mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Maguire Eden - (Nie)Umarli 1 - Jonas

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :703.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Maguire Eden - (Nie)Umarli 1 - Jonas.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 14 osób, 21 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 81 stron)

1 Eden Maguire (Nie)Umarli Księga 1 – JONAS Tłumaczenie Ewa Ciszkowska EGMONT

2 1 Nagle dobiegł mnie odgłos trzaskania drzwi targanych wiatrem. Przestraszyłam się, bo nie przypuszczałam, że w takiej odległości od miasta może znajdować się skryte wśród drzew domostwo. Nie wal tak, poprosiłam swoje serce. Darina, weź się w garść, dziewczyno. Ale tamtego dnia zlękłabym się nawet szmeru spadającego liścia. Dwa dni wcześniej zginął Phoenix, mój chłopak. Drzwi wciąż łomotały, a moje serce im wtórowało. Wypatrywałam czegoś na wzgórzu, sama nie wiedząc czego. W końcu wspięłam się na wierzchołek i spojrzałam w dół. Wtedy go zobaczyłam - stary, niszczejący dom z gankiem, zbudowany z bali, a obok niego stajnia i na stelażu z drągów okrągły, przeżarty rdzą, rozpadający się staroświecki zbiornik na wodę. Przed domem stała zaparkowana półciężarówka — bez błotników, z dziurami w karoserii. Wybujała pożółkła trawa wokół ganku sięgała kolan. To drzwi stajni trzaskały na wietrze, otwierając się i zamykając w rytm jego podmuchów. Większość ludzi odwróciłaby się na pięcie i odeszła. Ale nie ja. Już mówiłam, że czułam się kompletnie zagubiona, zadawałam sobie pytania o sens miłości, cierpienia, życia. Darina przepełniona wagą swojej misji - tak by to mogło wyglądać. Jakiej misji? Musiałam wyjaśnić, jak to możliwe, że w ciągu tego roku zmarło czworo moich kolegów z klasy. Jonas, Arizona, Summer, a teraz Phoenk. Powiedziałabym: tragiczne i co najmniej dziwne. Nie tylko ja byłam przerażona, możecie mi wierzyć. Śmierć Phoeniksa złamała moje nastoletnie serce. Dość długo kochałam się w nim potajemnie, aż w końcu zaczęliśmy się spotykać - dwa cudowne miesiące. Położyłam kwiaty w miejscu, gdzie zginął, ugodzony nożem. Patetyczne, powiecie. Miało to znaczyć: nigdy o tobie nie zapomnę, zawsze będę cię kochać, ale zupełnie nie oddawało głębi moich uczuć. Postanowiłam zejść tam, zrobić coś, żeby te cholerne drzwi przestały walić, a potem rozejrzeć się po opuszczonym domu. Dotknąć życia ludzi, którzy w nim mieszkali - przekonać się, jakie talerze ustawiali na stole, na jakich krzesłach zasiadali do jedzenia. Najpierw stajnia. Drzwi były wielkie, poznaczone setką zardzewiałych gwoździ. W ciemnawym wnętrzu dojrzałam starą końską uprząż rozwieszoną na hakach, parę pokrytych warstwą kurzu skórzanych kowbojskich ochraniaczy na spodnie, oplecione pajęczą siecią grabie i zgrzebła. I grupkę ludzi recytujących coś śpiewnie. Pośrodku ktoś stał. Z początku nie wierzyłam własnym oczom, ale to był on. Phoenix. Rozebrany do pasa, realny tak jak ja teraz. Phoenix, który wykrwawił się na śmierć od ciosu nożem między łopatki. Starszy siwowłosy mężczyzna wstąpił w krąg recytujących ludzi i położył dłoń na ramieniu mojego chłopaka. Mojego nieżyjącego chłopaka. - Witaj w naszym świecie — powiedział. Łup! Drzwi za moimi plecami zatrzasnęły się z hukiem. Serce załomotało mi w piersi i zamarło. - W świecie (Nie)Umarłych - zaintonowali inni. -Zostałeś jednym z nas, witaj. Phoenix - bo to był on - sprawiał wrażenie nieobecnego. Patrzył niezbyt przytomnie, oszołomiony. Siwowłosy mężczyzna przyglądał mu się uważnie. - Wróciłeś - odezwał się cicho. - Zza grobu — dopowiedzieli szeptem otaczający go ludzie. Potrząsnęłam głową, chcąc uwolnić się od tej wizji. Niemożliwe, żeby to się działo naprawdę! To jakieś zwidy! Umarli to umarli, nie wracają z zaświatów. Nie pomogło. Wizja nie znikła, to wszystko działo się nadal. - Cześć, Phoenix. Jest w porzo - odezwała się jakaś dziewczyna, podchodząc do niego. - Pamiętasz mnie? Była odwrócona do mnie plecami, widziałam tylko jej długie ciemne włosy. - Siemasz, kolego, a mnie pamiętasz? - spytał jeden z chłopaków, odłączając się od grupy, a zaraz za nim podeszła dziewczyna o jasnych włosach do ramion. - Jest okay, Łowczy ci to załatwił - wyjaśniła. - Towłaśnie jest Łowczy. Siwowłosy mężczyzna wyciągnął dłoń do uścisku. - Nie ucierpiałeś zbyt wiele, wracając do świata? -spytał tonem lekarza wypytującego pacjenta. - Nie było tak strasznie, żebym nie mógł tego znieść — powiedział Phoenix. Rozpoznałam jego głos. Tak zawsze mówił - niewyraźnie, cicho, spokojnie, tym swoim charakterystycznym niskim, głębokim tonem. Skulił ramiona, jakby go coś zabolało.

3 - Łowczy opiekuje się nami wszystkimi - oznajmiła z uśmiechem blondynka. Rozjaśniło mi się w głowie. Przecież znałam ten cudownie ciepły uśmiech. Nieważne, że włosy miała dłuższe i rozwichrzone, a skórę bledszą. To była Summer Madison. Widziałam przed sobą kolejną osobę, która nie żyła, a jednak mówiła, chodziła, uśmiechała się. - Łowczy tutaj rządzi. Wszystkich nas sprowadził z powrotem - uzupełniła wyjaśnienia Summer ciemnowłosa dziewczyna. Słyszałam, co mówi, ale nie patrzyłam ani na nią, ani na siwowłosego mężczyznę. Nie mogłam oderwać wzroku od Phoeniksa. Serce waliło mi tak, jakby za chwilę miało wyskoczyć z piersi. Chciałam podbiec do niego, dotknąć go, pocałować, wziąć w ramiona. Ale byłam zbyt oszołomiona, tkwiłam tam jak wrośnięta w ziemię. - Dlaczego? - spytał Phoenix. Odzyskał już równowagę i teraz obudziła się w nim podejrzliwość. Zmrużył swoje szaroniebieskie oczy, patrząc spod zmarszczonych brwi. - Sam powinieneś wiedzieć - powiedział chłopak, wzruszając ramionami. Przeniosłam na niego wzrok na chwilę, ale wystarczająco długą, by po błysku niebieskich oczu i skrzywieniu wydatnych warg rozpoznać Jonasa Jonsona. - Masz swoje powody, skoro znalazłeś się tutaj - wyjaśniła Summer. - Tak jak my wszyscy. - Gdzie jesteśmy? O co tutaj chodzi? - dopytywał się Phoenix. To wszystko wyraźnie nie miało dla niego sensu, tak jak i dla mnie, szpiegującej ich osoby ze świata żywych. - Uruchom mózgownicę - poradziła mu ciemnowłosa dziewczyna i roześmiała się, ale bez złośliwości. - Nie dotarło jeszcze do ciebie? Jesteś jednym z nas. (Nie)-Umarłym. - Arizona? - Phoenix potrząsnął głową, zupełnie jak ja przed chwilą. Arizona nie znikła, nadal ją widział przed sobą. - Jakim cudem? - Też mam coś do załatwienia - odrzekła, kiwając głową. - Muszę coś wyprostować. Phoenix Rohr, Arizona Taylor, Summer Madison i Jo-nas Jonson. Czworo zmarłych uczniów ze szkoły w El-lerton. Wszyscy bardzo piękni, mimo bladej skóry i nierzeczywistego wyglądu. Śmierć nie zdołała ich zniszczyć. Miłość i cierpienie rozdzierały mi serce. Drzwi uchyliły się i - łup - na powrót zatrzasnęły z łoskotem. - Zrobię z tym porządek - oświadczył Łowczy i ruszył w moim kierunku. - Trzeba wreszcie naprawić ten zamek. Zaczyna mi to działać na nerwy. Boże, co miałabym mu powiedzieć, pomyślałam w panice. Wyskoczyłam zza boksu dla konia, gdzie się skryłam, i dopadłam drzwi przed Łowczym. Nieważne, że mnie zobaczy. W sekundę znalazłam się na zewnątrz i pędząc jak szalona, minęłam opuszczony dom i zbiornik na wodę. Nie oglądając się za siebie, pobiegłam nierówną, zapuszczoną drogą gruntową obsadzoną drzewami osiki. *** - Gdzie byłaś? Laura wyrosła przede mną nagle, ledwie zamknęłam drzwiczki samochodu. Zdążyłam zrobić może dwa kroki po podjeździe, gdy mnie zaatakowała. - Nigdzie. Tak sobie jechałam przed siebie. Wiedziałam, że ta odpowiedź jeszcze bardziej ją rozzłości, ale nic innego nie przyszło mi do głowy. I tak lepiej, niż gdybym ją poinformowała: właśnie widziałam czworo nieżyjących kolegów. Chodzili i rozmawiali. - Nie możesz tak sobie jeździć przed siebie. Wiesz, ile kosztuje benzyna - wytknęła mi zrzędliwie. Nie odpowiadając, weszłam po schodkach do domu. Rzuciłam klucze na stół w kuchni. - Darina! Martwiłam się o ciebie. - Niepotrzebnie — odparłam, kierując się do swojego pokoju. Laura zastąpiła mi drogę. - Wciąż się martwię. Nie chcesz rozmawiać, nie jesz. - Nie jestem głodna. - Spałaś chociaż trochę? Aha. Spałam i śniłam koszmar. Dalej śnię. Może by ktoś mnie z niego obudził? - Darina, odpowiedz mi! Nie rozmawiam z mamą zbyt wiele, to fakt. W każdym razie od czasu, gdy Jim się wprowadził cztery lata temu. Nic do niego nie mam, ale nie przepadam za nim.

4 Wielki Guru Elektroniki, który jeździ po całym stanie i sprzedaje ludziom laptopy. - Rozumiem, że jesteś rozdrażniona - westchnęła Laura. Rozdrażniona? A może: załamana, zdruzgotana, całkiem rozbita? Jakby mi ktoś wywiercił wielką dziurę w sercu czy w głowie, obojętne, ważne, że nie jestem już sobą. Patrzyłam na nią, starając się powstrzymać drżenie warg. - We wtorek odbędzie się jego pogrzeb - powiedziała cicho Laura. - Brandon przyszedł dziś do mnie do sklepu kupić ciemne ubranie. - On miał imię, wiesz?! - Ból zamienił się w złość. — Miał na imię Phoenix! Miał czy ma? Widziałam go w tej stajni czy nie? Normalnie Laura dałaby mi popalić, zarzucając brak szacunku, i skończyłoby się kłótnią. Ale dzisiaj puściła to mimo uszu. - Czy mam ci napisać usprawiedliwienie do szkoły? Wzruszyłam ramionami. Nie pójdę, jak nie będę chciała. - Muszę się zdrzemnąć — powiedziałam. W głowie mi się kręciło. - Zwariuję, jak się nie prześpię. Poprawka, już zwariowałam. Rzuciłam się na łóżko i wbiłam wzrok w sufit. Starałam się nie dopuszczać do siebie obrazów ze stajni. Nie po- jechałam do Foxton, nie zaparkowałam tam samochodu, nie szłam pośród osik, a ich liście nie drżały. Nie usłyszałam trzaskających drzwi, nie wspięłam się na wzgórze. Lepiej pomyśleć o tym, co się wydarzyło wcześniej tego dnia. O popołudniu, które spędziłam u Logana. Milczeliśmy, oboje bardzo smutni. - Phoenix nie był agresywny. — To były moje pierwsze słowa, gdy wreszcie zdecydowałam się przerwać milczenie. - Nie wdawał się w bójki. Siedzieliśmy oboje na ganku jego domu, sami. Balustradę ozdabiał rząd butelek po budweiserze, pod siedziskiem huśtawki walały się brudne buty ojca Logana. - Może masz rację. - Mieliśmy się spotkać — mówiłam dalej. W piątkowy wieczór czekałam na niego w swoim samochodzie przy Deer Creek, wypatrując aż do zmierzchu jego pikapa. Nie doczekałam się. — Jak to się stało? — spytałam Logana, nie powstrzymując łez spływających po moich zimnych policzkach. - Co się wydarzyło? - Wszyscy mieli noże — powiedział łagodnym, spokojnym głosem. — Phoenix też. - Nie chcę tego słuchać. - Potrząsnęłam głową. - Ale to prawda, Darina. Phoenix nie był aniołem, wierz mi. Wstałam, żeby odejść, i niechcący strąciłam kilka butelek. Rozbiły się na kamieniach pod gankiem. Logan poszedł za mną żwirowaną ścieżką prowadzącą do drogi. - Jak długo byliście parą? - spytał. - Sześć tygodni? Góra dwa miesiące. Nie odezwałam się na to słowem. Płakałam ze złości. - Jak dobrze go znałaś, Darina? Co o nim naprawdę wiedziałaś? Doszliśmy do mojego samochodu, wsiadłam i z trzaskiem zamknęłam drzwi. Logan pochylił się i złapał za kierownicę. - Jak długo znasz mnie? Całe życie. Wierz mi, Darina, mówię ci najszczerszą prawdę. - To znaczy, co mi mówisz? - spytałam ze złością, podnosząc głos ponad szum silnika. - Że mój chłopak był członkiem gangu? Nosił nóż, więc zasłużył sobie na śmierć? - Nic podobnego! - Logan potrząsnął głową. - Ani on, ani Jonas, rozbijając motocykl, ani Arizona, topiąc się w jeziorze, ani Summer... - Przestań! - wrzasnęłam. Zginęło ich czworo w ciągu roku. - Nie musisz mi o tym przypominać. Piękne dzięki. Puścisz wreszcie tę kierownicę?! Znaliśmy się od dziecka, Logan Lavelle i ja, ale mylił się co do mnie całkowicie. - Myślałam, że przynajmniej ty rozumiesz - rzuciłam mu, po czym nacisnęłam pedał gazu i odjechałam. W piątek czekałam nad Deer Creek na Phoeniksa ponad godzinę. Tymczasem przyjechał Logan. - W mieście toczy się bójka - ostrzegł mnie. - Sporo ludzi bierze udział. Brandon i Phoenk także. Nie wierzyłam mu, dopóki nie dojechałam, znacznie przekraczając dozwoloną prędkość, do Ellerton. Byłam wściekła na Phoeniksa, bo nie przysłał mi esemesa, że się w to nie wmieszał. I mdliło mnie na myśl, że jego starszy brat Brandon tym razem mógł zrobić coś naprawdę szalonego. Kiedy dotarłam do miasta, było już za późno. Bójka się skończyła. Pozostały tylko ślady krwi.

5 - Opłacę ci terapię — zaproponowała Laura, kiedy wychodziłam do szkoły. — Zdobędę skądś pieniądze. - Wyglądam, jakbym tego potrzebowała? - odpaliłam ze złością. Laura wzięła głęboki oddech, a ja, nie czekając, wypadłam z domu. Zbiegłam po schodkach i jadąc samochodem do miasta, zaczęłam w myślach wyliczankę. Główne powody, dlaczego czuję się nieszczęśliwa: rodzice rozwiedli się, gdy miałam dwanaście lat; ojczym to fajtłapa; w szkole nuda i jedna wielka beznadzieja; grasuje jakiś świr mordujący ludzi; właśnie zabił mojego chłopaka... Łzy spływały mi po policzkach. Byłam załamana i nie miałam żadnej bratniej duszy, do której mogłabym się zwrócić o pomoc. Logan uznał, że to on się do tego nadaje. Podszedł do mnie, kiedy zatrzymałam samochód na szkolnym parkingu. Wysoki, opalony, ciemnobrązowe kręcone włosy... w podstawówce były złociste. - Cześć, Darina. Z impetem zatrzasnęłam drzwi samochodu. - Nie pożarliśmy się ostatnio? - przypomniałam mu. - Przykro mi. Źle to zrozumiałaś. Nie twierdziłem, że Phoenix dostał to, na co zasłużył. Doszliśmy do szkoły razem, ja o krok przed Loga-nem, by mu okazać, że go ignoruję. Ale to, co powiedział, wkurzyło mnie. - Jasne. Całe Ellerton tak twierdzi. Phoenix był taki sam jak Brandon. W końcu to bracia, takie samo DNA, taki sam wadliwy kod genetyczny. - Nikt tak nie twierdzi. Popadasz w paranoję - dodał i natychmiast wybiegł do przodu, żeby zagrodzić mi drogę na korytarzu. — To też źle zabrzmiało. Nie chciałem cię krytykować. Miałem na myśli tylko to, że jesteś w rozsypce, co oczywiste, bo to dla ciebie bardzo trudne... Ja to rozumiem. Westchnęłam, a właściwie jęknęłam: - Logan, daj oddychać. Możemy o tym nie rozmawiać? Skinął głową, poddając się. - Wyślij mi esemesa, jeśli tylko będziesz mnie potrzebować. Weszłam do klasy i przez ułamek sekundy zobaczyłam Phoeniksa siedzącego na parapecie okiennym. Skrzyżowane w kostkach nogi oparł o blat ławki i patrzył na mnie z uśmiechem. Odwaliło mi, pomyślałam po raz setny od czasu, gdy znalazłam się w Foxton. A potem mnie otoczyli i straciłam Phoeniksa z pola widzenia. Wszyscy poklepywali mnie i ściskali. Właśnie zadźgano mojego chłopaka. Stałam się sensacją miesiąca. Później odbyło się zebranie w naszej supernowoczesnej szkolnej auli. Zarządził je dyrektor. —Zebraliśmy się, aby okazać żal z powodu nieoczekiwanej śmierci ucznia starszej klasy, Phoeniksa Rohra -zaczął doktor Valenti. Cale Ellerton żyło tą wiadomością. Siedziałam między Jordan a Hannah, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Od czasu do czasu zerkały na mnie ostrożnie, jakbym była ze szkła i zaraz miała rozsypać się w pył. —Wciąż nie wyjaśniono do końca okoliczności tej tragicznej śmierci - kontynuował doktor Valenti, stojąc na scenie w szaro-smutnym garniturze, wypowiadając gład-ko-smutne słowa. - Jedno jest jednak pewne. Będzie nam go bardzo brakowało. Ktoś zaszlochał. Podniosłam wzrok i tuż za dyrektorem zobaczyłam Phoeniksa. Uśmiechał się do mnie. Za pierwszym razem — dobra, wytwór mojej szalonej wyobraźni. Ale teraz to już była całkiem inna sprawa, nie mogłam tego ignorować. Serce zaczęło tłuc mi się w piersi jak szalone. Doktor Valenti czynił swoją powinność. Poprosił, byśmy uczcili pamięć Phoeniksa minutą ciszy. - Pochylmy teraz głowy na znak szacunku. I myśląc o Phoeniksie, wspomnijmy także innych, których straciliśmy w tym roku. Nie zapominajmy o Jonasie, Arizonie i Summer. Co do mnie, będę przez cały dzisiejszy dzień wracał do nich pamięcią, wypełniając powierzone mi obowiązki. Przez jeden chrzaniony dzień. A może by tak do końca życia, doktorze Valenti? Zamrugałam i Phoenix zniknął. Wracaj, pomyślałam. Moje serce szybko się uspokoiło, ale byłam pewna: zobaczyłam coś niesłychanego. Wszyscy pochyliliśmy głowy. Dokładnie na sześćdziesiąt sekund. I to było tyle. - Wstań, Darina - szepnęła Jordan. Wstałam więc razem ze wszystkimi, przy akompaniamencie trzasku podnoszonych siedzeń, i aula opustoszała. Niewiele pamiętam z reszty tego dnia. Koledzy coś do mnie mówili, ale ja nic nie słyszałam. Matematycz-ka, obawiając się, że zemdleję, wysłała mnie do szkolnej pielęgniarki. Leżałam na kozetce, wpatrzona w grę cieni, które rzucała na sufit

6 rosnąca za oknem sekwoja, i doszukiwałam się w nich rysów twarzy Phoeniksa. Hannah przyszła mnie zobaczyć. Nie powiedziałam do niej ani słowa. Nic do mnie nie docierało. Liczyło się tylko jedno: znaleźć Phoeniksa, zobaczyć go znowu. Muszę znów pojechać do tego starego domu i stajni. Lekcje wreszcie się skończyły, ale na mojej drodze wyrósł Brandon Rohr. Oparty o mój samochód, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, czekał na mnie. Jak już mówiłam, Brandon był bratem Phoeniksa, ale różnili się pod każdym względem, również zewnętrznie, tyle że obaj byli wysocy. Brandon wyglądał jak napako-wany futbolista, Phoenix jak pełen wdzięku gracz w koszykówkę. Brandon miał włosy ostrzyżone na jeża, Phoe-niksowi opadały swobodnie do ramion. Brandon nigdy się nie uśmiechał. Zresztą teraz, trzy dni po śmierci brata, nie było to dziwne. - Wsiadaj - zakomenderował. Najpierw marudziłam z zamkiem, potem usiłowałam trafić kluczykiem do stacyjki. Brandon zajął miejsce pasażera. - Dokąd jedziemy? - spytałam. - Przed siebie. Wzięłam głęboki oddech, ale zrobiłam, co mi kazał. Kierując się na zachód, wkrótce wyjechaliśmy poza miasto. Zacisnęłam ręce na kierownicy i udało mi się opanować ich drżenie. Brandon usadowił się wygodnie, oparł się o zagłówek i zamknął oczy. - No więc? - mruknął. - Co: no więc? Zjechałam z tłuczniowej drogi na wyboistą polną ścieżkę i wzniecając kłęby kurzu, skierowałam się do jeziora Hartmann, w którym utonęła Arizona. - No więc masz okazję zadać mi parę pytań — odpowiedział. - Co ci tylko przyjdzie do głowy. Skrzywiłam się. Nie miałam co liczyć na współczucie, to nie w stylu Brandona. Ale chciałam wiedzieć... musiałam wiedzieć... tyle niejasności. - Czy on... czy umarł od razu? Tam obok stacji benzynowej, gdzie zobaczyłam plamę krwi na drodze. Głos mnie zawiódł, wychrypiałam to pytanie szeptem trzykrotnie, zanim Brandon zrozumiał, o co mi chodzi. - Nie. Zawieźliśmy go do szpitala, ale nie zdołali go uratować. - Był przytomny? Brandon potrząsnął głową. - Tylko przez pierwszych kilka minut. Krwawił obficie, szybko stracił przytomność. - Czy... powiedział coś? - O tobie? - spytał, nie otwierając oczu, i zabrzmiało to tak, jakby oskarżał mnie o egoizm. - Tak. Czy mówił coś o mnie? Samochód ze stukotem podskakiwał na wybojach, ale Brandon nie zmienił pozycji. - Poprosił, żebym z tobą porozmawiał. - O czym? - Chciał ci powiedzieć do widzenia. Do widzenia. Dwa słowa. - Tylko tyle? Przed nami rozlało się jezioro, połyskująca srebrem tafla rozciągała się daleko jak okiem sięgnąć. - „Powiedz Darinie, że żałuję" - przytoczył słowa Phoeniksa, a potem usiadł wyprostowany i utkwił wzrok w jeziorze. - Wymógł na mnie obietnicę, że ci to powtórzę. Serce podeszło mi do gardła, nie byłam zdolna wykrztusić słowa. - Zawróć - polecił mi Brandon po długiej chwili, kiedy siedzieliśmy w milczeniu, wpatrując się w wody jeziora. - Wracamy do miasta. - Kto go zabił? - spytałam słabym głosem, kiedy Brandon polecił mi, żebym zatrzymała się przed blokiem, w którym mieszkali. Wzruszył ramionami. - Nie mam pojęcia - odparł, jakby w jego mózgu zatrzasnęła się jakaś klapka, pozbawiając go pamięci. - Przecież tam byłeś. Wszystko widziałeś. Potrząsnął głową. - Brałaś kiedyś udział w walce? - Nie. - Było tam dwunastu albo więcej chłopaków. Kopali, popychali się, okładali pięściami. Któryś wyciągnął nóż.

7 Tyle wiem. - Wysiadł z samochodu, oparł ramię o dach i pochylił się, aby spojrzeć mi prosto w oczy. - Zbieramy się na czuwanie przy Deer Creek. Ja i paru kumpli Phoeniksa. To było jego ulubione miejsce. - Po pogrzebie? - zdołałam wyszeptać. Skinął głową i odszedł. Zacisnęłam ręce na kierownicy, głowa mi opadła i zaczęłam szlochać. Jakaś kobieta z wózkiem spacerowym przeszła obok samochodu. Przystanęła i zawróciła, żeby ze mną porozmawiać. - Co się dzieje? Podniosłam głowę. - Wszystko w porządku, dziękuję - odpowiedziałam wbrew oczywistemu faktowi. - Na pewno? Mogę ci jakoś pomóc? Grzbietem dłoni otarłam policzki. - Nie, nic mi nie jest. Nieznajoma zawahała się. - O cokolwiek chodzi, kochanie, jutro będzie wyglądało to lepiej. I z każdym dniem coraz lepiej. - Dziękuję - powiedziałam. Mogła być siedem, osiem lat starsza ode mnie, miała dziecko i całe życie przed sobą. Mąż, dom, więcej dzieci. Uśmiechnęła się uprzejmie i odeszła, a ja zostałam sama z szalonymi myślami kłębiącymi się w głowie, śniąc na jawie, że zerkam na sąsiednie siedzenie i widzę Phoeniksa. Uśmiecha się do mnie i mówi: „Hej, Darina, rusz tego grata, odjedźmy stąd". „Dokąd?" — pytam z uśmiechem. „Dokądkolwiek. Zmywajmy się stąd". Przerzuciłby ramię przez wytarte siedzenie kierowcy i oparł swoje długie nogi o deskę rozdzielczą, odchylając się na siedzenie. Prowadząc, widziałabym jego profil. Oczy miałby zamknięte, wiatr rozwiewałby mu włosy, czułabym, jak nieprzytomnie go kocham. Teraz, kiedy Brandon już zniknął, mogłam znów pojechać do Foxton. Więc zrób to, powiedziałam do siebie w duchu. Co cię powstrzymuje? Oczami wyobraźni zobaczyłam opustoszały dom i rozpadającą się stajnię, usłyszałam odgłos trzaskania drzwi, szelest liści osiki na wietrze. Może to wszystko istniało tylko w mojej biednej, znękanej głowie? Jest ten dom czy go nie ma? Dlaczego nigdy dotąd się na niego nie natknęłam? Dlaczego nikt nigdy o nim nawet nie wspomniał? Foxton leżało niedaleko Ellerton, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów wąską, wznoszącą się górską drogą. Może pół tuzina domów i obskurny lokalny sklepik ziejący pustką. No i jeszcze letnie domki z widokiem na górską rzekę, należące do mieszczuchów, którzy przyjeżdżali tutaj polować i łowić ryby. Okay, zrobię to, pojadę do Foxton, rozejrzeć się. Popytam w sklepiku, czy ktoś wie coś o domu między osikami. Wreszcie miałam jakiś plan. Nie najlepszy, jak się okazało. Kiedy podjechałam pod sklepik, zobaczyłam, że jest zamknięty, a w oknie widnieje napisana odręcznie kartka ze słowami: „Na sprzedaż". Wiatr wzbił piasek z drogi, sypnął mi w oczy, więc wsiadłam z powrotem do samochodu. Brakowało jeszcze niesionych wiatrem uschłych roślin i tęsknych dźwięków gitary, jak w filmie z Clintem Eastwoodem. - Cholera! Przekręciłam kluczyk, ale silnik tylko zacharczał. Skończyła się benzyna, przejechałam parę kilometrów więcej niż zwykle. „Zawsze miej trochę benzyny w bagażniku - zalecał nudziarz Jim. - Nigdy nie wiesz, czy ci jej nie zabraknie". - No tak, Darina, miał rację. Mogłabyś choć raz w życiu wykazać się przezornością - mruknęłam do siebie, odrzucając pokusę, aby zadzwonić z komórki do Laury. Wściekłaby się, a to by oznaczało koniec wypraw do starego domu. Wysiadłam z samochodu i zaczęłam rozważać inne opcje. Złapać okazję i poprosić o podwiezienie do najbliższej stacji benzynowej. Aha, i trafić na psychola. Nie, zbyt ryzykowne. Zadzwonić do chłopaków i błagać o pomoc... Nie, to żałosne. Poza tym zaczęliby mnie wypytywać. - Hej, Darina! - usłyszałam nagle. Rozpoznałam pana Madisona dopiero, gdy zjechał z drogi swoim srebrzystym SUV-em. Ojciec Summer, architekt, teraz ograniczył pracę, żeby pomóc żonie przeżyć żal po stracie córki. Kiedy wysiadł z samochodu, zobaczyłam, jaki jest blady. Wyglądał na wykończonego. - Jakiś problem? - spytał. - Zabrakło mi benzyny — przyznałam. Skinął głową. - Nie zliczyłbym, ile razy mówiłem Summer, że powinna sprawdzać, czy ma benzynę w baku. - Tak, wiem, tępol ze mnie. - Też mnie nigdy nie słuchała. Dzieci... Biedak. Czułam się niemal winna, że żyję. - Na szczęście dla ciebie, nadjechałem - powiedział, wyjmując z bagażnika zielony kanister. Otworzył go i do moich nozdrzy wdarł się charakterystyczny zapach benzyny. Patrzyłam, jak pan Madison wlewa zawartość kanistra do baku mojego samochodu. - Powinno wystarczyć na drogę do domu.

8 - Dziękuję - szepnęłam, unikając jego wzroku i myśląc o tych beztroskich wieczorach pod gołym niebem, spędzanych w przyjaznej, swobodnej atmosferze podmiejskiego domu Madisonów, zanim Summer... kiedy Summer żyła. - Drobiazg - odrzekł, uśmiechając się przelotnie. -Przekręć kluczyk, zobaczymy, czy wszystko w porządku. Zrobiłam to i silnik zaczął pracować. Mogłam jechać. - Dobrze, że przejeżdżałem - dodał, wsiadając do samochodu. - Powodzenia, Darina. - I odjechał. Mogłam go zatrzymać, mówiąc: „Panie Madison, jadę na spotkanie z duchem Summer. Jest tam, w widmowej stajni, do której prowadzi zakurzona górska droga. Razem z Jonasem, Arizoną i Phoeniksem. Są tam wszyscy. Nazywają siebie samych (Nie)Umarłymi. To, że pan się tu znalazł, nie jest prostym zbiegiem okoliczności. Toprzeznaczenie. Nie zechciałby mi pan towarzyszyć?". Ale miał złamane serce, a ja wcale nie byłam pewna, czy to, co chciałam mu powiedzieć, nie jest wynikiem szaleństwa wywołanego rozpaczą. A więc nie odezwałam się słowem, tylko patrzyłam za znikającym na drodze do miasta SUV-em. Nic już nie stało na przeszkodzie, abym pojechała zakurzonym traktem, zostawiając za sobą rozrzucone pomiędzy nierównymi granitowymi głazami domki myśliwych i wędkarzy, zwrócone w stronę rwącej górskiej rzeki albo sosnowego lasu roztaczającego przenikliwą cierpką woń. Wkrótce wyjechałam z cienia na jasną krętą drogę biegnącą w górę, ku osikowym drzewom. Samochód podskakiwał na kamieniach, żwir chrzęścił pod oponami, które traciły przyczepność na ostrych zakrętach. Wokół nie widziałam żadnych domów, nie pojawił się też żaden inny samochód, byłam tu sama, a nade mną otwierało się bezkresne niebo z bladym wschodzącym księżycem. Wciąż żadnego domu, pomyślałam, kiedy dotarłam już, jak mi się zdawało, tam gdzie poprzednio. Ani stajni. Szukałam wzrokiem miejsca, w którym zaparkowałam wczoraj. Chyba jeszcze jakieś dwieście metrów dalej, zdecydowałam, i zwolniłam, starając się rozpoznać charakterystyczne punkty krajobrazu. Zobaczyłam kępę drzew i wąską ścieżkę po lewej stronie. W wysokiej trawie uniósł łeb wystraszony jeleń. Jest! Rozpoznałam wznoszącą się w kierunku osikowych drzew drogę przez łąkę. Ponad wierzchołkiem wzgórza mignął mi zardzewiały zbiornik na wodę. Wysiadłam z samochodu i poszłam ścieżką, płosząc jelenia. Uciekł wielkimi susami przez połyskującą srebrzyście trawę. Zbliżyłam się do drzew, ich liście szeleściły na wietrze. Jak miliony trzepoczących skrzydeł, pomyślałam. Musiałam przystanąć. Wzięłam głęboki oddech i już byłam gotowa iść dalej. Szelest liści nasilał się, chociaż wciąż miałam spory kawałek do osikowych drzew. Szłam w tunelu wysokiej trawy, a potem zboczyłam ze ścieżki, żeby wspiąć się na wzgórze najkrótszą drogą. Zatrzymałam się na chwilę w cieniu zbiornika na wodę, żeby odpocząć. Teren przede mną obniżał się, otwierając widok na szeroką dolinę, przez którą płynęła rzeka. Z początku nie dostrzegłam domu. Zaczęłam się zastanawiać, do jakiego stopnia oszalałam, żeby wymyślić sobie coś takiego, jak żal i rozpacz potrafią otumanić człowieka, a własny umysł płata figle, gdy jest to najmniej potrzebne. Już chciałam dać sobie spokój, kiedy usłyszałam trzaśniecie drzwi i zobaczyłam rozwalającą się stajnię. Serce zabiło mi mocniej. Łup! - znowu. I wciąż ten szelest liści, jak trzepot skrzydeł, coraz głośniejszy, wypełniał mi uszy. Potykając się, opuściłam cieniste schronienie przy zbiorniku na wodę i zaczęłam schodzić zboczem w kierunku stajni. W połowie drogi zobaczyłam dwie postacie pracujące w wysokiej trawie łąki - dwóch facetów, którzy naprawiali ogrodzenie z drutu kolczastego. Zwykły widok, nie było się czego bać, dopóki młodszy nie podniósł głowy -i wtedy go rozpoznałam. - Jonas! - wykrzyknęłam załamującym się głosem. Stanęłam jak wryta, wpatrując się w jego wysoką, kościstą sylwetkę. Jonas Jonson jechał harleyem prostą, gładką szosą za Centennial, z Zoey siedzącą z tyłu. Rozbili się, on zginął na miejscu, choć nie miał zbyt wielu obrażeń, a Zoey przez sześć tygodni leżała w śpiączce i teraz wciąż nie pamiętała, co się wydarzyło. Jonas, zobaczywszy mnie, zwrócił się do starszego mężczyzny - tego siwowłosego, nazywanego Łowczym, który szedł zamknąć drzwi stajni, gdy trafiłam tu po raz pierwszy. Łowczy wyprostował się gwałtownym ruchem, odłożył narzędzia i ruszył prosto ku mnie. Wstrzymałam oddech. Pomyślałam o ucieczce, ale nie wiedziałam, w którą stronę mam biec. Łowczy szedł w moją stronę — wysoki, siwe włosy falowały, od ciemnej koszuli odcinała się blada twarz o kamiennym wyrazie. Jonas za jego plecami potrząsał głową, ostrzegając mnie, żebym trzymała się z daleka. Podniosłam ręce w geście poddania. —Posłuchaj - odezwałam się do Łowczego - nie wiem, kim jesteś ani co się tutaj dzieje, ale nie zbliżaj się, okay? Zatrzymał się jakieś dziesięć kroków przede mną. Jego ciemne oczy płonęły gniewem.

9 — Przyszłam, bo szukam Phoeniksa — wyjaśniłam. Spoza wierzb zaczęli wychodzić inni — dwie dziewczyny, mniej więcej dwudziestoletnie, jedna ruda, krótko ostrzyżona, druga niosła małe, pulchne dziecko o kędzierzawych włosach koloru słomy. Towarzyszył im niewysoki, żylasty mężczyzna. Stanęli przy Jonasie. —Phoenix - zwróciłam się do Łowczego z przejęciem, zduszonym głosem. - Gdzie on jest? Patrzył na mnie, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z rękami na biodrach. Zero reakcji. Nie mogłam oderwać wzroku od jego wychudłej twarzy i ciemnych nieruchomych oczu. Skąd ta bladość? Faceci, którzy tak jak on przebywali na świeżym powietrzu, zwykle byli opaleni i mieli ten charakterystyczny dla pracujących na słońcu ludzi zdrowy wygląd. To była ostatnia moja sensowna myśl, zanim łopot skrzydeł wypełnił mi głowę. Łowczy przyglądał mi się, a łopot narastał, jakby jakaś tajemnicza siła chciała mnie zmusić do odwrotu. Poczułam duszność, ogarnęła mnie panika. Niewidzialne skrzydła były wszędzie dookoła, więc zacisnęłam dłonie w pięści i zaczęłam młócić na oślep rękami. Przecinały groteskowo powietrze, nie natrafiając na wroga. Bez tchu, miotając się to w jedną, to w drugą stronę, zawołałam do Jonasa, by mi pomógł. Łowczy nie obejrzał się. Doskonale wiedział, że Jonas nie ruszy nawet palcem. - Phoenhc, gdzie jesteś? - krzyknęłam. Kochał mnie. Na pewno mnie uratuje. Ale wpływ Łowczego był silniejszy niż wszystkie prośby, które mogłam do nich skierować. Patrzył na mnie, a skrzydła łopotały coraz głośniej i głośniej, zmuszając mnie do wycofania się w zbawczy cień zbiornika na wodę. - Gdzie ja jestem? — wydyszałam. Kucnęłam i nakryłam dłońmi głowę, chcąc ją ochronić. - Proszę, proszę, niech ktoś mi powie, co się tutaj dzieje! Skulona tuż przy ziemi, w głębokim cieniu, dostrzegłam niewyraźnie majaczący kształt. Czyjaś twarz zawisła nade mną, zbliżyła się i zobaczyłam oczy — czarne, otchłanne jak sama śmierć. Ta czaszkotwarz przesuwała się, rozmazywała, jakby bezcielesna. A potem pojawiła się następna, okropniejsza niż w najgorszym koszmarze sennym - nadpłynęła tak blisko, że serce stanęło mi w piersi. I zaczęłam krzyczeć. 2 Mam doskonały temat referatu na zajęcia z etyki: „Kto wymyślił instytucję pogrzebu i po co?". Chodzi mi o to, jaki to ma sens. Sześciu chłopaków z naszej klasy niosło trumnę z ciałem Phoeniksa przez kościelną nawę. Jednym z nich był Logan. Mama Phoeniksa, Sharon Rohr, stała obok Bran-dona, po jej lewej ręce stał ich najmłodszy brat Zak. Był ubrany w smoking, a sztywny biały kołnierzyk nie chciał leżeć płasko. Rohrowie nie płakali, za to w całym kościele dawały się słyszeć głośne szlochy. - Dobrze się czujesz? - po raz setny spytała mnie szeptem Hannah. Skinęłam głową i wbiłam wzrok w krzyż na ołtarzu, starając się nie słyszeć poszumu skrzydeł i nie widzieć dwóch czaszkotwarzy, to zbliżających się do mnie, to znów znikających w powietrzu, od których widoku serce we mnie zamarło. - Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz - śpiewnie powiedział pastor, gdy wyszliśmy z kościoła i stanęliśmy nad świeżo wykopanym grobem. Gdy opuszczano trumnę, pani Rohr rzuciła na nią różę. Brandon objął ramieniem Zaka. W moich uszach narastał łopot skrzydeł, wcale nie czułam się tak, jakbym żegnała Phoeniksa. —Na pewno w porządku? — znów spytały mnie Hannah i Jordan. Skinęłam głową. Za przykościelnym cmentarzem wznosiło się strome wzgórze, na którym zgromadziła się grupka kilkunastu znajomych Brandona, aby obserwować ceremonię. Przysiedli na kamieniach, ubrani w dżinsy i podkoszulki, żegnając Phoeniksa na swój sposób. —Spójrzcie! - zawołałam, wskazując w górę, na płaski głaz, na którym stał Phoenix, patrząc na nas z wysokości, poważny jak nigdy dotąd. —Co? Niczego nie widzę - odparła smutnym głosem Jordan. Ujęła moją wyciągniętą drżącą rękę i delikatnie ją opuściła. Hannah objęła mnie i razem oddaliłyśmy się od grobu. Wymknęłam się z oficjalnych uroczystości najszybciej, jak mogłam. Wróciłam do domu, żeby zmienić czarną koszulę i spodnie na dżinsy i wzorzystą letnią bluzkę, którą lubił Phoenix.

10 Jim akurat był w domu. Siedział przy stole w kuchni i rozmawiał z Laurą. - Nie zostałaś długo na pogrzebie - powiedziała, gdy szłam do drzwi frontowych. - Co z tego? Ty w ogóle nie poszłaś. - Czworo w ciągu jednego roku. - Pokręciła głową. - Stanowczo zbyt wielu. - Madisonowie byli. I Jonsonowie. Nie wiadomo dlaczego chciałam, żeby oboje poczuli się podle. - Twoja matka nie znała zbyt dobrze Rohrów - zauważył Jim. - Sprowadzili się do Ellerton zaledwie rok temu. - Zaraz potem to się zaczęło. — Laura z westchnieniem przesunęła gazetę po stole w moją stronę. - Wiesz, że wreszcie zapadł werdykt w sprawie Jonasa? Wzięłam gazetę i spojrzałam na tytuł: Śmierć pierwszego nastolatka: pędził na złamanie karku, jadąc 150 kilometrów na godzinę. Skrzydła znów zaczęły łopotać. Zobaczyłam Jonasa dokładnie tak jak wczoraj, pochylonego nad płotem i splatającego dwa końce drutu kolczastego. - Czy Bishopowie również byli na pogrzebie? - spytał Jim. Wzruszyłam ramionami. Skrzydła, proszę, przestańcie, duchy, proszę, nie mieszajcie mi w głowie. - Chyba nie — odezwała się Laura. — Dopiero w sobotę odebrali Zoey ze szpitala. Pewnie zostali w domu, żeby się nią zająć. Zoey, kiedyś moja najlepsza przyjaciółka, po wypadku przeszła cztery operacje. Tym razem lekarze dawali jej nadzieję, że zacznie chodzić. —Wyobraź sobie, co musieli poczuć, kiedy ustalono, że to przez nadmierną prędkość - oświadczył Jim, jak zwykle komentując to, co oczywiste. - Gdyby Jonas tak nie szarżował, ich córka byłaby cała i zdrowa. —Znam Bishopów od wieków - powiedziała Laura. -Tacy porządni ludzie. Zrozumiałam aluzję i wkurzyłam się. —Masz na myśli to, że Rohrowie nie zaliczają się do porządnych ludzi? Bo mają syna, który odsiedział wyrok, i nikt ich tutaj nie chciał, gdy usłyszano o kryminalnej przeszłości Brandona? —Mama nic takiego nie powiedziała — rzekł z naciskiem Jim, po czym wziął gazetę, złożył ją starannie i wsunął do stojaka na czasopisma. —Nie musiała mówić - rzuciłam oskarżycielskim tonem. - Nigdy nie zdobyła się na to, żeby wprost zakazać mi spotykania się z Phoeniksem, ale zawsze było to dla mnie oczywiste. Pewnie nawet jest zadowolona, że on nie żyje! —Darina! — Laura zerwała się z krzesła. — To nieprawda! Niczyjej śmierci nie pragnę. I bardzo ci współczuję... —Chcemy ci tylko uzmysłowić, że powinnaś... panować nad sobą — wtrącił Jim. Popełnił duży błąd. Gdybyśmy rozegrały to między sobą, ja i Laura, nie skończyłoby się tak źle. - Aha! Czyli nie odstawiaj zranionej heroiny! — wrzasnęłam. - Nie tragizuj, w końcu spotykałaś się z facetem raptem dwa miesiące. Nie wariuj, co? - To nie tak, Darina. - Laura zrobiła krok w moją stronę. - Wkładasz matce w usta słowa, których nie mówiła — zaprotestował Jim. W odpowiedzi jęknęłam i pokręciłam głową. Nie było o czym z nimi gadać. - Wychodzę — oznajmiłam. Słońce stało wysoko na niebie, kiedy jechałam nad Deer Creek. Po obu stronach wąskiej drogi migały ró-żowawe granitowe głazy, a wysoko w górze szybował na wietrze czerwony latawiec. Muzyka dla nieżyjącego kolegi - usłyszałam ją już z odległości kilkuset metrów - odbijała się echem od skał wznoszących się ponad czystą, rwącą wodą. Głośny, dudniący heavy metal - w guście Brandona, a nie Phoeniksa. Tak bardzo nie Phoeniksa, że omal nie zawróciłam. Ale nadjechały inne samochody, silniki ryczały, ludzie wychylali się przez okna, ponaglając mnie okrzykami: - Jedź, Darina, no jedź! Bawimy się! - Tego właśnie chciałby Phoenix. Dziewczyny z ostatnich klas naszej szkoły siedziały już nad rzeką, gdy zaparkowałam i wysiadłam. Woda ściekała im z włosów i ciuchów, jakby pływały w ubraniu. - A nie całej tej czerni i żałobnego nastroju - potwierdziła inna. - Wolałby, żebyśmy się dobrze bawili. A skąd ty to wiesz? Pewnie nigdy z nim nawet nie rozmawiałaś, pomyślałam, wymijając je, żeby przywitać się z Brandonem. - Przyszłaś... — powiedział zaskoczony, unosząc brwi. Zdjął czarną marynarkę, którą kupił u Laury w sklepie, i rozluźnił węzeł krawata. Oczy miał podkrążone, jakby nie spał od tygodnia. Kiwnęłam głową.

11 - To chore - mruknęłam, rozglądając się wokół. Wszyscy tańczyli pod gołym niebem, zachowując się jakby nigdy nic, faceci nieco sztywno, z dystansem, dziewczyny efektownie, kusząco. Czy to miało sens? Nie potrafiłam sobie odpowiedzieć. - W taki sposób się żegnamy - rzucił Brandon. Wsadził rękę do dużej turystycznej lodówki i wyciągnął puszkę. Wręczył mi ją. - Proszę - burknął pod nosem i ulotnił się, żeby pogadać z ludźmi, którzy przyjechali za mną. Muzyka huczała mi w głowie, gdy przysiadłam na skale ponad rzeką, patrząc na czystą wodę. Musiało minąć dobre dziesięć minut, zanim Brandon znowu do mnie podszedł i usiadł obok. - Jak tam, Darina? - Co: jak tam? - Jak sobie z tym radzisz? - Nie za dobrze - przyznałam. - A twoja matka? - Też nie za dobrze. Musi upłynąć trochę czasu. - Takjak ja zapatrzył się w wodę. - Mailowała do ojca z wiadomością o Phoeniksie, ale się nie odezwał. - Gdzie mieszka wasz ojciec? Phoenix mówił mi, że ich rodzice rozwiedli się zaraz po narodzinach Zaka i praktycznie nie kontaktowali się od tamtego czasu. - Gdzieś w Europie. Chyba w Niemczech. Możliwe, że zmienił skrzynkę mailową. Zresztą matka nie spodziewała się, że dotrze na pogrzeb. - Smutne - powiedziałam cicho. - Tak bywa. - Brandon wstał i wrzucił pustą puszkę do torby na śmieci. — Nie tańczysz? - spytał, zmieniając temat. Pokręciłam głową. - To może wskoczysz do wody? Wyraźnie nie chciał, żebym siedziała z tragiczną miną, psując innym nastrój. - Popływać mogę - zgodziłam się. Myśl o tafli zimnej, głębokiej wody zamykającej się nad moją głową wydała mi się nagle nieodparcie kusząca. Stanęłam na krawędzi skały i skoczyłam w dół. Zetknięcie z zimną wodą wywołało szok. Opadłam na dno i zagarnął mnie silny nurt. Otworzyłam oczy i zobaczyłam wodorosty pośród wygładzonych głazów skalistego koryta. Przez kilka sekund leżałam bez ruchu, wirując wraz z prądem, potem odepchnęłam się od dna i wynurzyłam na powierzchnię. Złapałam gwałtownie oddech i nabierając zachłannie powietrza, zdałam sobie sprawę, że bystry nurt unosi mnie z biegiem rzeki i nie wiem, jak sobie poradzić. - Płyń, Darina! - zawołała Jordan z brzegu. - Na litość boską, zacznij płynąć! Razem z Hannah i Loganem stali na uboczu pod kępą drzew. Silny nurt znosił mnie wprost na skały. Zaczęłam rozgarniać wodę, walcząc z prądem, i udało mi się utrzymać w tym samym miejscu. Logan zaczął pospiesznie zdejmować buty, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić, pojawił się Brandon. Przeskakując z głazu na głaz, biegł wzdłuż brzegu, a potem wskoczył do wody kilka metrów ode mnie w dół rzeki. Traciłam siły, zachłysnęłam się wodą, a rwący prąd nieuchronnie znosił mnie w kierunku Brandona i wielkiego głazu pośrodku koryta rzeki. Poddałam się, nurt mnie wciągnął. Poczułam ramię Brandona opasujące moją talię i znów znalazłam się na powierzchni wody. Pracując mocno, dopłynął do zbawczego głazu, wywindował mnie na jego gładką powierzchnię, a potem sam się na niego wdrapał. I tak siedzieliśmy - ja uratowana przed niechybnym utonięciem - dwoje rozbitków pośrodku rzeki, przycupnięci na lekko wklęsłym głazie, jakby we wnętrzu wielkiej, bezpiecznej dłoni. Zgodziłam się na terapię tylko dlatego, żeby Laura przestała już gadać. Dwa dni po pogrzebie Phoeniksa wciąż nie mogłam spać. Nie chciało mi się również jeść, a mój wypadek nad Deer Creek uznała za podświadome wołanie o pomoc. - Musiałeś jej o tym powiedzieć? — spytałam z pretensją Logana. Przyszedł następnego dnia, a ponieważ nie chciałam z nim rozmawiać, usiadł przy kuchennym stole z Laurą i Jimem i wyciągnęli z niego całą historię - jak wskoczyłam do wody, jak poddałam się nurtowi i jak Brandon został bohaterem. Jak inni przynieśli linę z któregoś pikapa i przerzucili ją do głazu. - Nie przepadam za facetem, chciałbym, żeby to było jasne — wyjaśnił moim starym — ale to on uratował Darinę. Ze sznurem to też był jego pomysł. Dzięki temu wciągnęliśmy ją na brzeg. - Boże drogi, ona ma skłonności samobójcze - powiedziała Laura do Jima tego samego wieczora, gdy byli już w łóżkach. Przez cienkie ściany słyszałam każde słowo.

12 - Jest gorzej, niż sądziłem - zgodził się. Następnego ranka umówili mnie z miejscowym psychiatrą, terapeutką, która nazywała się Kim Reiss. Stawiłam się o wpół do trzeciej, zgrzytając zębami ze złości i doskonale wiedząc, że mi się nie spodoba. - Cześć, Darina, usiądź — odezwała się. Żadnej kozetki, wielkiego biurka i notatnika. Gabinet był urządzony prosto i pełen światła. Kim miała ujmujący uśmiech, wysoko sklepione kości policzkowe i fajną fryzurę. Przez policzek biegła długa na trzy centymetry blizna i zastanawiałam się, skąd ją ma. — Wytłumaczę ci, jaką metodę stosuję, i zobaczymy, czy ci to odpowiada. Usiadłam i wpatrzyłam się w okno, tak żeby było dla niej jasne, że nic mnie to nie obchodzi. Jestem tu wbrew sobie - taki sygnał wysyłało jej moje ciało. - Będziemy stosować terapię kognitywną — zaczęła wyjaśniać. — Zero głębokiej psychoanalizy. Skupimy się na tym, co cię niepokoi w danej chwili, i spróbujemy wypracować praktyczną strategię poradzenia sobie z twoim problemem. Coś zupełnie prostego, obiecuję. Spojrzałam na nią. - Mój chłopak został zabity — powiedziałam bezbarwnym głosem, a potem szybko znów zaczęłam patrzeć w okno, żeby nie zdążyła nawiązać ze mną kontaktu wzrokowego. No, spróbuj się z tym zmierzyć, mówiło moje ciało. Nie zareagowała. Po prostu czekała. —Został zabity, ale wciąż go widzę. —Jak się nazywał? - Phoenix Rohr. Wdał się w bójkę. Czekałam na niego przy Deer Creek, ale się nie pojawił. - Po cholerę ja to mówię? Przyszłam tu tylko dlatego, że Laura zapłaciła za sesję z góry. — Widziałam krew na ziemi. Nie zadzwonił do mnie. Patrzyła na mnie, wciąż czekając. - Tylko proszę nie mówić, że pani przykro — ostrzegłam ją. - Mnie jest przykro, pani jest przykro. Wszystkim jest przykro. - Ale to ty go widzisz? Zadała dopiero drugie pytanie i trafiła w sedno. - Chodzi pani o to, czy we śnie, tak? Ludzie śnią o tych, których stracili, wiadomo. - Więc nie we śnie? — upewniła się. - Kiedy jestem w pełni świadoma - powiedziałam z naciskiem. — Tak jak teraz. Wszystkich ich widzę. Jo-nasa, Arizonę, Summer i Phoeniksa. Żywych i pięknych. Nie trupy. - Duchy? Potrząsnęłam głową. - Bardziej cieleśni. Realni. Śmieją się i rozmawiają. Przewodzi im Łowczy, jest przerażający. Nazywają sami siebie (Nie)Umarłymi. Kim nawet okiem nie mrugnęła. Nie zrobiła żadnej miny, która by wskazywała, że uważa mnie za świrniętą. - Kochałaś Phoeniksa? - spytała łagodnie. - Do szaleństwa. Nie umiem powiedzieć, jak bardzo. Czytał w moim sercu. Ja czytałam w jego. Od pierwszego pocałunku to się z nami działo. Nie broniliśmy się przed tym. Otworzyliśmy się na siebie. - Czujesz, że nie jesteś sobą bez niego? Kiwnęłam głową, łzy spłynęły mi po policzkach. - Słowa nie oddają w pełni żalu - zgodziła się ze mną Kim. - Nie do końca potrafimy wyrazić nimi nasze uczucia. Wiele osób doświadcza tego co ty. Nie jest niczym niezwykłym, że widzisz Phoeniksa jak żywego w miejscach, w których go zwykle widywałaś. - A w miejscach, w których nigdy nie byliśmy? Miałam oczywiście na myśli Foxton, ale nie zamierzałam jej tego od razu wypaplać. - Również — odrzekła. - Wszystkie twoje myśli krążą wokół Phoeniksa. Może ci się pokazać, gdziekolwiek będziesz. - Całkiem realistycznie? — spytałam podchwytliwie. Ale może rzeczywiście do tego to się sprowadzało. Może pogrążona w żalu, miałam wariackie halucynacje na jawie. Nie całkiem stuknięta, tylko traci głowę z rozpaczy. - Trauma to podstępnie zwodniczy stan - wyjaśniła moja terapeutka. Wbrew sobie zaczynałam ją lubić. Nie wypytywała o moje relacje z Laurą, nie wchodziła z butami w duszę. - Nie jest to nic niezdrowego, że pamięć o Phoenik-sie jest w tobie wciąż świeża tuż po jego śmierci.

13 - Dziękuję - powiedziałam krótko. Tylko co z Jonasem, Arizoną, Summer, chciałam ją zapytać. Co z łopotem skrzydeł w mojej głowie, czaszko-twarzami, Łowczym, którego spojrzenie zabija? - Doradzałabym, żebyś nie stresowała się zbytnio z powodu swoich reakcji. Na razie porozmawiajmy o tym, w jaki sposób powinnaś zadbać o siebie. Czyli zero nacisków ze strony mojej duchowej opiekunki. Właściwie byłam jej za to wdzięczna. Odetchnęłam głęboko i otarłam łzy. Potem rozmawiałyśmy jakiś czas, co zrobić, żebym jadła i spała zdrowo, i ustaliłyśmy, że na następne spotkanie przyjdę za tydzień. - Nie bądź dla siebie zbyt surowa, Darina - dodała Kim, gdy już wychodziłam. - Pamiętaj, że jesteś człowiekiem. - Czyli? - Nie izoluj się. Masz prawo się załamać i prosić o pomoc. Otrzymasz ją bez trudu. Zamrugałam powiekami i skinęłam głową. - Dobrze. Widzimy się w czwartek o wpół do piątej. W poczekalni natknęłam się na Zoey siedzącą na wózku inwalidzkim. Zauważyłam ją w ostatniej chwili. - A ty co tu robisz? - spytałam. Zabrzmiało to nieprzyjaźnie, chociaż wcale tego nie chciałam. - Mogłabym spytać o to samo - odcięła się. - Zaczynasz wariować, tak jak wszyscy? Nie widziałam jej co najmniej od roku. Nie przypominała dawnej siebie - o wiele chudsza, ufarbowane na blond włosy odrosły, odzyskując swój naturalny brązowy kolor. No i był jeszcze wózek inwalidzki i wyraz lęku w ciemnych oczach. - Skąd, spoko - skłamałam. - Co u ciebie? Zoey wzruszyła ramionami. - Włożyli mi stalowe płytki w nogi i w dwóch miejscach zespolili kręgosłup, tak że teraz mogę stać. Jest w porzo. Było bardzo nie w porzo i obie się uśmiechnęłyśmy. - Zoey, jest mi... - Przestań! - Okay. Na dłuższą chwilę zapadło niezręczne milczenie, a potem odezwałyśmy się obie jednocześnie. - Odwiedzałam cię... - zaczęłam. - Słyszałam o Phoeniksie - wpadła mi w słowo. Zignorowałam to i pospiesznie mówiłam dalej: - Wiele razy. Poszłam do szpitala zaraz po wypadku, potem siedziałam przy tobie przez te wszystkie tygodnie, gdy byłaś w śpiączce. Zoey nachmurzyła się. - Nikt mi o tym nie wspomniał. - Kiedy się obudziłaś, twój tata zabronił mi przychodzić. Powiedział, że jesteś zbyt chora, żeby przyjmować gości. —Posłuchaj... ja nic nie pamiętam... dosłownie nic! —Ale wiesz, kim jestem? — spytałam zszokowana. —Jasne, Darina. Pamiętam czasy sprzed wypadku, ale potem, to znaczy od chwili, gdy się rozbiliśmy, już nic. Czarna dziura. Dlatego tu jestem. Zdiagnozowany PTSD, zespół stresu pourazowego. Zespół stresu pourazowego. Jak u żołnierzy, którzy walczyli na wojnie. Wygodna etykietka na określenie koszmarnego zamętu w głowie. —Ja chyba też to mam. O mały włos, a bym jej wyznała, że widziałam w Fox-ton Jonasa naprawiającego płot. Nie mogłabym zrobić nic głupszego. —Może znów zaczęłabyś mnie odwiedzać - zaproponowała Zoey, posyłając mi błagalne spojrzenie. —Jeśli twoi staruszkowie mi pozwolą. —Nie przejmuj się nimi. Koniecznie przyjdź - dodała, naciskając sensor i kierując wózek w stronę uchylających się drzwi do gabinetu Kim. - Porozmawiaj ze mną o tym, co się stało, Darina. Pomóż mi przypomnieć sobie to wszystko. Tej nocy po raz kolejny miałam ten sen/koszmar/wizję - nazwijcie sobie to, jak się wam podoba. Pogrążona głęboko we śnie walczyłam, żeby się nie obudzić, ale żółtobiałe czaszkotwarze o czarnych oczodołach najeżdżały na mnie w upiornym tańcu i obudziłam się, cała drżąc. Usiadłam na łóżku w ciemnościach, wsłuchując się w łopot skrzydeł. Następnego dnia rano jechałam do Foxton, jakbym rzeczywiście była szalona.

14 Trzymałam kurczowo kierownicę, nachylona nad nią, i wyciskałam z mojego starego grata, ile się dało, jadąc jak najszybciej na wzgórze, biorąc zakręty z piskiem opon i wzniecając tumany kurzu, gdy już zjechałam z bitej drogi. Zostawiłam samochód przy osikach i puściłam się biegiem przez wysoką trawę w kierunku grzbietu wzgórza. Wysoki zbiornik na wodę, zbocze prowadzące do domu i stajni, przeżarta rdzą półciężarówka - jak wtedy, gdy usłyszałam trzaskające drzwi stajni. Trzymaj się z daleka! — ostrzegały skrzydła łopoczące w mojej głowie, jakby ogromne stado ptaków zerwało się do lotu. Oszalała, zignorowałam to i zbiegłam po zboczu, mijając niedawno naprawiony płot, do stajni. W każdej chwili spodziewałam się zobaczyć Łowczego. Jak idzie wielkimi krokami od strony domu, z płonącym wzrokiem, nasyła na mnie czaszkotwarze i jak bardzo jest przerażający. Albo jak czeka w stajni z innymi - kobietą z dzieckiem, młodym mężczyzną i moimi kolegami ze szkoły w Ellerton. Ale nie — nikt nie zagrodził mi drogi, aż wreszcie zwolniłam kroku przed domem. Wyglądał na opuszczony, okna brudne, farba łuszczyła się na framugach. Wyblakłe zielone drzwi były szczelnie zamknięte. Podeszłam do nich na palcach i nacisnęłam klamkę. Były zamknięte na klucz. Odejdź! Nie podchodź bliżej! Zajrzałam przez najbliższe okno. Ujrzałam stary piec kuchenny z zakurzonym czajnikiem, pusty stół, rząd zie-lono- białych talerzy ustawionych na kredensie. Wejdź przez te zamknięte drzwi, Darina, a cofniesz się o wieki. Chyba od stulecia zbierał się tu kurz, w palenisku nie rozpalano ognia od pokoleń. Odwróciłam się i przeciąwszy podwórze, ruszyłam na tyły stajni. Z boku budynku zauważyłam starą belkę do przywiązywania koni, wokół rosły jakieś żółte chwasty, dalej plątanina krzewów i wysmukłych juk, za którymi rozciągała się łąka porośnięta wysoką srebrzystą trawą. Stałam bez ruchu, zastanawiając się, po co ja tu właściwie przyszłam i czy powinnam iść dalej. Po pierwsze, Kim nie to miała na myśli, zalecając mi dbanie o siebie. Byłam sama, nikomu nie powiedziałam, dokąd jadę, przeżywałam koszmary na jawie i nie podzieliłam się tym z nikim. Nikomu nie ufałam — nawet sobie. Po drugie, miałam kompletny mętlik w głowie. Część z tego mogła być realna, część nie. Na przykład to, że wszędzie widziałam Phoeniksa — w szkole, na jego własnym pogrzebie - mogło być wynikiem stresu pourazowego, to pewne. Ale już Łowczy mógł rzeczywiście istnieć. Samotnik, który kupił to opuszczone, rozwalające się domostwo i nienawidził intruzów. A skoro tak, miał pełne prawo wyrzucić mnie ze swojej posiadłości. Tylko że oprócz Phoeniksa widziałam też Summer, Arizonę i Jonasa. To było za pierwszym razem, w stajni, zanim Łowczy ruszył na mnie i uciekłam jak oparzona. A potem zobaczyłam Jonasa po raz drugi. Oczywiście, że oni wszyscy bardzo wiele dla mnie znaczyli — zwłaszcza Summer. Była niezwykła, nie tylko moim zdaniem, uważał tak każdy, kto się z nią zetknął. Ale dlaczego nawiedzili mnie teraz, kiedy byłam pogrążona w smutku po stracie Phoeniksa? Dlaczego nie wcześniej, wtedy gdy umarli? Słyszałam ich. Widziałam też oszołomienie w oczach Phoeniksa, gdy znalazł się w ich kręgu, sprowadzony, aby do nich dołączył i został jednym z (Nie)Umarłych. Łowczy to sprawił. Summer tak powiedziała. Łowczy był ich guru. To się wydarzyło naprawdę, zdecydowałam. Naprawdę widziałam Phoeniksa w stajni, otoczonego ludźmi, których nie było wśród żywych. Ruszyłam więc naprzód przez krzaki i zatrzymałam się dopiero przy wąskich drzwiach, przez które kiedyś wyprowadzano konie na łąkę. Wisiały na obluzowanych zawiasach, które skrzypiały niemiłosiernie, gdy otwierałam górne skrzydło. Wdrapałam się do środka. W stajni było ciemno i tak jak poprzednio unosił się zapach stęchlizny. Bele siana leżały nieporządnie rozrzucone na brudnej podłodze, pod okapem zachowały się stare gniazda jaskółek. Szerokie drzwi frontowe trzasnęły. - Nikogo — powiedziałam do siebie cicho, lekko zawiedziona. Firanki pajęczyn wisiały nieuszkodzone, panowała niczym niezmącona cisza. Jednak wymyśliłam to sobie, stwierdziłam i przez moment poczułam ulgę, jakbym została uwolniona. A potem drzwi otworzyły się na oścież i w ich prześwicie zobaczyłam na podłodze kawałek błyszczącego metalu. W pierwszej chwili pomyślałam, że to część wędzidła, które odpadło od którejś ze starych uprzęży wiszących na hakach w pobliżu wejścia, ale metal był zbyt błyszczący i chyba nowy. Podeszłam, żeby go podnieść, a gdy to zrobiłam i obróciłam w palcach, rozpoznałam logo Harleya Davidsona - ikonę wszystkich motocyklistów - i motto: „Dochowaj wierności sercu". Na widok tej plakietki moje serce przyspieszyło. - Jonas! Dałabym sobie głowę uciąć, że nie znalazłam jej przypadkiem i że należała do niego. Stałam w mrocznej stajni, obracając w palcach plakietkę, skrzydła znów zaczęły trzepotać w mojej głowie i wyczułam czyjąś obecność. Zacisnęłam dłoń na plakietce, odwróciłam się i podbiegłam do drzwi. Szarpnęłam rygiel, żeby móc przez nie wyjść, ale był zardzewiały i zdałam sobie sprawę, że będę musiała ponownie wygramolić się górą. Ktoś wszedł do stajni, bałam się,

15 że to Łowczy tropiący intruzów, i spanikowałam. Tracąc równowagę, przewaliłam się niezgrabnie na plecy, opadając na pokruszoną belę siana. Czyjeś kroki były coraz bliżej, czyjaś dłoń schwyciła moją rękę mocnym uściskiem, pomagając mi się podnieść. Patrzyłam w jego ukochaną twarz. —Usiądź tutaj — powiedział Phoenix łagodnie. Usiedliśmy po turecku na brudnej podłodze, otoczeni belami siana. Trzymałam w dłoniach jego obie ręce i patrzyłam w piękne szaroniebieskie oczy Phoeniksa. Wszystko było doskonałe w jego twarzy — gładka, blada cera, wysokie czoło, gęste ciemne włosy, świetliste oczy, rozchylone w uśmiechu usta. I w jego ciele -silne ramiona i szeroka pierś, które znałam jak swoje własne. —Nie przyjechałeś nad Deer Creek - wypowiedziałam pierwsze, niedorzeczne w tych okolicznościach zdanie, jakie przyszło mi do głowy. Pogłaskał kciukiem mój policzek - uwielbiałam to. —Przepraszam, Darina - westchnął. —Potwornie za tobą tęsknię. To boli. Bardzo. Jakby ktoś wwiercał mi nóż w serce. - Oddałbym wszystko, żeby to cofnąć - zapewnił mnie szeptem, a potem nachylił się i pocałował mnie w usta. - Nie mogę patrzeć, jak cierpisz. Ucałowałam jego zimne usta, usiłując je ożywić swoim oddechem. - Gdzie byłeś? Co się tutaj dzieje? Wyjaśnij mi to -odezwałam się błagalnym tonem. Przepraszał mnie i całował — w usta, w twarz, w szyję, a ja głaskałam go po włosach, aż w końcu położyłam mu dłoń nieruchomo na karku. - Powiedz mi — poprosiłam błagalnie. Czułam się tak, jakbym stanęła nad brzegiem przepaści i wiedziała, że upadek jest nieuchronny. - Nie mogę, to wbrew regułom - odparł. — Prawda jest taka, że nie powinienem tu siedzieć i rozmawiać z tobą. - Jakim regułom? Czyim? - dopytywałam się, szukając w tym wszystkim jakiegoś sensu, tak żebym mogła go dalej dotykać, mówić do niego. Odzyskałam go i nie chciałam pozwolić mu odejść. - Łowczego - odpowiedział, niespodziewanie poważniejąc i oglądając się przez ramię. — Opiekuje się nami. Nie robimy tego, co chcemy. Słuchamy jego. Przez dłuższą chwilę w milczeniu patrzyłam na Phoeniksa. A potem podziękowałam mu za złamanie tych reguł. Jego twarz złagodniała w uśmiechu. - To w nas lubiłem najbardziej, Darina. Nie przestrzegaliśmy zbyt skrupulatnie reguł, co? - Zgadza się - przyznałam. - Uwielbiałem to w tobie. I twoje oczy. Czy powiedziałem ci kiedyś, że patrzeć w twoje oczy to jak pływać w roztopionej czekoladzie? Mógłbym w nich utonąć i umierałbym szczęśliwy. - To nie jest śmieszne! - zaprotestowałam, znów czując mętlik w głowie. Rozmawiałam z Phoeniksem żywym czy nie? — Jak to się stało? Możesz mi wyjaśnić? Pokręcił głową. - Wiem tylko, że brałem udział w bójce. Nie mam pojęcia, o co poszło, pamiętam, że Brandon był w to wciągnięty i chciałem mu pomóc. Jak doszło do tego, że zostałem ugodzony nożem, nie wiem. Ujęłam jego dłonie i zmusiłam go, żeby popatrzył mi prosto w oczy. - Czy dlatego wróciłeś? Aby odkryć, co się naprawdę stało? - Tak. Zostałem wybrany. Choć powiedział to spokojnie, wyczułam w jego głosie cierpienie i zobaczyłam cień strachu w jego oczach. Sama nie mogłam dać sobie rady z przedziwną mieszaniną uczuć, które mnie ogarnęły. - Więc ty naprawdę umarłeś? - wyszeptałam. Nie wypuszczaj jego dłoni, Darina, nie pozwól mu odejść. Skinął głową i kosmyk ciemnych włosów opadł mu na czoło. - Słyszałaś o otchłani? To miejsce, do którego przybywają dusze zmarłych, coś w rodzaju poczekalni, jak sądzę. Byłem tam przez moment, zanim wróciłem. Taksamo jak Jonas i dziewczyny. Cholernie bolesny proces, tyle mogę ci powiedzieć. - Strasznie to dziwne - przerwałam mu. - Słyszę cię, dotykam, a ty mi mówisz, że nie żyjesz. Ale przecież nie jesteś martwy... - Bo to coś pośredniego - odrzekł. - Jonas, Arizona, Summer i ja mamy coś do załatwienia. Musimy uporządkować pewne sprawy. Po to jesteśmy tu z Łowczym. - A więc nie jesteście duchami?

16 Na to był zbyt realny, zbyt cielesny, choć jeszcze bledszy niż kiedyś. I wzrok miał bardziej przenikliwy, jakby potrafił widzieć na odległość. - Jesteśmy bardziej materialni niż duchy - przyznał. Nagłe zerwał się na równe nogi, pociągnął mnie za sobą i objął. Odpłynęłam. Mogłabym tak już pozostać na zawsze. - Darina, jestem tutaj - zapewnił mnie, a potem równie nieoczekiwanie jak wstał, puścił mnie i szybko ściągnął przez głowę czarny podkoszulek. - Co ty robisz? - wykrzyknęłam. Ale na widok jego nagiego torsu zabrakło mi tchu w piersi. Wyglądał olśniewająco, jak faceci w reklamach telewizyjnych, ale był osiągalny i rzeczywisty, stał tuż przy mnie. - Spójrz na miejsce między łopatkami - powiedział, odwracając się do mnie tyłem. - Co widzisz? Nabrałam powietrza w płuca, uniosłam rękę i opuszkami palców dotknęłam bladej skóry. Mikroskopijny czarny tatuaż po lewej stronie kręgosłupa, nie większy niż przypinany do ubrania znaczek reklamowy, miał kształt anielskich skrzydeł. - Nie miałeś niczego takiego. - Tutaj weszło ostrze - wyjaśnił. - Wszyscy mamy takie tatuaże. Arizona, Summer, Jonas i inni, nawet Łowczy. - Co to oznacza? - spytałam. Wzór tatuażu był delikatny, perfekcyjny. Obwiodłam go koniuszkiem palca. - Tym się staniemy - wyjaśnił tym swoim niskim, głębokim głosem, za który go kochałam. Snop światła wpadł do stajni przez otwarte wiatrem drzwi. - Jestem żywym zmarłym, Darina. Umarlakiem, zombi, (Nie)Umarłym. Wróciłem, żeby sprawiedliwości stało się zadość i żeby pocieszyć ciebie. 3 Wcale nie byłam szalona. Poszłam za głosem serca i odnalazłam chłopaka, którego kochałam. Mogłam go dotykać i całować. Nic więcej się nie liczyło. - Wiesz, że to dla ciebie niebezpieczne? - spytał, patrząc na mnie, jakby to on nie dowierzał własnym oczom. Obejmując mnie w talii, odchylił się, żeby mnie lepiej widzieć. - Przysięgliśmy dochować tajemnicy, ja i Jonas, wszyscy. - Zgadnę. To Łowczy wymógł na was tę przysięgę. Phoenix skinął głową. - Jesteś po drugiej stronie, Darina, dla nas po tamtej stronie. Należysz do świata żywych. Powinniśmy trzymać cię z daleka od nas. - To stąd te łopoczące skrzydła i upiorne czaszkotwarze. - Opowiedziałam mu, jak potwornie byłam wystraszona. - Ale kocham cię tak bardzo, że zaryzykowałabym wszystko, aby cię odnaleźć. - I zaryzykowałaś - wyszeptał, przytulając mnie mocniej. Poczułam muśnięcie jego ust na policzku. — Jesteś jedyną osobą, która chciała tego wystarczająco mocno i była wystarczająco odważna, żeby przez to przejść. Ale co teraz, kiedy już wiesz o zombi? Nie masz ochoty wiać, gdzie pieprz rośnie? Złapałam go za włosy i szarpnęłam lekko. - Skończ z tym gadaniem o uciekaniu! Jestem tu i nie zamierzam odejść. - Za żadne skarby nie chciałabym się z nim rozdzielić. Uśmiechnął się i przez krótką chwilę przypominał dawnego siebie, wesołego luzaka. - Nie wszystko jest tu śmiertelnie poważne i kręci się wokół zemsty i sprawiedliwości. Z tego, co mówi Jonas, a jest tu dłużej niż ja, mamy parę trików do wykorzystania. - To znaczy? - Na przykład mogę cię zahipnotyzować. — Cofnął się i wymierzył we mnie palec, jakby brał mnie na cel. - Po co miałbyś to robić? — spytałam, łapiąc go za nadgarstek. — Wystarczy, że na ciebie spojrzę, i już jestem gotowa na wszystko. - Okay, zapomnij. - Oderwał moje zaciśnięte palce od swojego nadgarstka. Błysk w jego oczach powiedział mi, że cieszy go przekomarzanie się ze mną. - A co powiesz na to? Mogę w każdej chwili zniknąć. Przylgnęłam do niego, obejmując go ramionami. - Ani się waż! - Jeszcze parę takich rzeczy. Podróżowanie w czasie. Kontrolowanie umysłów.

17 - Niesamowite, supermenie. Nie mogłam tego wziąć na serio, więc nawet nie udawałam, że mnie to poruszyło. Zresztą serce przepełniały mi radość i zdumienie, byłam zbyt oszołomiona jego obecnością, żeby cokolwiek udawać. - Co jest? Nie przestraszyłaś się? — Zrobił zawiedzioną minę, opuszczając kąciki ust. Wciąż żartował i głaskał kciukiem mój policzek. - Uwiesiłaś się na zombi! Uwolnił się z mojego uścisku, wyciągnął ręce przed siebie i powłócząc sztywnymi nogami, okrążył mnie, dając mi szansę podziwiać jego wąską talię, niewielkie wklęśnięcie w krzyżu, mikroskopijny tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł i imponującą muskulaturę. - Oglądałam już takie filmy - zapewniłam go z westchnieniem rezygnacji. - Gdzie przykościelny cmentarz, na wpół zgniłe trupy, straszliwi pożeracze żywych? Phoenix przystanął, porzucając żarty. - To wszystko czarny PR. Kompletnie nieprawdziwe. W tym filmie jedyną rzeczą zgodną z prawdą jest to, że pojawiamy się grupowo i że Łowczy ustanawia reguły. Nie mamy wolnej woli. To on sprawuje nad nami władzę. - To już wiem. I to, że wścieknie się, kiedy mnie tu zobaczy. - Doskonałe wie, że tu jesteś, zapewniam cię. Jego zmysły, zwłaszcza słuch, są niewiarygodnie wyostrzone. Słyszy liść spadający z osiki przy zbiorniku na wodę. - Przerażające — jęknęłam i wcale nie udawałam. Phoenix kiwnął głową. - Nie ma mowy, żeby nie usłyszał, jak przyszłaś. - To dlaczego mnie nie zatrzymał? - Ma swoje powody. Może chce mnie wypróbować, sprawdzić, czy wypełniam rozkazy — odpowiedział mój wspaniały chłopak, wzruszając ramionami. - Których właśnie nie wypełniasz - uściśliłam, nagle niepokojąc się o niego. - Jest jakaś kara za złamanie reguły, żeby nie rozmawiać z obcymi? Znów wzruszył ramionami, tym razem już nie tak nonszalancko. - Znaleźć się tutaj to wyróżnienie. Tysiące dusz czekają na swoją szansę, by wrócić zza grobu. Tylko niewielu jest dana, zwykle tym, z którymi łączy się jakaś tajemnica. Nie wątpię, że już się tłoczą w kolejce, każda z doskonałym powodem, żeby wrócić. Łowczy w każdej chwili może mnie odesłać i sprowadzić kogoś w zamian. Stałam przez chwilę z zamkniętymi oczami, porażona strachem. - Phoenix, nie powinieneś ze mną rozmawiać. Jeśli zaraz odejdziesz i nigdy więcej mnie nie zobaczysz, może Łowczy cię nie ukarze. Musisz odejść! Zaczęłam go popychać w stronę drzwi stajni, ale chwycił mnie za nadgarstki. - Za kogo mnie uważasz? — zaprotestował z oczami błyszczącymi gniewem. — Sądzisz, że wyprę się ciebie, Darina? Spójrz na mnie. To ja, Phoenix. Czy nie byłem zawsze wobec ciebie szczery? Patrz na mnie i czytaj w moim sercu! Czytałam w nim miłość. Pochłonęła nas oboje i nic nie mogłam na to poradzić. - Dobrze, stawimy temu czoło razem - wyszeptałam. Łzy napłynęły mi do oczu. - Jakąkolwiek Łowczy szykuje karę, będzie musiał wymierzyć ją nam obojgu. - Naprawdę poruszające. To był Łowczy we własnej osobie. Słyszał każde słowo. Wszedł do stajni z Jonasem i Arizoną. - Poruszyłoby moje serce, gdybym je miał. Phoenix na dźwięk głosu Łowczego zacisnął zęby. Objął mnie i odwrócił się, gotowy na konfrontację. - Nie krzywdź jej - powiedział stanowczo. - Nie zrobiła nic złego. Łowczy postąpił w kierunku cienia skrywającego tylne drzwi stajni. Skrzyżował ręce na szerokiej piersi, gęste, siwe włosy miał związane z tyłu głowy. - Nie posłuchała ostrzeżeń - oznajmił. — Niedobrze. - Nie przestraszysz mnie - skłamałam, a on to wiedział. Jego uśmiech był zimny. — Nie opuszczę Phoeniksa. - Nie będziesz miała wyboru. Zbliżył się do mnie i zobaczyłam na jego skroni charakterystyczny mikroskopijny tatuaż anielskich skrzydeł. Taki sam jak u Phoeniksa, tylko bardziej wyblakły, jakby nosił go znacznie dłużej. - Nade mną nie sprawujesz władzy - podkreśliłam, czując opiekuńcze ramię Phoeniksa, dodające mi odwagi w starciu z Łowczym. - Nie należę do twojego gangu. Nie spodobało mu się to określenie. Ściągnął mocno brwi, minę miał złą. - Dość tego, mała gaduło, słuchałem już wystarczająco długo. Nie zwróciłaś uwagi na to, co mówił Phoenix

18 0wdzieraniu się do twojej głowy i hipnotyzowaniu? Ujmę to prosto, żebyś zrozumiała, Darina. Mogę wyczyścić twój umysł, tak jak nauczyciel czyści gąbką tablicę. Żachnęłam się i spytałam Phoeniksa: - Rzeczywiście może? - Owszem - potwierdził, kiwając głową. - Dlatego nikt nie wie o tym, że tu przebywamy. Jonas podszedł do nas i stanął między mną a Phoe-niksem. Twarz miał poważną. - Istnienie (Nie)Umarłych powinno pozostać tajemnicą. Jesteśmy tutaj prawie od roku i utrzymujemy to w sekrecie, kontrolując ludzkie umysły. Za pomocą hipnozy zacieramy wspomnienia - wyjaśnił. - W jaki sposób? - domagałam się szczegółów, przenosząc wzrok z Jonasa na Arizonę i z powrotem. Ramię Phoeniksa już mnie nie chroniło od strachu 1dojmującego uczucia samotności. - Zwyczajnie - wtrąciła Arizona. Dobrze znałam ten jej charakterystyczny gest, machnięcie ręką, jakby opędzała się od natrętnej muchy. — Niewielu ze świata żywych zabłądziło tutaj, miejsce jest położone z dala od drogi. Jacyś myśliwi, czasem dzieciaki prowadzące gry terenowe rozbijają na noc obóz. Rzadko ktoś z nich zwróci uwagę na zbiornik na wodę i zejdzie ze wzgórza, żeby zaspokoić ciekawość. —I co wtedy? — spytałam, łapiąc się na tym, że przypatruję się Arizonie, szukając tatuażu. Długi prosty nos, duże ciemne oczy, wyraziście zarysowane, uniesione łuki brwi nadające jej twarzy wyniosły wygląd — zupełnie nie przypominała zombi. —Wtedy staramy się, żeby mogli nas zobaczyć, na przykład pracujących w warzywniku albo w zagrodzie. Ktoś z nas podchodzi od tyłu i działa przez zaskoczenie. Wystarczy, jeśli spojrzy w określony sposób. —Żeby ich zahipnotyzować i pozbawić wspomnień -dodał Jonas. Z chmurną miną przenosił zaniepokojone spojrzenie ze mnie na Phoeniksa i na Łowczego. - Wnikamy w ich umysły, sprawiamy, że odchodzą z powrotem na wzgórze, między osiki. Tam budzimy ich z hipnozy i od tego momentu nie mają świadomości, co się wydarzyło. —Nieźle im dajemy popalić - powiedziała Arizona z lekkim uśmiechem. — Męczy ich ból głowy i dziwaczne, nieprzyjemne uczucie, że coś jest nie tak. Większość wraca do samochodów biegiem. —Nie musisz mi mówić, że słyszą szum, jakby tysiące skrzydeł zamykało przestrzeń nad nimi, i czują, jakby mieli się udusić. Nie wiadomo, skąd ten hałas pochodzi, a jest wystarczająco głośny, żeby odebrać rozum. - Mówiłam prawie ze śmiechem, ale teraz już doskonale wiedziałam, że to tylko jedna z metod, którymi się posługują. - Rzeczywiście chcecie mi to zrobić? - spytałam Łowczego, który był podejrzanie cichy i nie spuszczał ze mnie oka. — Skasować moje wspomnienia? - Może - odrzekł spokojnie. - Właściwie powinnaś mi być wdzięczna. Zycie jest znacznie prostsze, jeśli nie wie się o naszym istnieniu. Odetchnęłam gwałtownie i uczepiłam się kurczowo Phoeniksa. - Powiedz mu, żeby tego nie robił - powiedziałam błagalnie. - Odszukałam cię ponownie, nie chcę tego zapomnieć. - Ani ja - zapewnił mnie, wpatrując się w moje oczy. - Chcę pamiętać o wszystkim, co cię dotyczy. Co nas dotyczy. - Darina, przez ciebie Phoenix znalazł się między młotem a kowadłem. - Beznamiętnie brzmiący głos Arizony przerwał ciszę, która zapadła po słowach Phoeniksa. - Zapominasz, że on nie ma wolnej woli. Jest jednym z nas, musi słuchać Łowczego, inaczej zostanie odesłany i straci możliwość uporządkowania swoich spraw. Inna rzecz, że jeśli zachowa się jak należy i posłucha Łowczego, straci ciebie. - Paragraf 22 - wtrącił Jonas. - Nie wierzę, że potraficie to wszystko wymazać. — Pokazałam na stajnię, a potem ujęłam głowę Phoeniksa w dłonie, tak by patrzył mi prosto w twarz. - Jak mogłabym zapomnieć, że cię tutaj odnalazłam, obejmowałam cię, całowałam - mówiłam cicho, żeby inni nie mogli usłyszeć. To znaczy tak mi się wydawało, bo przeoczyłam oczywisty fakt, że potrafili usłyszeć, jak liść spada z drzewa. - No to powiedz jej, Phoenhc - wtrąciła Arizona. - Uwierz im - odezwał się zduszonym głosem. — Nie zostaną ci żadne wspomnienia. Nigdy więcej mnie nie zobaczysz. Ogarnęła mnie rozpacz. - Przecież ja nikomu nie powiem! - wykrzyknęłam, podbiegając do Łowczego i błagając go jak małe dziecko. -Ja nikomu, ale to nikomu nie powiem, przysięgam! Jego twarz nie zmieniła wyrazu. Jakby była wyrzeźbiona z kamienia, nieludzka, miałam wrażenie, że widzę ślady dłuta. - Tak ci się wydaje - powiedział. - Możesz przysięgać na swoje życie, ale i tak wiadomo, że zawsze możesz się wygadać, a wtedy koniec z nami.

19 - Dosłownie - wtrąciła Arizona. - Jeśli po tamtej stronie ktokolwiek się o nas dowie, znikniemy na dobre. - I nie załatwimy tego, co mamy do załatwienia — dodał Jonas. - Posłuchaj, Darina. Jestem tutaj prawie od roku, usiłując rozeznać się w tym, co naprawdę wydarzyło się tamtego dnia... harley, droga, wypadek. To trudne, bo nie pamiętam momentu katastrofy. Doprowadza mnie to do szału. I to, że nie mogę skontaktować się z Zoey. Ona prawie nie wychodzi z domu. A mój czas się kończy. Niewiele już mi go zostało. - Zoey ma się coraz lepiej - powiedziałam. - Przeszła kilka operacji i będzie chodzić. Tylko jej starzy są nad- opiekuńczy. Jonas zasłonił dłonią oczy i potarł kciukiem i palcem wskazującym skronie. - Potwornie się bałem, że ona umrze - wyznał. Potrząsnęłam głową. - Widziałam ją wczoraj. Jest wychudzona, wciąż jeździ na wózku, ale na sto procent wyjdzie z tego. Jonas opuścił dłoń, w oczach lśniły mu łzy. - Byłem idiotą. Ja i mój harley, wielki supermen, król szos. Jechaliśmy tamtego popołudnia przez Centen-nial na autostradę. Zoey się śmiała. Powiedziała swoim starym, że idzie do przyjaciółki, a oni to kupili. - Nie podobało im się, że jeździ harleyem z Jonasem - wtrąciła Arizona. - Nie lubili Jonasa. - Śmiała się, obejmując mnie mocno w pasie - wspominał dalej Jonas. - Przejechaliśmy na światłach skrzyżowanie przy Turkey Shoot Ridge. Droga skręca w tym miejscu, ale niezbyt ostro. - Ściszył głos niemal do szeptu. — Wszedłem w zakręt i dalej pustka. Kompletne zaćmienie. - Jonas uważa, że wypadek zdarzył się z jego winy — podsumowała Arizona, nie bawiąc się w subtelności. — Nie pamięta szczegółów, ale autopsja wykazała przerwanie rdzenia kręgowego i śmierć na miejscu. Jest przekonany, że omal nie zabił dziewczyny, którą kochał. - Całe Ellerton tak uważa - powiedział cicho Jonas. - Wydali na mnie wyrok, widzieliście te tytuły. Nie mogę patrzeć, gdy ktoś płacze. Ściska mnie w gardle i też od razu zbiera mi się na płacz. - Zoey cię nie obwinia - pocieszyłam go. — Nie wygląda na rozgoryczoną. - Darina, powiedz jej, że żałuję — wykrzyknął. - Ze nie chciałem jej skrzywdzić! Arizona, głos rozsądku, ostudziła go natychmiast. - W jaki sposób, skoro Łowczy wyczyści jej pamięć? Zamierza nacisnąć reset, zapomniałeś? - Nie! - zaprotestował Phoenix. - Darina dotrzyma tajemnicy. Możesz jej całkowicie ufać - zwrócił się do starszego mężczyzny. Cień uśmiechu przemknął po twarzy Łowczego. - Postawiłbyś na to życie, co? Gdybyś wciąż miał je do stracenia. - Nie żartuj. To poważna sprawa. - Phoenix podszedł do Łowczego i popatrzył mu prosto w oczy, jakby chciał go zmusić, by odwrócił wzrok. Jonas, Summer i Arizona byli wyraźnie zdenerwowani. - Mówię serio. Los Dariny obchodzi mnie bardziej niż to, co stanie się ze mną. Nie chcę, żebyś mieszał jej w głowie. —Już powiedziałem, że to poruszające. I słodkie. -Łowczy uśmiechnął się szyderczo. — Niestety, chłopcze, nie skłoniło mnie to do zmiany zdania. Uważam, że Darina nie wytrzyma ciśnienia i prawda o (Nie)Umarłych wyjdzie na jaw, a tym samym nikt z nas niczego nie osiągnie. Te spokojne, rzeczowe słowa wreszcie dotarły do świadomości Phoeniksa. Ale się nie poddał. —Jak to możliwe, żebyś nam coś takiego robił? -spytał z gniewem, głośniej niż zazwyczaj, właściwie prawie krzyknął. - Najpierw śmiertelnie ją przestraszyłeś, ale pozwoliłeś jej przedrzeć się przez barierę ochronną. Pozwoliłeś, żebyśmy się spotkali. A teraz zamykasz przed nami tę furtkę, którą sam otworzyłeś. - Spojrzał na Jonasa. - Powiedz mu, że nie może tego zrobić. Nie może jej wyczyścić pamięci. —To bez różnicy, co powiem — odparł Jonas, wzruszając ramionami. — Łowczy decyduje. Łowczy odwrócił się plecami do Phoeniksa i wbił we mnie wzrok. —Nie chcesz wrócić do Ellerton? Do rodziny, do szkoły, i dobierać sobie kolegów, jak wszystkie nastolatki w liceum? —Nie jestem taka jak wszyscy — zaprotestowałam ze złością. — Chodzę własnymi ścieżkami. Powiedz mu, Phoenix. Ale ostatni wybuch wyczerpał Phoeniksa zupełnie. Stanął tylko blisko i wziął mnie za rękę. - Słuchajcie, co postanowiłem - odezwał się Łowczy. - Ponieważ dostałem sygnał, że jest coś ważnego do załatwienia, odkładam decyzję do czasu, kiedy będę mógł ją lepiej przemyśleć, może w drugiej części dnia. Arizona, zabierz Darinę do domu i siedź z nią. Jonas i Phoe-nix, idziecie ze mną. Nie chciałam wychodzić ze stajni. Bałam się, że jeśli raz stracę Phoeniksa z oczu, to nigdy już go nie zobaczę. Ale Arizona spojrzała na mnie, zastosowała sztuczkę z wnikaniem do umysłu i jak prawdziwy zombi pozbawiła mnie woli. Nawet się nie obejrzała, żeby sprawdzić, czy za nią idę, pewna, że nogi same mnie niosą. - Uważaj się za szczęściarę - powiedziała, gdy szły-śmy przez podwórze, a wiatr nawiewał jej długie włosy na twarz. Wyjęła z kieszeni klucz i otworzyła drzwi do domu.

20 - A to dlaczego? - Zostaniesz dłużej. Dostałaś kilka godzin ekstra z Phoeniksem i możesz uczestniczyć w tym, co się tutaj dzieje. Innym to się nie trafia. W tym przypominającym skansen domu usadowiła mnie na zakurzonym bujanym fotelu przy piecu kuchennym, a sama przysiadła na stole. - Chyba kochasz tego chłopaka — odezwała się, patrząc na mnie. - Bardzo. Nie chcę żyć bez niego. Nie obchodzi mnie, co Łowczy ze mną zrobi. Nic i nikt się nie liczy oprócz Phoeniksa. - Mówiłam, że jesteś szczęściarą. - Arizona westchnęła. — Nigdy do nikogo nic takiego nie czułam w tamtym świecie, a teraz pewnie nie ma już na to cienia szansy. - Wypuść mnie — powiedziałam, sądząc, że trafiłam na chwilę jej słabości. — Nikt się nie dowie, jeśli zostawisz drzwi otwarte i pozwolisz mi się wymknąć. Przysięgam po raz kolejny, że nie powiem żywej duszy. Potrząsnęła głową i zaczęła machać długimi nogami. - No, no, Darina. Pomyśleć, że uważałam cię za inteligentną dziewczynę. Lekko stukniętą, ale zdecydowanie inteligentną. Rozzłoszczona, zerwałam się z fotela. - A ja zawsze uważałam, że jesteś zapatrzona w siebie — odcięłam się. — I miałam rację! Wystarczyło jedno jej spojrzenie i nogi się pode mną ugięły. Klapnęłam bezwładnie na fotel. - Przypominam ci, że Łowczy słyszy każde słowo. Razem z Jonasem i Phoeniksem obserwuje weekendowych myśliwych. Przyjechali całą bandą do dawnego obozowiska rządowego w dole rzeki. Łowczy chce mieć pewność, że żaden się tu nie zapuści. Ale to nie znaczy, że nas nie słucha. Ze złości łzy napłynęły mi do oczu. - Jesteście więźniami. Wszyscy. Jak możecie tak żyć? - To nie jest życie, Darina - odpowiedziała mi z lekkim uśmiechem. - W każdym razie nie takie, jakie mogłabyś zrozumieć. Niech to wreszcie do ciebie dotrze. Phoenk nie jest żywy, tak jak wy to pojmujecie. Ani nikt z nas. - Gdziekolwiek on jest i kimkolwiek jest, chcę z nim być - oznajmiłam. - Niech to do ciebie wreszcie dotrze. Szczerze mówiąc, nigdy nie kumplowałam się z Arizoną. Od początku szkoły chodziłyśmy do tej samej klasy, ale się nie przyjaźniłyśmy. Była typem samotnika, nawet bardziej niż ja. Nie otwierała się, nie zbliżała z nikim. I trochę jej zazdrościłam - wyglądu, klasy, inteligencji. Arizona miała to wszystko. - Nie będę o tym dyskutować - powiedziała - ale i tak cię nie wypuszczę. Skoro już tak sobie tu siedzimy, pozwól, że ci wytłumaczę kilka rzeczy. - Proszę bardzo. Odchyliłam głowę na twarde oparcie fotela, starając się powstrzymać łzy wzbierające pod powiekami. - Nienawidzisz Łowczego ze zrozumiałych powodów, tylko że on ma za zadanie zapewnić naszej grupie bez- pieczeństwo. Jest naszym niepodzielnym władcą, suwe-renem, i bez niego zniknęlibyśmy stąd bez śladu. Jemu zawdzięczasz, że znalazłaś Phoeniksa. - Jak to: suwerenem? - Z każdą sekundą rozumiałam coraz lepiej, że moc Łowczego jest przerażająca. -Jak doszło do tego, że zyskał taką władzę? - Nie pierwszy raz wraca na drugi brzeg. Umarł dawno, co najmniej sto lat temu. Gdyby żył, byłby o dwadzieścia lat starszy od tego ranczerskiego domu. Wybudował go własnymi rękami. Usiadłam prosto i spojrzałam na Arizonę. - Czy umarł tutaj ? - Tak. Ktoś go zastrzelił. - Postukała palcem w czoło. - Kula przeszła na wylot. Nigdy nie ustalono, kto to był, a teraz nie ma to żadnego znaczenia. Zabójca dawno nie żyje, pogrzebany w ziemi. A Łowczy wciąż pozostaje w otchłani. Jest suwerenem, przygotowanym, żeby sprowadzać dusze z powrotem na drugi brzeg i pomagać im w wypełnianiu ich zadań. To już jego szósta grupa. Jest nas ośmioro, Łowczy dziewiąty. To całkiem spora grupa zagubionych dusz, nic więc dziwnego, że surowo przestrzega reguł. - Czy czasami bywa bardziej... — Urwałam, szukając odpowiedniego słowa. - Ludzki? — dokończyła Arizona, śmiejąc się. Musiała usłyszeć coś za drzwiami, bo wstała i otworzyła je. Do środka weszła Summer, niosąc krakersy i miskę z zupą. Postawiła ją ostrożnie na stole. - Darina chciałaby wiedzieć, czy Łowczy kiedykolwiek się rozluźnia - zwróciła się Arizona do Summer. - Cześć, Darina — powiedziała Summer, ignorując słowa Arizony i nie patrząc na mnie. — Łowczy z chłopakami nie wrócą tak szybko. Powinnaś coś zjeść.

21 Pokręciłam głową. - Naprawdę myślisz, że mogłabym coś przełknąć? Muszę jakoś przekonać Łowczego, żeby cofnął swoją decyzję. Chce wykasować z mojej głowy pamięć o was. Pomóż mi, Summer. Jak mogę go powstrzymać? - Nie ma na to sposobu - odrzekła łagodnie. Jak oni wszyscy, Summer wyglądała dokładnie tak jak za życia. Długie jedwabiste loki okalały jej twarz w kształcie serca. Powiewna jasnoniebieska bluzka zsunęła się z jednego ramienia, delikatnego jak u ptaka. - Hej, to jestem ja, Darina, pamiętasz? - zawołałam. - Gdzie się podziały papużki nierozłączki? Dziewczyny, które wszędzie chodziły razem, kiedy... - Kiedy jeszcze żyłam? — dokończyła Summer, patrząc mi prosto w oczy. — Rozumiem, Darina. To naprawdę boli, że nie mogę ci pomóc, i wiesz dlaczego. - Ale ja mogę znaleźć jakiś sposób, żeby wam pomóc! - Zerwałam się na równe nogi, żeby przyciągnąć ich uwagę. - Macie tutaj jakąś misję do spełnienia, tak? Wróciliście z otchłani, żeby szukać sprawiedliwości. Obie uniosły brwi. Summer słuchała z zaciekawieniem, Arizona ze swoją zwykłą zdystansowaną, sceptyczną miną. - Mogę coś dla was zrobić. Wrócić do Ellerton i odegrać rolę detektywa. Przekażecie mi pytania, jakie wam się cisną do głowy, a ja postaram się uzyskać odpowiedzi. Rozłożyłam ręce, dłońmi do góry. Jestem genialna! Arizona roześmiała się. - Ty i te orły z wydziału zabójstw? - O co ci chodzi? Uważasz, że nie dam rady? - Arizona Taylor potrafiła być denerwująca. - Może ty nie chcesz mojej pomocy, ale założę się, że Summer tak. Słuchaj, wczoraj spotkałam twojego ojca. Zawsze mogę wpaść do twojego domu, przekazać im od ciebie każdą wiadomość, jaką tylko chcesz. Summer wzięła głęboki oddech. - Tęsknię za nimi. Martwię się... - Jak my wszyscy - ucięła Arizona. - Całe Ellerton jest w szoku. Strzelanina, bójki z użyciem noży, to się zdarza w wielkich miastach, nie w takich jak Ellerton. To jak niespodziewane trzęsienie ziemi... jakby we wszystkich piorun strzelił. Zaszokowały mnie jej mocne słowa. Jeszcze bardziej to, że były prawdziwe. Czworo uczniów miejscowej szkoły zginęło gwałtowną śmiercią, a rodzice pozostałych musieli żyć, zastanawiając się, kto następny. - A więc w jaki sposób masz nadzieję pomóc tym ludziom? - Porzuciła sarkastyczny ton i teraz pytała serio. - Albo rozwiązać zagadkę za Summer, za mnie, za Jonasa i Phoeniksa? Nie zniechęci mnie, nie zamierzałam się poddawać, zanim w ogóle zaczęłam. - Mam większe szanse niż ty. Przynajmniej nie muszę się ukrywać. *** Popołudnie wlokło się niemiłosiernie. Siedziałam na bujanym fotelu, czując, jak powoli osiada na mnie kurz sprzed wieków. —Gdzie oni są? - spytałam Arizony, która wciąż mnie pilnowała. — Co zatrzymuje Łowczego? Siedziała teraz przy oknie i wyglądała przez nie. —Jakieś zamieszanie w obozowisku. Eve, jedna z nas, wzywała pomocy. Nie pierwszy raz to się zdarza. —Możesz zdradzić coś więcej? — Miałam wrażenie, że odpowiedziała mi wymijająco, i chciałam wyciągnąć od niej więcej informacji. —Kłopoty wiszą w powietrzu. Początek sezonu myśliwskiego. Nadchodzą faceci z rozdętym ego i fuzjami. Herosi dla ubogich, szkoda gadać. —Widziałam na wzgórzu jelenia - przypomniałam sobie. —Dużo ich tutaj. Mają sporo jedzenia na wzgórzu i w dolinie. Niedługo zaroi się tu od myśliwych. —Zbyt wielu, żebyście bez wysiłku utrzymali ich z daleka? — domyśliłam się. Skinęła głową. —Część z nich zawiązała coś w rodzaju straży obywatelskiej. Podejrzewają, że dzieją się tu dziwne rzeczy, i to im się nie podoba. —Miejsce ich przeraża i nie rozumieją dlaczego — powiedziałam, wyobrażając sobie łopot skrzydeł w głowach prawdziwych twardzieli, za jakich się uważali, i czaszkotwarze, które pojawiały się przed ich oczami i zacierały pamięć wydarzeń. —Łowczy mówi o gadaninie w barach, na stacjach benzynowych, w sklepach z bronią. Niektórzy z myśliwych mieli zamiar się skrzyknąć. Może właśnie tak się stało i wyruszyli z obozowiska. Wstałam i zaczęłam przemierzać trzeszczące deski.

22 —Nie martw się. Phoenix nie może zostać zabity po raz drugi - powiedziała Arizona. — Zresztą ci odważniacy ze strzelbami nie widzą ani jego, ani nikogo z nas. Potrafimy stać się niewidzialni, kiedy chcemy. Podejrzewam, że się rozdzielili i przeczesują teren dwójkami, kilku może wciąż kręcić się tu w okolicy, więc trochę to potrwa, zanim Łowczy wszystkich wyśledzi. A kiedy już do tego dojdzie, zapewniam cię, zwieją szybko. Panicznie przerażeni, z duszą na ramieniu, ale za bardzo zgrywający się na macho, żeby to przyznać, pomyślałam. Wyobraziłam ich sobie, jak chełpią się i przechwalają przy kieliszku w barze dzisiejszego wieczora. —Wiesz, co jest komiczne? — odezwała się Arizona. -Ojciec Jonasa jest wśród nich. —Niemożliwe! —A jednak. —Dla Jonasa to mało zabawne. Biedak, pomyślałam, krąży po okolicy, żeby wystraszyć własnego ojca. Rozmawiałam z uśmiechniętą Arizoną, czując coraz większą złość i niesmak. Na szczycie wzgórza pojawił się ktoś, zaczął zbiegać po zboczu. Rozpoznałam go w ułamku sekundy. Phoenix. Zerwałam się z fotela i jak na skrzydłach popędziłam do otwartych drzwi. - Uważaj! - ostrzegła mnie Arizona, kiedy próbowałam umknąć jej przez podwórze. Dogoniła mnie i stalowym chwytem złapała za nadgarstek. Zawołałam na Phoeniksa, patrząc, jak przemierza zbocze długimi krokami, i zastanawiając się, jak to możliwe, że ktoś, kto wygląda tak zdrowo i silnie, naprawdę nie żyje. Phoenix przeskoczył przez płot i podbiegł do nas. - Już w porządku, w obozowisku nie ma nikogo. Powsiadali do swoich dżipów i wracają do miasta. - Ilu ich było? - spytała Summer, która wyszła ze stajni, usłyszawszy Phoeniksa. - Dziesięciu. - Bob Jonson też? - zainteresowała się Arizona. - Tak. Nie było to łatwe dla Jonasa - odrzekł Phoenix i zmarszczył brwi, zauważywszy, że Arizona trzyma mnie za nadgarstek. - Łowczy go chronił, pilnując, żeby nie starł się z ojcem. Ale Jonas i tak go widział, jadącego na motocyklu drogą do Foxton. Bob kupił sobie harleya dynę, takiego samego jak ten, na którym rozbił się Jonas. Na chwilę zapadło milczenie. Przerwał je Phoenix. - Chodź ze mną - powiedział, biorąc mnie za rękę. Zaprowadził mnie do stajni, gdzie mogliśmy posiedzieć w ciszy. I kiedy tak siedzieliśmy, trzymając się za ręce, na drewnianych stopniach prowadzących na strych na siano, padł na nas snop słonecznego światła, a ja nagle poczułam, że ogarnia mnie spokój. - Darina... - zaczął. Położyłam mu palec na ustach. - Nic nie mów. A więc zamiast mówić, popatrzył mi w oczy. Jego oczy były magnetyczne, szaroniebieskie, przepastne jak ocean - proste brwi i wysoko sklepione kości policzkowe uwypuklały ich świetliste piękno. - Chciałabym, żeby ta chwila trwała wiecznie. - Słoneczne promienie, tańczące w nich drobinki kurzu, biały gołąb na krokwi. - Potrafisz zatrzymać czas? - spytałam cicho. - Jeszcze się tego nie nauczyłem - odparł z uśmiechem, biorąc moją rękę. - Nawet Łowczy nie ma takiej mocy. Słuchaj, jak długo się spotykaliśmy? Zaskoczyła mnie ta nagła zmiana tematu, mimo to odpowiedziałam błyskawicznie. - Dwa miesiące, dwa dni, siedem godzin. Całe życie. - Szybko przeszło - szepnął, przesuwając kciukiem po linii życia na mojej dłoni. - Nie przestawałem o tobie myśleć, ani przez chwilę. Zawsze gdzieś plątała się myśl o tobie. - Nawet zanim się pierwszy raz pocałowaliśmy? Skinął głową i przeniósł wzrok na podłogę. Po chwili znów spojrzał na mnie spod półprzymkniętych powiek. - Od dnia, gdy pierwszy raz przyszedłem do szkoły i cię zobaczyłem. To było coś. Serce mi załomotało. Tenpierwszy pocałunek... Nie czułem tego tak, jakby to był pierwszy raz, wydawało mi się, jakbym przez całe życie cię całował. Pochyliłam się, dotykając policzkiem jego policzka. - Było tak dobrze. Nie mogę znieść, że cię nie ma. - O tym chciałem z tobą porozmawiać. - Odgarnął mi włosy z twarzy i przesunął się tak, że patrzyliśmy na siebie. - Obiecaj mi, że znajdziesz sposób na dalsze życie beze mnie. - Przestań! — powiedziałam błagalnie. - Jestem tutaj. Nigdzie nie odejdę. - Posłuchaj, Łowczy zaraz wróci. Musisz mi obiecać, że nie zrobisz nic głupiego. - Na przykład, że nie zapomnę żyć dalej ?

23 Miało to rozluźnić atmosferę, ale głos mi się załamał i łzy zaczęły spływać po policzkach. Phoenix objął dłońmi moją głowę. - Darina. Masz życie przed sobą. Proszę, żyj dla mnie. - Albo umrę i spotkam się z tobą - znalazłam rozwiązanie. - Odszukam cię w otchłani i będziemy znowu razem. - To się nie dzieje w taki sposób - odparł, kręcąc głową. — Przestań! Zeświruję przez ciebie. - Jesteś pewien, że nie odwrotnie? - spytałam. W końcu to ja chodziłam do psychiatry. - Nie mamy zbyt wiele czasu. Muszę ci to wytłumaczyć. Miłość nie kończy się dlatego, że mnie przy tobie nie ma. Ona wciąż trwa. Ja kocham ciebie, ty kochasz mnie. Na zawsze. - W jaki sposób trwa? Gdzie? Byłam zrozpaczona. Phoenix nie rozumiał, jaką pustkę zostawił po sobie w moim sercu. Gdyby wiedział, nie mówiłby nic takiego. - Po prostu trwa. Za każdym razem kiedy o mnie pomyślisz. Za każdym razem kiedy wschodzi słońce, w każdej kropli krystalicznie czystej wody w Deer Creek jest miłość. - Nie, to za mało. Potrzebuję cię, chcę, żebyś był przy mnie. Dla niego oznaczało to, że gdyby teraz odszedł, wpadłabym w rozpacz. - Ale ja jestem. Moje serce tam zostało. Wierz mi. Zamknęłam na chwilę oczy, a potem spojrzałam na niego. - Czy możesz zobaczyć przyszłość? - wyszeptałam. Chciałam wiedzieć, czy kiedyś jeszcze będę szczęśliwa. - Nie, tylko przeszłość. Mogę cię przenieść na naszą pierwszą randkę, kiedy pierwszy raz ująłem twoją dłoń, a ty powiedziałaś mi, że to dziwne uczucie i że nie jestem taki, jak myślałaś. - A ty zapytałeś: myślałaś, że jaki jestem? - przypomniałam sobie jego słowa. - Podskoczyłam jak oparzona, typowe dla mnie, i oświadczyłam, że uważałam cię za twardziela w typie twojego brata Brandona. Roześmiałeś się i powiedziałeś: piękne dzięki. A ja: bez obrazy, i zaczęłam się plątać, że wcale nie to miałam na myśli, nie jesteś żaden macho, tylko przystojniak... Phoenbc spojrzał na mnie, uśmiechając się szeroko. - Sama widzisz. - Ujął moją dłoń, przyłożył do miejsca, gdzie biło serce, i przytrzymał ją. - Tutaj mieszka miłość. Nigdy nie zniknie. I właśnie tę chwilę Łowczy i Jonas wybrali, żeby wejść do stajni. 4 — Plan jest następujący - zaczął Łowczy. Spojrzałam na Jonasa. Wyglądał na wykończonego tym, w czym musiał brać udział - szukać ojca wśród myśliwych, patrzeć, jak robią mu pranie mózgu. Głowę miał spuszczoną, plecy zgarbione. - Darina, wracasz do domu w pełni świadoma i przytomna - kontynuował Łowczy. Oboje z Phoeniksem zerwaliśmy się na równe nogi. Patrzyliśmy Łowczemu prosto w twarz, chłonąc jego słowa. - Pod dwoma warunkami. Po pierwsze, dotrzymasz tajemnicy. - Głos Łowczego brzmiał surowo, twarz była napięta. - W porządku. Obiecuję, że nie pisnę ani słówka -powiedziałam cicho. - Wiem. - Łowczy podszedł bliżej i stanął między mną a Phoeniksem. Posłał mi spojrzenie wyrażające całkowitą pewność, ale i ukrytą groźbę. - Bo jeśli złamiesz obietnicę, poślę twojego chłopaka tam, skąd przyszedł. Co oznacza, że nigdy więcej nie będzie miał możliwości powrotu. Chciałam wziąć Phoeniksa za rękę, ale Łowczy schwycił mnie za ramię. - Po drugie, będziesz dla nas pracować po powrocie do Ellerton. - Zrobię wszystko, co będziecie chcieli — zapewniłam go, kiwając głową. — Dyskutowałyśmy już o tym z Summer i Arizoną. - To też wiem. — Uśmiechnął się. — Jak pamiętam, Arizona powątpiewała, czy potrafisz odkryć prawdę. Nie ma o tobie wysokiego mniemania. - Wcale mnie nie zna — obruszyła się. — Zresztą ja też za nią nie przepadam. - Ostrzegam cię zatem, żebyś trzymała wszelkie swoje uczucia na wodzy — powiedział z naciskiem Łowczy. — Zapomnij na razie o Phoeniksie, Summer, Arizonie i skoncentruj się na Jonasie.

24 Poczułam się rozczarowana, ale byłam gotowa podjąć grę na warunkach Łowczego, byle tylko móc widywać Phoeniksa. - Co chcecie, żebym spróbowała ustalić? - spytałam, a słowa padały z moich ust jak kule z automatu, tak byłam chętna do działania. Nie zastanawiałam się nad tym, że Łowczy zaplanował to od pierwszego dnia, pozwalając, abym zobaczyła Phoeniksa we wszystkich miejscach, w których bywaliśmy, że naprowadził mnie na stary dom i stajnię, zesłał na mnie łopot skrzydeł i czaszkotwarze, aby sprawdzić, czy jestem wystarczająco twarda i silna. Temyśli przyszły później, w tamtej chwili byłam jednak gotowa umrzeć, gdyby to miało pomóc Phoeniksowi i pozostałym. - Nawiążesz kontakt z Zoey - polecił Łowczy. - Jonas próbował się do niej zbliżyć, aby odkryć, co wydarzyło się naprawdę, ale nasze zdolności słabną w miarę oddalania się od naszej bazy tutaj, poza tym zawsze napotykał jakieś przeszkody na drodze. Teraz to twoje zadanie. - Wykonam je — zapewniłam go. - Wejdę też do sieci i zbadam wszystko, co pisano o procesie. Może to być kopalnia wiadomości na temat tego, co działo się w dniu wypadku. - Może. - Łowczy przechylił głowę i podrapał zarost na podbródku. - Nie znajdziesz relacji naocznych świadków, tylko pomiary policji, fotografie śledczych i temu podobne. - Nie było nikogo w pobliżu, żadnych świadków -odezwał się Jonas. - Uważają, że to się stało, ponieważ pędziłem po autostradzie na wylocie z Centennial. Tobez sensu, przemierzyłem tę drogę setki razy. - Co się stało z motocyklem? - spytałam. - To znaczy co z nim zrobili po wypadku? - Policja go skonfiskowała - odpowiedział Łowczy. - Zebrali dowody, ustalili prędkość w chwili wypadku, sprawdzili opony, hamulce i tak dalej. - Nie ma mowy, żebym jechał tak szybko, jak mówią - zaprotestował Jonas. - Nigdy nie szarżowałem, kiedy Zoey siedziała z tyłu. - Czyli trzeba zrobić coś, żeby sobie przypomniała -dotarło do mnie. - To konieczne, jeśli wyłącznie Zoey może potwierdzić to, co mówisz. - Właśnie — przyznał Łowczy spokojnym, beznamiętnym tonem. - Jakie są twoje relacje z Zoey, Darina? Lepsze niż z Arizoną? - Przyjaźnimy się od lat - powiedziałam, nie wdając się w detale. Skoro jest takim potężnym suwerenem, niech sobie zajrzy do mojej głowy i pozna prawdę o nieszczęsnym epizodzie z Mattem Fortune'em. - Kiedy już z nią porozmawiam i przypomni sobie pewne szczegóły, w jaki sposób wam je przekażę? Łowczy patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem. - Jonas zjawi się w pobliżu, kiedy tylko będziesz tego potrzebowała. - A Phoenix? - spytałam natychmiast. Skoro zaprzedałam mu duszę i obiecałam milczenie, chciałam przynajmniej wytargować coś dla siebie. Spuściłam oczy pod jego intensywnym spojrzeniem. - Phoenix, odprowadzisz Darinę do zbiornika na wodę - powiedział w końcu Łowczy. - Pożegnasz się i dopilnujesz, żeby wsiadła do samochodu. Odetchnęłam głęboko. - Dziękuję. Sprowadził mnie na ziemię, odrzucając moje podziękowania. —Twoje bezpieczeństwo leży w interesie Phoeniksa. Dobrze wie, że jeśli uda ci się wyjaśnić wątpliwości Jonasa, będziesz musiała rozwiązać przypadki Arizony i Summer, zanim zajmiesz się jego sprawami. —Nieprawda! Phoenix nie zajmuje się mną z egoistycznych pobudek. Kocha mnie! - Podniosłam głos, prawie wrzeszczałam na Łowczego, który z niezmąconym spokojem wyminął mnie i zaczął wchodzić po stopniach prowadzących na strych. Odwrócił głowę i patrząc na wirujące w słońcu drobiny kurzu, rzucił jakby w przestrzeń: - Mówiłem coś o trzymaniu uczuć na wodzy. - Tylko że to niemożliwe! On mnie kocha! Wiedziałam, że tak jest, i chciałam, żeby Łowczy to przyznał. Phoenix złapał mnie za rękę, próbując wyprowadzić ze stajni. Jonas, blady i smutny, stał samotny w cieniu, poza snopem światła słonecznego. - Prawdopodobnie rzeczywiście cię kochał... cokolwiek to znaczy — odrzekł Łowczy, przytrzymując się poręczy obiema dłońmi, gotów przeskakiwać po dwa stopnie. — Ale teraz rzeczy mają się inaczej. Aby kochać, trzeba mieć serce. Krew musi krążyć w żyłach. — Więc? — spytałam, patrząc ze strachem na Phoeniksa.

25 - Nie ma krwi, nie ma serca - uświadomił mi Łowczy bezlitośnie, znikając z pola widzenia. - Jeśli mi nie wierzysz, przyłóż ucho do jego piersi i sprawdź, czy usłyszysz, jak ono bije. Drżałam, wspinając się za Phoeniksem na wzgórze. Łowczy mówił prawdę. Dlatego byli tacy bladzi, a skóra Phoeniksa była zimna w dotyku. Wreszcie w pełni dotarło do mnie znaczenie słów: wrócić zza grobu. - Komu mam wierzyć? - spytałam Phoeniksa, gdy doszliśmy do trzepoczących liśćmi osik przy zbiorniku na wodę. - Tobie czy jemu? Odetchnął głęboko, odwracając się do mnie półpro-filem. - Łowczy ma władzę - przypomniał mi z goryczą. -Czerpie przyjemność z tego, że jest suwerenem. Pamiętaj, że nie żyje od bardzo dawna. - Jeżeli chciał mnie zaszokować, to udało mu się w pełni. Przyłożyłam ucho do piersi Phoeniksa, a on nie oponował, czekając jak skazaniec na wykonanie wyroku. Potem w milczeniu ujął moją dłoń i zaprowadził mnie na grzbiet wzgórza. Stanął w pewnej odległości ode mnie, wpatrując się w poszarpaną linię górskich szczytów na horyzoncie. - Często tu przychodzę - powiedział. - Widzisz tę skałę? Nazywają ją Skałą Anioła, bo... - Wygląda jak odwrócony bokiem anioł - dokończyłam, rozróżniając kształt głowy, skrzydeł i szerokiej sukienki, jak u figurek wieszanych na choince. - A ta gładka szara góra z biegnącymi pionowo szczelinami? Zegarowa Skała. - Phoenix - szepnęłam, wsuwając rękę w jego dłoń. - Przestań już mówić. - Jest w porządku - powiedział. - Nie obeszło mnie, co gadał Łowczy. Staliśmy długą chwilę, trzymając się za ręce. Dopóki był ze mną, dawałam sobie radę. - Naprawdę to nie problem. - Mój głos unosił się ponad szepczącymi liśćmi osik. Palce Phoeniksa były zimne. Spojrzałam mu w oczy i zobaczyłam w nich przepastny obraz gór i rzek rozciągających się przed nami. -Kochasz mnie. Wiem, że tak. „Smutkiem słodkim jest rozstanie"1 . Wcale nie słodkim. Rozstanie odbiera siły i tyle. Zostawiłam Phoeniksa na grzbiecie wzgórza i oszołomiona poszłam do auta. Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Stał, patrząc za mną. Przeszło mi przez myśl, żeby pomachać mu ręką, ale zrezygnowałam. Mając w głowie kompletny mętlik, wsiadłam do nagrzanego samochodu i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Opuściłam szyby w oknach i odjechałam, nie spojrzawszy w tylne lusterko. Przede wszystkim musiałam odwiedzić Zoey. Zerknęłam na zegarek. Szósta trzydzieści, ale jeśli będę jechać szybko, powinnam za godzinę stanąć przed jej domem. Za późno na niespodziewaną wizytę? Nacisnęłam pedał gazu, auto podskakiwało na gruntowej drodze, weszłam ostro w zakręt i nacisnęłam hamulec na widok innego samochodu. Tyłem mojego wozu zarzuciło, rozległ się drażniący zgrzyt metalu o metal i wylądowałam w rowie. Następne, co pamiętam, to zaszokowana twarz Logana i jego ręka wsuwająca się przez otwarte okno. Schwycił mnie za ramię. - Darina, wszystko w porządku? - Ze mną tak — powiedziałam, popychając drzwi samochodu, tak że musiał się cofnąć. Kiedy wysiadłam, zobaczyłam, że dwa przednie koła zaryły głęboko w rów ściekowy. Samochód stał mocno przechylony. - Jak to się stało? Co ty tu właściwie robisz, Logan? - Jechałem do Foxton z chłopakami. Christianem, Lucasem i Mattem. - Gdzie oni są? - spytałam, spodziewając się zobaczyć sznureczek samochodów na tej rzadko uczęszczanej drodze. - W starym sklepie. Ojciec Christiana go kupił i zamierza wyremontować. Pozwolił nam spędzić w nim weekend, żebyśmy mogli połowić ryby. - Szczęściarze - rzuciłam półgłosem, przygotowana na kontrofensywę. - Bardziej interesujące jest, co ciebie tutaj sprowadziło, Darina. - Jeździłam sobie po okolicy. - Byłam zła na siebie za rumieniec na twarzy i niepewny głos, kiedy powinien brzmieć przekonująco. - Akurat tutaj? - Drapiąc się po głowie, Logan oglądał mój samochód. — Masz wgnieciony przedni zderzak. - Co z tego, to stary gruchot. - Zablokowałaś drogę. Pojadę po dżipa Christiana, to razem cię wyciągniemy. 1 William Szekspir, Romeo i Julia, przel. Maciej Słomczyński.