mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 948
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 960

Lewandowski Konrad T - Jerzy Drwęcki 2 - Bogini z labradoru

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Lewandowski Konrad T - Jerzy Drwęcki 2 - Bogini z labradoru.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 267 stron)

Copyright © by Wydawnictwo Dolnośląskie Spółka z o.o., Konrad T. Lewandowski, 2007 Projekt okładki Iwona Jabłońska Redakcja Marzena Czaporowska Korekta Anna Stalińska Redakcja techniczna Natalia Wielęgowska Skład wersji elektronicznej: lesiojot Wydawnictwo Dolnośląskie Sp. z o. o. ul. Podwale 62 50-010 Wroclaw Wroclaw 2007 ISBN 978-83-7384-655-5

1. Cień spisku Megafony na Dworcu Głównym w Warszawie zapowiedziały, że pociąg z Wiednia przyjedzie z opóźnieniem pięciu minut. Za chwilę to samo powtórzono po niemiecku. Czekający na peronie pułkownik Wieniawa-Długoszowski z irytacją uderzył dłonią w udo. - I po co myśmy tę sanację robili?! - syknął do ordynansa trzymającego bukiet czerwonych róż. - Skoro już nawet pociągi punktualnie nie chodzą?! - Pan się nie martwi, panie pułkowniku - wyszczerzył się towarzyszący mu kapral. - Może jaka gadzina na tory wlazła? - Jakby to była krowa, Mostowiak, to by chłopi góra w trzy minuty mięso uprzątnęli! Ludu polskiego nie znacie? Ordynans nie skomentował. Widział, że szef, choć próbuje żartować, wcale nie jest w nastroju do śmiechu. Wieniawa chodził po peronie jak po rozpalonym ruszcie. Omal nie podskoczył, kiedy wreszcie rozległ się gwizd wjeżdżającego parowozu. - Nareszcie! Chodźmy! - Za pozwoleniem, panie pułkowniku, kogo dokładnie mam wypatrywać? - Młodej pary wracającej z podróży poślubnej. Będą to mieli wypisane na czołach. - To się wie... - Ruszcie się, Mostowiak! I kwiatów mi nie połamcie! Szybkim krokiem weszli w chmurę wypuszczonej przez lokomotywę pary. Potem, przeciskając się przez gęstniejący z każdym krokiem tłum wysiadających, witających i bagażowych, przesuwali się wzdłuż składu. - Tam! - pokazał Wieniawa i odruchowo poprawił mundur. -

Mostowiak, kwiaty! - Tak jest! - ordynans podał mu bukiet. Nadkomisarz Jerzy Drwęcki w rozpiętym płaszczu wysiadł z wagonu sypialnego pierwszej klasy. W ręku ściskał kapelusz. Założył go szybko i odwrócił się do wyjścia, w którym stanęła Marysia w beżowym żakiecie i łososiowym kapelusiku z białą woalką. Młoda żona nieopatrznie założyła zbyt wąską spódnicę, Jerzy skupił więc całą uwagę, pomagając jej bezpiecznie zejść po wąskich stopniach na peron. - Witamy państwa młodych z powrotem w kraju! - zawołał Wieniawa. - Pan pułkownik tutaj?! - Marysia zdumiała się i uśmiechnęła. - Jaka miła niespodzianka. To dła mnie? - Prosto z belwederskiej oranżerii! - oznajmił Wieniawa, wręczając jej róże. - Pani komendantowa z pewnością zmyje mi za to głowę, ale dla pani Marii nie na takie ryzyko gotów jestem się poważyć. - Dziękuję bardzo - Marysia podała mu rękę do pocałowania. - Serwus, Jerzyku! - pułkownik zwrócił się z kolei do Drwęckiego. - Nie muszę pytać, jak było, bo widzę, że przepiękna małżonka wprost kwitnie! Uścisnęli sobie ręce, a zapłoniona Marysia osłoniła twarz kwiatami. Jerzy domyślił się, że nie sama kurtuazja jest powodem tego zaskakującego powitania. - Coś się stało? - spytał półgłosem. - O tym za chwilę - odpowiedział szeptem Wieniawa. Drwęcki skinął głową i ruszył wydać dyspozycje bagażowym. - Mój samochód czeka przed dworcem - powiedział pułkownik do Marysi. - Kierowca jest do pani dyspozycji. Proszę wybaczyć, ale muszę niezwłocznie porwać męża. Sprawa wagi państwowej. - Rozumiem... — Marysia spoważniała. - Kapralu Mostowiak! - Na rozkaz, panie pułkowniku! - Mój ordynans - przedstawił podoficera - zajmie się wszystkim do czego trzeba męskiej ręki. Kapralu, proszę dopilnować rzeczy pani

komisarzowej! - Tak jest! - Czy uczyni mi pani zaszczyt? - Wieniawa podał ramię Marysi. - Ależ, oczywiście. Ruszyli do wyjścia. Za nimi podążyło dwóch objuczonych walizkami bagażowych oraz kapral Mostowiak z plikiem okrągłych pudeł z kapeluszami. Potem szedł jeszcze jeden bagażowy, z pietyzmem taszczący tylko jedną paczkę, za to rozmiarów małej szafy, i z krzykliwym napisem: „Uwaga, szkło!”. Pochód zamykał Jerzy, niosący ostatnią walizkę oraz torbę z nowiutkimi kijami do golfa. - Jak się mają starsi państwo? - zagadnął pułkownik. - Babcia i wujaszek Hiacyntus wrócą dopiero za dwa tygodnie - odpowiedziała Marysia. - Teraz są chyba w drodze do Wilna. Podczas swojej podróży poślubnej postanowili odwiedzić wszystkie polskie sanktuaria Bożej Matki. - Tak, słyszałem - skinął głową Wieniawa. - Bardzo zacne przedsięwzięcie. - A my byliśmy w Rzymie - pochwaliła się Marysia. - Werony też chyba państwo nie ominęli? - Oczywiście, panie pułkowniku. Mimo że zbliżał się koniec września, pogoda wciąż była letnia. Słońce świeciło jasno i ciepło, ani trochę nie przypiekało. Chmury przemykały po niebie żwawo, nieobciążone deszczem. Zapowiadało się idealne babie lato. Wieniawa, uwzględniając fakt, że będzie miał do czynienia z powracającą z podróży damą, przezornie wziął sześciomiejscową limuzynę, ale i tak miejsca w środku ledwie starczyło dla Marysi. O dziwo, w kabinie najbardziej rozpierały się wiedeńskie zakupy Jerzego, zwłaszcza najnowszego systemu radioadapter na sześciu lampach i z piezoelektryczną iglą, umieszczony w największej pace. Pomagający przy załadunku tego cuda techniki Wieniawa dowcipkował, że teraz trzeba będzie dwakroć rozbudować radiostację w Raszynie, żeby okazała się godna takiego odbiornika. Kaprala Mostowiaka usadzono na zewnątrz,

obok kierowcy. - Na Wielką czy na Bema? - spytał pułkownik. - Na Bema - odparł Jerzy. - Słyszeliście szeregowy? - Wieniawa zwrócił się do kierowcy. - Tak jest, panie pułkowniku. - No to jazda! Do widzenia, pani Mario! - Wrócisz na kolację? - zwróciła się Marysia do męża, który pytająco popatrzył na Wieniawę. - Osobiście tego dopilnuję, łaskawa pani - zapewnił pułkownik. Po chwili Wieniawa i Drwęcki zostali sami na chodniku. - Dokąd pójdziemy? - zagadnął Jerzy. - Do dworcowego bufetu - zdecydował pułkownik. - Kawiarni lepiej nie ryzykować, bo w każdej można spotkać Franca i nie będzie rozmowy. Cofnęli się do budynku i znaleźli wolne miejsca w bufecie. - Koniaczek z okazji powrotu? - zagadnął Wieniawa. - Wolałbym nie - odparł Jerzy. - Zona nie lubi, kiedy piję w dzień... - Rozumiem, małżeńskie okowy! - Wieniawa pokiwał głową ze współczuciem. - Ale cóż począć, panie mają swoje prawa... W takim razie - dwie czarne. Po chwili usiedli nad parującymi filiżankami. - Zatem tak, panie Jerzy... - zaczął pułkownik. Drwęcki uniósł brwi, słysząc ten oficjalny zwrot. Bruderszaft wypili jeszcze w sierpniu, podczas wieczoru kawalerskiego Jerzego. Widać sprawa była poważna, skoro zaaferowany Wieniawa o tym zapomniał. - Powiem prosto z mostu - pułkownik rozejrzał się szybko, upewniając, że nikt nie podsłuchuje. - Obawiamy się zamachu na Komendanta... - To chyba rzecz dla wojskowej ochrony, nie policji - zauważył Drwęcki. - Normalnie tak, ale tym razem nie. Sprawa nie dość, że jest groźna, to jeszcze głupia, a na dodatek - cholernie delikatna i zawikłana...

- Słucham. - Od czego by tu zacząć, panie... Przepraszam, Jerzy, o bruderszafcie pamiętam, ale, psiakrew, zupełnie nie wiem, co tu począć! Dobrze, zacznę od tego, że wśród pań z naszego towarzystwa szalenie modny jest okultyzm, pewnie żeś słyszał. Ja sam, nie ukrywam, też trochę tego... z ciekawości... Szlag by to! - Wieniawa zamilkł zły i zakłopotany. Drwęcki bez słowa mieszał kawę. - Z kolei Komendant wprost przeciwnie - podjął opowieść pułkownik. - Przy każdej okazji okultystów niemiłosiernie wy- kpiwa. Słyszeć ani gadać o tych sprawach nie chce. Co prawda, za legionowych czasów, z nudów, w okopach, nieraz seanse spirytystyczne się urządzało, ale teraz Komendant mawia, że nie ma czasu na głupotę i zabawy. W spirytystycznych kręgach dobrze o tym wiedzą i nigdy żadnymi astralami Komendantowi głowy nie zawracali, ale trzy tygodnie temu - po prostu się zaparli! Chodzi o to, że latem, w lipcu, może w czerwcu, powstało nowe stowarzyszenie okultystów-patriotów, oczywiście tajne, hermetyczne i ze stopniami wtajemniczenia jak masoneria. Astral Narodu się nazwali. Ich doktryna to jakaś osobliwa mieszanka towiańszczyzny i teozofii, szkoda wchodzić w szczegóły. Zresztą, większość ich dogmatów jest tajna. Oni to właśnie na początku września zaczęli w Belwederze antyszambrować, żeby pan Marszałek koniecznie przyjął ich deputację w niecierpiącej zwłoki zaświatowej sprawie. Komendant zrazu, jak zwykle, stanowczo odmówił, ale - trafiła kosa na kamień. Niebawem za tymi astrologami zaczęły wstawiać się panie z najbliższego otoczenia, ba, nawet samą Komendantową przekabacili. No to, dla świętego spokoju, Komendant zgodził się przyjąć ich i wysłuchać. Wszakże długo nie słuchał. Może po trzech minutach wyjął z biurka rewolwer i osobiście, na zbity łeb z Belwederu całą delegację pogonił. Ech, niech żałuje, kto nie widział! Iście młody Ziuk się objawił, jak za starych dobrych, pepeesowskich czasów... Państwo jasnowidzostwo na schodach mało nóg nie pogubili, a

Komendant tylko się głośno dopytywał, czy taki obrót wypadków aby na pewno przewidzieli? - O co poszło? - Tego nie wiem, chociaż sam przy rozmowie byłem. Słowa, które tak Komendanta zirytowały, przewodniczący deputa- cji, prezes Orzechowicz, wyszeptał mu wprost do ucha. Owszem, pytałem potem, co to takiego było, ale Komendant ręką machnął i stwierdził, że o głupotach nie będzie gadać. Na koniec zapowiedział wszystkim, że jak jeszcze raz ktokolwiek spróbuje go tak podejść, to się dopiero naprawdę pogniewa. - Domyślam się, że okultyści nie ustąpili, zgadza się? - Przestali prosić o audiencje, ale w zamian zaczęły się dyskretne dopytywania o plan zajęć pana Marszałka. Gdzie i kiedy bywa, co robi. Jak można wpłynąć na jego bieżący harmonogram. To już, Jerzy, nie są żarty! Takie informacje to państwowa tajemnica najwyższej wagi, chyba nie muszę mówić dlaczego. A zaczęły nam ciurkiem wypływać z sekretariatu! - Trzeba pogonić plotkarzy. - Cholera, gdybyż to było takie proste! Ci ludzie mają pozycję i wpływy. Co ma robić prosty oficer dyżurny, kiedy tu nagle sam pan minister dzwoni i pyta, gdzież to pana Marszałka może dzisiaj zastać? Potem sprawdzamy i się okazuje, że pan minister dzwonił na prośbę żony, znanej okultystki, która ostatnio przystąpiła do Astralu Narodu... Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Ręce opadają! Nawet ja sam często odmówić nie mogę, żeby na ostatniego chama nie wyjść, ani politycznej awantury nie spowodować. Przez to wszystko pan Komendant teraz chodzi, jakby miał tarczę strzelniczą przypiętą do pleców. Ochrony nigdy nie lubił, zawsze nam robił na przekór, ale teraz to już zupełnie szkoda gadać. Cały system bezpieczeństwa diabli wzięli! Zupełnie nie wiadomo, czy tam, gdzie Komendant pójdzie, jakaś bomba nie będzie już na niego czekała. Przed kulą każdy z nas piersią go osłoni, ale bomba... - Przecież ci ludzie nie robią chyba tego wszystkiego ze złej woli? -

zagadnął Jerzy. - Niby nie. Mówią, że to dla dobra kraju i pana Marszałka. Że na dziesięciolecie niepodległości chcą mu ofiarować jakiś wielki, nieziemski dar. - Co takiego? - Tajemnica, której nie udało się z nich wydobyć. Ani prośbą, ani groźbą. Powołują się na wewnętrzną tajność organizacji oraz jednoznaczne a stanowcze instrukcje duchów opiekuńczych. Ze jak się wyda, dar straci moc. I jeszcze proszą, żeby im zaufać. Mówią, że skoro tylu porządnych ludzi i patriotów do ich organizacji należy, to na pewno nic złego kryć się za tym nie może. A ich sprawa ponoć jest wielka... - Co może być ważniejsze od życia Marszałka Polski? - wzruszył ramionami Jerzy. - Naprawdę, diabli wiedzą! Nie sposób paniom aktywistkom do rozumu przemówić. Chcą, żeby Komendant wziął udział w jakiejś okultystycznej ceremonii i to akurat w wigilię Święta Niepodległości. Coś takiego da się zrobić tylko po jego trupie! I chyba tu jest pies pogrzebany. Pomyśl, Jerzy, co by było, jakie wrażenie na świecie by wywarło, gdyby nam Komendanta ukatrupili w przeddzień albo dokładnie w rocznicę dziesięciolecia Rzeczpospolitej...? - Co na to ci z Astralu Narodu? - Klną się honorem, że panu Marszałkowi nic nie grozi, ale w ceremonii udział wziąć musi, choćby nawet nieświadomie, bo sprawa najwyższej wagi zaświatowej... Koło się zamyka! - Rozumiem, że aresztowania prewencyjne nie wchodzą w grę? - W żadnym wypadku! Nie dość, że towarzyska śmietanka, to jeszcze członkowie naszego własnego stronnictwa, a przede wszystkim - ich żony. Takie aresztowania to ostateczny skandal i polityczne samobójstwo. - Rozumiem, że największym problemem jest tutaj podwójna lojalność. Wobec władz państwa polskiego i wobec zarządu tajnej organizacji...

- Właśnie tak! Obiecywali i mnie wtajemniczyć, jeśli przystąpię do nich i złożę przysięgę na wierność Radzie Duchów Opiekuńczych Państwa Polskiego, czy jak im tam. Odmówiłem, tłumacząc, że takie ślubowanie stałoby w kolizji z moją wcześniejszą przysięgą żołnierską. Wobec tego oni, a właściwie one mi na to, że nie mogą nic powiedzieć. Poważnie się obawiam, że jakiś obcy wywiad, psiakrew, Niemcy łub bolszewicy, założyli to tajne stowarzyszenie jako parawan dla swojej działalności. Wciągnięcie do konspiracji pań z towarzystwa to genialny manewr, zapewniający im całkowitą bezkarność. Co tu dużo gadać, podeszli nas! Moda na okultyzm i tajne ezoteryczne rytuały to pięta achillesowa naszej socjety. I właśnie nas za nią złapali, jak za jaja! - Co ja mam zrobić? - Przeprowadź śledztwo, które niezbicie udowodni naszym paniom, że ich dobrą wolę niecnie wykorzystano. Żeby wreszcie przejrzały i ujawniły zamiary Astralu Narodu wobec Komendanta, a potem wskazały swych tajnych mocodawców na wyższych stopniach wtajemniczenia. - Ale żeby przekonać damy z towarzystwa do ujawnienia tajemnicy, najpierw trzeba tę tajemnicę wyświetlić i pokazać im, że niesłuszną rzeczą było jej dotrzymywać - zauważył Jerzy. - Błędne koło... - Ba, żeby tylko! To połowa problemu. Te baby są wpływowe jak sam diabeł! Wszelkie próby naszego wojskowego śledztwa poutrącały w zarodku albo zaraz skierowały je na manowce. Nagle się okazało, że tajności nie ma, wszystko w try miga staje się tajemnicą poliszynela. Na nikim z belwederskiego towarzystwa nie można polegać, mamy związane ręce, a obchody dziesięciolecia - już za sześć tygodni. Katastrofa wisi w powietrzu! Dlatego potrzebny mi zaufany człowiek z zewnątrz, taki jak ty, Jerzy, żeby zrobił z tym porządek. Najchętniej ściągnąłbym cię z urlopu, mimo miodowego miesiąca, ale nie zrobiłem tego tylko z jednego powodu, wiesz jakiego? - Ciekaw jestem. - Musiałbym załatwić rzecz urzędowo i wysłać oficjalny telegram, a

nawet tego nie da się zrobić tak, żeby te cholerne ja- snowidzki się nie dowiedziały... - Jest aż tak źle? - Albo gorzej. Jerzy, znajdź dowody, które przekonają nasze panie, że dały się omotać wrogim siłom, że nadużyto ich patriotyzmu i dobrej wiary! - powtórzył zdenerwowany pułkownik. - A jeśli zrobię na tej ślizgawce fałszywy krok? Wieniawa rozłożył ręce. - Jeśli się im narazisz, to będzie koniec twojej błyskotliwej kariery i nawet ja nic tu nie poradzę. Ześlą cię i to bynajmniej nie do ambasady na antypodach. Skończysz na jakimś wołyńskim zadupiu, gdzie fale radiowe nie dolatują, a psy tyłkami szczekają. Gorzej niż twój były szef - Sawilski. - Dopilnowałem, aby Sawilskiego przywrócono do służby w stolicy - przypomniał Jerzy. - Szlachetnie, ale niezbyt rozumnie. Sądzisz, że wybaczy ci upokorzenie i degradację? - Na razie nie zamierzam zaprzątać sobie tym głowy. - Jak uważasz, Jerzy, jak uważasz... - Wieniawa napił się kawy. - Z tego wszystkiego, co powiedziałeś, wnioskuję, że pan Marszałek o niczym nie wie? - zagadnął Drwęcki. - Uchowaj Boże! - pułkownik nerwowo odstawił filiżankę. - Jeszcze tego brakowało, by się dowiedział! - Ależ to byłoby najprostsze rozwiązanie. - Najgorsze, uwierz mi Jerzy, zdecydowanie najgorsze! Komendant w takich sytuacjach robi się zupełnie nieobliczalny. Między nami mówiąc, nerwy po latach konspiracji ma naprawdę mocno zszargane. Jak go znam, to po takim powiadomieniu albo zacznie się celowo wystawiać na niebezpieczeństwo, żeby nam udowodnić, żeśmy wszyscy durnie i panikujemy bez powodu, albo, jeśli uwierzy, to znów zacznie spać z pistoletem pod poduszką, a wtedy strach go budzić. Nawet jego własna żona się boi. Półprzytomny zaraz łapie za broń. Znów gotów kogoś ustrzelić, tak jak tego nieszczęsnego

żandarma, co mu nieopatrznie nocą w okno zajrzał. A teraz jeszcze marszałkówny dziecięce psikusy po całym Belwederze płatają, w chowanego, w różne niespodzianki się bawią. Lepiej nie myśleć, do czego może dojść, jeśli, dajmy na to, nagle się tacie do sypialni za- kradną i za kotarą schowają... Tak więc, Komendant musi mieć całkowity spokój. Nie może o niczym wiedzieć. To pryncypium bez dwóch zdań! Dlatego tym razem, Jerzy, żadnych kawałów ze styczniowymi weteranami. Nawet o tym nie myśl! Najwyżej, jak będzie po wszystkim, to mu się zamelduje, ale i to niekoniecznie. - Rozumiem. - Wiem, proszę o wiele, ale słowo, że nie mam się do kogo zwrócić. - Dobra, Bolek, możesz na mnie liczyć. - To mi trochę ulżyło. A teraz, sięgnij ręką pod stół... - Wieniawa znów rozejrzał się nieznacznie, wyjął z raportówki tekturową teczkę i dyskretnie położył ją Jerzemu na kolanach. - Tu masz wszystko, co udało mi się ustalić, nazwiska, adresy, przypuszczalne powiązania. Na pewno przyda się na początek dochodzenia. Drwęcki podziękował i ukrył dokumenty pod płaszczem. - Nie ma co udawać, że się nie spotkaliśmy - powiedział pułkownik. - Z pewnością ktoś widział nas tutaj czy na peronie. Jakby co, będę mówić, że to była przyjacielska uprzejmość i o niczym ważnym nie rozmawialiśmy. Taka wymówka na parę dni starczy, póki nie zaczniesz głębiej w sprawie grzebać. Potem się domyślą i dalej wszystko zależeć będzie od twojego rozumu. - Postaram się. - Zaczniesz od jutra? Wiem, że masz jeszcze dzień urlopu, ale... - Wybacz, jutro nie mogę. Muszę załatwić pilną sprawę osobistą. - Jerzy, na miły Bóg! - Chodzi o starego kolegę z wojska. Muszę mu pomóc. Wieniawa nie odpowiedział. Potem wstał. - Dobrze, rób, jak uważasz - wyciągnął rękę na pożegnanie.

2. Zwolnienie warunkowe Rygle w drzwiach celi w więzieniu mokotowskim załomotały gwałtownie. W progu stanął strażnik z kartką w dłoni. - Osadzony Adam Platon Płachetko! - przeczytał głośno. Po celi przeszedł śmiech. - Płaton...? Platon?! Toś ty Adaśko taki wielki filozof?! Czemuś się nie chwalił? Od stołu wstał szczupły, młody mężczyzna, ostrzyżony na jeża, ze złodziejskimi tatuażami wokół oczu. - Taży ja drugiego imieni tylko od świenta użiwam - burknął po lwowsku. - To się dobrze składa, Płachetko - odpowiedział klawisz. - Bo dzisiaj u ciebie święto. - Niemożliwi! - Płachetko, syn Wincentego, urodzony w 1905 roku, we Lwowie? - upewnił się jeszcze strażnik. - Taż, to ja. - Na wolność idziesz! - Ta ciemu ni... Ali za czem? - Matka Polska resztę kary darowała za wojenne zasługi. - Tak nagli? - U naczelnika co i jak powiedzą. Zbieraj manele! Kwadrans później Płachetko w gabinecie naczelnika powiadomiony został o zasadach przedterminowego zwolnienia. Ku zaskoczeniu obecnych, odmówił nie tylko okazania entuzjazmu i wdzięczności należnej łaskawej władzy, ale też elementarnej akceptacji warunków zawieszenia kary i innych urzędowych postanowień.

- Ni ma mowy! — oświadczył stanowczo. — Ja si do Warszawy nie prosił, wy sami mnie tu przenieśli. Taż teraz bez bileta do miasta Lwowa nigdzi ni ide! - Płachetko, chybaście nie zrozumieli. Wychodzicie na wolność dwa lata wcześniej. To mało? W zamian macie tylko zakaz opuszczania Warszawy. - Cały wyrok odsiedze, byli we Lwowi! - Płachetko, przestańcie się wygłupiać! - zirytował się naczelnik. - Rozumiem, że chcecie mieć szacunek pod celą, ale od dziś zaczynacie nowe życie. Wasz kurator już czeka, on wam wyjaśni resztę, więc nie zawracajcie mi głowy. I nie zamierzam was prosić, żebyście z mojego więzienia wyjść raczyli. Tu jest wasza wypiska, potem odbierzecie depozyt... - Nie chce mi si — Płachetko demonstracyjnie wzruszył ra- mionami. - Cholera jasna! Strażnik! Drzwi na Rakowiecką otworzyły się szeroko, skutkiem czego na ulicę wydostały się odgłosy gwałtownej szamotaniny. - Ta co ode mnie chceci?! - darł się Płachetko. - Taki sztemp! Szkandał! - Chłopcy z fasonem! Klejenta z lokalu... Hej, raz, dwa, trzy! Płachetko, wymachując rękami i nogami, opuścił teren więzienia po krzywej balistycznej i runął plecami na chodnik. Za chwilę poleciały na niego jego rzeczy. Nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Poderwał się jak kot i skoczył do drzwi. Nie zdążył, zatrzaśnięto mu je przed nosem. - Otwierać ta furdygarnia! - zabębnił pięściami. Drwęcki wysiadł z zaparkowanego opodal samochodu. Umundurowany kierowca natychmiast wyszedł za nim, rozpinając przy tym kaburę. - A wy co, Maniewski? - Jerzy dostrzegł ten ruch. - Na co wam broń? - Panie nadkomisarzu, przecie widać, że wariat... - Nie wariat, tylko przed ferajną się popisuje, żeby nikt sobie nie

pomyślał, że kapuś za donoszenie przed czasem wychodzi. Schowajcie broń. - Tak jest. - Ja tu zaraz wrócę! - wrzasnął zwolniony więzień, nie bacząc na zbliżających się policjantów. - Gryfek, uspokoisz się wreszcie? - zapytał Drwęcki. Płachetko obejrzał się i znieruchomiał z otwartymi ustami. - Ta, co jest? - uśmiechnął się Jerzy. - Druha z lwowskiego wojska nie poznajesz? - Przysziwany? - Gryfek szeroko otworzył oczy. - Przysziwany?! Tyli lat... - Zaraz będzie równo dziesięć - Drwęcki szeroko rozłożył ręce. - Chodź batiarygo, niechże cię uściskam! - Ta, bój si Boga! Żyjisz jeszcze! - wpadli sobie w ramiona. - Ali to czemu ty tutaj? - zreflektował się nagle Gryfek. - To ja jestem twoim kuratorem. Płachetko odskoczył jak oparzony. - Taż, masz ci go! — wykrzyknął i zamilkł skołowany, nie wiedząc, co dalej zrobić. - Twoje akta przypadkiem wpadły mi w ręce dwa miesiące temu - wyjaśnił spokojnie Jerzy. - To ja załatwiłem ci przeniesienie do Warszawy, a teraz zwolnienie. Poręczyłem za ciebie. - Toś ty taki ważny? - popatrzył spode łba. - Jestem nadkomisarzem policji państwowej. - Bardzo mi czegoś nieprzyjemni... - Gryfek, powinienem był wcześniej się tobą zająć i nie dać ci zejść na złą drogę, nie wiedziałem jednak, gdzie się podzie- wasz. Ale teraz wybieraj: albo kolega z wojska, albo kumple spod celi! - Po jaką ciężką bidę ty w te salcesony zalazł, a? - Miałem przystać do złodziei, jak ty? Słuchaj, Gryfek, do więzienia zawsze zdążysz trafić, ja cię nie powstrzymam, ale póki co może pomieszkasz u mnie? - Buchacza weźmisz na własne pomieszkanie?

- Przyjmę pod dach dawnego kolegę z wojska. Złodzieja bez zmiłowania wezmę za fraki i w pięć minut odstawię tu z powrotem! To jak będzie? Gryfek namyślał się długo. Patrzył to na Jerzego, to znów oglądał się na okna więzienia. - Naj ci bedzi! - oznajmił wreszcie i uśmiechnął się szeroko. Drwęcki zdziwił się, widząc u niego wszystkie, i to na dodatek całkiem białe, zęby. - Dobra! - poklepał Gryfka po ramieniu. - Zbieraj swoje rzeczy i pakuj się do wozu. - Może pan mondurowy mi pomoże zbierać? - zwolniony prowokująco popatrzył na kierowcę. Posterunkowy Maniewski demonstracyjnie włożył ręce w kieszenie i pogwizdując, zapatrzył się na obłoki. - Salceson ni użyty! Drwęcki, ignorując spór, podszedł do drzwi więzienia, które natychmiast się uchyliły. Widać zajście na ulicy obserwowano na bieżąco, nie roniąc ani jednego słowa. - Papiery zwolnionego - rzucił Jerzy. Wąsaty strażnik bez słowa podał dokumenty oraz szarą kopertę i zasalutował. Drwęcki podziękował skinieniem głowy, po czym wrócił do samochodu, upychając papiery za pazuchą. Kopertę podał Gryfkowi. - Twoja wypiska - oznajmił. Chłopak przerwał zbieranie dobytku, zajrzał do środka, przeliczył. - Cali sto złotych? Ali skąd aż tyli? - popatrzył pytająco na Jerzego. - Twoje, nie pytaj. Gryfek pociągnął nosem. Wyglądało, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Coś w nim wyraźnie zmiękło. - Hulamy do domu! - zakomenderował Drwęcki. - Zona czeka już z obiadem. - Taż tyś si okołtunił...? — Gryfek dopiero teraz dostrzegł obrączkę. - Miesiąc temu! - oznajmił wesoło Jerzy.[L.J] - Ta joj, pogratulować! Ali co ta twoja magnifika powi, jak zobaczy,

co ij boćjan przyniós? - Może się trochę zdziwi, że po drodze chciał ci oczy wydziobać. Gryfek dotknął tatuaży w kącikach oczu i spochmurniał. - Nie bój nic! - pocieszył go Drwęcki. — Marysia wie o wszystkim. Mówiłem jej, że w gruncie rzeczy porządny z ciebie kleparowski chłopaka! - Taż to ni ten świat, chyba, jak dla mni... - Trzymaj Gryfek lwowski fason! I wszystko będzie dobrze. - Tak uważasz? - Ta, czemu ni? - przyjaźnie przedrzeźnił go Jerzy. - No chodźże wreszcie! Panie Maniewski, policzył pan już te chmury? Skoro tak, to prosimy za kółko! Dwadzieścia minut później zajechali na Bema. Drwęcki zwolnił kierowcę i weszli do kamienicy. Marysia otworzyła po pierwszym dzwonku. - Kochanie, przyprowadziłem to lwowskie Orlątko do od- karmienia - oznajmił Jerzy. - Może nieco przerośnięte i sfatygowane, ale jak najbardziej autentyczne... Marysia uśmiechnęła się życzliwie. - Proszę do środka! - powiedziała, wycierając ręce w kuchenny fartuch. - Cyrączki pani komisarzowej! - gość szurnął zamaszyście. - Proszę mnie wołać Gryfek. - A dlaczego tak? - zagadnęła, unosząc brwi. - Bo, psze pani dobrodzijki, Orlątko to niby ładnie, ali czegoś ni po lwowsku... Gryfek jest w sam raz. - Racja - kiwnęła głową. - Proszę do stołu. - Tylko pokażę mu jego pokój - odparł Jerzy. - Tędy! I jak? - zagadnął po chwili. - Ładnie - Gryfek rozejrzał się fachowo. - Ali jaka szkoda, że was okradli... - Jak to okradli? - zdziwił się Jerzy. - Taż ja wim, jak okradzione pomieszkanie wygląda. U was także samo

ściany całkiem goli... - A to dlatego, że mieszkanie nowe — roześmiał się Drwęcki. - Z czasem się ponawiesza obrazów, fotografii, makatek i innych różności, ale parę pokoleń musi minąć. Tutaj możesz mieszkać, póki nie będzie dziecka, bo ten pokój ma być dziecinny. - Znaczy si za ośm miesiency na bruk mnie wyrzucisz? - policzył szybko Gryfek. - Jeszcze nie wiemy, czy Marysia jest w ciąży - odparł Jerzy. - Taż ja w ciebie wierze Przysziwany! - Ty skubańcu! - palnął go dłonią w plecy. - Panowie, do stołu! - rozległo się z kuchni. - Mówię ci, Gryfek - mruknął Jerzy. - Marysia się całkiem w swoją babcię wdała. - Słyszałam to i dziękuję za komplement! - roześmiała się młoda kobieta. - Ręce macie czyste? Zasiedli do rosołu. Przez chwilę jedli w milczeniu, ale z każdą kolejną łyżką gość robił się coraz bardziej nieswój. Jadł coraz wolniej i chował głowę w ramiona, jakby zaraz z talerza miał wyskoczyć jakiś potwór. - Panie Gryfku, coś się stało? — zaniepokoiła się w końcu Marysia. - Psze pani dobrodzijki, wszystko tak nagli... - odłożył łyżkę. - Taż godzinę temu ja jeszcze pod celą siedział, ta tu nagli taka realność, mili ludzi... Może li to tylko sen jaki? Ta może też pani trochi jednak na mnie zla... - Ależ skąd! Wiem, na co się zgodziłam. Mąż mówił, że z pana w gruncie rzeczy dobry człowiek, mimo tych wyroków. Ile to ich panu zasądzono? Pytanie było może i niedyskretne, ale znajomy temat sprawił, że Gryfek odzyskał pewność siebie. - Sztyry! - policzył szybko na palcach. - Razem bedzi siedm i pół roku, ali teraz bez dwóch... - I chyba wystarczy, prawda? - spojrzała na niego z powagą. - Jak pani dobrodzijka rozkaże. - To się bardzo cieszę. Ale teraz zmieńmy temat. Chciałabym

wiedzieć, jak dokładnie żeście się poznali? Bo o szczegółach jakoś mąż nie wspominał... Gryfek i Drwęcki wymienili się spojrzeniami. Po chwili twarz Jerzego rozciągnęła się w uśmiechu, a w oczach gościa błysnęło przerażenie. - Taż tylko ni to! - zawołał gwałtownie Gryfek. - Ta... - Ten mikrus siedział pod punktem werbunkowym i ryczał wniebogłosy, że mu karabinu nie dali - oznajmił bezlitośnie Jerzy. - Ta pewni, że tak! - obruszył się Gryfek. - Taży czarna niesprawiedliwość to była! Trzinaście lat miałem, a jeszczi wczoraj takim łebkom dawali! - Tylko że w międzyczasie dowódca werbunku pochorował się na grypę, a jego zastępca poszedł w zaparte, że żadnemu dzieciakowi poniżej piętnastu lat broni do ręki nie da i gołowąsów na rzeź nie pośle. - Ty miałeś szesnaście - szepnęła Marysia. Jerzy skinął głową. - Taż to on warszawianista miał prawo za miasto Lwów się bić, a ja ni, choć lwowiak z dziada pradziada?! Jakże tak?! - rozgorączkował się Gryfek, jakby to było wczoraj. - Chciał, no to wzięliśmy go z sobą na redutę Bema - kontynuował Jerzy. - Myśleliśmy, że i bez karabinu się przyda, choćby do noszenia meldunków. A tu on zaraz, przy pierwszej walce, zza barykady nam na przedpole wyleciał i postrzelonemu Rusinowi wyrwał karabin, kiedy pozostali dopiero co zaczęli się wycofywać. Gryfek dumnie pociągnął nosem. - I dawaj do nas z tym karabinem - Jerzy przerwał, nabierając rosołu na łyżkę. - Ale dobiegł szczęśliwie... - domyśliła się Marysia. - A gdzie tam! — odparł Jerzy, przełknąwszy. — Pasek od tego mannlichera pod nogami mu się zaplątał, przydeptał go i już po trzech krokach wyrył jak długi... Istny cud, bo gdyby nie to, ustrzeliliby smarka jak wróbla. Kule przeszły górą, ale że blisko było, to paru Rusinów pogoniło za nim i zaraz jak nic kolbami by go zatłukli.

- Jednak wy przyszliście z pomocą? - wtrąciła Marysia. - Przez tego mikrusa drugą bitwę tego dnia musieliśmy stoczyć - Jerzy pokręcił głową. - No, ale karabinu nikt mu już nie zabrał. Tylko żeśmy ten nieszczęsny pasek skrócili... - Jerzy, jak to właściwie się stało, że znalazłeś się we Lwowie? Drwęcki spochmurniał niespodziewanie. - Może innym razem, kochanie. Atmosfera momentalnie zgęstniała. - Jak uważasz... - Marysia wstała od stołu i zaczęła zbierać talerze. - Pan zostawi, panie Gryfku - powstrzymała gościa, który ruszył z pomocą. - Zaraz podam drugie. Gryfek został przy stole i popatrzył zdziwiony na Jerzego, ale żaden z nich się nie odezwał. Zakłopotany lwowiak pokręcił głową i wtedy jego wzrok padł na stojący pod ścianą austriacki radioadapter, lśniący nowiutką, orzechową politurą. - Taż to ci smok! - zawołał zaintrygowany i zadowolony, że może rozładować nastrój. - Radio, najnowszy austriacki model - wyjaśnił Drwęcki. - Ali takie wielgie? Ta dzie kriształki? - kucnął przy urządzeniu. - Nie ma kryształu, to jest na lampach. - Na czim? - Na lampach elektronowych. Takie szklane butelki z próżnią w środku, w których prądy elektryczne przepływają. - Ni może być! Ta co te prondy tam robiom? — Gryfek z nabożeństwem pogładził mebel. - Na przykład głos wzmacniają tak, że słuchawek nie trzeba. - Ta to ci chajlik! Można li poczuć? - Jeszcze nie, bo anteny nie zdążyłem na dachu zainstalować. Na razie możemy tylko płyt posłuchać. - Taż jakich płyt? - Otwórz to wieko od góry. - Bożesz ty mój! Gramofon! Ali tuba dzie? - Zamiast tuby są głośniki, tylko lampy wpierw muszą się nagrzać.

Włącz, znaczy się - wciśnij klawisz, o tam, na dole, z prawej. - Klawisza pocisnąć ja i owszem, z miłom chęciom, ali co, jak tu si co popsuji? - Gryfek w popłochu cofnął się od aparatu. Jerzy podszedł i sam włączył, a potem ruszył do półki z płytami. - Co byś chciał posłuchać? - Ta masz co ze Lwowi? - Całej płyty nie, ale w wiązankach pewnie coś się znajdzie... - szukał dłuższą chwilę. - O, tutaj jest! „Pójdziemy do kina”, może być? - Ta już! - ucieszył się Gryfek. Drwęcki założył płytę, uruchomił adapter i podregulował głośność. Zatrzeszczało, ale tylko odrobinę, w pierwszej chwili. Potem dźwięk był zupełnie czysty i żwawo poleciał sztajerek: Ma student w parku rendez-vous, Lecz deszczyk wciąż przeszkadza mu, Więc mówi do swej Staszki: Anieli chodź do: „Fraszki", To jest tyjater śmiszny fest I prześcierało wielgie jest I skacze na nim no Kobity, małpy wsio. Marysia wniosła talerze z drugim daniem, postawiła na stole i najwyraźniej już udobruchana, podeszła do mężczyzn posłuchać refrenu: Senzacja! Bo kino gra! Uha i tłum si pcha! I pchają się wariaty Chcą widzieć te dramaty. Gospodarz widząc ruch Z radości głaszcze brzuch. - A teraz chodźcie, żebyście mogli pogłaskać brzuchy po moich

sznycelkach! - zawołała Marysia. - Ta joj! - wykrzyknął rozochocony Gryfek. - A te antene to ja wam na dachu zaplete, kiedy tylko zechcecie. Choćby jutro! - Ta czemu ni! - roześmiał się Jerzy. - Jak znam więzienne obyczaje - powiedziała Marysia, gdy zabrali się do deseru - to moi panowie wieczorem pójdą witać wolność, zgadza się? - Taż, psze pani dobrodzijki, tradycja rzecz świenta... - zmartwił się Gryfek. - Nie mam nic przeciwko — zaznaczyła Marysia. — Wiedziałam za kogo idę, kiedy się za kryminalistę wydawałam. Tylko mi proszę przed północą wrócić. Pan mąż pamięta, że już jutro do pracy idzie? - Z samego rana już nie muszę - odparł Jerzy. - Przywilej zwierzchnika. - Ale po południu też nie wypada. - Będę to miał na uwadze, kochanie - pocałował żonę w rękę. Po obiedzie Gryfek poszedł do ubikacji, a Jerzy, pomagając odnieść talerze, znalazł się z Marysią sam na sam w kuchni. - Wiesz, co mi babcia przed ślubem mówiła? - zaczęła, spoglądając uważnie na męża. - Słucham, kochanie. - Że pierwszy miesiąc miodowy, drugi piołunowy. To ma oznaczać, żeby najpierw wszelkich drażliwych tematów unikać, cieszyć się życiem, za dużo nie pytać i dbać tylko o to, by było nam z sobą dobrze. Wywiązałam się z tego? - Jeszcze jak! - objął ją mocno. - Dobrze - oparła mu dłonie o piersi. - Ale w miesiącu piołunowym pora wreszcie o poważnych i właśnie gorzkich sprawach szczerze pomówić. - Jakich? - zapytał z niepokojem. - O przeszłości, chociażby. - Inne przed tobą? Ale przecież... - Nie o to mi chodzi! - skrzywiła się zniecierpliwiona. - Chciałabym

na przykład wiedzieć, dlaczego czasem nad ranem patrzysz na mnie jak na wroga, albo tak, jakbyś się mnie bał? Myślisz, że nie zauważyłam? - Mari... - zakłopotany odwrócił wzrok. - Dlaczego tak niechętnie mówisz o swojej przeszłości? Zbyłeś mnie nawet wtedy, gdy pytałam, skąd masz tę bliznę. - dotknęła lewego boku męża. - Pamiętam, powiedziałeś, że to ze Lwowa, od ukraińskiego bagnetu, nic więcej. A przecież to takie wspaniałe, jak żeście tam wtedy walczyli! Myśmy z babcią codziennie się za was modliły! - Marysiu... - z czułością pocałował ją w rękę. - Mama wtedy na hiszpankę umierała, ale ja najbardziej ze wszystkiego pamiętam ten kościół pełen świec, te dumne kobiety wokół i księdza, jak wołał do Boga, żeby dał wytrwanie Orlętom... - w oczach Marysi pojawiły się łzy. - A potem, kiedy wujek Hiacyntus wspomniał, że byłeś jednym z nich, to jakby książę z bajki przede mną się objawił... Zrozumiałam, że to musisz być ty! - Och, Maryś, Maryś... - westchnął skonsternowany i rozczulony zarazem. - Tam była i największa wzniosłość, i najgorsza podłość, wszystko tak przemieszane razem, że nie sposób zła i dobra od siebie oddzielić. Całkiem inaczej było, niż na szkolnych akademiach przedstawiają... - Już wyrosłam ze szkolnych akademii - odparła, ocierając oczy. — Chcę wiedzieć, jak to było naprawdę, a ty mi nawet nie chcesz powiedzieć, jak się znalazłeś we Lwowie w osiemnastym roku? - Nie ma w tym tajemnicy - Jerzy odetchnął głębiej. - Tata był inżynierem mechanikiem, cennym specjalistą. Dlatego zaraz na początku wojny ewakuowano nas z Warszawy do Odessy. Tam przez kolejne lata chodziłem do improwizowanej polskiej szkoły razem dziećmi innych ewakuowanych. A w ostatnich miesiącach wojny postanowiliśmy wrócić przez Lwów do Warszawy... Oczy Marysi rozszerzyły się w nagłym błysku zrozumienia. - Twoi rodzice... Wtedy coś się stało, tak? Coś, co sprawiło, że

znalazłeś się we Lwowie całkiem sam? Jerzy skinął twierdząco. - Dobrze, nie teraz - wyszeptała, głaszcząc go po policzku. - Ale powiesz mi wszystko później? - Powiem. - Ta wy dzie się pochowali?! - rozległ się głos Gryfka. - Tu jesteśmy! - zawołał Jerzy. - Taże, za pozwoleniem pani dobrodzijki - stanął w progu kuchni, zacierając ręce. - Pójdziem w miasto pohulać? - Ale nie tak od razu! - oznajmiła Marysia z przekornym uśmiechem, otwierając kredens. — Przecież możecie zacząć w domu - wyjęła butelkę wódki. — Marynowane grzybki i wędzona słoninka też się znajdą - dodała zachęcająco. - Ta ciemu ni... - zakłopotany Gryfek podrapał się w głowę. - Pomyślałam sobie, że jak siądziecie razem, to zaraz zaczniecie stare czasy wspominać. - Nieobchodzimo! - A ja naprawdę chciałabym posłuchać, jak żeście Lwowa bronili. - Przysziwany, znaczy się, osobisty ślubny małżonek nie mówił? - Niewiele - odparł Jerzy. - Jakoś się nie złożyło... - Ta pewni! - Gryfek uśmiechnął się porozumiewawczo. — Inne figli wam w głowie byli... Ali co tam! Wypijemy, pogadamy! - A pamiętasz... - Jerzy wziął się w garść i stanął na wysokości zadania. - Naszą łączniczkę Genię Kobylakównę? - Pyziabułcia! - ucieszył się Gryfek. - Co tam u nij? - Teraz ona już ani pyzia, ani bułcia - odparł Jerzy. - Pod każdym względem się jej poprawiło. - Obecnie, pani dyrektorowa Zasławska, jest żoną szefa departamentu w ministerstwie spraw zagranicznych w randze wiceministra i matką pięciorga dzieci. Wielkanocna baba na jej widok gotowa ze wstydu schować się pod dywan. - Ta joj! To si bini poszczyściło! - Ale nie musicie zaraz w kuchni wspominać, proszę do stołu! - powiedziała Marysia, biorąc zakąski.