócę i zrobimy piękną fryzurę. - Uhm. - Na twarzy Antonii pojawił się wyraz rozma­ rzenia. Neli powstrzymała się od kolejnego prychnięcia i pode­ szła do drzwi. Z ręką na klamce przystanęła, z nie skrywaną serdecznością spoglądając na smukłą sylwetkę dziewczyny. Antonia tkwiła bez ruchu przy oknie. Po twarzy Neli prze­ mknął cień, po czym kobieta wyraźnie się rozpogodziła. - Powinnam ostrzec panicza Goeffreya, aby przy stole zachowywał się odpowiednio? Pytanie wyrwało Antonię z głębokiego zamyślenia.

- Wielkie nieba, tak! Zupełnie o nim zapomniałam. - Pierwszy raz w życiu - mruknęła Neli, lecz Antonia te­ go nie usłyszała. - Koniecznie mu powiedz, żeby nie przyszedł z nosem w książce. - Postawię sprawę jasno. - Neli kiwnęła głową i wyszła. Antonia znów odwróciła się do okna, chłonąc zmysłami piękno krajobrazu. Uwielbiała Ruthven Manor, a ten przy­ jazd był jak powrót do domu. Zawsze miała niejasne wraże­ nie, że jej miejsce jest nie w Mannering Park, lecz właśnie tutaj, pośród łagodnych wzgórz i w otoczeniu wielkich, sta­ rych drzew, które wyglądały tak, jakby strzegły bezpieczeń­ stwa całej posiadłości. Te uczucia oraz przywiązanie do ciot­ ki Henrietty zasadniczo wpłynęły na decyzję Antonii. Goeffrey wkrótce wejdzie w świat, a ona także powinna jak najszybciej to uczynić. Przyjechała do Ruthven Manor z całkiem prozaicznych powodów. Philip, lord Ruthven, nie miał żony. Antonia znów poczuła przypływ zdumiewającej nerwo­ wości i skrzywiła się. Jeśli chce osiągnąć cel, to musi działać odważnie i z przekonaniem. Dziś po południu zrobiła pier­ wszy krok. Teraz nie pozostawało nic innego, jak dalej grać swoją rolę. Pomijając wszystkie inne względy, nigdy nie wy­ baczyłaby sobie, gdyby przynajmniej nie spróbowała. Jeśli Philip nie ujrzy w niej kandydatki na żonę, to trudno. Teraz, zgodnie z obietnicą, należało zawiadomić ciocię Henriettę o jego przybyciu. Antonia zerknęła w lustro i po­ prawiła loczki. Jej wargi wygięły się w uśmiechu, a palce na moment znieruchomiały, gdy przypomniała sobie cielęce spojrzenie Philipa. Wyglądał jak ktoś oszołomiony potężnym ciosem. Wziąwszy pod uwagę okoliczności, napawało to optymizmem.

Zadowolona z tego wniosku, Antonia udała się natych­ miast do pokoju ciotki. Należycie wzmocniony wyśmienitym piwem, Hugo po­ stanowił zaspokoić ciekawość. - Mannering, Mannering - powtórzył w zamyśleniu i pytająco popatrzył na Philipa. - Jakoś nie mogę umiejsco­ wić tej rodziny. Wyrwany nagle z kontemplacji nad najbardziej kuszący­ mi ustami, jakie kiedykolwiek widział, Philip powoli od­ stawił pusty kufel. - Yorkshire - podpowiedział. - Teraz rozumiem. - Hugo pokiwał głową. - Dzika pół­ noc. - Nie jest aż taka dzika. - Philip rozsiadł się wygodnie. - Mannering Park to niezła posiadłość. - Wobec tego cóż robi tutaj panna dziedziczka? - To bratanica Henrietty, córka jej jedynego brata. Daw­ niej każdego lata odwiedzał nas wraz z lady Mannering. - Philip myślą cofnął się w czasie i ujrzał dziewczynkę z gru­ bymi, długimi warkoczami bawiącą się z ulubionym psem myśliwskim jego ojca. - Zostawiali tutaj Antonię, a sami po­ dróżowali. Zawsze kręciła się gdzieś w pobliżu. - Roześmia­ na, paplająca, lecz jakimś cudem nigdy go nie irytowała, mi­ mo dzielącej ich dużej różnicy wieku. Philip traktował An­ tonię po przyjacielsku, bez wyższości wynikającej z faktu, że jest dziesięć lat starszy. Był świadkiem przemiany nad wiek rozwiniętego, uroczego dzieciaka w zachwycającego podlot­ ka. A teraz usiłował przetrawić ostatnią transformację panny Mannering. - Po śmierci ojca Antonii wizyty się urwały. Zmarł osiem lat temu, a lady Mannering chyba uznała, że jest zbyt słaba,

aby sama prowadzić życie towarzyskie. Henrietta zawsze przepadała za Antonią. Wysłała jej bezterminowe zaprosze­ nie, lecz lady Mannering najwyraźniej nie mogła się obejść bez córki. - A więc wreszcie wyrwała się z matczynych szponów? Philip przecząco potrząsnął głową. - Lady Mannering zmarła w zeszłym roku. O ile pamię­ tam, Henrietta natychmiast spróbowała ściągnąć tu Antonię, lecz ona postanowiła zostać w Mannering Park, aby zająć się wychowywaniem dużo młodszego brata. - Philip zmarszczył brwi. - Nie pamiętam, ile ma lat, ani nawet jego imienia. - Wygląda na to, że panna zmodyfikowała plany. - Mało prawdopodobne, o ile znam Antonię. Chyba że w ciągu ostatnich lat bardzo się zmieniła. A może jej brat wy­ jechał do Oksfordu? Hugo przez chwilę przyglądał się zamyślonej twarzy przy­ jaciela. - Wybacz mą dociekliwość, ale to wszystko jest nieco dziwne. - Dziwne? - Philip wydawał się zaskoczony. - Przecież widziałeś tę młodą damę! - Hugo wyprosto­ wał się, gestykulując wyraziście. - Niech mnie Ucho, jeśli nie jest piękna. To nie postrzelona panieneczka ani osóbka szpet­ na, tylko prawdziwe cudo. Pytanie: dlaczego niezamężna? - Hugo znów oparł się wygodnie, kręcąc głową. - To nie ma sensu. Jeśli istotnie pochodzi ze znamienitego rodu, powinna od lat być czyjąś żoną. Na północy chyba też mają odpowied­ nich dżentelmenów? - Zapewne - Philip uniósł brwi - i niewątpliwie, nie wszyscy są ślepi. - Obaj mężczyźni przez długą chwilę w milczeniu analizowali zagadkową sytuację. - To istotnie zastanawiające - przyznał w końcu Philip. - Wziąwszy pod

uwagę to, co tak kwieciście ująłeś, dochodzę do wniosku, że ty i ja, drogi Hugome, jesteśmy może pierwszymi, którzy od lat mają okazję oglądać pannę Mannering. - Chyba nie sugerujesz, że jej mama trzymała ją pod klu­ czem? - Może nie celowo, ale w praktyce na jedno wyszło. Mannering Park to dość odizolowana posiadłość, a lady Mannering stała się odludkiem. - Philip wstał i wygładzając rękawy, z nieprzeniknioną miną spojrzał na przyjaciela. - Najwyższa pora, abym złożył oczekiwaną wizytę Henrietcie. A co do stanu cywilnego panny Mannering, to zapewne jest bezpośrednią konsekwencją złego samopoczucia matki. Henrietta, lady Ruthven, ujęła to bardziej dosadnie. - Moim zdaniem to prawdziwa hańba! - oświadczyła, a podwójny podbródek zadrżał od tego oburzenia. - Wiem, I że nie należy źle mówić o zmarłych, ale Araminta Mannering niegodziwie zaniedbała biedną Antonię! Znajdowali się w saloniku Henrietty, przytulnym miej­ scu, rozjaśnionym kwiatami i haftowanymi poduszkami. Henrietta zajmowała ulubiony fotel przy kominku, a Philip stał naprzeciw niej, wsparty ramieniem o ozdobny gzyms. W głębi pokoju siedziała Trant, garderobiana. Z pochyloną głową pracowicie coś szyła i równie gorliwie nadstawiała ucha. Henrietta znów zwróciła na Philipa rozjarzone gniewem, j wyblakłe niebieskie oczy. - Gdyby nie działania innych miejscowych dam, to nie­ szczęsne dziecko stałoby się kobietą nie mającą pojęcia o obowiązujących w towarzystwie zasadach. - Henrietta z zaciętą miną poprawiła jedwabny szal. - A co do zawarcia stosownego związku, to z bólem muszę powiedzieć, że Ara-

minta w ogóle o tym nie pomyślała! - W tej chwili Henrietta wyglądała jak rozsierdzona sowa i Philip postanowił nieco ułagodzić macochę. - Po przyjeździe widziałem się z Antonią. Sprawiała wrażenie osóbki dość pewnej siebie i jak zawsze zrówno­ ważonej. - Oczywiście! - Henrietta spojrzała na niego z wyższo­ ścią. - To nie jest jakieś głupiątko, które nie umie się zacho­ wać! Araminta zwaliła na jej barki zarządzanie wielkim do­ mem. Dziewczyna wie, jak witać i podejmować gości. Robi to od lat. Poza tym zajmuje się całą posiadłością i wychowy­ waniem Goeffreya. To cud, że nie chodzi zgarbiona, będąc obarczona tyloma obowiązkami. - Jej sylwetka w istocie prezentuje się nad wyraz impo­ nująco. - Hm! - Henrietta zerknęła na pasierba i zatonęła głębiej w przepastnym fotelu. - Może i tak, ale sytuacja nie jest pra­ widłowa. Już dawno należało sprowadzić do nas to biedne dziecko. - Przez chwilę w milczeniu skubała frędzle szala, po czym znów popatrzyła na Philipa. - Może o tym nie wiesz, ale zamierzaliśmy zająć się Antonią: zabrać ją do Lon­ dynu i wprowadzić w świat, zadbać o jej stroje. Twój ojciec bardzo pragnął to uczynić... pamiętasz, że Horace zawsze miał słabość do Antonii? Philip skinął głową. Ojciec rzeczywiście przepadał za tą smarkulą - nawet wtedy, gdy jako dwunastolatka osiodłała jego ulubionego konia i śmiało na nim pogalopowała. Oj­ ciec, równie oszołomiony jak reszta domowników, pochwa­ lił sposób, w jaki siedziała w siodle, zamiast wlepić jej parę klapsów w to, na czym się siedzi. Horace Ruthven nigdy nie krył podziwu dla jej bezpośredniego sposobu bycia, który Philipowi także się podobał.

- Spieraliśmy się z Aramintą, a nawet ją błagaliśmy, ale nie chciała o tym słyszeć. - W oczach Henrietty pojawił się wyraz dezaprobaty. - Niewątpliwie uznała, że Antonia po­ winna pełnić rolę jej pielęgniarki i gospodyni. Nie zamierza­ ła pozwolić córce być kimś więcej. Philip słuchał wywodów ciotki z obojętną miną. - Dlatego postanowiłam odpowiednio zaopiekować się Antonią - oświadczyła Henrietta tonem nie znoszącym sprzeciwu i utkwiła w Philipie wyzywające spojrzenie. - Za­ mierzam zabrać ją do Londynu. Ta informacja wstrząsnęła Philipem, choć sam nie pojmo­ wał, dlaczego. Pośpiesznie przywołał na pomoc swój nie­ wzruszony spokój. - Doprawdy? Henrietta energicznie skinęła głową. - Wolno spytać, czy masz jeszcze jakieś inne plany? - Philip jakby z wahaniem przerwał milczenie, a na twarz Henrietty wypłynął błogi uśmiech. - Ależ tak, mój drogi. Znajdę jej męża. Philip na moment zesztywniał, lecz jego oblicze zacho­ wało całkowicie obojętny wyraz, a powieki ukryły błysk w oczach. - Oczywiście. - Philip lekko się skłonił, a gdy uniósł głowę, jego spojrzenie było równie obojętne, jak ton głosu. - Na dole jest Hugo Satterly. Powinienem do niego wrócić. Wybacz, że już pójdę. Henrietta wsłuchiwała się w odgłos oddalających się na ; korytarzu kroków, a gdy umilkły, wesoło zachichotała. - Moim zdaniem nieźle, jak na początek. - A więc już się spotkali. - Trant podeszła poprawić po­ duszki fotela i zdrapowany szal. - Trudno o bardziej szczęśliwy przypadek! - stwierdziła

rozpromieniona Henrietta. - Cudownie, że kochana Antonia pamiętała, aby cię wezwać, a Philip zjawił się właśnie wtedy. To prawdziwe zrządzenie losu. - Być może, ale ona chyba nie wywarła na nim piorunu­ jącego wrażenia. Proszę więc nie robić sobie zbyt wielkich nadziei. - Trant była ze swoją panią od jej ślubu z lordem Ruthvenem. Widziała całą plejadę młodych dam aspirują­ cych do roli małżonki Philipa. Pojawiały się i znikały tak szybko, że nasuwało to poważne wątpliwości co do stanu emocjonalnego obecnego lorda. - Nie chcę, aby popadła pani w przygnębienie, jeśli tym razem też nic z tego nie wyjdzie. - Nonsens, Trant! Przez szesnaście lat obserwowania Philipa nauczyłam się, że nie należy wyciągać wniosków z jego zachowania. Tak dalece przywykł maskować prawdziwe uczucia, że nawet w przypadku coup de coeur najwyżej uniósłby brwi i uczynił jakąś względnie miłą uwa­ gę. Nie można od niego oczekiwać przepojonej namiętnością przemowy ani gorących deklaracji. Tym razem, Trant, jestem zdeterminowana. - Widzę. - Dopilnuję, aby mój obojętny pasierb został przykuty do Antonii Mannering. - Dla podkreślenia wagi swych słów Henrietta uderzyła dłonią o oparcie fotela i odwróciła się do Trant, która usiadła przy oknie. - Musisz przyznać, że ta dziewczyna ma wszystko, czego mu trzeba. Trant skinęła tylko głową, nie podnosząc wzroku znad szycia. - Pod tym względem całkowicie się z panią zgadzam. Obserwowałyśmy ją, jak dorastała, znamy jej pochodzenie. Jest piękna, dobrze ułożona i pełna wdzięku. - Tak. - Oczy Henrietty rozbłysły. - Antonia to wyma­ rzona kandydatka na żonę Philipa. Musimy tylko sprawić,

"—™*—^^^' "K^y ymmm—~~ aby on to zrozumiał. Powinno się udać, na szczęście nie jest durniem. - I to mnie martwi. - Trant ucięła nitkę i sięgnęła do ko­ szyka. - Mimo pozornej ospałości doskonale wie, co się wo­ kół niego dzieje. Jeśli się zorientuje w pani planach, może urwać się ze smyczy. Nie dlatego, że panna mu się nie po­ doba, tylko zniechęcony naciskiem, jeśli rozumie pani, co mam na myśli. - Owszem. - Henrietta skrzywiła się. - Pamiętam, co się stało, gdy na tydzień zaprosiłam pannę Locksby wraz z ro­ dziną i obiecałam, że Philip będzie u nas. Zerknął tylko raz - nie na pannę, lecz na jej matkę - i natychmiast przypomniał sobie o jakimś spotkaniu w Belvoir. Cóż za kompromitacja - musiałam przez kilka dni się tłumaczyć. - Henrietta wes­ tchnęła. - A co gorsza, później byłam wdzięczna losowi za to, że Philip nie ożenił się z panną Locksby. Nie zniosłabym jej matki w charakterze mojej krewnej. Chrząknięcie Trant przypominało raczej dyskretne prych- nięcie. - Cóż, musimy tym razem działać niezwykle ostrożnie. - Henrietta znów poprawiła fałdy szala. - Nie tylko z uwagi na Ruth vena. Ostrzegam cię, Trant, jeśli Antonia połapie się, o co mi chodzi, może... stać się co najmniej mało po­ mocna. - Święta racja - przyznała Trant. - Ona też nie znosi wę­ dzidła. - Właśnie. Niezależnie od ich podejścia, ta misja to mój obowiązek, Trant. Nie zamierzam krytykować Ruthvena, lecz uważam, że z powodu wrodzonego lenistwa zaniedbuje powinności związane z rodowym nazwiskiem i przynależno­ ścią do rodziny. Musi się ożenić i doczekać potomka. Skoń­ czył już trzydzieści cztery lata i jak dotąd nie został trafiony

strzałą Amora. Oczywiście byłoby najlepiej, żeby zechciał współpracować, ale nie możemy liczyć na coś niepewnego. Dlatego trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby ta­ ktownie i skutecznie ich do siebie zbliżyć. Antonia jest obe­ cnie pod moją opieką, a co do Philipa... - Henrietta położyła dłoń na obfitym biuście - dopilnuję, aby ożenił się z rozsąd­ ku. To mój święty obowiązek wobec jego ojca.

ROZDZIAŁ DRUGI Punktualnie o szóstej Philip stał w salonie przed wiszą­ cym nad kominkiem lustrem, poprawiając krawat. Domow­ nicy zwyczajowo zbierali się tutaj przed kolacją, ale Henriet­ ta na ogół zjawiała się niewiele wcześniej niż Fenton. Philip skrzywił się do swojego odbicia w lustrze. Był dziwnie rozstrojony, więc zaczął nerwowo chodzić po po­ koju. Nagle przystanął, słysząc szczęknięcie klamki, w pełni świadomy tego, że na kogoś czeka. Rozczarował się, ponie­ waż do salonu nieśmiało wszedł chłopak - a może młody mężczyzna? - i przystanął, najwyraźniej zaskoczony. - Eee... kim pan jest? - To chyba moja kwestia. - Philip już się domyślił, kto może mieć takie orzechowe oczy i gęstą strzechę jasnych włosów. - Brat Antonii? Młodzieniec lekko się zarumienił. - Pewnie lord Ruthven. - Rumieniec chłopaka jeszcze ściemniał, gdy Philip skłonił głowę. - Przepraszam... to zna­ czy tak, jestem Goeffrey Mannering. - Chłopiec niepewnie wyciągnął rękę, a Philip bez wahania ją uścisnął. - Wnoszę, że twoja siostra wolała nie wypuszczać cię spod swoich skrzydełek? - Właśnie, ale zapewne ma słuszność. Zresztą byłoby dia­ beł... bardzo nudno samemu siedzieć w Mannering. Philip stwierdził, że pomylił się co do wieku i inteligencji

Goeffreya - ocenę pierwszego należało obniżyć, drugiego - podwyższyć. Chłopak miał taką samą karnację jak siostra, jakby nietkniętą promieniami słońca, co wydawało się dziw­ ne w przypadku nastolatka. - Przyjechałeś na wakacje z Oksfordu? Goeffrey znów się zaczerwienił - tym razem z zadowo­ lenia. - Jeszcze nie studiuję. Zaczynam dopiero w przyszłym semestrze. - Zostałeś przyjęty? - Tak - z dumą potwierdził Goeffrey. - To było wielkie wydarzenie. Mam dopiero szesnaście lat. - Gratuluję sukcesu. Tego spodziewałbym się po Manne- ringu. - Philip wiedział, co mówi. Przez całe lata obserwo­ wał, jak wspaniale rozwija się intelekt Antonii. Wpatrzony w surdut Philipa, Goeffrey machinalnie kiw­ nął głową. - Pan zapewne mnie nie pamięta, ale bywałem tu daw­ no temu z Antonią, gdy rodzice, wyjeżdżając, zostawiali nas pod opieką cioci Henrietty. Traktowała nas bardzo... po ma­ cierzyńsku. Philip oparł ramię o gzyms kominka. - Szczerze mówiąc, pamiętam - powiedział z uśmie­ chem. - Nie masz pojęcia, jak bardzo byłem wdzięczny tobie i Antonii, bo pozwalaliście Henrietcie dać upust jej matczy­ nym zapędom. Niezmiernie ją lubię, lecz wątpię, czy obecnie darzylibyśmy się sympatią, gdyby moja macocha skupiła się wówczas na mnie. - Ale pan - Goeffrey zmierzył go taksującym spojrze­ niem - chyba musiał być... prawie dorosły, gdy ciocia Hen­ rietta poślubiła pańskiego ojca. - Jeszcze nie zaczynałem siwieć, miałem tylko osiemna-

——*sS5iiii%;" 26 '-^s****-— ście lat. I nie łudź się, że twoja ciocia przestanie ci matkować, ' bo już skończyłeś szesnaście. - Wiem! - Goeffrey skrzywił się wymownie. Zdjął z gzymsu porcelanową figurkę i zaczął obracać ją w dło- 1 niach. - Czasem wydaje mi się - dodał przyciszonym tonem j - że zawsze będzie uważać mnie za dziecko. - Nie przejmuj się. - Philip powiedział to jak mężczyzna do mężczyzny. - Już za parę tygodni zaczniesz cieszyć się j większą swobodą. - Aż trudno mi w to uwierzyć. - Na wyrazistej twarzy Goeffreya poj awił się wyraz powątpiewania. - Jak dotąd nig- I dy jej nie miałem. Mama nawet nie chciała słyszeć o moim wyjeździe do szkół. Uczyli mnie prywatni nauczyciele. Skrzypnięcie drzwi przerwało te zwierzenia. Do pokoju weszła Antonia i Philip wyprostował się, a Goeffrey ostroż­ nie odstawił figurkę i poszedł w jego ślady. - Dobry wieczór, Antonio. - Philip z przyjemnością pa­ trzył na smukłą postać w sukni z bladożółtego, lekko poły­ skującego jedwabiu skrojonej tak, by podkreślała powaby kobiecej figury. Złociste loki wdzięcznie falowały wokół twarzy, zielone oczy patrzyły jak zawsze otwarcie. - Witaj, milordzie. - Antonia uroczo skłoniła głowę i spojrzała na brata. - Jak się masz, Goeffreyu. - Jej uśmiech nieco zbladł. - Widzę, że już się poznaliście. - Modliła się w duchu, aby brat nie poczuł natychmiastowej antypatii, któ­ rą budzili w nim młodzi dżentelmeni. - Właśnie rozmawialiśmy o przygodzie czekającej Goef­ freya w uniwersyteckich murach. - Przygodzie? - W istocie. Za moich studenckich czasów ten okres na- 1 uki był fascynujący - pełen głębokich przeżyć, szampan- ] skich zabaw i wielu innych atrakcji, pozwalających zebrać | -

doświadczenie niezbędne do uzyskania absolutnej pewności siebie. - Absolutnej pewności siebie? - Oczy Antonii rozszerzy­ ły się. - Inaczej savoir faire, czyli swobody w każdym towarzy­ stwie. Dzięki temu bez trudu można zmierzyć się z całym światem. - Philip zatoczył rękami krąg i wyzywająco spoj­ rzał na Antonię. - Tylko tak panowie mogą stać się tym, kim są, nie sądzisz, moja droga? - Chyba tak - potwierdziła potulnie, choć język ją świerzbił, aby powiedzieć coś innego. Przelotne zerknięcie na Goeffreya upewniło Antonię, że jej nad wiek rozgarnięty braciszek w lot chwyta sens werbalnych dygresji gospodarza. - Goeffrey nie­ wątpliwie uzna uniwersyteckie zajęcia za absorbujące. Nie było jej dane usłyszeć ewentualnej riposty Philipa, ponieważ do salonu wkroczyła Henrietta, a tuż za nią - Hu­ go. Antonia zdążyła jednak dostrzec cień rozczarowania, któ­ ry przemknął po obliczu Philipa. Trwało to tak krótko, że nie miała pewności, czy dobrze zinterpretowała jego minę, a za moment Fenton oznajmił, że podano do stołu. - Uczynisz mi ten zaszczyt? - Philip dwornie podał An­ tonii ramię. Henrietta już szła wsparta o pana Satterly'ego i oboje byli pogrążeni w rozmowie, więc Antonia z królew­ ską godnością położyła dłoń na rękawie Philipa. - Skoro taka twoja wola, milordzie. Philip westchnął ostentacyjnie. - Tak to jest być panem we własnym domu. Wargi Antonii drgnęły, ale dziewczyna powstrzymała się od komentarza i oboje poszli do jadalni. Philip usiadł u szczytu stołu, Henrietta zajęła miejsce naprzeciwko, mając z jednej strony Hugona, a z drugiej - Goeffreya. Obok niego - i najbliżej siebie - Philip posadził Antonię.

28 Spragniona nowych ploteczek Henrietta żywo gawędziła | z Hugonem, a Goeffrey z uwagą słuchał wieści z wielkiego* świata, w który już wkrótce miał wejść. Zaś Philip z uśmie- chem poprawił się na krześle i spojrzał na Antonię. - Ze słów Henrietty wnoszę, że przez minione osiem latj wiodłaś bardzo spokojne życie. Antonia leciutko wzruszyła ramionami i jakby trochę się | zasępiła. - Mama nie czuła się dobrze - odparła poważnie, patrząc I mu w oczy. - Nie miałam czasu na głupstwa. Gdy weszłam' w stosowny wiek, miejscowe panie oczywiście zapraszały! mnie do siebie. - Odwróciła wzrok, gdy Fenton sięgnął po jej talerz. - Na spotkania kółka dobroczynnego - dodała. - Kółka dobroczynnego. - Philip jęknął w duchu. Rów­ nie dobrze można było pogrzebać Antonię żywcem. - Twoja matka chyba prowadziła jakieś życie towarzyskie? - spytał, >gdy Fenton podał kolejne danie. Antonia skosztowała odrobinę ryby w sosie. - Tylko za życia papy. Później czasem przyjmowaliśmy gości, ale mama na ogół była zbyt chora, aby podejmować] przybyłe panie. - Rozumiem. - Chyba nie sądzisz, że całymi dniami tylko marzyłam o rozrywkach. - Przysunęła Philipowi półmisek ze smardza-j mi. - Zarządzałam całą posiadłością, bo mama nie miała nal to siły. Był jeszcze Goeffrey, oczywiście. Zdaniem mamy] odziedziczył po niej słabe zdrowie i nikt nie zdołał jej prze-| konać, że jest inaczej. Philip spojrzał na chłopca, ale on właśnie dyskutował z ciotką i Hugonem. - A propos Goeffrey a. Jakim cudem znalazłaś dla niegol odpowiednich nauczycieli? Chyba dawał się we znaki?