mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Maguire Eden - (Nie)Umarli 2 - Arizona

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :976.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Maguire Eden - (Nie)Umarli 2 - Arizona.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 160 stron)

Eden Maguire Arizona (Nie)Umarli 02

Phoenix Rohr bardzo mnie zmienił. Pojawił się w moim życiu jak jaskrawo świecąca na mrocznym niebie gwiazda i rozjaśnił mój świat. Zanim go spotkałam, nie byłam do końca sobą - nie w pełni ukształtowana, przerażona. Wystarczyło kilka tygodni, abym stała się kimś pełnym. On i ja zrobiliśmy to dla siebie wzajemnie. Zawarliśmy przymierze przeciwko brutalnemu światu - moja dłoń w jego dłoni, jego ramię obejmujące moje plecy. Powiem wam prawdę: wyglądało to tak, jakby otaczający mnie ludzie uparli się, by od nas odchodzić - czworo uczniów z naszej szkoły zmarło w ciągu roku. Wyostrzyło to nasze spojrzenia - chcieliśmy czerpać z każdego dnia jak najwięcej i cieszyć się tym. Miłością, seksem, byciem razem. Przylgnęłam do Phoeniksa, jakby był moim zbawcą. A potem wszystko się rozleciało. Straciłam go - dwa słowa. Wziął udział w bójce i został zabity. Szukałam go. Jeździłam samochodem za miasto, pięłam się drogą wśród szeleszczących liśćmi osik i majestatycznych sekwoi w stronę sięgających nieba poszarpanych szczytów górskich. Phoenix. Wyszeptałam to chyba z tysiąc razy. Jego imię, tylko to mi zostało. Phoenix - czwarty spośród tych, którzy już nigdy nie mieli się stawić na apelu żywych. Jeden... drugi... trzeci... czwarty cios prosto w serce, ten ostatni najboleśniejszy dla mnie, wprost nie do opisania. Phoenix. Żyłam wspomnieniami. Jego pocałunków, jego dotyku, letnich dni, gdy pływaliśmy w Deer Creek, ciepłych wieczorów, gdy przy dźwiękach radia w moim samochodzie jeździliśmy nad jezioro Hartmann, a moja głowa spoczywała na jego ramieniu i liczyłam gwiazdy. Bałam się, bardzo się bałam, że mogłabym to zapomnieć. A potem był łopot skrzydeł. To łopotały nimi anioły, upiory, dusze - nazwijcie je, jak chcecie - zawieszone w otchłani. I Phoenix wrócił.

1 Nie chciałam z nikim rozmawiać. Chciałam być sama. To prawda, z Jonasem wszystko się udało i w dużej mierze była to moja zasługa. Ale los trojga pozostałych wciąż zależał ode mnie. Nie przesadzam - naprawdę ode mnie. Arizona, Summer i Phoenix. Arizona, Summer i Phoenix - dźwięczało mi w głowie w tej właśnie kolejności, jak mantra. - Darina, życzyłabym sobie, żebyś częściej przebywała w domu. Jest mnóstwo rzeczy, które możemy robić razem... pedikiur, zakupy. - To Laura, moja matka. - Darina, musisz przestać jeździć bez przerwy tym swoim samochodem. Zżera stanowczo za dużo benzyny. - To Jim, mój ojczym. No i macie z grubsza obraz tego wszystkiego. - Spotkaj się z nami w centrum handlowym. Lucas i Christian też będą. - To Jordan i Hannah, rozświergotane jak sikorki. - Darina, dlaczego nie przychodzisz do mnie jak dawniej? - To Logan Lavelle. - Mam kapitalne nowe DVD, może byśmy razem obejrzeli? Odczepcie się. Wszyscy. Dajcie mi wreszcie święty spokój. Mowa mojego ciała powinna dać im to do zrozumienia, ale oni byli zbyt gruboskórni... Albo może za bardzo się mną przejmowali. Nie przestałam oczywiście jeździć samochodem. Zawsze przez Centennial, zawsze w tym samym kierunku - do Foxton. Między wznoszącymi się stromo po obu stronach autostrady górami, które przesłaniały błękit nieba. Rozkręcałam muzykę na cały regulator i naciskałam na pedał gazu. Szybkość zawsze pomagała mi zrzucić ciężar z pleców, jakbym zostawiała wszystko i wszystkich za sobą. Jedź, dziewczyno, jedź. Mijałam kilometry spalonego lasu - czarne poskręcane kikuty drzew, obalone butwiejące pnie, szara ziemia. Może za dziesięć lat zieleń przykryje to wszystko. Zostawiając za sobą spopielony las, wjeżdżałam coraz wyżej i znów widziałam zielone sekwoje na tle różowawych skał, i czułam, że mój sekret z każdą chwilą coraz mniej mi ciąży, bo nie było tutaj nikogo, kto mógłby wywierać na mnie presję. Czułam się bezpieczna. Dudniąca muzyka wdzierała mi się w uszy, gitary zawodziły. Trzymając mocno kierownicę, pochylona lekko do przodu, wyśpiewywałam na całe gardło słowa piosenki. Czerwona jak szminka, błyszcząca karoseria i kremowobeżowa skórzana tapicerka. Brandon Rohr wykazał, że nieobce mu jest zamiłowanie do luksusu, kiedy znalazł dla mnie ten

samochód. Minęłam Turkey Shoot Ridge, dziesięć minut dzieliło mnie od Foxton, pół godziny od (Nie)Umarłych. Być może mam bzika. Wróć: na pewno, nie: być może. W każdej chwili, z każdym oddechem, tęskniłam za Phoeniksem, za jego oczami, które czytały mi w myślach i w sercu, za jego obejmującymi mnie ramionami. Dlaczego nie mogłam być z nim dwadzieścia cztery godziny na dobę? Chciałam to wiedzieć. I oto Foxton - kilka rozrzuconych drewnianych domów, sklep o zabitych deskami oknach, skrzyżowanie bez sygnalizacji świetlnej. Zjechałam na boczną drogę tuż za domkami wędkarzy patrzącymi na rwące wody górskiej rzeki. Tutaj Bob Jonson wziął odwet za śmierć Jonasa, zmuszając Matta, by zjechał z drogi, aż w rezultacie obaj rozbili się o skały i utonęli. Harleya Matta zabrał jego brat, Charlie Fortune, naprawił i teraz nim jeździ. Ile razy o tym pomyślę, dreszcz mnie przechodzi. Więc nie myśl o tym, Darina, po prostu jedź dalej. Zostawiam domy za sobą, droga zmienia się w gruntową, a potem się kończy i nie pozostaje mi nic innego, jak wysiąść i pójść wydeptaną przez jelenie ścieżką do kępy osik na grzbiecie wzgórza. Jestem tutaj już piąty, może szósty raz od chwili, kiedy Jonas odszedł na dobre, i zawsze panuje tu niezmącona cisza. Wiatr szeleści w liściach osik, ale nie słychać trzepotu skrzydeł, żadna zapora nie broni dostępu takim jak ja, obcym z tamtej strony - jak to określają (Nie)Umarli. Phoenix, to ja. Gdzie jesteś? Muszę się z tobą zobaczyć. Potrzebuję tego. Kiedy trzymał mnie w ramionach, moje serce się uspokajało. To były jedyne momenty, gdy czułam, że znalazłam przystań. Zabije mnie to, jeśli dalej będę samotnie dźwigać wasz sekret. Powiedz Łowczemu... wszystkim powiedz, że nie mogę temu podołać sama. Wspięłam się na wzgórze i łapiąc oddech, stanęłam pod zardzewiałym zbiornikiem na wodę. Patrząc stąd między drzewami na dolinę, można w ogóle nie zauważyć starej stajni. Liście osiki drżały i szeleściły - jak skrzydła? Pięknie, naprawdę pięknie - osiki, lekko pochyłe zbocze wzgórza, zielonkawe łodygi stroiczki sterczące pośród srebrzystych traw. I bezkresne niebo. Ale nie, to jednak nie skrzydła, wciąż ich nie słyszę - to tylko dudnienie mojego serca i mój świszczący oddech. Nie wyczuwam śladu obecności (Nie)Umarłych i Phoeniksa. Schodząc po zboczu, wypatruję go intensywnie, może zbyt intensywnie i dlatego umyka mi to, co oczywiste, nie dostrzegam jego wysokiej sylwetki w drzwiach stajni. Powinien tam być, jeśli tylko pragnienie i tęsknota mogą coś takiego sprawić.

Trawa szeleściła pod moimi nogami. Przykucnęłam i przepełzłam pod ogrodzeniem z kolczastego drutu. Mogłam swobodnie zajrzeć do stajni, ponieważ drzwi kołysały się na wietrze, jak zwykle otwarte. - Phoenix? - powiedziałam głośno, wkraczając do ciemnego wnętrza. W nozdrza uderzyła mnie zatęchła woń kurzu i butwiejących, pochylonych pod dziwacznym kątem boksów dla koni. Staroświecka uprząż wisiała na hakach, pajęczyny ciągnęły się od belki do belki. - Phoenix! Błagam! Powiem to bez owijania w bawełnę. Ta stajnia to miejsce, gdzie przebywają (Nie)Umarli. Nie zobaczycie ich, jeśli sami tego nie chcą. A prawdę mówiąc, pozostają w ukryciu, żeby trzymać z dala od siebie ludzi z tamtej strony - mówiłam już, że tak to właśnie określają - czyli was i mnie, bo inaczej grozi im... O mało nie powiedziałam: „że umrą”, co zabrzmiałoby dziwnie. Bo oni, Phoenix, Łowczy, Arizona, Summer i wszyscy pozostali, są już częścią przeszłości. Są zjawami. Wrócili po śmierci. Stajnia była pusta. Przeszukałam każdy kąt, nawet strych na siano, gdzie wąskie promienie słonecznego światła padały na butwiejącą podłogę. To tutaj właśnie zobaczyłam po raz pierwszy Phoeniksa - stał w kręgu recytujących (Nie)Umarłych, którzy witali go po powrocie z otchłani. Byłam jak ogłuszona. Zanim poukładałam sobie to wszystko w głowie, mój chłopak dołączył do grupy Łowczego i zyskał tatuaż w kształcie anielskich skrzydeł, znak tej przynależności. Znamię śmierci. Pojawiło się między łopatkami, dokładnie w miejscu, gdzie weszło ostrze noża. „Phoenix, wróć!” - błagałam bezgłośnie. Wyszłam ze stajni na podwórze, a nadzieja powoli mnie opuszczała. - Łowczy! - krzyknęłam. - To twoje dzieło! Nienawidzę cię! Był ich suwerenem, sprawiał, że pozostawali niewidzialni. Nie był jeszcze gotowy, aby pozwolić mi zobaczyć ich znowu. Nie spieszył się, chciał, aby odzyskali siły po wydarzeniach związanych z rozwikłaniem zagadki śmierci Jonasa. Bo trzeba wam wiedzieć, że nie mieli wolnej woli, a Łowczy rządził nimi i nadzorował wszystkie ich czyny. Nawet niewidzialny, słyszał, jak powiedziałam, że go nienawidzę. To był tylko jeden z przejawów jego nadnaturalnej mocy. Zdecydowałam się poruszyć miękkie struny w jego sercu, chociaż wiedziałam, że na nic się to nie zda. - Łowczy, proszę. Tęsknię za Phoeniksem. To cholernie boli. Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi, kiedy tam stałam, przy przeżartej rdzą półciężarówce, więc postanowiłam wejść na ganek i zajrzeć przez brudne szyby do wnętrza

domu. Dostrzegłam bujane krzesło, stojące przy piecu kuchennym, i stół pokryty stuletnim kurzem. Nacisnęłam klamkę i naparłam barkiem na zamknięte drzwi. - Łowczy, nienawidzę cię - mruknęłam pod nosem. Jeszcze miesiąc wcześniej odwróciłabym się i odeszła, tłumacząc sobie, że cała ta sprawa z zombi to czyste szaleństwo. Wytwór mojego rozpalonego umysłu pogrążonego w żałobie, który kazał mi widzieć nieistniejące rzeczy. Ale jak inaczej można sobie poradzić, gdy ktoś, kogo kocha się ponad życie, dostaje cios nożem w trakcie bójki i umiera? Strata? To słowo nie oddaje uczuć. Chcesz płakać i jednocześnie zadawać ciosy na oślep, i jest tak, jakbyś zapadała się w bezdenną czarną dziurę o gładkich ścianach i nie ma nic, czego mogłabyś się uchwycić. Właśnie tak wyjaśniła mi to Kim Reiss, psychoterapeutka, do której Laura posłała mnie po tej tragedii. To nasz własny umysł płata nam diabelskie, okrutne sztuczki. Ale to było miesiąc wcześniej. Od tamtej pory podróżowałam w czasie i wróciłam z tej podróży, poznawszy odpowiedź na pytanie, kto zabił Jonasa - i wyzbyłam się sceptycyzmu. A ponieważ uwierzyłam w realność tego, co się działo, wiedziałam teraz, że to Łowczy, suweren (Nie)Umarłych, broni mi dostępu do Phoeniksa. To była jego decyzja. - Jeśli będziesz tak ze mną pogrywał, więcej nie wrócę - zagroziłam i nawet dla mnie zabrzmiało to kretyńsko. - Potrzebujecie mnie. Jestem ogniwem łączącym was z tamtą stroną. - Kosmiczna cisza, i tyle. - Arizona mnie potrzebuje - nalegałam. Niedługo miał upłynąć rok, odkąd utonęła w jeziorze Hartmann. - Jej czas się kończy. Wiatr hulał po ganku, podnosił obluzowaną deskę na dachu. Próbowałam wszystkiego, co przyszło mi do głowy, żeby sprowadzić (Nie)Umarłych - na darmo. Mimo to spędziłam tutaj cały ranek, siedząc w kabinie starej półciężarówki i patrząc na Skałę Anioła. W końcu poddałam się i wysiadłam. - Dobra, wygrałeś - powiedziałam, zaczynając wchodzić na wzgórze. - Zresztą muszę iść na pogrzeb. Nie był to jednak pogrzeb. Uczestniczyłam w czterech w ciągu roku i jeszcze jednego bym nie zniosła. Ale zamierzałam pójść na pożegnanie Boba Jonsona. Zjawili się wszyscy dorośli motocykliści - w ozdobionych frędzlami skórzanych kurtkach, z kozimi bródkami i długawymi, swobodnie rozpuszczonymi włosami, poznaczonymi siwizną. Zaparkowali harleye półkolem przed ulubionym barem Boba Jonsona. Ponieważ byłam niepełnoletnia, zostałam na parkingu razem z Jordan, Lucasem i Loganem. - To takie smutne. - W oczach Jordan zalśniły łzy, kosmyk falujących ciemnych włosów opadł jej na twarz.

Czekałam, aż ten nieśmiałek Lucas obejmie ją i zacznie pocieszać, ale skoro nie ruszył się z miejsca, podeszłam do niej i podałam jej chusteczkę higieniczną. - Byłaś tam, Darina - powiedziała. - Widziałaś go, jak jechał na motorze wzdłuż brzegu. Skinęłam głową. - To nie był wypadek. Bob zepchnął Matta na brzeg drogi, a potem zwiększył obroty silnika i najechał na Matta. Było oczywiste, że chce, aby tak się to skończyło. - To naprawdę tragiczne - westchnęła Jordan. - Zemścił się, ale nie musiał umierać. - Musiał - wtrącił Logan, nie patrząc na nią, tylko na mnie. - Nic już Bobowi nie zostało po tym, jak Jonas został zabity. Zycie straciło dla niego sens. Bez przerwy u nas przesiadywał, pijąc z moim ojcem. Na moich oczach sięgał dna. Mam rację, Darina? Znowu skinęłam głową. - Czy matka Jonasa przyjechała z Chicago? - zwróciłam się do Logana. - Tak. Przyleciała z siostrą. Są obie w środku z facetami. - Jak wyglądała? - spytała Jordan. Można po stracie syna rozstać się z mężem, ponieważ oszalał z rozpaczy, a jednak wciąż interesować się jego losem. Najlepszy dowód, że przyjechała na pożegnanie Boba. - A jak myślisz? - odpowiedziałam jej pytaniem. Zaczęli się zjeżdżać inni uczniowie, ktoś włączył odtwarzacz w samochodzie i rozbrzmiała głośno piosenka Boba Dylana Pukając do nieba bram. - Bobowi Jonsonowi by się to podobało - powiedział Logan. Zachciało mi się płakać na dźwięk smutnych słów, ale oddałam ostatnią chusteczkę Jordan, więc patrzyłam w błyszczące rury wydechowe i baki motocykli, myśląc otym, jacy szczęśliwi byli Jonas i Zoey. - Dlaczego się uśmiechasz? - spytała ze zniecierpliwieniem Jordan. - Dziwna jesteś, Darina. - I odeszła, a w ślad za nią Lucas. - Nie, nie jesteś - zapewnił mnie Logan, wyraźnie próbując podbudować moje, jak sądził, nadwerężone ego. - Wiem, gdzie byłaś myślami. - Tak ci się wydaje, Logan - odpowiedziałam, patrząc na niego - ale nie wiesz. Z Loganem łączy mnie sporo i właśnie dlatego konsekwentnie zniechęcam go, gdy usiłuje się do mnie zbliżyć. Zeby to wyjaśnić, powiem, że tak naprawdę Logan wykorzystuje sytuację. Znamy się od dziecka, mieszkamy na sąsiednich ulicach, i to on kupił mi białą orchideę i zabrał mnie na nasz pierwszy szkolny bal - jednym słowem papużki nierozłączki, a w perspektywie dzwony weselne. Niedoczekanie!

Posłał mi, tak jak się spodziewałam, zranione spojrzenie i bezradnie przeciągnął ręką po swoich kręconych brązowych włosach. A potem zaczął uściślać: - No oczywiście, nigdy tak do końca nie wiemy, co ta druga osoba czuje. Ale z całą pewnością nie można cię nazwać dziwną. - Dzięki - rzuciłam niezbyt przytomnie, zobaczywszy, że mama Zoey wysadza ją z samochodu. Zoey wciąż poruszała się na wózku, ale włosy miała ufarbowane, fryzurę zrobioną i wyglądała całkiem dobrze. - Cześć - powiedziała cicho. Szukałam słowa, jakim mogłabym określić jej uśmiech, i znalazłam: nikły. Musiałam to gdzieś wyczytać. - Cześć, Zoey - odwzajemniłam powitanie. Wyglądała tak krucho i bezbronnie w swoim wózku, na tle lśniących wielkich dyn i softtaili. - To musi być dla ciebie trudne... Skinęła głową. - Przyszłam z powodu Jonasa. - Masz jeszcze tę plakietkę harleya? - spytałam wprost, bo z Zoey nie potrzebowałam zbędnych wstępów, mogłam od razu przejść do tego, co ważne. Uniosła podkoszulek i pokazała mi, że nosi plakietkę przypiętą do paska. - Jak myślisz, Darina, czy Jonas i jego tata są teraz razem? - Dobre pytanie. - Wzruszyłam ramionami. - Zależy, w co wierzysz. Milczałyśmy dłuższą chwilę. Długowłosi mężczyźni w kurtkach z naszywkami, popijając budweisera z puszek, zaczęli wychodzić z baru i dosiadać motocykli. Dwie kobiety w dopasowanych czarnych żakietach i czarnych spodniach stanęły w drzwiach. Rozpoznałam drobną blondynkę - mamę Jonasa. - A w co ty wierzysz? - spytała z naciskiem Zoey. W co ja teraz wierzę? Zbyć pytanie wzruszeniem ramion czy udzielić jej takiej odpowiedzi, jaką chciała usłyszeć? - Myślę, że są razem - powiedziałam cicho. - Razem - powtórzyła, wzdychając. - Nie mówisz tego tylko tak sobie? Musiałam się jakoś wykręcić. Bo przecież wiedziałam na pewno, że Jonas opuścił grupę (Nie)Umarłych w dniu, gdy jego ojciec zginął, i obaj znaleźli wyzwolenie i spokój. Tak właśnie wyjaśnił mi to Phoenix. Ale nie mogłam ani słowa pisnąć o tym Zoey. - Nie, naprawdę w to wierzę - powiedziałam przez zaciśnięte zęby

Czy kiedykolwiek znaliście tak wielki sekret, że za każdym razem gdy otwieraliście usta, korciło was, aby się nim podzielić? Wyobraziłam sobie, że wskakuję na siodełko któregoś harleya, rozkładam ramiona i krzyczę: „Słuchajcie, wy wszyscy! Jonas i jego ojciec mają się wspaniale! Są wolni, odnaleźli spokój, którego szukali. Cieszcie się!”. - Darina, co z tobą? - spytała Zoey. - W porzo - skłamałam. Na szczęście zmieniła temat. - Jest pani Jonson. Powinnam z nią porozmawiać? Jak myślisz, Darina? - Wydaje mi się, że tak. Chcesz, żebym do niej podeszła i poprosiła, by do ciebie przyszła? Zoey potrząsnęła głową. Mimo tylu operacji i śrub spajających jej połamany w wypadku kręgosłup, dźwignięcie się z wózka i zrobienie kilku powolnych, niepewnych kroków wciąż wymagało od niej sporego wysiłku. Ludzie na parkingu zachowywali się przyzwoicie, starając się nie gapić. Jeden z siwowłosych motocyklistów odstawił puszkę z piwem i podszedł do Zoey. - Pozwól sobie pomóc - powiedział i razem pokonali jeden schodek przed drzwiami do baru. Haley Jonson zamrugała powiekami na widok Zoey, ale szybko na jej twarz wypłynął uśmiech. - Zoey, no proszę! - Tadam! - Zoey rozłożyła ręce, jakby właśnie wykonała jakąś magiczną sztuczkę. - Wspaniale - powiedziała Haley Jonson zduszonym głosem, a jej oczy wypełniły się łzami. Patrzyła na Zoey przez dłuższą chwilę i być może myślała: „Jeśli któreś z nich miało przeżyć wypadek, dlaczego nie mógł to być mój Jonas?”. Po jej bladej twarzy widać było, że targają nią emocje. - Miło cię widzieć - wyszeptała wreszcie, ujmując Zoey za rękę. - Czy pani słyszała o tym, że Darina pomogła mi przypomnieć sobie, co naprawdę się stało? - Kochanie, przestań! Zoey spuściła wzrok. Miałam wrażenie, że wszyscy w barze i na parkingu wstrzymali oddech, czekając na rozładowanie niezwykłego napięcia, jakie wytworzyło się między matką Jonasa a jego dziewczyną.

- Oszczędź mi szczegółów - poprosiła Hałey. - Przeszłość to przeszłość. Niczego nie da się cofnąć, choćbyśmy nie wiadomo jak próbowali. - Żałuję... - zaczęła Zoey, ale słowa zawisły niewypowiedziane w próżni i nikt nie miał się dowiedzieć, czego żałowała. - Posłuchaj mnie. - Haley zniżyła głos niemal do szeptu, delikatnym gestem unosząc podbródek Zoey. - Patrz w przyszłość. Nie oglądaj się za siebie. Zadzwoniłam do pani Bishop i obiecałam, że odwiozę Zoey do domu. Jechałyśmy wzdłuż jeziora Hartmann, aż do miejsca widokowego, z którego roztaczała się wspaniała panorama na taflę połyskującej w słońcu wody. - Chciałabym wiedzieć, jaka jest tego wszystkiego przyczyna - odezwała się Zoey. Oparła głowę na nagrzanym słońcem skórzanym zagłówku i przymknęła oczy. - Przyczyna czego? - Wyjęłam okulary przeciwsłoneczne ze schowka, włożyłam je i przyjęłam tę samą pozycję. - No tego wszystkiego. Jonas, Arizona... - Summer i Phoenix - dokończyłam. - Czworo w ciągu roku. Co za różnica, jaka jest przyczyna? Zoey westchnęła. - Gdybyśmy chociaż wiedzieli dlaczego... Słońce świeciło mocno, jego promienie odbijały się na czerwonym lakierze maski. - No tak... Szukamy w tym jakiegoś sensu. Ale może wszystko jest dziełem przypadku. - To by było straszne. - Zapatrzyła się w jezioro. - Jak Arizona mogła chcieć się utopić, kiedy tak tutaj pięknie? - Pytania, pytania... - Uznałam, że najwyższy czas zmienić płytę. - Zobacz! Orzeł, tam w górze. Ptak szybował, wykorzystując ciepły prąd powietrzny, piękne skrzydła rozłożył szeroko. A potem przechylił się i opadł, kołując nad ziemią, gotów zanurkować. - Nie wierzę, że to zrobiła. - Zoey odwróciła głowę w moją stronę. Znowu zaczęłyśmy stąpać po grząskim gruncie. Ciemne okulary pozwoliły mi skryć wyraz niepewności w oczach. - Nie popełniła samobójstwa, nie ona! - Twierdzą, że tak. - Kto? Ludzie w mieście, dziennikarze. A co oni mogą wiedzieć!

Pełno było o tym w telewizji i gazetach - drugi śmiertelny wypadek w gimnazjum w Ellerton. Tym razem utonięcie, wszystko wskazuje na samobójstwo. To właśnie sugerował wydział zabójstw. - Oni nie znali Arizony tak jak my - powiedziała Zoey, śledząc wzrokiem pikującego orła. Wzniósł się Słońce świeciło mocno, jego promienie odbijały się na czerwonym lakierze maski. - No tak... Szukamy w tym jakiegoś sensu. Ale może wszystko jest dziełem przypadku. - To by było straszne. - Zapatrzyła się w jezioro. - Jak Arizona mogła chcieć się utopić, kiedy tak tutaj pięknie? - Pytania, pytania... - Uznałam, że najwyższy czas zmienić płytę. - Zobacz! Orzeł, tam w górze. Ptak szybował, wykorzystując ciepły prąd powietrzny, piękne skrzydła rozłożył szeroko. A potem przechylił się i opadł, kołując nad ziemią, gotów zanurkować. - Nie wierzę, że to zrobiła. - Zoey odwróciła głowę w moją stronę. Znowu zaczęłyśmy stąpać po grząskim gruncie. Ciemne okulary pozwoliły mi skryć wyraz niepewności w oczach. - Nie popełniła samobójstwa, nie ona! - Twierdzą, że tak. - Kto? Ludzie w mieście, dziennikarze. A co oni mogą wiedzieć! Pełno było o tym w telewizji i gazetach - drugi śmiertelny wypadek w gimnazjum w Ellerton. Tym razem utonięcie, wszystko wskazuje na samobójstwo. To właśnie sugerował wydział zabójstw. - Oni nie znali Arizony tak jak my - powiedziała Zoey, śledząc wzrokiem pikującego orła. Wzniósł się z powrotem, trzymając w zakrzywionym dziobie zdobycz, jakieś niewielkie zwierzę. - Przede wszystkim, gdyby chciała się zabić, na pewno by się nie utopiła. Niedobrze. Powinnam się powstrzymać, ale nie mogłam się oprzeć pokusie spekulowania. - Chwytam. Masz na myśli to, że była świetną pływaczką, nurkowała z fajką i z akwalungiem... - Nie, nie to. Arizona przywiązywała wielką wagę do fryzury, makijażu, przecież pamiętasz. W ogóle do wyglądu. Lubiła dramatyczne efekty. Na sto procent zadbałaby o to, żeby dobrze wyglądać, kiedy znajdą ją martwą... - Urwała i zaczerwieniła się. - Na ile obrzydliwie to zabrzmiało? Jestem podła...?

- Aha. - Uśmiechnęłam się. - Ale zgadzam się z tobą. A poza tym nic a nic się nie zmieniła, chciałam dodać. Kiedy widziałam ją po raz ostatni wśród (Nie)Umarłych na wzgórzu Foxton, była tą samą, zwracającą na siebie uwagę primadonną. Przygryzłam wargę. Ani się waż mówić o tym, nawet nie piśnij. I w tym momencie Łowczy, dla przypomnienia, nasłał na mnie milion uskrzydlonych dusz, które zaczęły trzepotać nad moją głową. Oszołomiona, wyprostowałam się na siedzeniu. - Więc zgadzasz się, że tego nie zaplanowała? - Zoey, przejęta swoją teorią, też się wyprostowała. Wzruszyłam ramionami. Skrzydła wciąż tu były, nie straszyły mnie już, ale czujnie czekały. - Czy ja jestem jasnowidzem? - mruknęłam. - Zastanów się, Darina. Czy ktoś przy zdrowych zmysłach wybrałby się tutaj bez samochodu, bo właśnie odstawił go do mechanika, gdyby wiedział, że ma do pokonania, no... co najmniej pięć kilometrów? Przecież każdy ci powie, że Arizona nigdy w całym swoim życiu nie dokonała podobnego wyczynu. - No dobra. - Uniosłam ręce w geście poddania. Prawie ogłuchłam od trzepotania skrzydeł nasłanych przez Łowczego, co miało mnie ostrzec, bym nie zdradziła sekretu (Nie)Umarłych. - Posłuchaj, Zoey, nie chcę o tym rozmawiać. - Darina! Ton głosu Zoey nie pozostawiał wątpliwości, że ją zawiodłam. Potrząsnęłam głową i przekręciłam kluczyk w stacyjce. - Tak jak powiedziała pani Jonson, przeszłość to przeszłość. Niczego nie da się cofnąć, tak jeszcze powiedziała. Tylko ja wiedziałam, że to możliwe, a w każdym razie (Nie) Umarli to potrafią. I robią to. Skrzydła biły jak szalone, gdy skręcałam z punktu widokowego na szosę. Witajcie, dobrze was w końcu znów słyszeć, powiedziałam skrzydłom. Mało nie oszalałam ze zmartwienia, że do mnie nie wrócicie. Zawiozłam Zoey do domu i pojechałam do siebie. Prowadziłam spokojnie, a one trzepotały ponad moją głową, pierzasty natłok, bardziej przypomnienie niż ostrzeżenie. Czy wiecie, ile razy jeździłam do Foxton? Pewnie tak. Zatrzymałam się na światłach i zerknęłam w bok. - Phoenix!

Siedział obok mnie na miejscu, które przed chwilą zwolniła Zoey. Czekał, aż go zauważę, i teraz posłał mi ten swój uśmiech, przy którym jeden kącik ust wyginał się mocniej. - Dżizas! - wykrzyknęłam, ruszając przez skrzyżowanie, bo światło się zmieniło. Za wolno jak dla jadącego za mną faceta, bo o mało nie puknął mnie w tylny zderzak. - Phoenix, nie rób tego! Nie pojawiaj się tak po prostu! - Chcesz, żebym zniknął? - spytał w charakterystyczny dla siebie niedbały sposób. - Zaraz. - I rzeczywiście był gotów się zdematerializować. - Nie, przestań! Słuchaj, przez ciebie dostanę ataku serca. Poczekaj, zjadę z szosy. Migałam kierunkowskazem, aż w końcu z ostrym szarpnięciem zatrzymałam się na małym parkingu przed sklepem spożywczym. - Cześć, Darina. Uśmiechnął się, a ja wyciągnęłam rękę, żeby go dotknąć, no wiecie, sprawdzić, czy jest tu naprawdę. Chwycił moją dłoń. - Kawał czasu, co? - Wieczność - szepnęłam. Liczyłam dni, godziny, minuty. A teraz, kiedy był tutaj, trudno mi było znaleźć jakieś sensowne słowa. Spojrzałam na nasze dłonie, jego dużą i szeroką, moją mniejszą i gładszą, rozkoszując się tym uczuciem, gdy jego kciuk pieścił wnętrze mojej ręki. - Łowczy trzymał nas z daleka - powiedział. - Wiesz, jaki jest. - Tak - potwierdziłam. - Lubi rządzić. - Mogę wymyślić jakiś żart o tym, że jest bez serca... - Przestań! - W złym guście? Skinęłam głową. Brak uczuć i dosłownie bez serca - tak to wygląda, kiedy ktoś wraca po śmierci. I skóra tak blada, jakby nigdy nie tknęło jej słońce. Ale gdy patrzyłam na piękną, gładką twarz mojego chłopaka, serce biło mi za nas dwoje. - Jestem - powiedział łagodnie. A potem odsunął mnie z miejsca kierowcy i sam je zajął. Bez słowa ruszył na szosę wyjazdową z miasta i w pięć minut później zostawiliśmy za sobą domy i skierowaliśmy się ku drodze gruntowej prowadzącej do naszego ulubionego miejsca przy Deer Creek. Samochód podskakiwał na wybojach, a ja siedziałam zapatrzona w niebo. Ani śladu chmur, ani jednego powiewu wiatru. Tak by brzmiała prognoza pogody, gdybyście chcieli ją znać. Phoenix zaparkował przy rzece, obok kępy niskich rozłożystych wierzb. Znów ujął moją rękę, ale tym razem wyciągnął mnie z samochodu i poprowadził obok wierzb do

występu skalnego. Staliśmy obok siebie, obejmując się w pasie i patrząc w dół na wodę. Była tak czysta, że mogliśmy dostrzec każdy kamyk w jej korycie. Płynęła wartko, niosąc na kłębiącej się powierzchni pierwsze opadłe tej jesieni liście. Potem usiedliśmy na skale, łapiąc ostatnie promienie słońca. Phoenix zgiął nogi, a ja usiadłam między nimi, opierając plecy o jego pierś. Objął mnie ramionami. - Tęskniłem za tobą - powiedział cicho. Akurat to nie oddawało moich uczuć - poranionego serca, dojmującej samotności w bezsenne noce, kiedy nic nie chroniło mnie przed rozpaczą. Wykręciłam się do tyłu, żeby spojrzeć mu w twarz. Nie miał klasycznie pięknych rysów, choć wysokie czoło iwyraźnie zarysowane kości policzkowe były prawie doskonałe, a duże szaroniebieskie oczy - absolutnie doskonałe. Ale wyróżniały go usta, ten asymetrycznie opuszczony jeden kącik i to, jak się poruszały, gdy mówił w swoiście niedbały sposób. Pochylił głowę i pocałował mnie. Jeszcze! - domagało się moje ciało. Tego chciałam. Nic innego się nie liczyło - zetknięcie warg, połączone oddechy, jego twarz tak blisko, niewyraźnie widziana przez rzęsy. Phoenix pociągnął mnie na kępę długich wyschniętych traw i pocałował mocniej. Zalała mnie fala miłości, bardziej rwąca i niebezpieczna niż nurt górskiej rzeki. A potem nagle przestał mnie całować i odsunął głowę. Ze zwężonymi oczami wyciągnął ręce, żeby zachować między nami odległość. - Co się stało? - Rozejrzałam się dokoła. Czy ktoś się do nas podkradł? O co chodzi? - Tylko mi nie mów, że Łowczy jest tutaj. - Nie. - Potrząsnął głową. - Tak. To znaczy mam na myśli, że on zawsze jest. - Suweren - mruknęłam. Pasja szybko stygła. Znów w pełni się kontrolowałam. - Człowieku, on jest skuteczniejszy niż jakakolwiek forma antykoncepcji! Roześmialiśmy się oboje, ale szybko spoważnieliśmy. - Jest pewna reguła - zaczął wyjaśniać Phoenix. - Widzisz... nie mogę... całkiem się nie kontrolować. Musimy zachować dystans. - Bo co? Kto tak każe? Łowczy? Nie wie, że reguły są po to, żeby je łamać? Łowczy był gorszy niż Laura i Jim. A raczej powinnam powiedzieć, że nakładane przez niego sankcje były nieporównywalnie cięższe. Jeśli wróciłam zbyt późno, Laura mogła zakazać mi wychodzenia z domu - bo to jej dom, ona płaci rachunki i tak dalej. Przestrzeganie reguł narzuconych przez Łowczego dawało Phoeniksowi jedyną szansę, by mógł wyprostować swoje sprawy. Jeśli przekroczyłby te granice, zostałby wyrzucony z Foxton i powrócił do otchłani. Koniec, kropka. Gdybym się teraz wsłuchała w ciszę, pewnie

usłyszałabym miliony trzepoczących skrzydłami zagubionych w otchłani dusz, które błagały, by wolno im było zająć jego miejsce. - W porządku. - Kiwnęłam głową. Niczego nie będę kwestionować. - Zrozumiałaś - powiedział Phoenix z westchnieniem, zamykając oczy. - Wiesz, jakie to dla mnie trudne? - Wiem - wyszeptałam. - Od tej pory obiecuję trzymać łapy z daleka od ciebie. Nasz śmiech nie był tym razem beztroski, był raczej gorzki. - Czym ja sobie na to zasłużyłem? - spytał, ujmując moje dłonie i nie pozwalając, żebym się odsunęła. - Poważnie, Darina. Jesteś najpiękniejszą osobą, jaką znam, a do tego nigdy nie wiem, co szalonego zrobisz lub powiesz. Ciągle mnie zaskakujesz. - A podobno masz zdolność czytania w myślach - zażartowałam. Czułam, że zaczynam szybko osuwać się w mroczne, samotne rejony, i wydobyłam się z nich, zmieniając temat. - Lepiej powiedz mi, dlaczego Łowczy pozwolił ci się w końcu ujawnić. - Nigdy nie podaje powodów. - Phoenix wzruszył ramionami. - Prawda jest taka, że pojawił się dopiero dzisiaj. Nie wiem, gdzie przebywał od czasu, gdy wydarzyło się to z Jonasem. - A gdzie byłeś ty i inni? Bo nie w Foxton, to wiedziałam. Zmieszał się i odwrócił wzrok. - Arizona przejęła kontrolę. Uznała, że powinniśmy opuścić na jakiś czas Foxton, żeby wszystko tutaj wróciło do normy. - I gdzie byliście? - nie ustępowałam. - W miejscach, w których nigdy przedtem nie byłem... Nie umiem ci powiedzieć dokładnie. Cmoknęłam ze zniecierpliwieniem. - To znaczy nie chcesz, tak? Czy to ma być jakaś kolejna nowa zasada Łowczego? - Wiem jedynie tyle, że Łowczy odszedł, Arizona przejęła kontrolę i ostrzegła nas, żebyśmy nie zadawali pytań. - Okay, nie musisz odpowiadać, ale pozwól, że trochę pozgaduję. Łowczy wrócił do otchłani zdać raport czemuś czy komuś, przed kim odpowiada, takiemu... suwerenowi suwerenów. Zostawił was w stanie hibernacji w jakimś sekretnym, ukrytym miejscu, dopóki nie wróci na tamtą stronę, jak wy to nazywacie. - Wpatrywałam się w twarz Phoeniksa, chcąc wywnioskować z jego reakcji, czy mam rację. Niczego nie wyczytałam. - Interesujące. Jest

ktoś, kto mówi Łowczemu, co ma robić. A może coś... I posłuchaj, Phoenix, nie mam zamiaru wysłuchiwać, że nie powinnam zawracać sobie główki tymi spekulacjami, jasne? - Tak jakby. - Odchylił się do tyłu, zakładając ręce za głową. - Przekonując cię, straciłbym tylko niepotrzebnie masę energii. - A więc wróćmy do tematu. Jak było pod rozkazami Arizony? - Pytanie zabrzmiało trochę nerwowo, przyznaję. - W porządku. Jest naprawdę inteligentna. - Powinnam być zazdrosna? Nie całkiem żartem zadałam to pytanie..W końcu wielu chłopaków w szkole wielbiło Arizonę za jej wygląd i styl, nawet jeśli jej chłodny sposób bycia był równie zachęcający jak kąpiel w przeręblu. Podziwiali ją z daleka, Phoenix także. - Tak jakby - powtórzył. - A mówiąc serio, nie chcesz chyba wdawać się z nią w awantury, prawda? - Nie, ja tylko chcę ocalić jej duszę zombi - przypomniałam mu. - Sporo ludzi znów interesuje się Arizoną, odkąd zagadka śmierci Jonasa została wyjaśniona. Między innymi Zoey. Phoenix nagle się wyprostował. - Wypytywała cię? - Tak, ale bądź spokojny, nie zdradziłam niczego. Łowczy i miliony skrzydeł dopilnowali tego - powiedziałam i zobaczyłam, że znów się rozluźnił. - Zoey nie wierzy, że Arizona sama się utopiła ani że utonęła przypadkiem. A ja jestem skłonna przyznać jej rację. - Tak? Pan Ostrożny nie ujawnił emocji, przypominając mi tym samym, że są sekrety, których nawet mnie nie może wyjawić. - Tak. Zresztą gdyby było inaczej, czy Łowczy wybrałby ją, żeby wróciła? - Przecież wiedziałam, że Łowczy zajmuje się tylko wątpliwymi przypadkami, takimi jak strzelanina, w której zginęła Summer, jak wykrwawienie się Phoeniksa na skutek ciosu nożem w czasie bójki między gangami. Śmierć z oczywistych przyczyn, całkowicie wytłumaczalna, nie stanowiła przedmiotu jego zainteresowań. - Należy do (Nie)Umarłych, ponieważ jej śmierć jest zagadkowa. Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu, patrząc na nieprzerwanie płynącą wodę. - Nie musisz tego robić, Darina - powiedział i miałam wrażenie, że oddala się gdzieś w nicość. - Są spore szanse, że odkryjemy, co się wydarzyło, bez twojego udziału. Jakby mnie dźgnął.

- Jasne. Bo przecież to nie wy mieliście ponad jedenaście miesięcy, żeby to wyjaśnić. I gdzie jesteście? Nie zostało wam zbyt wiele czasu, pamiętaj! Choć nie mogli przecież o tym zapomnieć. Pozwalano im istnieć w społeczności zombi rok i ani dnia dłużej. - Nadal twierdzę, że nie musisz tego robić. Wstałam i rozłożyłam ramiona, balansując na krawędzi skały. - Co chcesz przez to powiedzieć? Ze wyczyścicie mi pamięć, posługując się swoimi nadprzyrodzonymi zdolnościami, i odejdę stąd, jakbym was nigdy nie spotkała? Piękne dzięki! - Albo chodzi o to, że o zbyt wiele prosimy. Podsunął mi możliwość wycofania się z tego szaleństwa, ale widziałam po jego oczach, że nie spodziewa się, abym zrezygnowała. - Czy kiedykolwiek szłam na łatwiznę? - mruknęłam pod nosem. Odciągnął mnie od krawędzi skały i pocałował, tym razem delikatnie, gładząc po karku. - A więc pomożesz Arizonie, tak jak pomogłaś Jonasowi? - Tak jak pomogę Summer i tobie. - W takim razie pora na nas - powiedział, biorąc mnie za rękę.

2 Stajnia w Foxton była zalana słońcem, ale ja zmarzłam w podkoszulku i dżinsach. Dreszcz mnie przeszedł i przysunęłam się do Phoeniksa. - Kto to? - spytałam go, wskazując nieznajomego chłopaka, który wyglądał na równie zdezorientowanego jak ja, kiedy pierwszy raz natknęłam się na (Nie)-Umarłych. Phoenix potrząsnął głową. - Nigdy przedtem go nie widziałem. Nowy siedział w ciemnym kącie na podłodze, z kolanami przyciągniętymi do piersi. Sprawiał wrażenie, jakby z bólu z trudem łapał oddech. - To jest Lee Stone - dokonała prezentacji Arizona. - Lee, poznaj Phoeniksa Rohra. Chłopak powoli wstał. Phoenix miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a Lee był od niego wyższy. Dobrze zbudowany, silny, z pobielałymi od słońca jasnymi włosami wyglądał, jakby przybył prosto z plaży. - Summer, chodź, przywitaj się z Lee - kontynuowała prezentację Arizona. Pociągnęła Phoeniksa do kręgu (Nie)Umarłych i odwróciła się do mnie plecami, wykluczając mnie z ich grona. Phoenix zorientował się w sytuacji i zrobił mi miejsce obok siebie. - Cześć, Lee. To jest Darina. Biedny chłopak ledwie trzymał się na nogach. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Do jego muskułów i pobielałych od słońca włosów pasowałaby raczej kalifornijska opalenizna niż ta bladość. - Wszystko w porządku. Jest dobrze - uspokajała go Summer. Jej blond włosy błyszczały złociście w słońcu. Miała na sobie luźną białą przymarszczoną bluzkę i dżinsy. Lee milczał. Strach i ból ściągnęły mu twarz. - Co się dzieje? - szepnęłam do Summer, czując, że mimo świecącego intensywnie słońca uczucie chłodu się nasila. - Czekamy na Łowczego. Zadrżałam, po części z zimna, po części na dźwięk imienia suwerena. Phoenix ujął moją dłoń zdecydowanie i mocno. - Dość już pytań - ostrzegła mnie Arizona. - Nie znamy odpowiedzi. Czekaliśmy i stopniowo zaczęły się pojawiać znajome postacie. Najpierw Eve ze swoją córeczką Kori, drobiącą przez podwórze, potem ze strychu na siano, po skrzypiących niebezpiecznie schodach, zeszła Donna. Obie były prawymi rękami Łowczego, zawsze

czujne, gotowe ustawić zaporę przeciw intruzom. Jak dotąd nigdy nie miałam okazji zapytać, dlaczego się tutaj znalazły, a one same też o tym nie mówiły. Staliśmy w milczeniu i miałam wystarczająco dużo czasu, żeby sobie to wszystko poukładać. Biedny Lee, był kompletnie pogubiony, ale ja bez trudu połączyłam fakty. Młody chłopak, wysoki, atletyczny, cierpiący potworny ból i zdezorientowany. Kogo mi to przypominało z czasów, które wydawały mi się odległe jak wieczność, gdy po raz pierwszy zajrzałam do tej stajni? Młodego chłopaka, niedawno zmarłego, bladego i skończenie pięknego, który stawiał pierwsze chwiejne kroki na drodze z otchłani ku - jak to oni określali - tamtej stronie. Phoeniksa, który dołączył do (Nie)Umarłych. Teraz pozostawało mi tylko znaleźć na tej gładkiej, bladej, zimnej skórze niewielki tatuaż w kształcie skrzydeł anioła. Cień położył się przy wejściu do stajni. Odwróciliśmy się wszyscy w oczekiwaniu na Łowczego. Wydał mi się wyższy i jeszcze poważniejszy, niż go zapamiętałam. Ani jeden muskuł nie drgnął na kamiennej twarzy, gdy podchodził do nas, patrząc na Lee, a jego głęboko osadzone oczy rozpoznawały go i oceniały. - Wróciłeś - powiedział, jak przedtem do Phoeniksa. - O co chodzi? Co tu się dzieje? - spytał Lee, łapiąc oddech, wyraźnie gotów do ucieczki lub walki, zależnie od okoliczności. - Spokojnie - zwrócił się do niego Łowczy. - Wciąż cierpisz, ale jesteś wśród nas bezpieczny. Lee rzeczywiście się uspokoił i spojrzał po stojących w kręgu - byli tu Summer, Arizona, Eve z dzieckiem, Donna, Phoenix i ja. - Strasznie to dziwne - powiedział wolno. - Ostatnie, co pamiętam, to że zjeżdżałem po zboczu na desce... - A teraz jesteś tutaj - oznajmił kategorycznie Łowczy. - I to się liczy. Masz do załatwienia coś ważnego, a my będziemy ci w tym pomagać. - Byłem sam na stoku - mówił Lee, wyraźnie nie mogąc się uwolnić od traumatycznego, nieodwracalnego w skutkach przeżycia. - Błękitne niebo, rewelacyjny śnieg, a potem nagle... - Rozbłysło światło - dokończyła Arizona. - I nie wiesz, co poszło nie tak. Masz dziurę w pamięci, tak dużą, że pochłonęłaby cię całego, i czujesz ból nie do zniesienia. Wiemy. - Powinniśmy cię powitać - odezwał się Łowczy i nakazał Lee, aby stanął w środku kręgu i obnażył się do pasa. Potem spojrzał na mnie. - Darina, zostaw nas. Poczekaj w domu.

Phoenix z uśmiechem skinął mi głową, jego dłoń rozluźniła uchwyt. Chciałam pertraktować z Łowczym, by pozwolił mi zostać, ale wystarczyło spojrzenie jego surowych oczu, żebym porzuciła ten zamiar. Resztką silnej woli zmusiłam się do opuszczenia stajni. Łowczy nie powiedział jednak nic o tym, że nie mogę się oglądać, więc gdy byłam już w połowie podwórza, zerknęłam za siebie. Lee stał pośrodku kręgu, a (Nie)Umarli recytowali śpiewnie, rytmicznie, ich twarze miały serdeczny, ciepły wyraz. Zwłaszcza delikatne rysy Summer rozświetlało wewnętrzne światło, oczy jej błyszczały, włosy powiewały wokół ramion. Z twarzy stojącej obok niej Arizony zniknął zwykły gorzkosarkastyczny wyraz, z całego jej ciała biło przyjazne zadowolenie. Eve, z dzieckiem w ramionach, przymknęła oczy w transie. Darina, poczekaj w domu! - rozległo się w moim umyśle. Łowczy stał odwrócony do mnie plecami, ale przecież potrafił widzieć, jakby miał oczy także z tyłu głowy. I wcale nie musiał głośno wydawać rozkazów. Posłusznie jak robot odwróciłam się i pomaszerowałam do domu. Słyszałam, jak recytują, kiedy wchodziłam na ganek, i wyłowiłam głos Phoeniksa mówiącego wraz z innymi: - Witaj Lee. Witaj w świecie (Nie)Umarłych. Odprawili swój rytuał, a potem Summer przyszła po mnie do domu. - Cześć, Darina, co u ciebie słychać? - spytała. Potrząsnęłam głową. - A jak długo cię nie było? - Dobra, głupie pytanie. - Wprawiła w ruch fotel bujany. W przód, w tył, rytmicznie jak tykanie zegara. - Widziałaś ostatnio moich rodziców? - Nie. Od dawna nie zapuszczałam się w tamtą część miasta. - Mama prawie nie wychodzi - poinformowała mnie. - To już siedem i pół miesiąca, odkąd odeszłam, a ona wciąż zamyka się w domu. Powiedziałam, że jej matka wciąż potrzebuje czasu, żeby dojść do siebie. - Twój ojciec się nią opiekuje. Rozmawiał z Laurą w centrum handlowym i mówił, że zaczął pracować w domu. Nie musi chodzić do biura. - Wciąż wymyśla domy dla ludzi. - Uśmiechnęła się. - Kiedy byłam dzieckiem, uwielbiałam patrzeć, jak rysuje plany, te wszystkie magiczne linie i kąty. Dzięki niemu marzenia stawały się rzeczywistością.

- Jest wspaniałym architektem - zgodziłam się. Wiedziałam, że pan Madison zaprojektował dom dla swojej rodziny i wiele innych drogich budynków dla zamożnych ludzi w dzielnicy Westra, także willę Taylorów, którą opisano kiedyś w „Górskich Rezydencjach”. Co dziwne, jego własny dom nie należał do tak ekskluzywnych. To znaczy był oczywiście duży, a po jednej stronie miał wielkie, sięgające do ziemi okna, z których roztaczał się widok na las, okoliczne wzgórza i Szczyt Amosa. Ale w środku panował wesoły bałagan, wszędzie pełno było instrumentów muzycznych Summer i kolorowych niedokończonych obrazów opartych o ściany. - Cieszę się, że tata pracuje. - Summer westchnęła. - Czy mama maluje jeszcze? Prawda, nie wiesz. Zapomniałam. W przód, w tył, w przód, w tył - kołysało się bujane krzesło. Leciutka zmarszczka zarysowała się na gładkim bladym czole Summer. - A więc Lee dołączył do waszej grupy - rzuciłam. W jej towarzystwie zachowywałam się inaczej niż zwykle. Działała na mnie uspokajająco, budziła jakieś opiekuńcze uczucia, nawet teraz. - Musi znaleźć wyjaśnienie. - Podeszła do okna i wyjrzała na podwórze. - Umrzeć samotnie na stoku w wieku dziewiętnastu lat to trudne. Tak jak zostać trafioną w przypadkowej strzelaninie w centrum handlowym, pomyślałam, bo przecież Summer straciła życie z ręki nieznanego psychopaty. - Czy widziałaś u niego znamię śmierci? - spytałam. - Na plecach. Perfekcyjna para anielskich skrzydeł. Nie martw się o Lee, Darina. Łowczy się nim zaopiekuje. To na Arizonie powinniśmy się teraz skoncentrować. - Wiem. - Zaczęłam przemierzać pokój w tę i z powrotem. - I nie będzie to łatwe - zauważyłam. - Trudno polubić Arizonę. - A kto mówi, że masz ją lubić? - Summer uśmiechnęła się tym swoim szczerym, ciepłym uśmiechem. - Masz tylko odkryć, co się naprawdę wydarzyło, i uwolnić jej duszę. - Z Jonasem nie było tak trudno - spróbowałam jej wyjaśnić. - Wszyscy go kochali. Nie rozumiem, dlaczego Arizona zachowuje się tak odpychająco. - Bo tak, i już. - Summer otworzyła drzwi i promienie słońca padły na wyblakły dywan. - Nie bierz tego do siebie. - Jak mam nie brać tego do siebie! - Roześmiałam się. - Nie zauważyłaś, jak pogardliwie wyłączyła mnie z waszego kręgu? - Spróbuj na to nie reagować. Wycisz się. Pomyśl przez chwilę, Darina. Arizona przywykła sprawiać wrażenie, że panuje nad sytuacją.

- Ale nie tym razem, co? Tym razem musi na kimś polegać. - I tym kimś jesteś ty - podsumowała Summer. - Czy teraz wreszcie zrozumiałaś? - Darina, jesteś gotowa? - spytała Arizona. Siedziałam razem z nią i Phoeniksem na stopniach schodów prowadzących na strych z sianem. Minęło może pół godziny od mojej rozmowy z Summer, popołudnie zaczynało przechodzić w zmierzch i z całego serca żałowałam, że nie możemy sobie z Phoeniksem siedzieć tutaj tylko we dwoje. - Co to ma być? Wyścig na sto metrów? Summer radziła mi nie reagować, ale między mną a Arizoną wytwarzała się zła energia, co oznaczało nieuchronny konflikt. Tak jakby położyć na szalkach Petriego dwie substancje chemiczne i obserwować, jak wchodzą ze sobą w reakcję. - Łowczy kazał mi zapoznać cię z najważniejszymi faktami. - Arizona rzuciła mi bojowe spojrzenie. - Oto one. Był czwartek, koniec października, nie najcieplejszy dzień. Nie przypominam sobie, żebym miała zamiar wybrać się popływać. - Spotkałaś kogoś? Rozmawiałaś z kimś? - spytałam ją. - Z rodzicami... chyba. Nie przypominam sobie dokładnie. Ojciec był rano zajęty, więc opuściłam lekcje, żeby odstawić samochód do warsztatu. - W mieście? Skinęła głową, unikając mojego wzroku. - To w pobliżu centrum handlowego. Nie pamiętam nazwy. - Czy ktoś pojechał z tobą? - Strasznie musiałam na nią naciskać, żeby wydobyć jakieś bardziej konkretne informacje. - Kto cię odwiózł do domu? - Nie pojechałam do domu. Dopiero Phoenix przerwał ciszę, która zapadła po jej słowach. - Wyluzuj, Arizona, daj Darinie oddychać. Nie jest jej tutaj łatwo. - A mnie? - rzuciła ze złością i przez chwilę rozmawiali, czytając w swoich myślach. Widziałam, że wymieniają gniewne spojrzenia, ale zostałam wykluczona z tej niemej wymiany zdań. Zawsze myślałam o Arizonie jak o dziewczynie, która z powodzeniem mogłaby się pojawić na zdjęciach w czasopiśmie poświęconym modzie - obcisły podkoszulek i dżinsy, wysokie kozaki na obcasie, sprawiające, że wyglądała na jeszcze wyższą i smuklejszą. Twarz okolona długimi jedwabistymi czarnymi włosami, oczy jak wypłukane zielone winogrona i lekko pogardliwe wygięcie pełnych warg.

Czego dowiedziałam się o okolicznościach jej śmierci? Miałam warsztat samochodowy bez nazwy i porę dnia. Czyli prawie nic. W dodatku musiałam to z niej wyciągać jak szczypcami. Właściwie byłam zadowolona, że przerwałyśmy. - Cześć, Darina - powiedział Iceman, wchodząc do stajni. - Wracam z okolic rządowego obozowiska przy Government Bridge. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że nie uczestniczył w powitaniu Lee. Zebrali się wszyscy (Nie)-Umarli oprócz niego. Jak mogłam przeoczyć jego nieobecność? Przecież był jednym ze strażników, razem z Eve i Donną. - Cześć, Iceman - odpowiedziałam z uśmiechem zażenowania. - Są tam prowadzone jakieś roboty. Łowczy wysłał mnie, żebym to sprawdził - wyjaśnił. - Nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. - Iłu ludzi tam pracuje? - spytał Phoenix. - Pięciu mężczyzn. Jeden nadzorujący i czterech robotników. I cały park maszynowy, można powiedzieć. Głównie koparki i ciężarówki z platformą. Chcą wzmocnić most. Zaczęli dzisiaj. Government Bridge leżał o kilka kilometrów w dół rzeki od schronienia (Nie)Umarłych. Była to drewniana wysłużona konstrukcja, trzeszcząca pod ciężarem SUVów, którymi przyjeżdżali myśliwi i weekendowicze. Całym tym terenem zarządzały Lasy Państwowe i najwyraźniej ktoś w dziale inwestycji zdecydował, że most trzeba naprawić jeszcze przed zimą. - Dlaczego uważasz, że będą chcieli tutaj dotrzeć? - spytała Arizona, a ton jej głosu sugerował, że nie widzi powodów, aby robić z igły widły. - Fakt, rzeka przepływa w pobliżu, ale ci robotnicy to przecież nie studenci, którzy zapuszczają się w naszą okolicę w poszukiwaniu okazów lokalnej flory i fauny. Czyli chciała powiedzieć, że po wygrzebaniu dziur w ziemi i osadzeniu stalowych podpór mostu wszyscy robotnicy zgromadzą się wieczorem w najbliższym barze. - Masz rację, rzeka płynie w pobliżu nas - przyznał spokojnie Iceman. - I właśnie dlatego inżynier nadzorujący roboty idzie w tej chwili w górę rzeki, by ocenić przepływ wody. Phoenix wstał i przeskoczył przez poręcz schodów, stając na podłodze stajni. - Czy Łowczy wie? - spytał. - Już mu powiedziałem. Kazał mi wziąć ciebie i Arizonę. Musimy odciągnąć faceta, żeby tu nie dotarł.

Nagle wszystko się zmieniło. Arizona porzuciła swoją wyniosłą minę, wyjęła z kieszeni opaskę i związała włosy z tyłu, gotowa do akcji. Poderwałam się i zdążyłam dopaść Phoeniksa w drzwiach. Spytałam, czy też mogę iść. - Nie, lepiej zostań. W tej samej chwili z domu wyszedł Łowczy razem z Lee. - Weź ją - polecił krótko Phoeniksowi, stojąc na pogrążonym w cieniu ganku. - I Lee także. Pokaż mu, jak pracujemy. Phoenix, Iceman i Arizona szli pierwsi, a za nimi ja z nowym zombi. Posuwaliśmy się w kierunku brzegu rzeki przez wysoką trawę, okrążając wystające głazy, potem minęliśmy gęstwinę wierzb, gdzie wystraszyliśmy parę mulaków, które wyskoczyły z krzaków i umknęły po niemal pionowej skale. - Gówno! - wykrzyknął Lee, wpadając po kostki do lodowatej wody. - Idziemy! - ponagliła go Arizona, kiedy przystanął, żeby rozsznurować buty. Stąd widzieliśmy już most. - Co to jest? Jakiś potworny koszmar senny? - parsknął Lee, sprawiając wrażenie kogoś, kto dostał silny cios w głowę i wciąż nie może się otrząsnąć. - Coś w tym rodzaju - mruknęłam, podciągając się na występ skalny, żeby uniknąć zetknięcia z wodą. - Będzie jeszcze lepiej, tylko poczekaj. - Schyl głowę, Darina! - syknęła Arizona. - Chodzi ci o to, żeby nas odkryli? Chcesz posłać nas z powrotem tam, skąd przyszliśmy? - Może - szepnęłam prawie niedosłyszalnie. Jakieś pięćdziesiąt metrów przede mną Phoenix wyłowił to swoim nadnaturalnie wyostrzonym słuchem i spochmurniał. Wskazał na dwie pomalowane na żółto maszyny do robót ziemnych i grupkę mężczyzn stojących w pobliżu. - Ani śladu inżyniera - powiedział. - Niedobrze. - Iceman był pewien, że słyszał, jak inżynier informował robotników, że zamierza pójść w górę rzeki. - Może powinniśmy zawrócić i sprawdzić jeszcze raz. - Nie teraz - sprzeciwiła się Arizona. Niewiele zostało dziennego światła, mimo to dostrzegła, że jeden z robotników oderwał się od pozostałych i ruszył prosto na nas. Serce mi podskoczyło, gdy zobaczyłam w jego rękach broń. - Co się stało, Josh? Co zobaczyłeś? - krzyknął jeden z jego towarzyszy, a drugi wziął z platformy strzelbę.