Spis treści
1. Chicago na Krochmalnej
2. Miasto rewolwerowców
3. Znamiona opętania
4. Ołowiana maska
5. Twarze z otchłani
6. Droga do diabła
7. Szabla dżina
8. Wcielenia Lilith
9. Złota młodzież
10. Między diabłem a dybukiem
11. Kiedy policja bije
12. Wielka łódzka rodzina
13. Bogini zemsty
14. Porwanie
15. Zmiana sojuszów
16. Czarny Lud
17. Imię Boga
18. Otchłań śmierci
19. Miska rumianku
20. Tupecik diabła
Epilog
1.
Chicago na Krochmalnej
Nadkomisarz Jerzy Drwęcki wszedł do swojego gabinetu
mechanicznym krokiem lunatyka. Nie dosypial już od kilku dobrych
tygodni, czyli od połowy sierpnia, kiedy wrócili z Poznania i
warszawskie mieszkanie przy Bema zamieniło się w rzeczpospolitą
babską - pieluchy, butelki, wanienki, przewijanie, karmienia, kąpiele,
dwie pokojówki na dwie zmiany, babcia Irena na stałe plus kołowrót
wizyt - szkolne koleżanki Marysi, dalekie krewne, sąsiadki, pielęgniarka
z położną i dyrektorowa Zaslawska ze swoim okultystycznym
fraucymerem na dodatek. Samych dobrych rad starczyłoby na trzy
sierocińce, zachwytów na dwa siódme nieba.
Jednak najgorsze przyszło trzy dni temu, kiedy Jerzy zupełnie przestał
sypiać. Dziecko miało kolkę i panie domu zareagowały totalną
mobilizacją. Nie żeby jemu też kazano dyżurować. Ależ skąd! On już
zrobił, co do niego należało, czyli wziął nowo narodzonego
pierworodnego na ręce, następnie podniósł go do góry, czyniąc zadość
staropolskiej tradycji, i panu ojcu dziękujemy! Od tej pory miał się nie
pętać pod nogami i czekać na postrzyżyny. Do wyłącznej dyspozycji
dostał małżeńską sypialnię, bo Marysia wyprowadziła się do pokoju
dziecinnego, żeby mąż mógł się spokojnie wysypiać, ale nie dało się
zmrużyć oka. Choćby najcichszy płacz niemowlęcia, stłumiony przez
drzwi i ściany, natychmiast stawiał Jerzego na równe nogi. I pomyśleć,
że na wojnie potrafił spać jak kamień przy grających działach i
cekaemach...
Zdaniem doktora Banasiewicza, do którego Drwęcki zgłosił się
wczoraj, ta psychiczna anomalia spowodowana była właśnie
doświadczeniami wojennymi. Tu, ku zdumieniu nadkomisarza, nastąpił
obszerny wykład z dziedziny freudyzmu, konkretnie na temat Erosa,
Tanatosa i podświadomości, wygłoszony z gorliwością neofity, a
zakończony wypisaniem recepty na jakieś piekielne pigułki nasenne,
które jak na złość zadziałały dopiero dziś rano, w momencie gdy Jerzy
przekroczył próg urzędu śledczego.
Pani Stefania wyglądała jak zjawa z innego świata. Nie zadawała
żadnych pytań, starczyło jej jedno spojrzenie na szefa, by od razu zabrała
się za parzenie mocnej kawy. Drwęcki dopiero za czwartym razem trafił
płaszczem na wieszak i powlókł się za biurko. Leżała na nim tekturowa
teczka, z nagryzmolonymi przez kogoś czerwoną kredką słowami:
PILNE! TRUDNE! Krótko mówiąc, do kompletu miał jeszcze sprawę,
na której połamali sobie zęby podwładni, i teraz jedyną nadzieją
śledztwa był nadkomisarz Drwęcki oraz jego znajomość trój-
wartościowej logiki profesora Łukasiewicza...
Jerzy nie otwierał teczki, siedział i gapił się na nią, marząc jedynie o
tym, by złożyć na papierzyskach głowę i odpłynąć w niebyt.
- Czy wybrali już państwo imię dla dzidziusia? - zagadnęła Stefania,
wnosząc tacę z kawą.
- Jeszcze się zastanawiamy - Drwęcki uznał, że rozmowa z
sekretarką jest dla niego jedynym ratunkiem. - Tylu mamy w
rodzinie zasłużonych przodków, że najpewniej bez trzech imion się
nie obędzie... - Spróbował kawy. Była w sam raz do wypicia, widać
Stefania przezornie dolała zimnej wody. Wychylił więc filiżankę
duszkiem, a sekretarka natychmiast napełniła ją od nowa. - Jednym z
nich na pewno będzie Michał.
- A czy może być też Rudolf? - rozmarzona Stefania wzniosła oczy
ku niebu i położyła na sercu obie dłonie. - Na pamiątkę Rudolfa
Valentino...
- I to też bierzemy pod uwagę - zapewnił Jerzy, nadstawiając
filiżankę po kolejną repetę. - Ale czy nie wolałaby pani zarezerwować
tego imienia dla własnego syna? Chyba się z mężem staracie?
- No... ja nie wiem... jeszcze... - Stefania mimochodem dotknęła
brzucha, po czym zawstydzona tym gestem poczerwieniała mocno i
niezwłocznie zmieniła temat. - A pan nadkomisarz miał z tym swoim
brakiem snu iść do lekarza.
- I poszedłem.
- A co doktor powiedział, jeśli można wiedzieć?
- Bardzo dużo mówił, ale zrozumiałem z tego tyle, że dla duchowej
równowagi powinienem teraz kogoś zabić...
- No co też pan mówi?! - obruszyła się sekretarka. - Nie wypada
nawet tak żartować!
- Podobno takie są najnowsze ustalenia współczesnej psychologii.
- Sami Żydzi i bolszewicy! - nadąsała się Stefania. - Pewnie jeszcze
to ten Freud wymyślił, tak?!
- Zgadza się.
- Ze zbereźnik, to słyszałam, ale żeby morderstwo na receptę
zapisywać?! Ku czemu ten świat idzie, panie nadkomisarzu? Jeszcze
kawy?
- Tak, poproszę.
- I jak? Już panu lepiej?
- Jeśli mnie apopleksja z nadciśnienia nie trafi, to się może
obudzę... Dziękuję. A z tym zabijaniem, pani Stefanio, to chyba
jednak coś jest na rzeczy. Tylu ludziom człowiek na wojnie i w
policyjnej służbie życie odebrał, a tylko jedno nowe teraz dał. Brak
równowagi jest widoczny, nie da się ukryć.
- Zabić w obronie ojczyzny i jej obywateli to przecież nie grzech -
stwierdziła z powagą sekretarka. - Nie ma zatem powodu, żeby Pan
Bóg miał się gniewać. A może to złe duchy tych bolszewików i
złoczyńców, co się Boga wyrzekli i bez sakramentów skonali, tak
pana nadkomisarza teraz męczą? Z zazdrości o dzieciąteczko
niewinne, które jeszcze wszak nie ochrzczone...
- Oj, co też pani opowiada, pani Stefanio!
- Prawdę mówię, panie nadkomisarzu. Chyba pan nie zaprzeczy, że
złe duchy istnieją? Wie pan, moja sąsiadka, Żydówka, ale porządna,
opowiadała mi o takim ichnim dybuku, co na cmentarzu w pannę
młodą przed ślubem wstąpił...
- Pani Stefanio, na miłość boską! Toż ona pani nie żadną wiedzę
tajemną przekazywała, tylko sztukę teatralną opowiadała. Ma tytuł
Dybuk i grają ją teraz z wielkim powodzeniem w żydowskich teatrach
w całej Polsce. Mogłaby się pani kiedyś wybrać z mężem.
- Jak mamy się wybrać - wzruszyła ramionami - skoro żadne z nas
tego ich szwargotania nie rozumie?! Ale widzę, że pan nadkomisarz
wreszcie się obudził.
- Rzeczywiście, pani Stefania doprawdy potrafi człowieka
przyprawić o jasność umysłu.
- To bardzo się cieszę - zaczęła zbierać zastawę i puściła oko. - Ale
wszystkich w urzędzie ostrzegę, żeby się panu nadkomisarzowi teraz
nie narażali...
W sekretariacie zadzwonił telefon.
- Już odbieram! - Stefania wybiegła, zostawiając otwarte drzwi. -
Słucham, urząd śledczy, gabinet pana nadkomisarza Drwęckiego...
Tak... - słuchała chwilę. - O, Boże! Natychmiast! Panie
nadkomisarzu, łączę!
Jerzy chwycił słuchawkę. Pierwsze, co usłyszał, to był odgłos wystrzału,
stłumiony, ale wyraźny. Zaraz potem sapanie zdyszanego człowieka
usiłującego nabrać tchu.
- Melduje się... posłusznie... posterunkowy Wasiluk... dwunasty
komisariat... wielmożny pan nadkomisarz?
- Tak, słucham!
- No bo my tu, ten tego...
- Gadajcie do rzeczy, Wasiluk! Po pierwsze, gdzie?
- Ja dzwaniu ze sklepu bławatnego... - policjant najwyraźniej z
nerwów zapomniał polskiego. W tle padły kolejne strzały.
- Gdzie strzelają?
- Na Krochmalnej, pod osiemdziesiątym... na rogu Wroniej, znaczy
się, tym rogu, co jest bliżej Chłodnej, a od strony Woli... my tam
bandycką melinę naszli... znaczy się to nie sam róg, tylko tak o jedną
kamienicę dalej od rogu...
- Słuchajcie, Wasiluk - powiedział Drwęcki tonem jak do
wystraszonego dziecka. - Rozumiem, że już w gorszy zaułek w
Warszawie nie mogliście wleźć, ale weźcie teraz głęboki wdech, a
potem mówcie spokojnie i do rzeczy...
- Ale jakże spokojnie, kiedy tam pan komisarz Księżyk ginie! Ja
względem pomocy dzwonię... Nam odsiecz nużna... potrzebna
pomoc znaczy...
- Podkomisarz Księżyk?! A skąd on się tam wziął?!
- Powiedział, że potem się wytłumaczy. Teraz...
- Dobrze, zrozumiałem, jedziemy do was!
- Sława Bohu! Nu, to ja biegnę ku nim... - połączenie przerwano.
- Sawilski, Rybczyński, Maciewicz, natychmiast do mnie! - huknął
Drwęcki na całe gardło.
Zjawili się w pół minuty.
- Kto wysłał Księżyka na akcję na Krochmalną i dlaczego ja o tym
nic nie wiem?
Sawilski z Rybczyńskim popatrzyli po sobie nawzajem i pokręcili
przecząco głowami.
- Dobrze, potem pogadamy. Przodowniku Maciewicz, bierzcie
swoich ludzi z bronią długą.
- Tak jest, panie nadkomisarzu! Mamy wziąć te maszynki, co je pan
nadkomisarz z Ameryki sprowadził?
- Po to je macie! Biegiem!
- A może lepiej zawezwać grupę szturmową z Komendy Głównej? -
zaoponował Sawilski. - To raczej robota dla nich, my podobno
jesteśmy od myślenia...
- Za długo by trwało! - Drwęcki chwycił płaszcz i kapelusz.
- Zresztą, zapytaliby mnie najpierw, co moi ludzie tam robią. i co
bym odpowiedział...? Pan, panie Sawilski, dopilnuje Szewczyka,
niech zajmie się tym, co mówiliśmy wcześniej, żeby nas dziennikarze
nie obsmarowali. Będzie wiedział, o co chodzi. Za trzy minuty
wszyscy mają być w samochodach!
Cztery zawodzące syrenami czarne ople, przejeżdżając pędem przez
plac Teatralny, postawiły dęba pół tuzina dorożkarskich koni. Na
Senatorskiej wywołały panikę wśród przechodniów, na Bankowym cała
kolumna omal nie staranowała tramwaju, który zdążył wyhamować w
ostatniej chwili, i wjechała w Elektoralną, nie tracąc prędkości ani
szyku. Tu jednak skończył się asfalt, a hałas kół na granitowej kostce w
duecie z wyciem syren sprawił, że nie było mowy dopytać się o
jakiekolwiek wyjaśnienia. Drwęcki słyszał ledwie własne myśli. Na
skrzyżowaniu Żelaznej z Chłodną mieli duże szczęście, bo akurat z
żadnej z czterech możliwych stron nie nadjechał tramwaj. Kiedy skręcili
z Chłodnej we Wronią, ta była już pusta jak wymiótł, ani żywej duszy. I
nic dziwnego, bo na najbliższej przecznicy toczyły się regularne walki
uliczne...
Od strony bazaru Kercelego, lawą, środkiem Krochmalnej, z całym
fasonem nacierała pstrokata apaszowska ferajna - kilkunastu chłopa w
kraciastych cyklistówkach i marynarkach w pepitkę, uzbrojonych w
pistolety, obrzyny oraz jedną dubeltówkę, niestety, nieoberżniętą, a więc
z zasięgiem, jaki fabryka dała. Strzelali przed siebie raz po raz. Z tyłu
kusztykał jakiś dziadyga z harmonią, zasuwając od ucha skoczną polkę
na melodię ojra-ojra...
Trzech zdezorientowanych mundurowych czaiło się za narożem domu
na skrzyżowaniu z Wronią, odstrzeliwując się na oślep. Jak się okazało,
zupełnie nie wiedzieli, o co chodzi. Przybiegli na odgłos palby, a
następnie widząc, w co się wpakowali, zamierzali poddać tyły, przed
czym powstrzymała ich w ostatniej chwili odsiecz z Daniłowiczowskiej.
- Maniewski, skręcajcie w Krochmalną, pod numer osiemdziesiąt! -
rozkazał Drwęcki kierowcy. - Gazu!
Breneka z dubeltówki rozwaliła im przednią szybę.
- Jak w dwudziestym roku! - ucieszył się Maniewski, nie
przepuszczając okazji wygłoszenia swojej ulubionej sentencji. - Tak
się wtedy taczanką jeździło!
Po kozacku zawinął samochodem w poprzek ulicy, a pozostałe wozy
poszły w jego ślady, tworząc barykadę przed wskazanym adresem.
Oczywiście sekundę później zostali całkiem bez szyb. Z ronda kapelusza
Drwęckiego wyczołgującego się rakiem z samochodu spadł deszcz
odłamków szkła.
- Wszyscy cali?! - Jerzy, kryjąc się za błotnikiem, przeładował
swojego colta 1911.
- Nie całkiem - syknął Maniewski. - Mnie zaczepiło... - pokazał
plamę krwi na lewym ramieniu. - Nie zmieściłem się pod
kierownicą...
- Przyłóżcie na razie jakąś chustkę... Uwaga, drużyna! Na trzy
wszyscy razem grzejemy do nich, ile wlezie! Raz! Dwa!... Trzy!
Jednocześnie wychylili się zza samochodów i zaczęli strzelać z
pistoletów, rewolwerów i karabinów, co kto miał. Przyłączyli się do
nich mundurowi zza rogu. Atakujący rozpierzchli się po bramach i
zaułkach parzystej strony Krochmalnej. Zostawili na bruku dwóch
swoich, jednak nie odpuścili i dalej zaciekle odpowiadali ogniem.
Dziadek z harmonią umknął pod fabryczny mur po przeciwnej
stronie ulicy i schował się za skrzynką z piaskiem do posypywania
chodników, ale nie przestał grać. Zmienił tylko melodię na rzewne
Oj, kobietki!
- Maciewicz! Co jest z wami, do jasnej cholery?! - wściekł się
Drwęcki.
- Melduję, że zaciął się, ścierwo! - odkrzyknął przodownik,
bezradnie szarpiąc się z zamkiem automatycznego amerykańskiego
thompsona, wzór 1921, z bębnowym magazynkiem na sto naboi.
- Gdzie drugi?!
- Zatrzasnął się w bagażniku... - odpowiedział płaczliwie jeden z
policjantów.
- Cholerni durnie! Tylko aresztantów pałować umiecie! -
nadkomisarz darował sobie dalsze kazania i zgięty wpół wbiegł do
bramy pod osiemdziesiątym.
Na chodniku przed kamienicą Jerzy zauważył krwawy ślad
- ciąg czerwonych odcisków podeszwy prawego buta skręcających
do bramy. Człowiek tak znaczący swą drogę musiał być poważnie
ranny w stopę.
W bramie woń prochowego dymu mieszała się ze smrodem skisłego
moczu. Broniło się tu dwóch policjantów po cywilnemu. Właściwie
jeden, bo drugi, ranny w pierś, dysząc chrapliwie, siedział pod ścianą
wyłożoną lśniącą, błękitną glazurą z jakimś antycznym motywem.
Krwawy trop biegł dalej mimo postrzelonego.
- Gdzie podkomisarz Księżyk?!
Wywiadowca bez słowa pokazał w głąb podwórza. Było przechodnie.
Drwęcki przebiegł je, postępując za śladem krwi, i na końcu przejścia na
następne podwórko zastał podkomisarza w pozie iście westernowej -
stojącego frontem do czarnych charakterów, na szeroko rozstawionych
nogach, z rozwianym płaszczem i podniesioną do góry głową. O ramię
Księżyk opierał długolufy pistolet Mausera, przekształcony w karabinek
za pomocą kabury przyczepionej do rękojeści i służącej teraz jako kolba.
U stóp Strzelca leżało mnóstwo mosiężnych łusek i kilka zużytych
magazynków. Wokół unosił się ceglano-gipsowy pył ze zrytych
rykoszetami ścian wewnętrznej bramy, wszędzie poniewierały się
szczątki potrzaskanej kulami glazury, dla odmiany seledynowej. Młody
policjant stojący pośrodku tego bałaganu nie był nawet draśnięty. Nie
sposób było wątpić, że skurczybyk jest w czepku urodzony, jak zwykli o
nim mówić koledzy z urzędu.
- W samą porę, panie nadkomisarzu! - ucieszył się Księżyk. -
Zostały mi już tylko trzy naboje.
- Jak wygląda sytuacja? - Drwęcki stanął obok z coltem trzymanym
oburącz na wysokości twarzy. Na razie darował sobie wyjaśnianie
niesfornemu podwładnemu, co mu zrobi w trybie służbowym oraz
pozasłużbowym, kiedy już będzie po wszystkim. Byłyby to wywody
zbyt obszerne jak na tę chwilę.
- Oficyna z prawej, okno od klatki schodowej na drugim piętrze!
Jerzy spojrzał w tamtą stronę. Krwawy trop prowadził właśnie do tej
klatki. Wskazane okno było szeroko otwarte, a słońce stało akurat
dokładnie na wprost, dobrze oświetlając schody.
Leżał na nich nieruchomo mężczyzna w kałuży krwi, drugie ciało było
wyżej, na podeście trzeciego piętra.
- Próbowali uciekać na dach, bo tamtędy mieli przejście na
sąsiednią posesję przy Chłodnej, ale ich nie puściłem - wyjaśnił
podkomisarz. - Melina jest na pierwszym piętrze. Okna ma dwa,
jedno wychodzi na nas, to to z rozbitą szybą, drugie jest naprzeciwko
tych szop po lewej. Właśnie przed chwilą stamtąd skakali na ich
dachy. Zdjąłem dwóch, a jednego w powietrzu! - pochwalił się.
Drwęcki zauważył kolejne, nienaturalnie skręcone zwłoki, leżące w
cieniu pod ścianą kamienicy. Ostatnia ofiara Księżyka spoczywała na
pokrytej papą komórce, ale ponieważ dach sąsiedniej był nieco wyższy,
widać było tylko zwisającą bezwładnie rękę.
- Ilu ich tam jeszcze jest? - spytał nadkomisarz.
- Czterech ukryło się w komórce, tej, na której leży trup. Bałem się,
że mają tam jakieś tajne przejście, ale nie, oni nadal tam są, słychać,
że coś robią, nie wiem co. W mieszkaniu też ktoś został, dwóch albo
trzech, w tym jeden trafiony. Mam tu wszystko pod obstrzałem, ale
nie mogę się stąd nigdzie ruszyć, choćby na krok. Na szczęście oni
kiepsko strzelają...
- Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma! - podsumował
Drwęcki.
- Chcieliśmy dopaść we trzech jednego, panie nadkomisarzu, ale na
miejscu okazało się, że jest ich dziesięciu, no i się nas nie
przestraszyli... Na dodatek, na melinie był telefon, więc jeszcze
zadzwonili po pomoc.
- Nie ma to jak doskonałe rozpoznanie terenu i przygotowanie
akcji, podkomisarzu Księżyk - mruknął z przekąsem Drwęcki.
- Jak miałem dobrze rozpoznać teren, skoro z góry odsunął mnie
pan od wszelkich śledztw prowadzonych na Dzikim Zachodzie i w
ogóle zabronił mi zbliżać się do Kercelaka? - spytał z urazą
podwładny.
- Jednak się zbliżyliście...
- Postanowiłem, panie nadkomisarzu, zdobyć medal cesarzowej
Marii Teresy, ten, co go przyznawali za niesubordynację, która
doprowadziła do wygrania bitwy.
- Skoro tak dobrze znacie historię, Księżyk, to może dotarło do was,
że zabory już się skończyły? Poza tym jesteście naprawdę pewni, że
zasłużyliście na jakiś medal...? O cholera!
Drzwi wskazanej przez Księżyka komórki otworzyły się na oścież i na
podwórko z warkotem silnika wytoczyła się lśniąca chromem i niklem,
granatowa jak nocne niebo i równie monumentalna hispano-suiza.
Reprezentacyjna limuzyna zaczęła wykręcać w ich stronę z jasnym
zamiarem rozjechania obu policjantów i wyrwania się z matni.
Zważywszy, że miała gabaryty i masę czołgu, nadawała się do tego
zadania doskonale.
- Niech pan pilnuje schodów! - krzyknął Księżyk. - Ja ich
powstrzymam!
- Trzema pociskami? - wyrwało się Jerzemu.
Kierowca wymanewrował samochodem, ustawiając go dokładnie
naprzeciw podkomisarza i dodał gazu. Maszyna skoczyła naprzód z
piskiem opon. Do pokonania miała dystans dwudziestu metrów, a to po
uwzględnieniu szybkostrzelności mauzera w praktyce dawało
Księżykowi tylko jeden strzał...
- Niespodzianka! - wrzasnął nadbiegający przodownik Ma- ciewicz i
wygarnął z biodra długą serią w chłodnicę hispano-suizy.
Huk automatu Thompsona w studziennym podwórku był ogłuszający
jak artyleryjska kanonada. Bryzgi metalu, szkła, lakieru odleciały od
limuzyny, jakby trafił ją granat. Maciewicz, nie przestając strzelać,
obchodził nadjeżdżający samochód z prawej, skupiając ogień na
kierowcy. Sekundę później uderzenie strugi jedenastomilimetrowych
pocisków wyrwało z fotela skulonego za kierownicą nieszczęśnika i
rzuciło nim na tylne siedzenia. W następnej sekundzie jego mózg
rozbryzgnął się po wewnętrznej powierzchni ocalałych szyb, które zaraz
się rozpadły.
Samochód skręcił bezwładnie i wyrżnął w mur. Silnik zgasł.
Przodownik Maciewicz jednak nie odpuszczał. Przerwał ogień tylko na
chwilę, by podrzucić broń do ramienia. Przy tym okazało się, że
strzelając, improwizuje sobie do taktu automatu zjadliwy wierszyk:
- Amerykańska technika, co błyska i prztyka... - podszedł szybko do
wozu - krawaty wiąże, przerywa ciąże... - pruł teraz po siedzeniach i
podłodze, niemal wkładając lufę do środka. Miotały się tam
konwulsyjnie ręce i nogi pasażerów.
Drwęcki krzyknął, by przerwać ogień, ale nawet sam siebie nie
usłyszał. Księżyk na migi pokazał mu klatkę schodową. Pobiegli.
Drzwi, pod którymi kończył się ślad krwawych odcisków buta, były
zamknięte na głucho i solidnie. Wytrzymały dwa kopniaki z rozbiegu.
- Panowie pozwolą! - Maciewicz był już przy nich, zmieniając
magazynek. - Zaraz zobaczymy, czy solidnie wpuścili zawiasy... -
Znów zaczął cedzić przez zęby dytyramb na cześć swego automatu: -
Stuka, puka... - zarepetował - zrazy zwija i kiecki podwija...
Po odstrzeleniu zawiasów drzwi same runęły do przedpokoju. Z
tynkowej kurzawy poleciała w ich kierunku butelka z benzyną i
wetkniętą w szyjkę zapaloną szmatą.
Maciewicz uchylił się, Drwęcki schwycił ją w locie, upuszczając własny
pistolet. Błyskawicznie wyszarpnął płonący knot, rzucił na podłogę i
zadeptał.
- Pan to odstawi gdzieś na bok - oddał butelkę Księżykowi,
energicznie popluwając na palce. - Tylko straży pożarnej nam tu
jeszcze brakowało... - Podniósł colta. - Wchodzimy!
W zabałaganionym pokoju, pod rozbitym oknem leżał kolejny trup z
otwartymi ustami pełnymi krzepnącej krwi. Księżyk jak zwykle nie
zmarnował pocisku. Poza tym nie było widać nikogo. Coś skrzypnęło...
- Szafa! - zawołał podkomisarz.
Drzwi okazałej mieszczańskiej szafy otworzyły się kopnięte od środka.
Siedział w niej mężczyzna bez prawego buta, z nagą stopą okręconą
grubo przesiąkającym bandażem. W dłoni trzymał brauninga.
- Rzuć broń! - krzyknął Drwęcki.
Mężczyzna nie posłuchał, ale widząc trzech uzbrojonych policjantów,
zawahał się ułamek sekundy, nie wiedząc, do którego wycelować
najpierw.
Drwęcki miał najlepszą pozycję. Płynnym ruchem uniósł pistolet i
strzelił tamtemu między oczy. Księżyk, choć nie było to już konieczne,
podszedł i poprawił jeszcze dwa razy. Nadkomisarz dobrze zapamiętał
zawziętość malującą się na twarzy podwładnego.
- Nie strzylać! Poddaję się! - zawołał ktoś w drugim pokoju.
Maciewicz ruszył tam z sardonicznym uśmieszkiem.
- Zurawiejki śpiewa i piwa dolewa... - zanucił.
- Dość zabijania! - syknął Jerzy i odepchnął przodownika na bok. -
Wychodź z rękami w górze! - zawołał.
Opryszek zrobił, co kazano. Księżyk założył mu kajdanki.
- Maciewicz, wyprowadzicie aresztanta i przekażecie go
komisarzowi Rybczyńskiemu. Żywego! - podkreślił. - Potem ze swoją
maszynką przydacie się jeszcze na ulicy. A temu durniowi, który
zatrzasnął swój automat w bagażniku, powiedzcie, że skopię mu tyłek
osobiście!
- Panie nadkomisarzu, pan się zmiłuje! Ja już temu szczylo- wi
detalicznie objaśnił, w jakich ponurych okolicznościach przyrody
matka jego zrodziła. Kazałem wydostać broń, choćby miał własnymi
zębami ten bagażnik roztworzyć.
Od Krochmalnej dobiegło stłumione staccato drugiego thompsona.
- I widzi pan nadkomisarz! - ucieszył się przodownik. - Posłuchał,
bestia, rozkazu!
- Dobra - machnął ręką Drwęcki. - Róbcie swoje!
Zostawszy sam na sam z Księżykiem, Jerzy podszedł do trupa w szafie,
przyklęknął i uważnie przyjrzał się twarzy pokrytej czerwonymi
zaciekami.
- Zbigniew Nowacki, pseudo Kurwimiś alias Grucha... - stwierdził
po chwili. - Widzę, podkomisarzu Księżyk, że znajdujecie szczególne
upodobanie w zabijaniu sutenerów. To już drugi w waszej karierze,
przynajmniej o ile mi wiadomo.
- Sukinsyn handlował nieletnimi, nawet całkiem małymi
dziewczynkami - wycedził z nienawiścią Księżyk. - I jeszcze kpił sobie
z nas w żywe oczy, jawnie urzędując na Kercelaku...
- Wiem! - uciął nadkomisarz. - Prowadził biuro pod szyldem „Praca
dla niewinnych panienek”. Dlaczego ma zranioną nogę?
- Strzeliłem mu w stopę na bazarze.
- Co takiego? - Drwęcki z lodowatym spokojem upewnił się, że
dobrze słyszy. - Nie dość, że mimo mojego wyraźnego zakazu
weszliście na teren Kercelaka, to jeszcze użyliście tam broni palnej?
W takim tłumie?! Narażając życie wielu niewinnych ludzi?!
- Niby dlaczego bandziory zawsze mają być sprytniejsze od nas? Ta
reguła, że na bazarze Kercelego nie wolno nikogo aresztować, jest do
chrzanu, panie nadkomisarzu! Znalazłem na to sposób i mogę
wszystko wyjaśnić.
- Obyście zdołali.
- Po pierwsze, pan zakazał mi chodzić na Kercelak, żeby nie narażać
mnie na dintojrę, kiedy zabiłem tego Rudiego. Uznałem jednak, że
własne życie mam prawo zaryzykować.
- A cudze? Kobiet na zakupach? Ich dzieci?
- Dokładnie wszystko zaplanowałem, panie nadkomisarzu. Ten
łajdak prawie nie ruszał się z Kercelaka, a jeśli znikał, to nie wiadomo
kiedy i gdzie. Musiałem więc go zmusić, żeby wyszedł pod moją
kontrolą. Lufę pistoletu owinąłem grubym ręcznikiem i ukryłem pod
płaszczem. Nigdy wcześniej tam nie byłem, to i nikt mnie nie poznał
i nie zaczepiał. Kiedy się mijałem z Nowackim w alejce między
straganami, nieznacznie strzeliłem mu w but i poszedłem dalej. W
powszechnym roz- gwarze nikt nie zwrócił uwagi. Nawet on sam nie
zorientował się od razu. Myślał, że nadepnął na jakiś gwóźdź...
Najpierw głośno wyklinał, a potem powlókł się na melinę na
opatrunek.
A my wtedy za nim, panie nadkomisarzu. Jak pan widział, ślad
zostawiał wyraźny...
- Skąd wzięliście tych dwóch pomagierów?
- Z dwunastego komisariatu. Namówiłem. Myśleli, że to
uzgodniona akcja. Proszę ich nie winić, wszystko biorę na siebie.
- Zobaczymy, czy dacie radę udźwignąć... Ale skąd, do diabła,
przyszło wam do głowy, żeby niczego z nikim nie uzgadniać i działać
na własną rękę?!
- Bo pan nadkomisarz na pewno by nie pozwolił. Pan teraz zawsze
trzyma się zasad. Już nie to, co kiedyś...
Drwęcki zmełł w ustach przekleństwo.
- Zapomnijcie, Księżyk, że was lubiłem. Jesteście zawieszeni!
Otwarte pozostaje tylko pytanie, za jaką część ciała... Dowiecie się
tego w ciągu kilku najbliższych godzin.
- Jestem do pańskiej dyspozycji, panie nadkomisarzu. Ja naprawdę
nie spodziewałem się, że wyniknie z tego taka chicagowska jatka...
Przykro mi.
- Teraz wam przykro?! Skoro zobaczyliście, że tamci mają przewagę,
nie mogliście im odpuścić? Nie przyszło wam do głowy, że oni na
swoim terenie będą walczyć do upadłego, żeby nie stracić honoru?
Musieliście koniecznie się stawiać i narażać ludzi? Nas i ich, bo
przestępca też człowiek. Nie mogliście zaczekać na inną okazję?
Pytania pozostały bez odpowiedzi. Księżyk spuścił wzrok.
- Dobrze! - syknął Drwęcki. - Dobrze, że nic nie mówicie! Bo jak
nic użyłbym to przeciw wam. Idziemy!
Na Krochmalnej było już po wszystkim. Niezawodny jak zawsze
komisarz Rybczyński, kiedy tylko zyskali przewagę ognia, przeprowadził
energiczny kontratak i zanim napastnicy rozproszyli się po zaułkach
warszawskiego Dzikiego Zachodu, udało mu się ująć pięciu z nich. Do
tego bandyci zostawili na ulicy czterech zabitych i dogorywających. Po
stronie policji nikt nie zginął, ale mieli w sumie dziesięciu lżej i
poważnie rannych. Ponadto zanosiło się, że przez najbliższe tygodnie na
miejsca zbrodni będą jeździć na rowerach, bo żaden ze służbowych opli
nie nadawał się do użytku.
- Wezwijcie taksówki, byśmy mieli czym wrócić - zdecydował Jerzy,
wysłuchawszy raportu Rybczyńskiego.
Zza skrzynki z piaskiem wyłonił się znajomy dziadek z harmonią i
ruszył ku nim z kapeluszem w ręku.
- Panowie władza! Panowie ferajna! Chyba nie pożałujecie staremu
za pracę w ciężkiech dla zdrowia warunkach?
Maciewicz chciał go przegonić, ale Drwęcki powstrzymał przodownika
i pierwszy wrzucił do kapelusza srebrne dwa złote.
- No nie może być! - wybuchnął jeden z opryszków, stojący obok z
rękami w górze. - Nie uchodzi, żeby za przygrywkie do takiego tańca
glina dawała więcej od ferajny! Dajcie mnie sięgnąć do kieszeni, a
dam piątala!
- Ani mi się waż! - potrząsnął thompsonem ten młodzik od
bagażnika, nadrabiając niedawny blamaż nadgorliwością.
- Nic nie szkodzi... poradzę sobie... - dziadek zręcznie wsunął
hojnemu ofiarodawcy rękę w kieszeń. - O, proszę! Jest mój piątalek,
zgodnie z umową! - pokazał wszystkim wyjętą monetę. Chuchnął na
nią i schował.
- No, no! - stwierdził z podziwem inny z aresztowanych.
- Od razu skubany wiedział, w której kieszeni szukać... Sza-
coneczek dla starej doliniarskiej szkoły!
- Eee, paluchi już nie te - westchnął ciężko dziadek - teraz człekowi
została się tylko harmoszka i jemerytura... No panowie władza, chyba
się jeszcze dorzucicie? - kontynuował kwestę.
- A my, dziadku, niby za co mamy płacić? - wzbraniali się
policjanci. - Wszak to im żeście grali! Nie władzy!
- Toż niby co ja miałbym dla samej władzy grać? Boh cara chrani czy
jak?! - obruszył się staruszek. - Po warsiawsku się gra dla wszystkiech
ludzi, co mają ucho muzykalne. A może tak jeszcze co? Co byśta
chłopaki tak na sam koniec chcieli?!
- Może Kto się lubi, ten się czubi? - parsknął któryś z ferajny.
- Lepiej by z większem fasonem w ten Pawiak iść - zaoponował inny.
- A ni ma sprawy! Wobec tego będzie Na Pawiakul - dziadek z
powagą poprawił instrument i zaciągnął:
Na Pawiaku miałem brata,
Na Pawiaku była mama,
Przyłączyły się inne głosy:
Na Pawiaku siedział tata!
Na Pawiaku babcia sama.
Na Pawiaku ciocie obie.
I wujaszek też był czynny,
Bo w tej dobie, ach, w tej dobie!
Pawiak dla nas dom rodzinny!
- Cicho, ferajna! - wrzasnął nagle opryszek, którego Drwęcki
aresztował w mieszkaniu. - To jest ten skurczysyn, przez którego oni
tam wszyscy wyginęli! I Bedłka, i Kicha, Rzemyk, Zajobek... no
wszyscy, co do jednego! Sam widziałem! Przez tego tu! - Obie skute
ręce wyciągnął w kierunku Księżyka, który dopiero teraz wyszedł z
bramy. Podkomisarz pomagał tam opatrywać rannego kolegę.
Romantyczno-melancholijny nastrój zniknął w okamgnieniu.
- Już nie żyjesz, glino! - zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego. -
Pomścimy naszych! Honorowo czy niehonorowo! Dintojra nad
dintojrą! Choćby zdechnąć przyszło, a ze sobą weźmiemy!
- Zamknąć mordy! Bo wszystkie flaki wypruję! - zdenerwowany
Maciewicz złożył się do strzału.
- Czekajcie, ferajna! Ja będę mówił! - zaprowadził spokój jeden ze
starszych bandytów i zwrócił się do Drwęckiego: - Panie
nadkomisarzu, my się znamy i szanujemy, pan jesteś gość charakterny,
ale dla tego frajera żadnego życia w stolicy ani na tym świecie już ni
ma. Wasze prawo nas łapać i sadzać, ale żeby tyłu naszych ot tak
ukatrupić, tego za nic nie odpuścimy. Dowiemy się, kto on i skąd on!
Nie podarujemy. Jak nie my , to kamraci. Inaczej być nie może!
Dintojra nad dintojrami!
Poparł go zgodny pomruk towarzyszy.
- Wola rządzi! Wola sądzi! - rozległy się krzyki.
Księżyk chciał coś odpowiedzieć, ale Drwęcki chwycił go za rękaw.
- Ani słowa! - syknął. - Idziemy stąd! Ale już!
Szybkim krokiem dotarli do skrzyżowania z Wronią. Wylot
Krochmalnej odcinał już szereg mundurowych policjantów. Za
kordonem kłębiła się gromada kompletnie zdezorientowanych
reporterów warszawskich gazet. Swoje zrobiła komedia odgrywana tutaj
przez byłego komisarza Szewczyka, który dopiero na emeryturze odkrył
swoje powołanie i wszechstronnie rozwinął wrodzony talent do robienia
rzeczy na niby. Razem z dwoma pomocnikami, blaszaną tubą oraz
kamerą na wysokim trójnogim statywie sterczącą nad głowami tłumu
całkiem przekonująco sugerował, że kręci się tutaj film sensacyjny...
Pomysł był autorstwa Drwęckiego i Wieniawy, wymyślony onegdaj na
jednym z wesołych posiedzeń w Ziemiańskiej, na okoliczność gdyby, tak
jak przy sprawie Magnetyzera, trzeba było znów ograniczyć rozmiary
publicznego skandalu. Wybryk podkomisarza Księżyka, pomijając
wszystkie inne jego konsekwencje, świetnie nadawał się na próbę
nowego systemu dezinformacji prasy. Tyle że Jerzy akurat nie był w
nastroju, by docenić przewrotność tej inscenizacji.
Dziennikarze nie do końca dali się przekonać, jednak Szewczyk nie
tracił rezonu.
- Panie reżyserze, ale dlaczego nie uprzedzono okolicznych
mieszkańców?! Są przerażeni tą strzelaniną!
- Uprzedzeni ludzie zachowywaliby się nienaturalnie i nadmierną
swą ciekawością przeszkadzaliby w pracy ekipie - łgał w żywe oczy
były komisarz.
- A właściwie co to dokładnie za film, jaki ma tytuł i kto w nim gra?
Nic mogę zdradzać takich szczegółów przed premierą. Panowie
rozumieją, tajemnica handlowa, konkurencja nie śpi. Wszystkiego
dowiecie się na konferencji prasowej, którą zorganizujemy w swoim
czasie. Zawiadomimy was kiedy. Proszę zostawiać mi wizytówki!
Zauważono Drwęckiego.
- Panie nadkomisarzu, może pan nam uchyli rąbka tajemnicy?
- Ja tu tylko sprzątam - odparł skromnie Jerzy. - Nawet nie jestem
konsultantem.
- Kręciliśmy scenę policyjnej obławy - wtrącił Księżyk.
- Ani słowa więcej! - warknął Drwęcki. - Bo zaraz spytają, jak się
nazywacie, i będziecie mieli zdjęcia z nazwiskiem we wszystkich
gazetach...
- Z prawdziwymi trupami?! - oburzył się ktoś. - Panie, nas tu się
robi w konia!
- Jakie konie?! Jakie trupy?!! - Szewczyk nie posiadał się ze
zdumienia. - Toż to prima sort manekiny! Jakiś nerwus się
przestraszył sosu pomidorowego i sieje panikę. Powiem panom, że
nam taki rozgłos jest bardzo na rękę... Uwaga kamera! Zbliżenie na
nadjeżdżające pojazdy! - zamaszyście pokazał w prawo.
Od strony Chłodnej nadjeżdżał długi konwój sanitarek i karawanów.
- Mam dwie taksówki! - oznajmił Rybczyński, podchodząc do
Drwęckiego i Księżyka. - O, tam stoją - pokazał, a następnie
zapatrzył się na mijające ich karetki pogotowia. - No, tośmy sobie
dzisiaj, panie nadkomisarzu, z przestępczością powalczyli...
2.
Miasto rewolwerowców
- Czy pułkownik Długoszowski już dzwonił? - zapytał Drwęcki,
wchodząc do sekretariatu. Po awanturze na Krochmalnej polityczna
burza była nie do uniknięcia. Zagadkę stanowiło jedynie, ile głów ten
wicher urwie i jak daleko polecą.
Stefania kiwnęła twierdząco.
- Pięć razy, panie nadkomisarzu - oznajmiła i doprecyzowała - z
pańskiego gabinetu. Z tego dwa razy kazał się łączyć z samym
Belwederem.
- Aha... - Jerzy popatrzył z namysłem na własne drzwi. - Zatem
mamy tu już filię Ministerstwa Spraw Wojskowych. Ciekawe, co
dalej?
Sekretarka nie odpowiedziała, a Drwęcki ruszył na spotkanie
przeznaczenia.
- Serwus, Jerzy! - Wieniawa siedział przy jego biurku. Jednak nie
zajął miejsca nadkomisarza, tylko przysunął sobie krzesło dla petenta.
Teraz pułkownik wstał, odkładając do popielniczki zapalonego
papierosa, i energicznie uścisnął rękę przybyłego. - Moje gratulacje!
Niezły Grunwald tam wystawiliście.
- Doprawdy? - zaczął ostrożnie Jerzy. - Naprawdę szczere te
gratulacje? Bo myślałem, że obóz rządzący zazdrośnie strzeże swojego
monopolu na urządzanie strzelanin w stolicy...
- Nam to na rękę - Wieniawa puścił aluzję mimo uszu. - Odkąd
mimo prawomocnego skazania musieliśmy zwolnić Tatę Tasiemkę,
warszawski półświatek poczuł się zbyt pewnie. Zaczynali się robić
bezczelni, więc bardzo dobrze się złożyło, że dostali zdrowo po
łapach. Teraz będą pamiętać, kto tu rządzi. Szkoda tylko, że mnie nie
uprzedziłeś. Śmigły już zaczął histeryzować, że endecja robi zamach
stanu...
- Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem - Drwęcki opowiedział, co
się stało.
Wieniawa słuchał w milczeniu.
- Niezły kozak z tego twojego Księżyka - stwierdził na koniec. - Aż
szkoda, że wojna się już skończyła... No, ale w takim razie nici z
orderów i awansów. Mądrze będzie nie nagłaśniać tej historii, bo
znów się do ciebie przyczepią. Tym razem pod pretekstem, że nie
sprawujesz kontroli nad własnymi ludźmi.
- On nikomu nic...
- Ja to rozumiem - przerwał mu pułkownik - ale tu nie trzeba
dużo zlej woli, żeby wszystko obrócić przeciwko tobie.
W tej sytuacji najlepiej byłoby zatuszować całą sprawę. Ile tam padło
trupów?
- Kilkanaście. I pewnie jeszcze kolejni umrą z ran w szpitalach.
- Za dużo - westchnął ciężko Wieniawa. - Takiej rzeźni w żaden
sposób nie da się ukryć, choćby cenzura stanęła na głowie. Będzie za
wielki szum.
- Co do tego akurat jestem lepszej myśli - uśmiechnął się Drwęcki. -
Pamiętasz naszą rozmowę w Ziemiańskiej na temat kręcenia filmu na
niby? Właśnie dzisiaj ten pomysł wdrożyłem...
- Sądzisz, że dziennikarze dadzą się okpić?
- Aż tacy głupi oni nie są. Jednak wystarczy, że zasiałem w nich
ziarno niepewności. Zanim się poupewniają, uruchomią
informatorów, sprawdzą sprzeczne informacje, minie termin
składania do druku dzisiejszych popołudniówek.
- Któryś z nich może być bystrzejszy i szybszy od innych - zauważył
sceptycznie Wieniawa.
- W ten sposób ten system nie działa - odparł Jerzy. - Żaden
dziennikarz nie pokaże swojemu naczelnemu materiału na pierwszą
stronę bez wcześniejszego porozumienia z konkurencją.
- Żartujesz?!
- Sam byłem zdziwiony, kiedy się o tym dowiedziałem. Tu chodzi o
to, że dziennikarze dostają po kieszeni, jeżeli konkurencja wydrukuje
coś, czego w ich gazecie nie było. Gdyby więc każdy reporter
zatrzymywał zdobyte informacje tylko dla siebie, to od czasu do czasu
miałby materiał na pierwszą stronę przed innymi, ale znacznie
częściej byłby karany obcięciem wierszówek za nieudolność, bo
wszyscy pozostali dziennikarze w Warszawie w tym samym czasie na
pewno dowiedzieliby się o większej liczbie wydarzeń niż on. Dlatego
przed zamknięciem numerów dziennikarska brać nieformalnie
wymienia między sobą zdobyte informacje, zgodnie z zasadą: jeśli ty
nie pomożesz innym dziś, to jutro inni nie pomogą tobie.
- Zatem oni działają jak zbiorowy mózg - stwierdził zasępiony
pułkownik. - Tym bardziej nie mamy szans.
- Ależ skąd! Nie zapominaj, Bolek, że oni jednak ze sobą konkurują,
więc najlepsze informacje zatrzymują tylko dla siebie. Zawsze więc
we wzajemnych kontaktach pozostaje margines nieufności, który
sprawia, że ich współpraca jest powierzchowna. Ten zbiorowy mózg
ma wyraźną paranoję i to właśnie poleciłem wykorzystać moim
ludziom. Jeden z nich udaje, że kręci film, drugi - konkretnie
Sawilski - pilnuje, by wszystkie trupy nie trafiły naraz do jednej
kostnicy. Gdy się z tym uporają, zaczną rozpuszczać sprzeczne plotki
po komisariatach, których policjanci brali udział w akcji. Dzwoniący
tam dziennikarz w jednym dowie się, że na Krochmalnej była
obława, w drugim, że kręcono film, w trzecim, że na planie filmu
zdarzył się wypadek, bo miejscowe opryszki pomyślały, że to
obława... My będziemy upierać się przy filmie z naturalistycznymi
scenami. Zwykle jest tak, że zaufani policjanci, na zasadzie
dżentelmeńskiej umowy, informują wybranych reporterów, gdzie
będzie obława, aby ci mogli w porę znaleźć się na miejscu. Tym
razem wszystko stało się bez uprzedzenia. To wzmoże nieufność i
wątpliwości. Na dodatek prawda o tej sprawie jest taka, że nikt o
zdrowych zmysłach w nią nie uwierzy.
- W końcu jednak dojdą, co było grane.
Projekt oldadki Mariusz Banachowicz Na okładce wykorzystano fotografię Łodzi ze zbiorów BE&W Redakcja - Anna Wawryszuk Korekta Urszula Włodarska Redakcja techniczna Natalia Wielęgowska Edycja Lech Jeż Copyright © by Publicat S.A. MMIX ISBN 978-83-245-8783-4 Wrocław 2009 Wydawnictwo Dolnośląskie 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 oddział Publicat S.A. w Poznaniu tel. 071 785 90 40, fax 071 785 90 66 e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl www.wydawnictwodolnoslaskie.pl opracowanie wersji elektronicznej lesiojot
Spis treści 1. Chicago na Krochmalnej 2. Miasto rewolwerowców 3. Znamiona opętania 4. Ołowiana maska 5. Twarze z otchłani 6. Droga do diabła 7. Szabla dżina 8. Wcielenia Lilith 9. Złota młodzież 10. Między diabłem a dybukiem 11. Kiedy policja bije 12. Wielka łódzka rodzina 13. Bogini zemsty 14. Porwanie 15. Zmiana sojuszów 16. Czarny Lud 17. Imię Boga 18. Otchłań śmierci 19. Miska rumianku 20. Tupecik diabła Epilog
1. Chicago na Krochmalnej Nadkomisarz Jerzy Drwęcki wszedł do swojego gabinetu mechanicznym krokiem lunatyka. Nie dosypial już od kilku dobrych tygodni, czyli od połowy sierpnia, kiedy wrócili z Poznania i warszawskie mieszkanie przy Bema zamieniło się w rzeczpospolitą babską - pieluchy, butelki, wanienki, przewijanie, karmienia, kąpiele, dwie pokojówki na dwie zmiany, babcia Irena na stałe plus kołowrót wizyt - szkolne koleżanki Marysi, dalekie krewne, sąsiadki, pielęgniarka z położną i dyrektorowa Zaslawska ze swoim okultystycznym fraucymerem na dodatek. Samych dobrych rad starczyłoby na trzy sierocińce, zachwytów na dwa siódme nieba. Jednak najgorsze przyszło trzy dni temu, kiedy Jerzy zupełnie przestał sypiać. Dziecko miało kolkę i panie domu zareagowały totalną mobilizacją. Nie żeby jemu też kazano dyżurować. Ależ skąd! On już zrobił, co do niego należało, czyli wziął nowo narodzonego pierworodnego na ręce, następnie podniósł go do góry, czyniąc zadość staropolskiej tradycji, i panu ojcu dziękujemy! Od tej pory miał się nie pętać pod nogami i czekać na postrzyżyny. Do wyłącznej dyspozycji dostał małżeńską sypialnię, bo Marysia wyprowadziła się do pokoju dziecinnego, żeby mąż mógł się spokojnie wysypiać, ale nie dało się zmrużyć oka. Choćby najcichszy płacz niemowlęcia, stłumiony przez drzwi i ściany, natychmiast stawiał Jerzego na równe nogi. I pomyśleć, że na wojnie potrafił spać jak kamień przy grających działach i cekaemach... Zdaniem doktora Banasiewicza, do którego Drwęcki zgłosił się wczoraj, ta psychiczna anomalia spowodowana była właśnie doświadczeniami wojennymi. Tu, ku zdumieniu nadkomisarza, nastąpił
obszerny wykład z dziedziny freudyzmu, konkretnie na temat Erosa, Tanatosa i podświadomości, wygłoszony z gorliwością neofity, a zakończony wypisaniem recepty na jakieś piekielne pigułki nasenne, które jak na złość zadziałały dopiero dziś rano, w momencie gdy Jerzy przekroczył próg urzędu śledczego. Pani Stefania wyglądała jak zjawa z innego świata. Nie zadawała żadnych pytań, starczyło jej jedno spojrzenie na szefa, by od razu zabrała się za parzenie mocnej kawy. Drwęcki dopiero za czwartym razem trafił płaszczem na wieszak i powlókł się za biurko. Leżała na nim tekturowa teczka, z nagryzmolonymi przez kogoś czerwoną kredką słowami: PILNE! TRUDNE! Krótko mówiąc, do kompletu miał jeszcze sprawę, na której połamali sobie zęby podwładni, i teraz jedyną nadzieją śledztwa był nadkomisarz Drwęcki oraz jego znajomość trój- wartościowej logiki profesora Łukasiewicza... Jerzy nie otwierał teczki, siedział i gapił się na nią, marząc jedynie o tym, by złożyć na papierzyskach głowę i odpłynąć w niebyt. - Czy wybrali już państwo imię dla dzidziusia? - zagadnęła Stefania, wnosząc tacę z kawą. - Jeszcze się zastanawiamy - Drwęcki uznał, że rozmowa z sekretarką jest dla niego jedynym ratunkiem. - Tylu mamy w rodzinie zasłużonych przodków, że najpewniej bez trzech imion się nie obędzie... - Spróbował kawy. Była w sam raz do wypicia, widać Stefania przezornie dolała zimnej wody. Wychylił więc filiżankę duszkiem, a sekretarka natychmiast napełniła ją od nowa. - Jednym z nich na pewno będzie Michał. - A czy może być też Rudolf? - rozmarzona Stefania wzniosła oczy ku niebu i położyła na sercu obie dłonie. - Na pamiątkę Rudolfa Valentino... - I to też bierzemy pod uwagę - zapewnił Jerzy, nadstawiając filiżankę po kolejną repetę. - Ale czy nie wolałaby pani zarezerwować tego imienia dla własnego syna? Chyba się z mężem staracie? - No... ja nie wiem... jeszcze... - Stefania mimochodem dotknęła brzucha, po czym zawstydzona tym gestem poczerwieniała mocno i
niezwłocznie zmieniła temat. - A pan nadkomisarz miał z tym swoim brakiem snu iść do lekarza. - I poszedłem. - A co doktor powiedział, jeśli można wiedzieć? - Bardzo dużo mówił, ale zrozumiałem z tego tyle, że dla duchowej równowagi powinienem teraz kogoś zabić... - No co też pan mówi?! - obruszyła się sekretarka. - Nie wypada nawet tak żartować! - Podobno takie są najnowsze ustalenia współczesnej psychologii. - Sami Żydzi i bolszewicy! - nadąsała się Stefania. - Pewnie jeszcze to ten Freud wymyślił, tak?! - Zgadza się. - Ze zbereźnik, to słyszałam, ale żeby morderstwo na receptę zapisywać?! Ku czemu ten świat idzie, panie nadkomisarzu? Jeszcze kawy? - Tak, poproszę. - I jak? Już panu lepiej? - Jeśli mnie apopleksja z nadciśnienia nie trafi, to się może obudzę... Dziękuję. A z tym zabijaniem, pani Stefanio, to chyba jednak coś jest na rzeczy. Tylu ludziom człowiek na wojnie i w policyjnej służbie życie odebrał, a tylko jedno nowe teraz dał. Brak równowagi jest widoczny, nie da się ukryć. - Zabić w obronie ojczyzny i jej obywateli to przecież nie grzech - stwierdziła z powagą sekretarka. - Nie ma zatem powodu, żeby Pan Bóg miał się gniewać. A może to złe duchy tych bolszewików i złoczyńców, co się Boga wyrzekli i bez sakramentów skonali, tak pana nadkomisarza teraz męczą? Z zazdrości o dzieciąteczko niewinne, które jeszcze wszak nie ochrzczone... - Oj, co też pani opowiada, pani Stefanio! - Prawdę mówię, panie nadkomisarzu. Chyba pan nie zaprzeczy, że złe duchy istnieją? Wie pan, moja sąsiadka, Żydówka, ale porządna, opowiadała mi o takim ichnim dybuku, co na cmentarzu w pannę młodą przed ślubem wstąpił...
- Pani Stefanio, na miłość boską! Toż ona pani nie żadną wiedzę tajemną przekazywała, tylko sztukę teatralną opowiadała. Ma tytuł Dybuk i grają ją teraz z wielkim powodzeniem w żydowskich teatrach w całej Polsce. Mogłaby się pani kiedyś wybrać z mężem. - Jak mamy się wybrać - wzruszyła ramionami - skoro żadne z nas tego ich szwargotania nie rozumie?! Ale widzę, że pan nadkomisarz wreszcie się obudził. - Rzeczywiście, pani Stefania doprawdy potrafi człowieka przyprawić o jasność umysłu. - To bardzo się cieszę - zaczęła zbierać zastawę i puściła oko. - Ale wszystkich w urzędzie ostrzegę, żeby się panu nadkomisarzowi teraz nie narażali... W sekretariacie zadzwonił telefon. - Już odbieram! - Stefania wybiegła, zostawiając otwarte drzwi. - Słucham, urząd śledczy, gabinet pana nadkomisarza Drwęckiego... Tak... - słuchała chwilę. - O, Boże! Natychmiast! Panie nadkomisarzu, łączę! Jerzy chwycił słuchawkę. Pierwsze, co usłyszał, to był odgłos wystrzału, stłumiony, ale wyraźny. Zaraz potem sapanie zdyszanego człowieka usiłującego nabrać tchu. - Melduje się... posłusznie... posterunkowy Wasiluk... dwunasty komisariat... wielmożny pan nadkomisarz? - Tak, słucham! - No bo my tu, ten tego... - Gadajcie do rzeczy, Wasiluk! Po pierwsze, gdzie? - Ja dzwaniu ze sklepu bławatnego... - policjant najwyraźniej z nerwów zapomniał polskiego. W tle padły kolejne strzały. - Gdzie strzelają? - Na Krochmalnej, pod osiemdziesiątym... na rogu Wroniej, znaczy się, tym rogu, co jest bliżej Chłodnej, a od strony Woli... my tam bandycką melinę naszli... znaczy się to nie sam róg, tylko tak o jedną kamienicę dalej od rogu... - Słuchajcie, Wasiluk - powiedział Drwęcki tonem jak do
wystraszonego dziecka. - Rozumiem, że już w gorszy zaułek w Warszawie nie mogliście wleźć, ale weźcie teraz głęboki wdech, a potem mówcie spokojnie i do rzeczy... - Ale jakże spokojnie, kiedy tam pan komisarz Księżyk ginie! Ja względem pomocy dzwonię... Nam odsiecz nużna... potrzebna pomoc znaczy... - Podkomisarz Księżyk?! A skąd on się tam wziął?! - Powiedział, że potem się wytłumaczy. Teraz... - Dobrze, zrozumiałem, jedziemy do was! - Sława Bohu! Nu, to ja biegnę ku nim... - połączenie przerwano. - Sawilski, Rybczyński, Maciewicz, natychmiast do mnie! - huknął Drwęcki na całe gardło. Zjawili się w pół minuty. - Kto wysłał Księżyka na akcję na Krochmalną i dlaczego ja o tym nic nie wiem? Sawilski z Rybczyńskim popatrzyli po sobie nawzajem i pokręcili przecząco głowami. - Dobrze, potem pogadamy. Przodowniku Maciewicz, bierzcie swoich ludzi z bronią długą. - Tak jest, panie nadkomisarzu! Mamy wziąć te maszynki, co je pan nadkomisarz z Ameryki sprowadził? - Po to je macie! Biegiem! - A może lepiej zawezwać grupę szturmową z Komendy Głównej? - zaoponował Sawilski. - To raczej robota dla nich, my podobno jesteśmy od myślenia... - Za długo by trwało! - Drwęcki chwycił płaszcz i kapelusz. - Zresztą, zapytaliby mnie najpierw, co moi ludzie tam robią. i co bym odpowiedział...? Pan, panie Sawilski, dopilnuje Szewczyka, niech zajmie się tym, co mówiliśmy wcześniej, żeby nas dziennikarze nie obsmarowali. Będzie wiedział, o co chodzi. Za trzy minuty wszyscy mają być w samochodach! Cztery zawodzące syrenami czarne ople, przejeżdżając pędem przez plac Teatralny, postawiły dęba pół tuzina dorożkarskich koni. Na
Senatorskiej wywołały panikę wśród przechodniów, na Bankowym cała kolumna omal nie staranowała tramwaju, który zdążył wyhamować w ostatniej chwili, i wjechała w Elektoralną, nie tracąc prędkości ani szyku. Tu jednak skończył się asfalt, a hałas kół na granitowej kostce w duecie z wyciem syren sprawił, że nie było mowy dopytać się o jakiekolwiek wyjaśnienia. Drwęcki słyszał ledwie własne myśli. Na skrzyżowaniu Żelaznej z Chłodną mieli duże szczęście, bo akurat z żadnej z czterech możliwych stron nie nadjechał tramwaj. Kiedy skręcili z Chłodnej we Wronią, ta była już pusta jak wymiótł, ani żywej duszy. I nic dziwnego, bo na najbliższej przecznicy toczyły się regularne walki uliczne... Od strony bazaru Kercelego, lawą, środkiem Krochmalnej, z całym fasonem nacierała pstrokata apaszowska ferajna - kilkunastu chłopa w kraciastych cyklistówkach i marynarkach w pepitkę, uzbrojonych w pistolety, obrzyny oraz jedną dubeltówkę, niestety, nieoberżniętą, a więc z zasięgiem, jaki fabryka dała. Strzelali przed siebie raz po raz. Z tyłu kusztykał jakiś dziadyga z harmonią, zasuwając od ucha skoczną polkę na melodię ojra-ojra... Trzech zdezorientowanych mundurowych czaiło się za narożem domu na skrzyżowaniu z Wronią, odstrzeliwując się na oślep. Jak się okazało, zupełnie nie wiedzieli, o co chodzi. Przybiegli na odgłos palby, a następnie widząc, w co się wpakowali, zamierzali poddać tyły, przed czym powstrzymała ich w ostatniej chwili odsiecz z Daniłowiczowskiej. - Maniewski, skręcajcie w Krochmalną, pod numer osiemdziesiąt! - rozkazał Drwęcki kierowcy. - Gazu! Breneka z dubeltówki rozwaliła im przednią szybę. - Jak w dwudziestym roku! - ucieszył się Maniewski, nie przepuszczając okazji wygłoszenia swojej ulubionej sentencji. - Tak się wtedy taczanką jeździło! Po kozacku zawinął samochodem w poprzek ulicy, a pozostałe wozy poszły w jego ślady, tworząc barykadę przed wskazanym adresem. Oczywiście sekundę później zostali całkiem bez szyb. Z ronda kapelusza Drwęckiego wyczołgującego się rakiem z samochodu spadł deszcz
odłamków szkła. - Wszyscy cali?! - Jerzy, kryjąc się za błotnikiem, przeładował swojego colta 1911. - Nie całkiem - syknął Maniewski. - Mnie zaczepiło... - pokazał plamę krwi na lewym ramieniu. - Nie zmieściłem się pod kierownicą... - Przyłóżcie na razie jakąś chustkę... Uwaga, drużyna! Na trzy wszyscy razem grzejemy do nich, ile wlezie! Raz! Dwa!... Trzy! Jednocześnie wychylili się zza samochodów i zaczęli strzelać z pistoletów, rewolwerów i karabinów, co kto miał. Przyłączyli się do nich mundurowi zza rogu. Atakujący rozpierzchli się po bramach i zaułkach parzystej strony Krochmalnej. Zostawili na bruku dwóch swoich, jednak nie odpuścili i dalej zaciekle odpowiadali ogniem. Dziadek z harmonią umknął pod fabryczny mur po przeciwnej stronie ulicy i schował się za skrzynką z piaskiem do posypywania chodników, ale nie przestał grać. Zmienił tylko melodię na rzewne Oj, kobietki! - Maciewicz! Co jest z wami, do jasnej cholery?! - wściekł się Drwęcki. - Melduję, że zaciął się, ścierwo! - odkrzyknął przodownik, bezradnie szarpiąc się z zamkiem automatycznego amerykańskiego thompsona, wzór 1921, z bębnowym magazynkiem na sto naboi. - Gdzie drugi?! - Zatrzasnął się w bagażniku... - odpowiedział płaczliwie jeden z policjantów. - Cholerni durnie! Tylko aresztantów pałować umiecie! - nadkomisarz darował sobie dalsze kazania i zgięty wpół wbiegł do bramy pod osiemdziesiątym. Na chodniku przed kamienicą Jerzy zauważył krwawy ślad - ciąg czerwonych odcisków podeszwy prawego buta skręcających do bramy. Człowiek tak znaczący swą drogę musiał być poważnie ranny w stopę. W bramie woń prochowego dymu mieszała się ze smrodem skisłego
moczu. Broniło się tu dwóch policjantów po cywilnemu. Właściwie jeden, bo drugi, ranny w pierś, dysząc chrapliwie, siedział pod ścianą wyłożoną lśniącą, błękitną glazurą z jakimś antycznym motywem. Krwawy trop biegł dalej mimo postrzelonego. - Gdzie podkomisarz Księżyk?! Wywiadowca bez słowa pokazał w głąb podwórza. Było przechodnie. Drwęcki przebiegł je, postępując za śladem krwi, i na końcu przejścia na następne podwórko zastał podkomisarza w pozie iście westernowej - stojącego frontem do czarnych charakterów, na szeroko rozstawionych nogach, z rozwianym płaszczem i podniesioną do góry głową. O ramię Księżyk opierał długolufy pistolet Mausera, przekształcony w karabinek za pomocą kabury przyczepionej do rękojeści i służącej teraz jako kolba. U stóp Strzelca leżało mnóstwo mosiężnych łusek i kilka zużytych magazynków. Wokół unosił się ceglano-gipsowy pył ze zrytych rykoszetami ścian wewnętrznej bramy, wszędzie poniewierały się szczątki potrzaskanej kulami glazury, dla odmiany seledynowej. Młody policjant stojący pośrodku tego bałaganu nie był nawet draśnięty. Nie sposób było wątpić, że skurczybyk jest w czepku urodzony, jak zwykli o nim mówić koledzy z urzędu. - W samą porę, panie nadkomisarzu! - ucieszył się Księżyk. - Zostały mi już tylko trzy naboje. - Jak wygląda sytuacja? - Drwęcki stanął obok z coltem trzymanym oburącz na wysokości twarzy. Na razie darował sobie wyjaśnianie niesfornemu podwładnemu, co mu zrobi w trybie służbowym oraz pozasłużbowym, kiedy już będzie po wszystkim. Byłyby to wywody zbyt obszerne jak na tę chwilę. - Oficyna z prawej, okno od klatki schodowej na drugim piętrze! Jerzy spojrzał w tamtą stronę. Krwawy trop prowadził właśnie do tej klatki. Wskazane okno było szeroko otwarte, a słońce stało akurat dokładnie na wprost, dobrze oświetlając schody. Leżał na nich nieruchomo mężczyzna w kałuży krwi, drugie ciało było wyżej, na podeście trzeciego piętra. - Próbowali uciekać na dach, bo tamtędy mieli przejście na
sąsiednią posesję przy Chłodnej, ale ich nie puściłem - wyjaśnił podkomisarz. - Melina jest na pierwszym piętrze. Okna ma dwa, jedno wychodzi na nas, to to z rozbitą szybą, drugie jest naprzeciwko tych szop po lewej. Właśnie przed chwilą stamtąd skakali na ich dachy. Zdjąłem dwóch, a jednego w powietrzu! - pochwalił się. Drwęcki zauważył kolejne, nienaturalnie skręcone zwłoki, leżące w cieniu pod ścianą kamienicy. Ostatnia ofiara Księżyka spoczywała na pokrytej papą komórce, ale ponieważ dach sąsiedniej był nieco wyższy, widać było tylko zwisającą bezwładnie rękę. - Ilu ich tam jeszcze jest? - spytał nadkomisarz. - Czterech ukryło się w komórce, tej, na której leży trup. Bałem się, że mają tam jakieś tajne przejście, ale nie, oni nadal tam są, słychać, że coś robią, nie wiem co. W mieszkaniu też ktoś został, dwóch albo trzech, w tym jeden trafiony. Mam tu wszystko pod obstrzałem, ale nie mogę się stąd nigdzie ruszyć, choćby na krok. Na szczęście oni kiepsko strzelają... - Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma! - podsumował Drwęcki. - Chcieliśmy dopaść we trzech jednego, panie nadkomisarzu, ale na miejscu okazało się, że jest ich dziesięciu, no i się nas nie przestraszyli... Na dodatek, na melinie był telefon, więc jeszcze zadzwonili po pomoc. - Nie ma to jak doskonałe rozpoznanie terenu i przygotowanie akcji, podkomisarzu Księżyk - mruknął z przekąsem Drwęcki. - Jak miałem dobrze rozpoznać teren, skoro z góry odsunął mnie pan od wszelkich śledztw prowadzonych na Dzikim Zachodzie i w ogóle zabronił mi zbliżać się do Kercelaka? - spytał z urazą podwładny. - Jednak się zbliżyliście... - Postanowiłem, panie nadkomisarzu, zdobyć medal cesarzowej Marii Teresy, ten, co go przyznawali za niesubordynację, która doprowadziła do wygrania bitwy. - Skoro tak dobrze znacie historię, Księżyk, to może dotarło do was,
że zabory już się skończyły? Poza tym jesteście naprawdę pewni, że zasłużyliście na jakiś medal...? O cholera! Drzwi wskazanej przez Księżyka komórki otworzyły się na oścież i na podwórko z warkotem silnika wytoczyła się lśniąca chromem i niklem, granatowa jak nocne niebo i równie monumentalna hispano-suiza. Reprezentacyjna limuzyna zaczęła wykręcać w ich stronę z jasnym zamiarem rozjechania obu policjantów i wyrwania się z matni. Zważywszy, że miała gabaryty i masę czołgu, nadawała się do tego zadania doskonale. - Niech pan pilnuje schodów! - krzyknął Księżyk. - Ja ich powstrzymam! - Trzema pociskami? - wyrwało się Jerzemu. Kierowca wymanewrował samochodem, ustawiając go dokładnie naprzeciw podkomisarza i dodał gazu. Maszyna skoczyła naprzód z piskiem opon. Do pokonania miała dystans dwudziestu metrów, a to po uwzględnieniu szybkostrzelności mauzera w praktyce dawało Księżykowi tylko jeden strzał... - Niespodzianka! - wrzasnął nadbiegający przodownik Ma- ciewicz i wygarnął z biodra długą serią w chłodnicę hispano-suizy. Huk automatu Thompsona w studziennym podwórku był ogłuszający jak artyleryjska kanonada. Bryzgi metalu, szkła, lakieru odleciały od limuzyny, jakby trafił ją granat. Maciewicz, nie przestając strzelać, obchodził nadjeżdżający samochód z prawej, skupiając ogień na kierowcy. Sekundę później uderzenie strugi jedenastomilimetrowych pocisków wyrwało z fotela skulonego za kierownicą nieszczęśnika i rzuciło nim na tylne siedzenia. W następnej sekundzie jego mózg rozbryzgnął się po wewnętrznej powierzchni ocalałych szyb, które zaraz się rozpadły. Samochód skręcił bezwładnie i wyrżnął w mur. Silnik zgasł. Przodownik Maciewicz jednak nie odpuszczał. Przerwał ogień tylko na chwilę, by podrzucić broń do ramienia. Przy tym okazało się, że strzelając, improwizuje sobie do taktu automatu zjadliwy wierszyk: - Amerykańska technika, co błyska i prztyka... - podszedł szybko do
wozu - krawaty wiąże, przerywa ciąże... - pruł teraz po siedzeniach i podłodze, niemal wkładając lufę do środka. Miotały się tam konwulsyjnie ręce i nogi pasażerów. Drwęcki krzyknął, by przerwać ogień, ale nawet sam siebie nie usłyszał. Księżyk na migi pokazał mu klatkę schodową. Pobiegli. Drzwi, pod którymi kończył się ślad krwawych odcisków buta, były zamknięte na głucho i solidnie. Wytrzymały dwa kopniaki z rozbiegu. - Panowie pozwolą! - Maciewicz był już przy nich, zmieniając magazynek. - Zaraz zobaczymy, czy solidnie wpuścili zawiasy... - Znów zaczął cedzić przez zęby dytyramb na cześć swego automatu: - Stuka, puka... - zarepetował - zrazy zwija i kiecki podwija... Po odstrzeleniu zawiasów drzwi same runęły do przedpokoju. Z tynkowej kurzawy poleciała w ich kierunku butelka z benzyną i wetkniętą w szyjkę zapaloną szmatą. Maciewicz uchylił się, Drwęcki schwycił ją w locie, upuszczając własny pistolet. Błyskawicznie wyszarpnął płonący knot, rzucił na podłogę i zadeptał. - Pan to odstawi gdzieś na bok - oddał butelkę Księżykowi, energicznie popluwając na palce. - Tylko straży pożarnej nam tu jeszcze brakowało... - Podniósł colta. - Wchodzimy! W zabałaganionym pokoju, pod rozbitym oknem leżał kolejny trup z otwartymi ustami pełnymi krzepnącej krwi. Księżyk jak zwykle nie zmarnował pocisku. Poza tym nie było widać nikogo. Coś skrzypnęło... - Szafa! - zawołał podkomisarz. Drzwi okazałej mieszczańskiej szafy otworzyły się kopnięte od środka. Siedział w niej mężczyzna bez prawego buta, z nagą stopą okręconą grubo przesiąkającym bandażem. W dłoni trzymał brauninga. - Rzuć broń! - krzyknął Drwęcki. Mężczyzna nie posłuchał, ale widząc trzech uzbrojonych policjantów, zawahał się ułamek sekundy, nie wiedząc, do którego wycelować najpierw. Drwęcki miał najlepszą pozycję. Płynnym ruchem uniósł pistolet i strzelił tamtemu między oczy. Księżyk, choć nie było to już konieczne,
podszedł i poprawił jeszcze dwa razy. Nadkomisarz dobrze zapamiętał zawziętość malującą się na twarzy podwładnego. - Nie strzylać! Poddaję się! - zawołał ktoś w drugim pokoju. Maciewicz ruszył tam z sardonicznym uśmieszkiem. - Zurawiejki śpiewa i piwa dolewa... - zanucił. - Dość zabijania! - syknął Jerzy i odepchnął przodownika na bok. - Wychodź z rękami w górze! - zawołał. Opryszek zrobił, co kazano. Księżyk założył mu kajdanki. - Maciewicz, wyprowadzicie aresztanta i przekażecie go komisarzowi Rybczyńskiemu. Żywego! - podkreślił. - Potem ze swoją maszynką przydacie się jeszcze na ulicy. A temu durniowi, który zatrzasnął swój automat w bagażniku, powiedzcie, że skopię mu tyłek osobiście! - Panie nadkomisarzu, pan się zmiłuje! Ja już temu szczylo- wi detalicznie objaśnił, w jakich ponurych okolicznościach przyrody matka jego zrodziła. Kazałem wydostać broń, choćby miał własnymi zębami ten bagażnik roztworzyć. Od Krochmalnej dobiegło stłumione staccato drugiego thompsona. - I widzi pan nadkomisarz! - ucieszył się przodownik. - Posłuchał, bestia, rozkazu! - Dobra - machnął ręką Drwęcki. - Róbcie swoje! Zostawszy sam na sam z Księżykiem, Jerzy podszedł do trupa w szafie, przyklęknął i uważnie przyjrzał się twarzy pokrytej czerwonymi zaciekami. - Zbigniew Nowacki, pseudo Kurwimiś alias Grucha... - stwierdził po chwili. - Widzę, podkomisarzu Księżyk, że znajdujecie szczególne upodobanie w zabijaniu sutenerów. To już drugi w waszej karierze, przynajmniej o ile mi wiadomo. - Sukinsyn handlował nieletnimi, nawet całkiem małymi dziewczynkami - wycedził z nienawiścią Księżyk. - I jeszcze kpił sobie z nas w żywe oczy, jawnie urzędując na Kercelaku... - Wiem! - uciął nadkomisarz. - Prowadził biuro pod szyldem „Praca dla niewinnych panienek”. Dlaczego ma zranioną nogę?
- Strzeliłem mu w stopę na bazarze. - Co takiego? - Drwęcki z lodowatym spokojem upewnił się, że dobrze słyszy. - Nie dość, że mimo mojego wyraźnego zakazu weszliście na teren Kercelaka, to jeszcze użyliście tam broni palnej? W takim tłumie?! Narażając życie wielu niewinnych ludzi?! - Niby dlaczego bandziory zawsze mają być sprytniejsze od nas? Ta reguła, że na bazarze Kercelego nie wolno nikogo aresztować, jest do chrzanu, panie nadkomisarzu! Znalazłem na to sposób i mogę wszystko wyjaśnić. - Obyście zdołali. - Po pierwsze, pan zakazał mi chodzić na Kercelak, żeby nie narażać mnie na dintojrę, kiedy zabiłem tego Rudiego. Uznałem jednak, że własne życie mam prawo zaryzykować. - A cudze? Kobiet na zakupach? Ich dzieci? - Dokładnie wszystko zaplanowałem, panie nadkomisarzu. Ten łajdak prawie nie ruszał się z Kercelaka, a jeśli znikał, to nie wiadomo kiedy i gdzie. Musiałem więc go zmusić, żeby wyszedł pod moją kontrolą. Lufę pistoletu owinąłem grubym ręcznikiem i ukryłem pod płaszczem. Nigdy wcześniej tam nie byłem, to i nikt mnie nie poznał i nie zaczepiał. Kiedy się mijałem z Nowackim w alejce między straganami, nieznacznie strzeliłem mu w but i poszedłem dalej. W powszechnym roz- gwarze nikt nie zwrócił uwagi. Nawet on sam nie zorientował się od razu. Myślał, że nadepnął na jakiś gwóźdź... Najpierw głośno wyklinał, a potem powlókł się na melinę na opatrunek. A my wtedy za nim, panie nadkomisarzu. Jak pan widział, ślad zostawiał wyraźny... - Skąd wzięliście tych dwóch pomagierów? - Z dwunastego komisariatu. Namówiłem. Myśleli, że to uzgodniona akcja. Proszę ich nie winić, wszystko biorę na siebie. - Zobaczymy, czy dacie radę udźwignąć... Ale skąd, do diabła, przyszło wam do głowy, żeby niczego z nikim nie uzgadniać i działać na własną rękę?!
- Bo pan nadkomisarz na pewno by nie pozwolił. Pan teraz zawsze trzyma się zasad. Już nie to, co kiedyś... Drwęcki zmełł w ustach przekleństwo. - Zapomnijcie, Księżyk, że was lubiłem. Jesteście zawieszeni! Otwarte pozostaje tylko pytanie, za jaką część ciała... Dowiecie się tego w ciągu kilku najbliższych godzin. - Jestem do pańskiej dyspozycji, panie nadkomisarzu. Ja naprawdę nie spodziewałem się, że wyniknie z tego taka chicagowska jatka... Przykro mi. - Teraz wam przykro?! Skoro zobaczyliście, że tamci mają przewagę, nie mogliście im odpuścić? Nie przyszło wam do głowy, że oni na swoim terenie będą walczyć do upadłego, żeby nie stracić honoru? Musieliście koniecznie się stawiać i narażać ludzi? Nas i ich, bo przestępca też człowiek. Nie mogliście zaczekać na inną okazję? Pytania pozostały bez odpowiedzi. Księżyk spuścił wzrok. - Dobrze! - syknął Drwęcki. - Dobrze, że nic nie mówicie! Bo jak nic użyłbym to przeciw wam. Idziemy! Na Krochmalnej było już po wszystkim. Niezawodny jak zawsze komisarz Rybczyński, kiedy tylko zyskali przewagę ognia, przeprowadził energiczny kontratak i zanim napastnicy rozproszyli się po zaułkach warszawskiego Dzikiego Zachodu, udało mu się ująć pięciu z nich. Do tego bandyci zostawili na ulicy czterech zabitych i dogorywających. Po stronie policji nikt nie zginął, ale mieli w sumie dziesięciu lżej i poważnie rannych. Ponadto zanosiło się, że przez najbliższe tygodnie na miejsca zbrodni będą jeździć na rowerach, bo żaden ze służbowych opli nie nadawał się do użytku. - Wezwijcie taksówki, byśmy mieli czym wrócić - zdecydował Jerzy, wysłuchawszy raportu Rybczyńskiego. Zza skrzynki z piaskiem wyłonił się znajomy dziadek z harmonią i ruszył ku nim z kapeluszem w ręku. - Panowie władza! Panowie ferajna! Chyba nie pożałujecie staremu za pracę w ciężkiech dla zdrowia warunkach? Maciewicz chciał go przegonić, ale Drwęcki powstrzymał przodownika
i pierwszy wrzucił do kapelusza srebrne dwa złote. - No nie może być! - wybuchnął jeden z opryszków, stojący obok z rękami w górze. - Nie uchodzi, żeby za przygrywkie do takiego tańca glina dawała więcej od ferajny! Dajcie mnie sięgnąć do kieszeni, a dam piątala! - Ani mi się waż! - potrząsnął thompsonem ten młodzik od bagażnika, nadrabiając niedawny blamaż nadgorliwością. - Nic nie szkodzi... poradzę sobie... - dziadek zręcznie wsunął hojnemu ofiarodawcy rękę w kieszeń. - O, proszę! Jest mój piątalek, zgodnie z umową! - pokazał wszystkim wyjętą monetę. Chuchnął na nią i schował. - No, no! - stwierdził z podziwem inny z aresztowanych. - Od razu skubany wiedział, w której kieszeni szukać... Sza- coneczek dla starej doliniarskiej szkoły! - Eee, paluchi już nie te - westchnął ciężko dziadek - teraz człekowi została się tylko harmoszka i jemerytura... No panowie władza, chyba się jeszcze dorzucicie? - kontynuował kwestę. - A my, dziadku, niby za co mamy płacić? - wzbraniali się policjanci. - Wszak to im żeście grali! Nie władzy! - Toż niby co ja miałbym dla samej władzy grać? Boh cara chrani czy jak?! - obruszył się staruszek. - Po warsiawsku się gra dla wszystkiech ludzi, co mają ucho muzykalne. A może tak jeszcze co? Co byśta chłopaki tak na sam koniec chcieli?! - Może Kto się lubi, ten się czubi? - parsknął któryś z ferajny. - Lepiej by z większem fasonem w ten Pawiak iść - zaoponował inny. - A ni ma sprawy! Wobec tego będzie Na Pawiakul - dziadek z powagą poprawił instrument i zaciągnął: Na Pawiaku miałem brata, Na Pawiaku była mama, Przyłączyły się inne głosy:
Na Pawiaku siedział tata! Na Pawiaku babcia sama. Na Pawiaku ciocie obie. I wujaszek też był czynny, Bo w tej dobie, ach, w tej dobie! Pawiak dla nas dom rodzinny! - Cicho, ferajna! - wrzasnął nagle opryszek, którego Drwęcki aresztował w mieszkaniu. - To jest ten skurczysyn, przez którego oni tam wszyscy wyginęli! I Bedłka, i Kicha, Rzemyk, Zajobek... no wszyscy, co do jednego! Sam widziałem! Przez tego tu! - Obie skute ręce wyciągnął w kierunku Księżyka, który dopiero teraz wyszedł z bramy. Podkomisarz pomagał tam opatrywać rannego kolegę. Romantyczno-melancholijny nastrój zniknął w okamgnieniu. - Już nie żyjesz, glino! - zaczęli wrzeszczeć jeden przez drugiego. - Pomścimy naszych! Honorowo czy niehonorowo! Dintojra nad dintojrą! Choćby zdechnąć przyszło, a ze sobą weźmiemy! - Zamknąć mordy! Bo wszystkie flaki wypruję! - zdenerwowany Maciewicz złożył się do strzału. - Czekajcie, ferajna! Ja będę mówił! - zaprowadził spokój jeden ze starszych bandytów i zwrócił się do Drwęckiego: - Panie nadkomisarzu, my się znamy i szanujemy, pan jesteś gość charakterny, ale dla tego frajera żadnego życia w stolicy ani na tym świecie już ni ma. Wasze prawo nas łapać i sadzać, ale żeby tyłu naszych ot tak ukatrupić, tego za nic nie odpuścimy. Dowiemy się, kto on i skąd on! Nie podarujemy. Jak nie my , to kamraci. Inaczej być nie może! Dintojra nad dintojrami! Poparł go zgodny pomruk towarzyszy. - Wola rządzi! Wola sądzi! - rozległy się krzyki. Księżyk chciał coś odpowiedzieć, ale Drwęcki chwycił go za rękaw. - Ani słowa! - syknął. - Idziemy stąd! Ale już! Szybkim krokiem dotarli do skrzyżowania z Wronią. Wylot Krochmalnej odcinał już szereg mundurowych policjantów. Za
kordonem kłębiła się gromada kompletnie zdezorientowanych reporterów warszawskich gazet. Swoje zrobiła komedia odgrywana tutaj przez byłego komisarza Szewczyka, który dopiero na emeryturze odkrył swoje powołanie i wszechstronnie rozwinął wrodzony talent do robienia rzeczy na niby. Razem z dwoma pomocnikami, blaszaną tubą oraz kamerą na wysokim trójnogim statywie sterczącą nad głowami tłumu całkiem przekonująco sugerował, że kręci się tutaj film sensacyjny... Pomysł był autorstwa Drwęckiego i Wieniawy, wymyślony onegdaj na jednym z wesołych posiedzeń w Ziemiańskiej, na okoliczność gdyby, tak jak przy sprawie Magnetyzera, trzeba było znów ograniczyć rozmiary publicznego skandalu. Wybryk podkomisarza Księżyka, pomijając wszystkie inne jego konsekwencje, świetnie nadawał się na próbę nowego systemu dezinformacji prasy. Tyle że Jerzy akurat nie był w nastroju, by docenić przewrotność tej inscenizacji. Dziennikarze nie do końca dali się przekonać, jednak Szewczyk nie tracił rezonu. - Panie reżyserze, ale dlaczego nie uprzedzono okolicznych mieszkańców?! Są przerażeni tą strzelaniną! - Uprzedzeni ludzie zachowywaliby się nienaturalnie i nadmierną swą ciekawością przeszkadzaliby w pracy ekipie - łgał w żywe oczy były komisarz. - A właściwie co to dokładnie za film, jaki ma tytuł i kto w nim gra? Nic mogę zdradzać takich szczegółów przed premierą. Panowie rozumieją, tajemnica handlowa, konkurencja nie śpi. Wszystkiego dowiecie się na konferencji prasowej, którą zorganizujemy w swoim czasie. Zawiadomimy was kiedy. Proszę zostawiać mi wizytówki! Zauważono Drwęckiego. - Panie nadkomisarzu, może pan nam uchyli rąbka tajemnicy? - Ja tu tylko sprzątam - odparł skromnie Jerzy. - Nawet nie jestem konsultantem. - Kręciliśmy scenę policyjnej obławy - wtrącił Księżyk. - Ani słowa więcej! - warknął Drwęcki. - Bo zaraz spytają, jak się nazywacie, i będziecie mieli zdjęcia z nazwiskiem we wszystkich
gazetach... - Z prawdziwymi trupami?! - oburzył się ktoś. - Panie, nas tu się robi w konia! - Jakie konie?! Jakie trupy?!! - Szewczyk nie posiadał się ze zdumienia. - Toż to prima sort manekiny! Jakiś nerwus się przestraszył sosu pomidorowego i sieje panikę. Powiem panom, że nam taki rozgłos jest bardzo na rękę... Uwaga kamera! Zbliżenie na nadjeżdżające pojazdy! - zamaszyście pokazał w prawo. Od strony Chłodnej nadjeżdżał długi konwój sanitarek i karawanów. - Mam dwie taksówki! - oznajmił Rybczyński, podchodząc do Drwęckiego i Księżyka. - O, tam stoją - pokazał, a następnie zapatrzył się na mijające ich karetki pogotowia. - No, tośmy sobie dzisiaj, panie nadkomisarzu, z przestępczością powalczyli...
2. Miasto rewolwerowców - Czy pułkownik Długoszowski już dzwonił? - zapytał Drwęcki, wchodząc do sekretariatu. Po awanturze na Krochmalnej polityczna burza była nie do uniknięcia. Zagadkę stanowiło jedynie, ile głów ten wicher urwie i jak daleko polecą. Stefania kiwnęła twierdząco. - Pięć razy, panie nadkomisarzu - oznajmiła i doprecyzowała - z pańskiego gabinetu. Z tego dwa razy kazał się łączyć z samym Belwederem. - Aha... - Jerzy popatrzył z namysłem na własne drzwi. - Zatem mamy tu już filię Ministerstwa Spraw Wojskowych. Ciekawe, co dalej? Sekretarka nie odpowiedziała, a Drwęcki ruszył na spotkanie przeznaczenia. - Serwus, Jerzy! - Wieniawa siedział przy jego biurku. Jednak nie zajął miejsca nadkomisarza, tylko przysunął sobie krzesło dla petenta. Teraz pułkownik wstał, odkładając do popielniczki zapalonego papierosa, i energicznie uścisnął rękę przybyłego. - Moje gratulacje! Niezły Grunwald tam wystawiliście. - Doprawdy? - zaczął ostrożnie Jerzy. - Naprawdę szczere te gratulacje? Bo myślałem, że obóz rządzący zazdrośnie strzeże swojego monopolu na urządzanie strzelanin w stolicy... - Nam to na rękę - Wieniawa puścił aluzję mimo uszu. - Odkąd mimo prawomocnego skazania musieliśmy zwolnić Tatę Tasiemkę, warszawski półświatek poczuł się zbyt pewnie. Zaczynali się robić bezczelni, więc bardzo dobrze się złożyło, że dostali zdrowo po łapach. Teraz będą pamiętać, kto tu rządzi. Szkoda tylko, że mnie nie
uprzedziłeś. Śmigły już zaczął histeryzować, że endecja robi zamach stanu... - Szczerze mówiąc, sam nie wiedziałem - Drwęcki opowiedział, co się stało. Wieniawa słuchał w milczeniu. - Niezły kozak z tego twojego Księżyka - stwierdził na koniec. - Aż szkoda, że wojna się już skończyła... No, ale w takim razie nici z orderów i awansów. Mądrze będzie nie nagłaśniać tej historii, bo znów się do ciebie przyczepią. Tym razem pod pretekstem, że nie sprawujesz kontroli nad własnymi ludźmi. - On nikomu nic... - Ja to rozumiem - przerwał mu pułkownik - ale tu nie trzeba dużo zlej woli, żeby wszystko obrócić przeciwko tobie. W tej sytuacji najlepiej byłoby zatuszować całą sprawę. Ile tam padło trupów? - Kilkanaście. I pewnie jeszcze kolejni umrą z ran w szpitalach. - Za dużo - westchnął ciężko Wieniawa. - Takiej rzeźni w żaden sposób nie da się ukryć, choćby cenzura stanęła na głowie. Będzie za wielki szum. - Co do tego akurat jestem lepszej myśli - uśmiechnął się Drwęcki. - Pamiętasz naszą rozmowę w Ziemiańskiej na temat kręcenia filmu na niby? Właśnie dzisiaj ten pomysł wdrożyłem... - Sądzisz, że dziennikarze dadzą się okpić? - Aż tacy głupi oni nie są. Jednak wystarczy, że zasiałem w nich ziarno niepewności. Zanim się poupewniają, uruchomią informatorów, sprawdzą sprzeczne informacje, minie termin składania do druku dzisiejszych popołudniówek. - Któryś z nich może być bystrzejszy i szybszy od innych - zauważył sceptycznie Wieniawa. - W ten sposób ten system nie działa - odparł Jerzy. - Żaden dziennikarz nie pokaże swojemu naczelnemu materiału na pierwszą stronę bez wcześniejszego porozumienia z konkurencją. - Żartujesz?!
- Sam byłem zdziwiony, kiedy się o tym dowiedziałem. Tu chodzi o to, że dziennikarze dostają po kieszeni, jeżeli konkurencja wydrukuje coś, czego w ich gazecie nie było. Gdyby więc każdy reporter zatrzymywał zdobyte informacje tylko dla siebie, to od czasu do czasu miałby materiał na pierwszą stronę przed innymi, ale znacznie częściej byłby karany obcięciem wierszówek za nieudolność, bo wszyscy pozostali dziennikarze w Warszawie w tym samym czasie na pewno dowiedzieliby się o większej liczbie wydarzeń niż on. Dlatego przed zamknięciem numerów dziennikarska brać nieformalnie wymienia między sobą zdobyte informacje, zgodnie z zasadą: jeśli ty nie pomożesz innym dziś, to jutro inni nie pomogą tobie. - Zatem oni działają jak zbiorowy mózg - stwierdził zasępiony pułkownik. - Tym bardziej nie mamy szans. - Ależ skąd! Nie zapominaj, Bolek, że oni jednak ze sobą konkurują, więc najlepsze informacje zatrzymują tylko dla siebie. Zawsze więc we wzajemnych kontaktach pozostaje margines nieufności, który sprawia, że ich współpraca jest powierzchowna. Ten zbiorowy mózg ma wyraźną paranoję i to właśnie poleciłem wykorzystać moim ludziom. Jeden z nich udaje, że kręci film, drugi - konkretnie Sawilski - pilnuje, by wszystkie trupy nie trafiły naraz do jednej kostnicy. Gdy się z tym uporają, zaczną rozpuszczać sprzeczne plotki po komisariatach, których policjanci brali udział w akcji. Dzwoniący tam dziennikarz w jednym dowie się, że na Krochmalnej była obława, w drugim, że kręcono film, w trzecim, że na planie filmu zdarzył się wypadek, bo miejscowe opryszki pomyślały, że to obława... My będziemy upierać się przy filmie z naturalistycznymi scenami. Zwykle jest tak, że zaufani policjanci, na zasadzie dżentelmeńskiej umowy, informują wybranych reporterów, gdzie będzie obława, aby ci mogli w porę znaleźć się na miejscu. Tym razem wszystko stało się bez uprzedzenia. To wzmoże nieufność i wątpliwości. Na dodatek prawda o tej sprawie jest taka, że nikt o zdrowych zmysłach w nią nie uwierzy. - W końcu jednak dojdą, co było grane.