Spis treści:
José Antonio Maria Vaz.................................................................................................................................4
Pierwsza noc..................................................................................................................................................11
Druga noc .....................................................................................................................................................28
Trzecia noc....................................................................................................................................................44
Czwarta noc ..................................................................................................................................................60
Piąta noc .......................................................................................................................................................76
Szósta noc.....................................................................................................................................................93
Siódma noc ................................................................................................................................................. 110
Ósma noc....................................................................................................................................................128
Ostatnia noc................................................................................................................................................ 149
Świt ............................................................................................................................................................. 164
Wyjaśnienie słów........................................................................................................................................ 175
José Antonio Maria Vaz
W tę duszną, wilgotną noc, gdy tropikalne niebo połyskuje gwiazdami, na
spieczonym słońcem dachu z rdzawej gliny stoję ja, José Antonio Maria Vaz, i
czekam na koniec świata. Jestem brudny, gorączkuję, ubranie zwisa na mnie w
strzępach, jak gdyby w popłochu chciało zsunąć się z wychudzonego ciała. W
kieszeniach mam mąkę, a znaczy ona dla mnie więcej niż złoto. Jeszcze rok temu
bowiem byłem kimś, byłem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, żebrakiem, który
całymi dniami bez chwili spoczynku błąka się w słonecznym skwarze, by później
bezkresne noce spędzać na zapomnianym dachu. Ale nawet żebrak ma znaki
szczególne, które określają jego tożsamość i wyróżniają go spośród tylu innych, co
na każdym rogu wyciągają ręce, jakby chcieli je oddać albo, jeden po drugim,
sprzedać wszystkie swoje palce. José Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako
Kronikarz Wiatrów. Dniem i nocą moje usta poruszają się nieprzerwanie, jakbym
opowiadał historię, której nikt nigdy nie chciał wysłuchać. Jak gdybym w końcu
pogodził się z myślą, że ciągnący znad morza monsun jest moim jedynym
słuchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiądz czekający cierpliwie, aż wyznanie
dobiegnie końca.
Przychodzę nocami na ten zapomniany dach ze względu na niebo, rozległy
widok i przestrzeń. Gwiezdne konstelacje są nieme, nie biją mi braw, lecz ich oczy
migoczą, a ja czuję, że mogę przemawiać prosto do ucha wieczności. Poza tym
wystarczy, że opuszczę głowę, by zobaczyć rozciągnięte w dole miasto, nocne
miasto, gdzie tańczą płomienie niespokojnych ognisk, gdzie śmieją się niewidoczne
psy, i dziwię się tym wszystkim ludziom, którzy tam śpią, oddychają, śnią i kochają
się, podczas gdy ja stoję na dachu i opowiadam o człowieku, którego już nie ma.
Ja, José Antonio Maria Vaz, też jestem częścią tego miasta, wczepionego w
stromy stok, który opada nad szerokie ujście rzeki. Domy niczym małpy wspinają
się po zboczu i z każdym dniem wydaje się, że mieszka w nich coraz więcej ludzi. Z
nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasów ściągają na wybrzeże,
gdzie leży miasto. Osiedlają się tu, nie widząc chyba wszystkich wrogich spojrzeń
posyłanych im na powitanie. Nikt do końca nie wie, z czego żyją ani gdzie znajdują
schronienie. Wchłania ich miasto, stają się jego częścią. I codziennie przybywa
obcych, wszyscy niosą tobołki i kosze, na horyzoncie smukłe czarne kobiety
dźwigające na dumnych głowach ogromne pakunki owinięte w płótno wyglądają
jak rzędy czarnych punktów. Rodzi się coraz więcej dzieci, nowe domy wspinają się
po zboczach, by z nich spłynąć, kiedy przyjdą czarne chmury, a orkany rozpanoszą
się tu niby żądni krwi bandyci. Tak było zawsze, dokąd pamięć sięga, i w bezsenną
noc niejeden rozmyśla, jak się to wszystko skończy.
Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochłonęło je morze?
Kiedy ciężar tych wszystkich ludzi stanie się zbyt wielki?
Kiedy skończy się świat?
Niegdyś również i ja, José Antonio Maria Vaz, rozmyślałem tak w bezsenne
noce.
Ale teraz już nie. Od kiedy spotkałem Nelia, zaniosłem go na dach i
widziałem, jak umiera - nie rozmyślam.
Niepokój, jaki odczuwałem wcześniej, zniknął. Dokładniej mówiąc,
zrozumiałem, że między niepokojem a strachem jest zasadnicza różnica.
Także i to wytłumaczył mi Nelio.
- Kiedy człowiek się boi, to jakby cierpiał niezaspokojony głód - powiedział. -
Kiedy zaś jest niespokojny, usiłuje odeprzeć swój niepokój.
Pamiętam jego słowa i teraz wiem, że miał rację. Mogę patrzyć tak na nocne
miasto, na drgające płomienie ognisk, i powtórzyć wszystko, co powiedział w ciągu
tych dziewięciu nocy, kiedy byłem przy nim i widziałem, jak umiera.
Również dach stanowi żywą część tej historii. Jest tak, jakbym znalazł się na
dnie morza: zanurzyłem się i dalej już nie dotrę. Jestem na dnie swojej własnej
historii; to tutaj, na tym dachu, wszystko się zaczęło i także tutaj wszystko się
skończyło.
Czasem tak oto wyobrażam sobie swoją rolę: wiecznie wędrować w kółko po
dachu, kierując słowa do gwiazd. Właśnie taka jest moja rola, na zawsze.
Oto moja dziwna historia - chcę wierzyć, że nie da się jej zapomnieć.
To właśnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada - była pełnia i
rozpogodziło się po ulewnych deszczach - ułożyłem Nelia na brudnym materacu,
gdzie dziewięć dni później miał umrzeć o świcie. Stracił dużo krwi, opatrunek, który w
miarę możliwości starałem się sporządzić z pasów materiału oddzieranych ze swojego
wytartego ubrania, na niewiele się zdał. Nelio znacznie wcześniej niż ja wiedział, że
niedługo już go nie będzie.
Także wtedy wszystko zaczęło się od początku, jakby oto nagle nastała nowa
rachuba czasu. Bardzo wyraźnie to pamiętam, chociaż od tamtego dnia upłynął ponad
rok, a w moim życiu wiele się wydarzyło.
Pamiętam księżyc na ciemnym niebie.
Pamiętam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na której skrzyły się słone krople
potu, kiedy życie powoli, niemal ostrożnie, jakby nie chcąc zbudzić śpiącego,
opuszczało jego ciało.
Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarł po dziewiątej nocy, skończyło się coś
ważnego. Trudno mi to bliżej wytłumaczyć. Czasem jednak mam poczucie, że otacza
mnie wielka pustka. Jakbym znajdował się w ogromnym pomieszczeniu z
niewidzialnej tkaniny i nie mógł się z niego wydostać.
Tak właśnie czułem się tamtego ranka, kiedy Nelio umierał, opuszczony przez
wszystkich, ze mną jedynie jako świadkiem.
Później, już po wszystkim, zrobiłem, jak prosił.
Krętymi schodami zniosłem jego ciało do piekarni, gdzie zawsze panowało
gorąco, do którego nie zdołałem przywyknąć.
Na noc zostawałem tylko ja, wielki piec czekał rozgrzany, żeby upiec chleb dla
głodnego jutra. Wsunąłem ciało do środka, zatrzasnąłem drzwiczki i czekałem
dokładnie godzinę. Tyle potrwa, powiedział, zanim ciało zniknie. Kiedy znów
otworzyłem drzwiczki, nic nie zostało. Jego duch przeleciał tuż obok mnie jak chłodny
powiew z wnętrza piekielnego żaru, a potem nie było już nic.
Wszedłem z powrotem na dach. Zostałem tam aż do zapadnięcia nocy. I
właśnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo zarysowanym, cienkim sierpem księżyca, gdy
łagodny powiew znad Oceanu Indyjskiego muskał moją twarz, w samym jądrze bólu
pojąłem, że to ja muszę opowiedzieć historię Nelia.
Po prostu nie było nikogo, kto mógłby to zrobić.
Nikogo prócz mnie. Zupełnie nikogo.
A historia musiała zostać opowiedziana. Nie mogła tak po prostu leżeć jak
porzucone, wyjęte spod prawa wspomnienie w rupieciarni, jaka mieści się w mózgu
każdego człowieka.
Bo przecież Nelio nie był po prostu biednym i brudnym małym ulicznikiem.
Przede wszystkim był wyjątkowym człowiekiem, niepojętym, wieloznacznym, jak
rzadki ptak, o którym wszyscy mówią, choć nikt właściwie go nie widział. Mimo że w
chwili śmierci miał zaledwie dziesięć lat, dźwigał takie doświadczenie i życiową
mądrość, jakby przeżył sto. Nelio - jeśli rzeczywiście tak miał na imię; czasem
zdarzało mu się nagle powiedzieć o sobie inaczej - otaczał się niewidzialnym polem
magnetycznym, przez które nikt nie mógł się przedrzeć. Wszyscy - nawet brutalni
policjanci i zawsze poirytowani hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu
prosiło go o radę albo dyskretnie starało się po prostu być blisko niego, w nadziei, że
coś z jego tajemnych mocy przeniesie się także na nich.
A teraz Nelio nie żył.
Pogrążony w głębokiej gorączce, mozolnie wypocił z siebie ostatnie tchnienie.
Samotna martwa fala rozeszła się po morzach świata, a potem wszystko ustało i
zapadła przerażająco głucha cisza. Wpatrzony w rozgwieżdżone niebo, myślałem, że
nic już nie będzie jak dawniej.
Wiedziałem, co większość o nim myśli. Sam też tak myślałem: Nelio właściwie
nie był człowiekiem. Był bogiem. Jednym ze starych, zapomnianych bóstw, które z
przekory czy może głupoty wróciło na ziemię, by wkraść się w wychudzone ciało Nelia.
A jeśli nawet nie był bogiem, to przynajmniej był świętym. Świętym dzieckiem ulicy.
A teraz nie żył. Przepadł.
Łagodny wiatr od morza, który gładził mnie po twarzy, wydał mi się nagle
zimny i złowrogi. Spojrzałem na ciemne miasto, schodzące po stromych zboczach nad
wodę, zobaczyłem płonące ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkoło tańczyły ćmy, i
pomyślałem: To tutaj przez krótką chwilę żył Nelio, wśród nas. I tylko ja znam całą
jego historię. To mnie zaufał, kiedy został ranny, a ja zaniosłem go na dach i ułożyłem
na brudnym materacu, z którego nigdy już nie miał się podnieść.
- To nie dlatego, że nie chcę zostać zapomniany - powiedział. - Ważne, żebyście
sami nie zapomnieli, kim jesteście.
Nelio przypominał nam, kim naprawdę jesteśmy. Ludźmi noszącymi w sobie
tajemne moce, o których nawet nie mamy pojęcia. Nelio był wyjątkowym
człowiekiem. Jego obecność sprawiała, że wszyscy czuliśmy się wyjątkowi.
Na tym polegała jego tajemnica.
Jest noc nad Oceanem Indyjskim.
Nelio nie żyje.
I choć może to zabrzmieć nieprawdopodobnie, miałem wrażenie, że umierał
bez strachu.
Jak to możliwe, żeby dziesięciolatek umierał, nie okazując choćby cienia trwogi
z tego powodu, że nie wolno mu już brać udziału w życiu?
Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem.
Sam, choć jestem dorosłym człowiekiem, nie potrafię myśleć o śmierci, żeby nie
poczuć na gardle lodowatego uścisku.
Ale Nelio tylko się uśmiechał. Najwyraźniej miał jeszcze jakąś tajemnicę, którą
się z nami nie podzielił. To dziwne, ponieważ bardzo hojnie rozdawał swój ubogi
majątek, nieważne, czy były to brudne koszule z indyjskiej bawełny, które zawsze
nosił, czy jego niezmiennie zaskakujące myśli.
Fakt, że go już nie ma, uznaję za znak, że świat niedługo się skończy.
A może się mylę?
Stoję na dachu i przypominam sobie, jak zobaczyłem go po raz pierwszy: leżał
na brudnej podłodze, raniony kulą pomylonego mordercy.
Miękki wiatr, który nocą wieje od morza, pomaga odtworzyć wspomnienia.
Nelio często pytał mnie:
- Czujesz, czym smakuje wiatr?
Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy wiatr naprawdę może mieć w ogóle
smak?
Nelio twierdził, że tak.
- To nieznane przyprawy - odezwał się nagle, chyba siódmej nocy. - Opowiadają
o wydarzeniach i ludziach gdzieś daleko stąd. O tym, czego nie widzimy, ale co
możemy poznać, jeśli głęboko odetchniemy wiatrem, by następnie go zjeść.
Taki właśnie był Nelio. Uważał, że wiatr da się jeść.
Że wiatr może uśmierzyć głód.
Teraz, gdy usiłuję przywołać słowa, które usłyszałem w ciągu tych dziewięciu
spędzonych z nim nocy, mam wrażenie, że moja pamięć nie jest ani lepsza, ani gorsza
niż u innych.
A przecież wiem także, że żyję w czasach, kiedy ludzie częściej starają się
zapominać niż pamiętać. Może dlatego łatwiej mi zrozumieć własne obawy, że ja
naprawdę czekam na koniec świata. Człowiek żyje po to, żeby gromadzić dobre
wspomnienia i dzielić się nimi. Jeśli jednak sami ze sobą będziemy szczerzy,
przyznamy, że czasy są mroczne, równie mroczne jak miasto u moich stóp, gwiazdy
niechętnie świecą nad naszą zaniedbaną ziemią, a wspomnienia dobrych chwil
okazują się tak nieliczne, że przeznaczone na nie wielkie przestrzenie w mózgu stoją
puste i zabite dechami.
Właściwie dziwi mnie, że to wszystko mówię.
Nie jestem czarnowidzem. Śmieję się znacznie częściej, niż płaczę.
Nawet jeśli zostałem obdartym żebrakiem, w moim ciele wciąż bije radosne
serce piekarza.
Widzę, że trudno mi wyrazić, co mam na myśli. Komuś, kto tak jak ja od
szóstego roku życia piekł chleb w gorącej, dusznej piekarni, słowa nie przychodzą z
łatwością.
Nigdy nie chodziłem do szkoły. Czytać nauczyłem się ze skrawków starych
gazet, czasem tak starych, że moje miasto nadal nosiło w nich swoje teraz już
zmienione, kolonialne imię. Nauczyłem się czytać, kiedy czekaliśmy, aż upiecze się
chleb. Moim nauczycielem był sędziwy mistrz piekarski Fernando. Do dziś dokładnie
pamiętam wszystkie te noce, kiedy pieklił się i wyrzekał, że jestem taki leniwy.
- Litery i słowa same nie przychodzą do człowieka - wzdychał. - To człowiek
musi do nich iść.
Ale w końcu się nauczyłem. Nauczyłem się obcować ze słowami, choć zawsze na
dystans i z poczuciem, że nie jestem ich do końca wart.
Słowa nadal są dla mnie jak obce istoty. W każdym razie dzieje się tak, ilekroć
próbuję wyrazić, co myślę albo czuję. Muszę jednak próbować. Nie mogę dłużej
czekać. Minął już rok.
Jeszcze nie opowiedziałem o oślepiająco białym piasku, szumiących palmach i
rekinach, które czasem można było zobaczyć tuż za obmywanym przez morze
portowym falochronem.
Później się tym zajmę.
Teraz będę mówił o Neliu, człowieku wyjątkowym. O tym, który przyszedł do
miasta znikąd. O tym, który zamieszkał we wnętrzu zapomnianego posągu na jednym
z miejskich skwerów.
Właśnie tutaj mogę zacząć swoją opowieść.
Wszystko zaczyna się z wiatrem, tajemniczym, kuszącym wiatrem, który wieje
przez nasze miasto znad wiecznie niespokojnego Oceanu Indyjskiego.
Ja, José Antonio Maria Vaz, samotny człowiek na dachu pod rozgwieżdżonym
tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historię.
Pierwsza noc
Kiedy w ową brzemienną w następstwa noc padł strzał, a ja znalazłem Nelia
skąpanego we krwi, od wielu już lat pracowałem w piekarni osobliwej i lekko
stukniętej Dony Esmeraldy. Nikt nie wytrzymał tak długo jak ja.
Dona Esmeralda była zdumiewającą kobietą, którą każdy bez wyjątku - a znali
ją wszyscy - albo w skrytości podziwiał, albo uważał za wariatkę. Kiedy Nelio bez jej
wiedzy umierał na dachu piekarni, miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Ten i ów
utrzymywał, że dobiła już setki, ale nikt nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością.
Jedyne, co o Donie Esmeraldzie można było powiedzieć bez wahania, to że nic nie jest
pewne. Zdawała się istnieć od zawsze, jakby stopiona z miastem od czasu jego
powstania. Nikt też nie przypominał sobie, żeby w ogóle kiedyś była młoda. Zawsze
miała dziewięćdziesiąt albo sto lat. Zawsze z zawrotną prędkością jeździła swoim
starym kabrioletem, raz jedną, raz drugą stroną ulicy. Jej sukienki zawsze były z
lejącego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywała szerokimi wstążkami pod
pomarszczoną brodą. Mimo jednak, że zawsze była bardzo stara, nietutejszym, którzy
cudem zdołali uniknąć śmierci pod kołami podczas jej szalonych przejażdżek,
tłumaczono, że jest najmłodszą córką osławionego gubernatora miasta, Dom
Joaquima Leonarda Dos Santosa, który przez całe swoje owiane skandalem życie
między innymi zapełniał miasto mnóstwem pomników konnych, rozstawianych na
wszystkich placach. O Dom Joaquimie krążyło mnóstwo plotek, już choćby o
gromadzie nieślubnych dzieci, jakie po sobie zostawił. Ze swoją żoną, podobną do
ptaka Doną Celestiną, miał trzy córki. Esmeralda najbardziej go przypominała -
wprawdzie nie z wyglądu, lecz z usposobienia. Dom Joaquim pochodził ze starego
rodu kolonialnego, który wśród pierwszych osadników przybył zza morza w połowie
zeszłego stulecia, by w krótkim czasie stać się jednym z najpotężniejszych w kraju.
Bracia Dom Joaquima zdobyli pozycję dzięki eksploatacji złóż kamieni szlachetnych w
dalekich prowincjach, jako wielcy kłusownicy, prałaci i wojskowi. Dom Joaquim z
kolei w bardzo młodym wieku zapuścił się na niebezpieczny grunt polityki lokalnej.
Ponieważ krajem jako prowincją zarządzano zza morza, lokalni gubernatorzy mogli w
gruncie rzeczy robić, co chcieli, skoro i tak nie było sposobu, żeby ich kontrolować.
Nader rzadko i tylko w szczególnie podejrzanych przypadkach wysyłano za morze
urzędnika państwowego, żeby sprawdził, co właściwie dzieje się w kolonialnej
administracji. Raz Dom Joaquim napuścił do gabinetu takiego wysłannika węży,
innym razem zapłacił kilku bębniarzom, żeby grali w sąsiednim domu, w związku z
czym urzędnicy państwowi mieli do wyboru albo oszaleć, albo nabrać wody w usta i
wrócić do Europy pierwszym statkiem płynącym w tamtą stronę. Wydźwięk ich
raportów zawsze był uspokajający, w kolonii wszystko w najlepszym porządku, na
dowód czego Dom Joaquim wsuwał im do kieszeni niewielkie woreczki pełne
szlachetnych kamieni, kiedy żegnali się w porcie. Dom Joaquim po raz pierwszy
wygrał lokalne wybory na gubernatora miasta, mając niewiele ponad dwadzieścia lat.
Jego przeciwnik, sympatyczny i dobrotliwy stary pułkownik, wycofał się z walki
wyborczej, gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuścił plotkę, że ten w młodości,
kiedy jeszcze mieszkał po drugiej stronie morza, był karany za bliżej nieokreślone
zbrodnie. Chociaż zarzuty były fałszywe, pułkownik zrozumiał, że nigdy nie zdoła
zwalczyć pogłosek, i dał za wygraną. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych
wyborów, fałszowanie wyników także i tu należało do podstawowych reguł gry i Dom
Joaquim został wybrany głosami większości, która znacznie przekraczała liczbę
wszystkich aktualnie zarejestrowanych osób upoważnionych do głosowania.
Najistotniejszy punkt jego programu wyborczego stanowiła obietnica, że znacznie
zwiększy liczbę wolnych od pracy lokalnych świąt, co zresztą natychmiast wprowadził
w czyn, gdy tylko się umościł na swoim nowym stanowisku i po raz pierwszy pokazał
na gubernatorskich schodach, w trójkątnym kapeluszu ze strusim piórem, będącym
najwyższą oznaką jego godności, świeżo zdobytej w zgodzie z zasadami demokracji.
Jako nowy gubernator, Dom Joaquim kazał przede wszystkim na frontowej ścianie
rezydencji wybudować duży balkon, tak by przy odpowiednich okazjach mógł zeń
przemawiać do miejscowej ludności. Od kiedy objął stanowisko, pilnie baczył, by nikt
nie kwestionował jego gubernatorskiej godności, i przez kolejnych sześćdziesiąt lat był
ponownie wybierany coraz większą większością głosów, chociaż liczba ludności w tym
czasie znacznie się zmniejszyła. Przed śmiercią od dłuższego czasu nie pokazywał się
publicznie. Tak mu się w głowie pomieszało i tak bardzo pogubił się we mgle starości,
że nieraz sądził, iż nie żyje, więc przeważnie sypiał w trumnie ustawionej przy swoim
szerokim łożu w pałacu gubernatorskim. Nikt jednak nie miał odwagi kwestionować
zasadności jego dalszych rządów, wszyscy lękali się go, a kiedy wreszcie umarł, do
połowy wyczołgawszy się ze swojej trumny, jakby po raz ostatni chciał wypełznąć na
balkon i spojrzeć na miasto, które za jego długich rządów zmieniło się nie do
poznania, nikt nie śmiał go ruszyć, póki po kilku dniach upału nie zaczął cuchnąć.
Właśnie on był ojcem Dony Esmeraldy, a ona była do niego podobna. Pędząc
przez miasto w swoim kabriolecie, na każdym placu widziała stłoczone potężne
pomniki, a wszystkie one przypominały jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na
wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju, zorganizował za młodu sztab
tajnej policji, sztab, o którym wszyscy wiedzieli, lecz który oficjalnie w ogóle nie
istniał. Jedyne jego zadanie polegało na tym, by mieszać się z tłumem i nasłuchiwać
najdrobniejszych odgłosów niepokoju. Ilekroć zaś w którymś z państw ościennych
rewolucja wtrąciła aktualnych despotów do więzienia, wygnała z kraju albo postawiła
przed szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast uderzał. Błyskawicznie
zgłaszał się po pomniki, które rozwścieczony tłum postrącał na bruk. Sowicie za nie
płacił, po czym posągi statkami i wozami zwożono do miasta. Na miejscu
zeszlifowanych wcześniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazał grawerować swoje
nazwisko rodowe. Ponieważ jego korzenie sięgały zwykłego chłopstwa z równin
południowej Europy, z czystym sumieniem wymyślił sobie nowe drzewo
genealogiczne. W ten sposób miasto zapełniły pomniki dawnych bohaterów z rodu,
który nigdy nie istniał. A że w sąsiednich krajach rewolucje wybuchały bez przerwy,
napływ pomników był tak ogromny, że Dom Joaquim musiał zakładać nowe place,
żeby pomieścić swoje nabytki. Kiedy w końcu umarł, wszelka otwarta przestrzeń w
mieście była wypełniona brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi
pomnikami osób należących obecnie do grona przywódców, myślicieli i odkrywców,
jakimi Dom Joaquim w swej niewyczerpanej wyobraźni obdarzył własny ród.
Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywały przez głowę córce Dom
Joaquima, wiecznie dziewięćdziesięcioletniej Esmeraldzie, gdy wciąż niespokojnie
szukała sensu życia. Cztery razy była mężatką, nigdy jednak nie dłużej niż rok,
ponieważ małżeństwo prawie natychmiast jej się nudziło, a mężczyźni, jakich sobie
wybierała, uciekali w obawie przed jej wściekłymi humorami. Nie miała dzieci -
wbrew pogłoskom, jakoby gdzieś w tajemnicy rósł jej syn, który pewnego dnia
przybędzie i pozwoli się wybrać na gubernatora, idąc w ślady dziadka. Nikt taki
jednak się nie pojawił, a życie Dony Esmeraldy wciąż zmieniało bieg w niespokojnym
poszukiwaniu czegoś, czego ona sama nigdy chyba nie potrafiła bliżej określić.
W tym rozdziale historii miasta, który można by nazwać okresem Dony
Esmeraldy, wojna o niepodległość kolonii dotarła wreszcie i do tego kraju, jako
jednego z ostatnich na kontynencie afrykańskim. Młodzi ludzie, który postanowili
wypełnić swój bezdyskusyjny obowiązek historyczny i wyzwolić kraj spod słabnącej
władzy kolonizatorów, przez północną granicę przedostali się do sąsiedniego państwa,
które już zrzuciło bagaż przeszłości, założyli tam swoje bazy i uniwersytety, a
następnie, kiedy czas wyraźnie dojrzał, z powrotem przekroczyli granicę - tym razem
obładowani bronią, postępując według nader skrupulatnie opracowanego planu.
Wojna wybuchła w mroczny wieczór wrześniowy, kiedy lokalny chefe de posto
został postrzelony w kciuk przez dziewiętnastoletniego rewolucjonistę, który później
miał zostać pierwszym wojskowym przywódcą niepodległego kraju. Przez pierwszych
pięć lat wojny kraj za morzem w ogóle nie przyjmował do wiadomości jej wybuchu.
Coraz bardziej kłamliwa propaganda nazywała rewolucyjną armię bandą zbłąkanych
terrorystów, pomylonych criminosos, lud zaś wzywała, by porządnie wytargał
powstańców za uszy zamiast słuchać ich pokrętnych opowieści o tym, że nowy czas i
nowy świat są już blisko. Wreszcie jednak władza kolonialna musiała zrozumieć, że ci
młodzi ludzie działają całkowicie świadomie i, co gorsza, znajdują posłuch u
niewdzięcznej ludności. Pospiesznie wysłano do akcji armię kolonialną, na chybił
trafił zaczęto bombardować miejsca, gdzie bojownicy o niepodległość mogli mieć
swoje bazy, w efekcie nieświadomie ponosząc porażkę za porażką. Do ostatniej chwili
kolonizatorzy nie chcieli zaakceptować tego, co się działo. Nawet kiedy młodzi
rewolucjoniści, otoczywszy stolicę, stacjonowali zaledwie kilka kilometrów za
osiedlami czarnych, biali kolonizatorzy nadal zarządzali państwem i snuli plany na
przyszłość, która nigdy nie miała nadejść.
Dopiero później, kiedy przegrana stała się faktem, a kraj ogłosił niepodległość,
odkryto długie szeregi białych nagrobków na cmentarzu. Spoczywali tam młodzi
chłopcy, często osiemnasto-, dziewiętnastoletni, którzy przypłynęli zza morza, żeby
wziąć udział w całkiem dla nich niezrozumiałej wojnie i zginąć z ręki żołnierzy,
których nawet nie zdążyli zobaczyć. Miasto pogrążyło się w chaosie, wielu
kolonizatorów uciekało w popłochu, zostawiając domy, samochody, ogrody, buty,
czarnoskóre kochanki, depcząc po sobie nawzajem w hali odlotów na lotnisku i bijąc
się o miejsce na statkach w porcie. Ci, którzy okazali się dość zapobiegliwi, wymienili
pieniądze oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w małych
płóciennych woreczkach pod przepoconymi koszulami. Inni zostawili wszystko i
wyjechali z kraju, przeklinając niesprawiedliwych rewolucjonistów, którzy odebrali im
cały majątek.
Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowała się polityką, a w owym
czasie miała już co najmniej osiemdziesiąt lat, wcześnie zrozumiała - prawdopodobnie
czysto instynktownie - że młodzi rewolucjoniści wygrają wojnę i rzeczywiście
nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi zdecydować, po której stronie chce się
znaleźć. Bez wahania uznała, że odtąd należy do obozu młodych rewolucjonistów.
Rozbudowaną biurokrację - bodaj jedyne, co potęga kolonialna zaoferowała swojej
dalekiej prowincji - Dona Esmeralda była gotowa zwalczać z furią i radością. Wcisnęła
na głowę najciemniejszy kapelusz, jaki miała, pewnie żeby zamaskować swoje
zdradzieckie zamiary, i wyjechała samochodem z miasta, kierując się na północ.
Minęła liczne przydrożne posterunki wojskowe, gdzie bezskutecznie próbowano ją
zawrócić, ostrzegając, że wkrótce wkroczy na obszar kontrolowany przez żądnych
krwi rewolucjonistów, którzy skonfiskują jej samochód i zrzucą z głowy kapelusz, by
następnie poderżnąć jej gardło. Gdy ona mimo wszystko jechała dalej, uznano ją za
wariatkę, i to właśnie tam, przy wojskowych rogatkach, zrodziła się plotka o
szaleństwie Dony Esmeraldy.
Rzeczywiście została zatrzymana przez młodych rewolucjonistów, ale ani nie
strącili jej z głowy kapelusza, ani nie poderżnęli gardła. Przeciwnie, odnosili się do
niej przyjaźnie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny komendant wypytał ją,
dlaczego swoim kabrioletem porusza się sama po okolicy. Ona wówczas zwięźle
poinformowała, że chce się zaciągnąć do armii rewolucyjnej, po czym wyjęła z torebki
stary, zardzewiały pistolet kawaleryjski, należący swego czasu do jej ojca. Młody
komendant, który nazywał się Lorenzo i wkrótce miał popaść w niełaskę ze względu
na nieokiełznane pożądanie cudzych żon, odesłał Donę Esmeraldę do bazy położonej
jakieś sto kilometrów dalej w głąb buszu, gdzie stacjonował wyższy dowódca
rewolucyjnej armii - niech lepiej on rozstrzygnie, co począć z Doną Esmeraldą. Ów
człowiek - na imię miał Marcelino i był głównodowodzącym armii - słyszał oczywiście
o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywitał uprzejmie Donę Esmeraldę, dał
jej czapkę mundurową zamiast pstrokatego kapelusza i osobiście przeszkolił ją w
ideologii, na której walka rewolucyjna w całości się opierała. Następnie posłał Donę
Esmeraldę do szpitala polowego, gdzie jego zdaniem, mógł być z niej największy
pożytek. Pod okiem kilku kubańskich lekarzy bardzo szybko nauczyła się asystować
przy skomplikowanych operacjach. Pozostała tam do końca wojny, a kiedy wreszcie
nowi przywódcy odbywali swój triumfalny wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli
zobaczyć, jak dobrze znany im kabriolet, którego od kilku lat nie widzieli na ulicach
miasta, powraca z Doną Esmeraldą w roli szofera, podczas gdy na tylnym siedzeniu
stoi jeden z rewolucyjnych dowódców i pozdrawia tłum, kiwając dłonią. W chaosie,
jaki zapanował w ogólnym upojeniu wolnością, nowy prezydent spytał ją, jaką rolę
chciałaby odegrać w rozpoczętym właśnie rewolucyjnym przeobrażaniu starego
społeczeństwa.
- Chcę założyć teatr - odparła bez namysłu.
Zdumiony prezydent usiłował ją nakłonić, by podjęła się misji o większym
znaczeniu dla rewolucji, lecz ona była nieugięta. W końcu prezydent zrozumiał, że nie
zdoła zmienić jej decyzji. Wydał, potwierdzony następnie przez ministra kultury
dekret, na mocy którego Dona Esmeralda przejmowała odpowiedzialność za jedyny
budynek teatru w mieście.
I oto rozpoczęła się nowa era. Donę Esmeraldę tak dalece pochłaniało jej nowe
życie, że nie zauważyła, kiedy pomniki, które jej ojciec z takim wysiłkiem
posprowadzał do miasta z katafalków konających dyktatur, ponownie strącono na
bruk i przewieziono tam, skąd pochodziły, gdzie wstawiano je do lamusa lub
przetapiano. Stolica naznaczona dotąd tłumem jej zmyślonych krewnych zmieniała
się teraz, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Cały czas spędzała w ciemnym
zrujnowanym budynku teatru, który od dawna stał pusty i coraz bardziej przypominał
kloakę: smród panował tam nieopisany, a scenę, gdzie gniły stare dekoracje,
opanowały szczury wielkości kotów.
Z nadludzką energią Dona Esmeralda w pierwszej kolejności wypowiedziała
wojnę szczurom i smrodowi, po czym z furią ruszyła do boju, którego jedynym celem
było odzyskanie teatru pogrążonego w cuchnącej brei niby wrak okrętu. Nikt, kto
widział ją w tym czasie, nie mógł nie zauważyć, że szaleństwo Dony Esmeraldy
sięgnęło zenitu. Z niesmakiem i źle skrywaną pogardą konstatowano, iż zajęła się
nikomu niepotrzebną pracą, a to wszak najgorszy z grzechów. Od czasu do czasu
udawało jej się nakłonić do pomocy młodych ludzi, którzy mieli równie mało roboty
co pojęcia o tym, czym właściwie jest teatr. Dona Esmeralda zwykle tłumaczyła, że to
coś jak film bez projektora, kiedy zaś roztaczała przed nimi zachwycającą wizję, że
pewnego dnia oni także będą mogli spróbować swoich sił na tej scenie, która nadal
leży do połowy zalana wszechobecną kloaką, potrafiła nieraz sprawić, że zakasywano
spódnice i podwijano nogawki spodni, żeby brodząc po kolana w brei, przeganiać
szczury pałkami i wywlekać zbutwiałe kulisy.
Po pół roku scena i widownia z połamanymi fotelami z czerwonego plastiku
zostały odzyskane, aż wreszcie, także dzięki wysiłkom Dony Esmeraldy, zaczęła
działać instalacja elektryczna. To była wielka chwila, kiedy po raz pierwszy włączyła
światło. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast eksplodowały z hukiem, lecz w
uszach Dony Esmeraldy brzmiało to jak salwy na cześć. Teraz wreszcie mogła
zobaczyć swój teatr, a to, co zobaczyła, przekonało ją, że miała rację, choć nikt jeszcze
nie wiedział, do czego zmierza.
Kolejne pół roku później, spłodziwszy dramat o halakawumie, która udziela
królowi samych niewłaściwych rad, zebrała wokół siebie grupę entuzjastów. Sztuka
trwała ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowała dekoracje, uszyła
kostiumy, poprowadziła aktorów, na siebie biorąc te role, których nie udało jej się
nikim obsadzić.
Pewnego grudniowego wieczoru teatr miał zostać na nowo uroczyście otwarty.
Dona Esmeralda wysłała zaproszenie do prezydenta i ministra kultury, który nie krył
swojego niezadowolenia, że jego urzędników zawsze odprawiała z kwitkiem, kiedy
próbowali udzielać jej rad co do właściwego prowadzenia działalności teatralnej.
Potężna ulewa odcięła prąd dokładnie w chwili, kiedy przedstawienie miało się zacząć,
prezydent z żalem odwołał swoje przybycie, za to stawił się korpulentny Adelino
Manjate, były szewc, a obecnie minister kultury, którym został dzięki sukcesom w roli
tancerza, jakie odnosił, walcząc po stronie rewolucji. Przedstawienie opóźniło się o
kilka godzin, a z dachu na odświętnie ubraną i coraz bardziej niezadowoloną
publiczność nieprzerwanie lały się strumienie wody.
Po dziesiątej wieczorem Dona Esmeralda mogła znowu włączyć reflektory i na
scenę wyszedł pierwszy aktor, który zresztą zapomniał swojej kwestii. Przedstawienie
skończyło się dopiero o świcie następnego dnia. Nikt z obecnych, a już zwłaszcza
aktorzy, kompletnie nie wiedział, o czym jest sztuka, ale też każdy miał do końca życia
nie zapomnieć tej niezwykłej przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda została
wreszcie sama na scenie, przepełniło ją poczucie niezwykłego szczęścia, jakie bywa
udziałem tylko tych, którzy dokonali niemożliwego. Z rozrzewnieniem pomyślała o
swoim ojcu, starym gubernatorze, który nie dożył tej podniosłej chwili, i nagle
poczuła, że jest głodna. Od roku nie miała czasu jeść.
Wyszła na miasto, deszcz przestał padać, kwitnące akacje przy głównych
ulicach pachniały rześko. Z zainteresowaniem przyglądała się przechodniom, jakby
dopiero teraz dotarło do niej, że nie jest sama, i spostrzegła, że wszystkie posągi, które
jej ojciec ogromnym nakładem środków kupował, aby ozdobić miejskie place, nagle
gdzieś zniknęły. Przez krótką chwilę czuła się stara i zgnębiona faktem, że nadejście
nowej epoki najwyraźniej oznacza, iż nic nie może zostać po staremu. Poczucie
triumfu było jednak silniejsze niż żal, prędko więc przegnała czarne myśli, zatrzymała
się przed kawiarnią i usiadła przy stoliku, by zamówić kieliszek koniaku i bułkę.
Rozmyślając nad sposobem zdobycia pieniędzy na dalsze funkcjonowanie teatru,
pogryzała bułkę. Nagle wpadła na pomysł, że w dawnej kasie i zamkniętym bufecie w
teatralnym foyer można urządzić piekarnię. Ze sprzedaży pieczywa będzie miała
potrzebne pieniądze! Połknęła ostatni kawałek bułki, wstała, wróciła do teatru i
bezzwłocznie zaczęła przesuwać stare graty, żeby zrobić miejsce dla pieców i maszyn
do mieszania ciasta. Chcąc zdobyć pieniądze na niezbędne inwestycje, pracownikowi
brytyjskiej ambasady sprzedała samochód i trzy miesiące później rozwarła podwoje
piekarni.
Ja, José Antonio Maria Vaz, trafiłem do Dony Esmeraldy, gdy tylko po mieście
rozeszła się wieść, że otwiera piekarnię. W tamtym czasie pracowałem u mistrza
Felisberta w dzielnicy portowej i bynajmniej nie miałem zamiaru odchodzić. Mimo to
pewnego popołudnia nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pójść do Dony
Esmeraldy, która właśnie zatrudniała piekarzy. Przed boczną bramą przy budynku
teatru wiła się długa kolejka. Ustawiłem się na końcu, chociaż wiedziałem, że to bez
sensu. Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie, żeby choć jeden jedyny raz w życiu
zbliżyć się do tajemniczej Dony Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszła moja kolej,
wpuszczono mnie do środka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie gotowa do
pracy czekała lśniąca nierdzewną stalą maszyna do wyrabiania ciasta. Pośrodku na
niskim stołku siedziała Dona Esmeralda w długiej jedwabnej sukni i kwiecistym
kapeluszu z szerokim rondem. Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. W jej wzroku
była jakaś ciekawość, jakby nie mogła sobie przypomnieć, czy mnie już kiedyś
spotkała. Nagle kiwnęła głową, niby podejmując ważną decyzję.
- Wyglądasz na piekarza - odezwała się. - Jak na ciebie mówią?
- José Antonio Maria Vaz - odparłem. - Piekę chleb od szóstego roku życia.
Powiedziałem jej, gdzie pracuję, chociaż nie miałem pewności, że słucha.
- Ile ci płaci Felisberto? - przerwała mi.
- Sto trzydzieści tysięcy - odpowiedziałem.
- Dam ci sto dwadzieścia dziewięć - oznajmiła. - Jeśli naprawdę chcesz tu
pracować, zadowolisz się niższą pensją niż u Felisberta.
Kiwnąłem głową. Byłem zatrudniony. Od tamtej chwili upłynęło już ponad pięć
lat, ale wciąż dokładnie wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Dona Esmeralda
chciała, żebym zaczął natychmiast. Miałem jej pomóc przy zamawianiu mąki, cukru,
drożdży, masła i jajek. W czasie długich dni i wieczorów, które przepracowaliśmy
razem, zanim piekarnia została otwarta, opowiadała o swoim życiu. Dlatego tak dużo
wiem. To właśnie dzięki niej zacząłem choć trochę rozumieć miasto, w którym
mieszkam, zacząłem rozumieć swój kraj.
Czy Dona Esmeralda była szalona, czy nie, nie potrafię stwierdzić. Za to bez
wahania mogę powiedzieć, że miała taką energię i siłę woli, jakiej nigdy wcześniej u
nikogo nie spotkałem. Wystarczyło popatrzyć, jak się zajmuje teatrem i piekarnią,
żeby paść ze zmęczenia. Mimo swoich osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat
nigdy nie odpoczywała. Wiele razy nie chciało jej się wracać na noc do domu, więc
zwijała się w kłębek na kilku workach mąki, wołała piekarzom „dobranoc", by pół
godziny później wstać pełna nowych sił, jakby właśnie smacznie przespała długą noc.
Od czasu do czasu, czekając, aż ciasto wyrośnie, dyskutowaliśmy, kiedy i co Dona
Esmeralda właściwie jada. Regularnie oskubywała palcami ciasto z brzegów maszyny
mieszającej. Nikt nigdy nie widział, żeby jadła cokolwiek innego, za to zawsze miała
pod ręką butelkę koniaku. Podejrzewaliśmy, że to stąd czerpie niespożytą energię, ale
jako ludzie prości nigdy nie mieliśmy pieniędzy ani okazji, żeby spróbować
zagranicznych trunków, piliśmy zawsze tylko tontonto. Zastanawialiśmy się wspólnie,
czy jej butelki zawierają coś, co zapewnia także wieczną młodość: może Dona
Esmeralda miała jakiegoś curandeiro, który nadawał jej napojom magiczne
właściwości?
Ja, José Antonio Maria Vaz, w chwili przyjścia do piekarni Dony Esmeraldy,
którą ona nazwała „Piekarnią Chleba Świętego", skończyłem właśnie osiemnaście lat.
Byłem już wyuczonym na piekarza rzemieślnikiem, choć jeszcze bez papierów
mistrzowskich. Chleb piekłem przecież od szóstego roku życia.
To ojciec zabrał mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda, który prowadził
piekarnię w afrykańskim bairro położonym za lotniskiem. Ojciec, przez całe życie
bujający w obłokach, pewnego dnia obejrzał moje dłonie i zdecydował, że nadają się
do formowania rogalików. Miałem sobie zapewnić przyszłość i utrzymanie, zostając
piekarzem. Jak prawie wszyscy Afrykańczycy, byliśmy biedni. Dorastałem w latach,
kiedy nikt jeszcze nie słyszał o młodych rewolucjonistach, którzy wówczas przeszli już
za północną granicę. Nikt nawet nie umiałby sobie wyobrazić, że władza białych
panów naszego kraju i naszego życia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a już
zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzył, że pewnego dnia będą uciekać na łeb, na
szyję, by nigdy więcej tu nie wrócić. Od wielu pokoleń zmuszano nas do poddaństwa.
Chociaż teraz wiem, że do ucisku nigdy nie można się przyzwyczaić i choć już wtedy
zrodził się pewien milczący opór wobec wszystkich białych, którzy rządzili naszym
życiem, wszelako nikt prócz młodych rewolucjonistów nie wierzył, by cokolwiek
naprawdę mogło się zmienić. Mój ojciec, który całe swoje długie życie strawił na
czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy się, że żaden biały nie rozumie, przeklinał
tych, co przybyli zza morza, żeby zmuszać nas do pracy na swoich plantacjach herbaty
i uprawach owoców. Jego protest jednak pełen był wewnętrznych sprzeczności i w
efekcie sprowadzał się do wielkiej liczby pustych słów.
Przez czterdzieści lat mój ojciec przesiadywał pod drzewem na skwerku pośród
baraków i chat w naszym bairro. Siedział sobie w cieniu i rozmawiał z innymi
mężczyznami, którzy tak jak i on nie mieli zajęcia, czekając, aż matka przygotuje
jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mówił, a moja matka słuchała go
zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem, ale podejrzewam, że to właśnie ten jego
piękny głos ją kiedyś urzekł. Mieli ośmioro dzieci, ja byłem ósmym z kolei, siedmioro
z nas dorosło i przeżyło oboje rodziców. Mój ojciec, Zeca Antonio, przywędrował do
miasta z jednej z dalekich zachodnich prowincji i zawsze powtarzał, że pewnego dnia
wróci tam z całą swoją rodziną. Moja matka, Graça, urodziła się tutaj. Ojciec poznał ją
tuż po przyjeździe, a ona dała się uwieść jego pięknym słówkom, po czym razem
zbudowali swoją nędzną chatę w tym bairro, które wyrosło wraz z powstaniem
nowego lotniska. Żadne z nich nie umiało pisać i czytać, a z dzieci w końcu tylko ja i
jedna z moich sióstr nauczyliśmy się jako tako używać liter i słów.
Dopiero później, kiedy do miasta wkroczyli młodzi rewolucjoniści, a pomniki
Dom Joaquima postrącano z cokołów, w ludziach coś naprawdę drgnęło. Można było
odnieść wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegli wielowiekową niesprawiedliwość, jaką
cierpiał cały naród i uznali jednocześnie, że wyzwolenie, ta obiecywana przez młodych
rewolucjonistów wolność, polega na tym, że nie trzeba pracować. Gdy zaś dotarło do
nich, że wolność oznacza, iż muszą nie tylko pracować równie ciężko jak do tej pory,
ale na dodatek także zacząć myśleć samodzielnie, planować, co jest do zrobienia -
wielu zupełnie się pogubiło. Kilka lat po ucieczce białych za morze słyszałem, jak
ojciec - tak samo cicho, jak niegdyś krytykował ustrój kolonialny - uskarża się na
działania młodych rewolucjonistów i całkiem poważnie marzy o powrocie dawnych
dobrych czasów, kiedy przynajmniej panował porządek, a biali określali, jak należy
myśleć. Nastał trudny okres, kiedy nagle, zamiast mówić patrão, ludzie musieli
zwracać się do siebie camarada. Wszystko miało się w tym czasie zmienić, a jednak
wszystko zostało po staremu, choć na trochę innych zasadach.
Właśnie wtedy wybuchła długa wojna domowa. Młodzi rewolucjoniści, którzy
już dobiegli wieku średniego i jeździli czarnymi mercedesami z wyjącą eskortą
policjantów na motorach, drugą stronę w tej wojnie nazywali banditos armados. My
rozumieliśmy z tego tyle, że za wszystkim stoją biali, którym marzy się powrót.
Zebrali trochę czarnych i sklecili z nich bandyckie oddziały. Pewnego dnia powrócą,
żeby znów poustawiać na placach pomniki Dom Joaquima, przejąć stery i jak dawniej
zacząć decydować, co należy myśleć, a podstarzali rewolucjoniści po raz kolejny będą
musieli zniknąć za północną granicą. W imieniu tych właśnie białych bandyci
dokonywali potwornych czynów, a nas wszystkich przepełniał paniczny strach, że
wygrają wojnę.
Dopiero w roku, kiedy spotkałem Nelia, wojna się skończyła, podpisano traktat
pokojowy, a przywódca bandytów przyjechał do miasta, by paść w objęcia prezydenta.
Biali zdążyli wrócić. Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajów o dziwnych
nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnać na plantacje herbaty i uprawy owoców,
lecz pomóc nam odbudować wszystko, co zniszczyła wojna. Wielu z nich przychodziło
po chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzieliśmy, że nasz chleb jest dobry. Jeśli czasem coś
się nie udało, Dona Esmeralda zamykała piekarnię, by otworzyć ją dopiero wtedy,
kiedy chleb odzyskał swoją dotychczasową jakość.
U Dony Esmeraldy szybko poczułem się dobrze, chociaż była humorzasta i
kapryśna, a pod koniec miesiąca rzadko miała pieniądze na wypłatę. Tak czy owak
bliskość teatru nadawała mojemu życiu nowy smak i przepełniała je niezwykłymi
doznaniami. Wkrótce po owej legendarnej premierze Dona Esmeralda zebrała trupę,
której członkowie mieli się zajmować wyłącznie grą w teatrze. Sam ten fakt wiele osób
uważało za oburzającą przesadę z jej strony. Czyżby naprawdę sądziła, że ludziom
powinno się płacić za to, że kilka razy w tygodniu postoją na scenie? Czy teatr to
cokolwiek więcej niż błaha rozrywka? Dona Esmeralda oczywiście z pasją broniła
swoich przekonań i zdołała zebrać wokół siebie ludzi uważanych za najlepszych
aktorów w kraju. Przez cały dzień ćwiczyli nowe sztuki, a wieczorami grali swoje
przedstawienia.
Z piekarni krętymi schodami można było wejść na dach teatru i tuż pod
pokrywającą go blachą wśliznąć się do środka przez szyb, którym kiedyś biegły
przewody olbrzymich wentylatorów. Potem wchodziło się przez lufcik do
pomieszczenia, gdzie niczym jakieś prehistoryczne zwierzę stał stary projektor
filmowy. Przez szpary w ścianie dało się śledzić rozwój wydarzeń na rozświetlonej
scenie. Dona Esmeralda wiedziała, że piekarze, gdy tylko znajdą chwilę, przyglądają
się próbom, i sama nas do tego zachęcała, żeby później usłyszeć naszą opinię. Często
też, pod warunkiem że będziemy cicho, mogliśmy siedzieć na górnym balkonie
podczas prób generalnych.
Ponieważ jestem tylko piekarzem, a czytać nauczyłem się dopiero w wieku
piętnastu lat, dzięki starym gazetom i upartej walce mistrza Fernanda z moim
lenistwem, nie mogę, oczywiście, wypowiadać się na temat teatru tworzonego przez
Donę Esmeraldę i jej aktorów. Mimo to jednak chyba udało mi się zrozumieć, że wielu
młodych aktorów jest zdolnych - przynajmniej dla nas ich gesty były przekonujące,
tak samo jak osoby i zwierzęta, które przedstawiali, i często się śmialiśmy. Mogę też
powiedzieć, że Dona Esmeralda raczej nie należała do dobrych dramatopisarzy.
Nieraz, przeczołgawszy się przez szyb, słyszeliśmy, jak kłóci się z aktorami: oni nie
rozumieli, o co chodzi w jej sztuce, a ona była wściekła, że nie potrafi ani im tego
wytłumaczyć, ani ich przekonać do swoich pomysłów. Dochodziło wówczas do
naprawdę strasznych scen, jakby występy dramatyczne zaczynały się już na próbach.
W końcu jednak zawsze i tak stawało na tym, czego chciała Dona Esmeralda - to ona
wypłacała aktorom pensje i miała największą wytrwałość. My zaś, pracujący w
piekarni, czuliśmy się w pewnym sensie uprzywilejowani, co było przynajmniej
częściową rekompensatą pensji, która czasem pojawiała się z dużym opóźnieniem, a
czasem wcale: mogliśmy zaglądać w głąb światów, jakie nieprzerwanie powstawały i
ginęły na wydobytej z cuchnącej kloaki scenie teatru.
Na tej małej scenie, oświetlonej wiekowymi reflektorami, które czasem gasły z
wielkim hukiem, zdarzały się naprawdę magiczne chwile. Do dziś widzę, jak nad
podłogą unoszą się duchy w postaci dużych kwiatów z żółtej gazy, które Dona
Esmeralda osobiście rozsypuje, ryzykując życie, zawieszona na przegniłych
drabinkach sznurowych pod stropem teatru. Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie
przypomnę, jak przez scenę okręty handlarzy niewolników przewoziły lamentujący
towar: nad nimi powiewały białe żagle z pozszywanych prześcieradeł i starych worków
na mąkę, przy burcie wisiały kotwice, które wyglądały, jakby ważyły tysiąc kilo, choć
tak naprawdę był to tylko wilgotny papier rozpięty na rusztowaniu z siatki. Aktorzy
wędrowali w czasie i przestrzeni, mając za drogowskazy niezrozumiałe sztuki Dony
Esmeraldy. My, piekarze w białych fartuchach, wdrapywaliśmy się w czasie prób do
szybu pod sufitem albo siadaliśmy na gazetach, żeby nie zabrudzić foteli, na górnym
balkonie, a nasz śmiech był dla Dony Esmeraldy sygnałem, że przedstawienie jest
gotowe i pora otwierać kasę z biletami oraz anonsować nową premierę.
Wszyscy potajemnie kochaliśmy się w wielkiej gwieździe teatru, pięknej Elizie,
która wprawdzie miała dopiero szesnaście lat, każdego jednak potrafiła oczarować
swoją naturalnością na scenie - nieważne, czy grała cyniczną, mocno wymalowaną
putę z bardziej realistycznych sztuk Dony Esmeraldy, czy też kobietę z gracją niosącą
na głowie dzban wody nad jakąś wyimaginowaną rzeką, której niewidzialne wody
płynęły przez scenę. Wszyscy bez wyjątku się w niej kochaliśmy i długo odczuwaliśmy
głęboki smutek, gdy odeszła z teatru. Jakiś zagraniczny urzędnik obcej ambasady
pewnego wieczora przyszedł do teatru, po czym pojawiał się na kolejnych dwudziestu
trzech przedstawieniach z rzędu, by w końcu oświadczyć się Elizie i zabrać ją do
swojego kraju za morzem. Zastanawiałem się wtedy nieraz, co czuje Dona Esmeralda,
czy jest zawiedziona i smutna, czy może tylko wściekła. Nigdy nie powiedziała o tym
słowa.
Kilka miesięcy później znalazła Margueridę, która sprawiła, że wspomnienie o
Elizie prędko zblakło. Wyglądało na to, że świat teatru chyba nie może się skończyć.
Dla mnie, José Antonia Marii Vaza, od kiedy stanąłem przed Doną Esmeraldą,
dostąpiłem łaski i dostałem pracę, zaczęło się nowe życie. Zdarzało mi się później
myśleć, że mój ojciec wprawdzie nigdy nie zajmował się niczym poza czczą gadaniną,
ale co do moich rąk się nie pomylił. Rzeczywiście byłem piekarzem, rzeczywiście
znalazłem swoje miejsce w życiu, miejsce, którego wszyscy szukają, lecz bardzo
niewielu znajduje. Zaprzyjaźniłem się z piekarzami i przekornymi dziewczętami, które
stały za ladą i sprzedawały świeży, pachnący chleb. Poznałem wszystkich ludzi
zamieszkałych niedaleko teatru, przy szerokiej alei biegnącej przez całe miasto do
starej twierdzy, gdzie stały zapomniane posągi konne Dom Joaquima. Zaprzyjaźniłem
się też z bezdomnymi dziećmi, które sypiały w kartonach lub pordzewiałych
samochodach i żyły z tego, co znalazły w śmietniku albo zdołały ukraść i sprzedać czy
też sprzedać i znowu ukraść.
Wtedy także po raz pierwszy usłyszałem o Neliu.
Nie pamiętam już, kto wymienił jego imię. Może Sebastiao, stary żołnierz bez
jednej nogi, który mieszkał na klatce schodowej atelier należącego do zawsze
smutnego hinduskiego fotografa Abu Cassamosa, obok kawiarni wiecznie pijanego
senhora Leopolda, jednego z niewielu białych, jacy nie wzięli udziału w masowej
ucieczce i nie wrócili do swojej ojczyzny za morzem. Nielicznych gości, którzy trafiali
do jego zapuszczonej kawiarni, zabawiał nieustannym złorzeczeniem na to, jak źle się
dzieje, od kiedy młodzi rewolucjoniści weszli do miasta, by przejąć władzę.
- Każdy się śmieje - mawiał. - Ale z czego tu się śmiać? Że wszystko diabli
biorą? Czarni powinni płakać. Kiedyś było inaczej, zanim...
Mógł to być któryś z nich. Niewykluczone jednak, że ktoś inny wymienił jego
imię, może jakiś przypadkowy klient kupujący chleb. Jedyne, co pamiętam wyraźnie,
to jak padły słowa, dzięki którym dowiedziałem się, że istnieje osobliwe bezdomne
dziecko o imieniu Nelio.
- Prezydent powinien uczynić go swoim doradcą. Jest najmądrzejszym
człowiekiem w naszym kraju.
Kilka dni później pokazała mi go jedna z dziewcząt sprzedających chleb - chyba
była to drobniutka Dinoka, która zawsze uwodzicielsko kręciła pupą, ilekroć w
pobliżu znalazł się mężczyzna. Pokazała palcem bandę bezdomnych dzieci
przesiadujących zwykle koło teatru. Chłopiec, który miał być Neliem, był
najdrobniejszy ze wszystkich. Mógł mieć wtedy jakieś dziewięć lat.
- Nigdy nie dostał batów - powiedziała Dinoka z uznaniem w głosie. -
Wyobrażasz to sobie: bezdomne dziecko, którego nikt nigdy nie pobił?
Życie tych dzieci było ciężkie. Kiedy już raz znalazły się na ulicy, najczęściej nie
miały odwrotu. Żyły w brudzie, spały w kartonach i przerdzewiałych karoseriach,
jedzenie zbierały, gdzie popadnie, wodę piły przy popękanych fontannach, jakie
jeszcze przetrwały z czasów Dom Joaquima. Kiedy padał deszcz, ochlapywały błotem
samochody zaparkowane przed bankami, żeby później ich właścicielom wychodzącym
do Scali albo Continentalu na popołudniową kawę niewinnie zaproponować, że je
umyją. Kradły, ile się dało, w zamian za czerstwy chleb nosiły worki z mąką u Dony
Esmeraldy i wiedziały, że życie nigdy nie będzie lżejsze.
Każda banda miała swoje terytorium i funkcjonowała na zasadzie małej
dyktatury, gdzie przywódca dysponował nieograniczoną władzą ferowania wyroków i
egzekucji kar. Dzieci często wdawały się w bójki - między sobą, z innymi bandami, gdy
naruszyły ich rewir, z policją, która wiecznie podejrzewała je o kradzież wszystkiego,
czego nie udało się odnaleźć. Goniły bezdomne psy, w przemyślne pułapki łapały
szczury, żeby następnie utopić je w spuszczonej z samochodów benzynie i podpalić z
głośnymi okrzykami radości.
Pochodziły z różnych stron, każde miało swoją historię. Niektóre straciły
rodziców w czasie długiej wojny, inne nawet nie pamiętały, że kiedykolwiek w ogóle
miały jakąś rodzinę. Często uciekały od ojczymów i macoch, czasem były po prostu
wyrzucane z domu, bo nie wystarczało już dla nich miejsca albo jedzenia.
Mimo to wiecznie się śmiały. Czasem, kiedy panujący w piekarni żar robił się
nie do zniesienia, a chleba nie trzeba było jeszcze wyciągać z pieców, stawałem na
ulicy, żeby im się poprzyglądać zawsze się śmiały, nawet jeśli były głodne, zmęczone
albo chore. Śmiały się bez przerwy, śmiały się nawet z awantur pijanego Leopolda,
który nierzadko wypadał z kawiarni na ulicę, kiedy uznał, że dzieci za bardzo hałasują.
Henning Mankell Comédia infantil przełożyła Anna Topczewska
Tytuł oryginału: Comédia infantil Copyright © 1995 by Henning Mankell Published by agreement with Leopard Förlag, Stockholm and Leonhardt & Høier Literary Agency A/S, København Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Wydanie I Warszawa 2008
Spis treści: José Antonio Maria Vaz.................................................................................................................................4 Pierwsza noc..................................................................................................................................................11 Druga noc .....................................................................................................................................................28 Trzecia noc....................................................................................................................................................44 Czwarta noc ..................................................................................................................................................60 Piąta noc .......................................................................................................................................................76 Szósta noc.....................................................................................................................................................93 Siódma noc ................................................................................................................................................. 110 Ósma noc....................................................................................................................................................128 Ostatnia noc................................................................................................................................................ 149 Świt ............................................................................................................................................................. 164 Wyjaśnienie słów........................................................................................................................................ 175
José Antonio Maria Vaz W tę duszną, wilgotną noc, gdy tropikalne niebo połyskuje gwiazdami, na spieczonym słońcem dachu z rdzawej gliny stoję ja, José Antonio Maria Vaz, i czekam na koniec świata. Jestem brudny, gorączkuję, ubranie zwisa na mnie w strzępach, jak gdyby w popłochu chciało zsunąć się z wychudzonego ciała. W kieszeniach mam mąkę, a znaczy ona dla mnie więcej niż złoto. Jeszcze rok temu bowiem byłem kimś, byłem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, żebrakiem, który całymi dniami bez chwili spoczynku błąka się w słonecznym skwarze, by później bezkresne noce spędzać na zapomnianym dachu. Ale nawet żebrak ma znaki szczególne, które określają jego tożsamość i wyróżniają go spośród tylu innych, co na każdym rogu wyciągają ręce, jakby chcieli je oddać albo, jeden po drugim, sprzedać wszystkie swoje palce. José Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako Kronikarz Wiatrów. Dniem i nocą moje usta poruszają się nieprzerwanie, jakbym opowiadał historię, której nikt nigdy nie chciał wysłuchać. Jak gdybym w końcu pogodził się z myślą, że ciągnący znad morza monsun jest moim jedynym słuchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiądz czekający cierpliwie, aż wyznanie dobiegnie końca. Przychodzę nocami na ten zapomniany dach ze względu na niebo, rozległy widok i przestrzeń. Gwiezdne konstelacje są nieme, nie biją mi braw, lecz ich oczy migoczą, a ja czuję, że mogę przemawiać prosto do ucha wieczności. Poza tym wystarczy, że opuszczę głowę, by zobaczyć rozciągnięte w dole miasto, nocne miasto, gdzie tańczą płomienie niespokojnych ognisk, gdzie śmieją się niewidoczne psy, i dziwię się tym wszystkim ludziom, którzy tam śpią, oddychają, śnią i kochają się, podczas gdy ja stoję na dachu i opowiadam o człowieku, którego już nie ma.
Ja, José Antonio Maria Vaz, też jestem częścią tego miasta, wczepionego w stromy stok, który opada nad szerokie ujście rzeki. Domy niczym małpy wspinają się po zboczu i z każdym dniem wydaje się, że mieszka w nich coraz więcej ludzi. Z nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasów ściągają na wybrzeże, gdzie leży miasto. Osiedlają się tu, nie widząc chyba wszystkich wrogich spojrzeń posyłanych im na powitanie. Nikt do końca nie wie, z czego żyją ani gdzie znajdują schronienie. Wchłania ich miasto, stają się jego częścią. I codziennie przybywa obcych, wszyscy niosą tobołki i kosze, na horyzoncie smukłe czarne kobiety dźwigające na dumnych głowach ogromne pakunki owinięte w płótno wyglądają jak rzędy czarnych punktów. Rodzi się coraz więcej dzieci, nowe domy wspinają się po zboczach, by z nich spłynąć, kiedy przyjdą czarne chmury, a orkany rozpanoszą się tu niby żądni krwi bandyci. Tak było zawsze, dokąd pamięć sięga, i w bezsenną noc niejeden rozmyśla, jak się to wszystko skończy. Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochłonęło je morze? Kiedy ciężar tych wszystkich ludzi stanie się zbyt wielki? Kiedy skończy się świat? Niegdyś również i ja, José Antonio Maria Vaz, rozmyślałem tak w bezsenne noce. Ale teraz już nie. Od kiedy spotkałem Nelia, zaniosłem go na dach i widziałem, jak umiera - nie rozmyślam. Niepokój, jaki odczuwałem wcześniej, zniknął. Dokładniej mówiąc, zrozumiałem, że między niepokojem a strachem jest zasadnicza różnica. Także i to wytłumaczył mi Nelio. - Kiedy człowiek się boi, to jakby cierpiał niezaspokojony głód - powiedział. - Kiedy zaś jest niespokojny, usiłuje odeprzeć swój niepokój. Pamiętam jego słowa i teraz wiem, że miał rację. Mogę patrzyć tak na nocne miasto, na drgające płomienie ognisk, i powtórzyć wszystko, co powiedział w ciągu tych dziewięciu nocy, kiedy byłem przy nim i widziałem, jak umiera. Również dach stanowi żywą część tej historii. Jest tak, jakbym znalazł się na dnie morza: zanurzyłem się i dalej już nie dotrę. Jestem na dnie swojej własnej historii; to tutaj, na tym dachu, wszystko się zaczęło i także tutaj wszystko się skończyło.
Czasem tak oto wyobrażam sobie swoją rolę: wiecznie wędrować w kółko po dachu, kierując słowa do gwiazd. Właśnie taka jest moja rola, na zawsze. Oto moja dziwna historia - chcę wierzyć, że nie da się jej zapomnieć. To właśnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada - była pełnia i rozpogodziło się po ulewnych deszczach - ułożyłem Nelia na brudnym materacu, gdzie dziewięć dni później miał umrzeć o świcie. Stracił dużo krwi, opatrunek, który w miarę możliwości starałem się sporządzić z pasów materiału oddzieranych ze swojego wytartego ubrania, na niewiele się zdał. Nelio znacznie wcześniej niż ja wiedział, że niedługo już go nie będzie. Także wtedy wszystko zaczęło się od początku, jakby oto nagle nastała nowa rachuba czasu. Bardzo wyraźnie to pamiętam, chociaż od tamtego dnia upłynął ponad rok, a w moim życiu wiele się wydarzyło. Pamiętam księżyc na ciemnym niebie. Pamiętam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na której skrzyły się słone krople potu, kiedy życie powoli, niemal ostrożnie, jakby nie chcąc zbudzić śpiącego, opuszczało jego ciało. Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarł po dziewiątej nocy, skończyło się coś ważnego. Trudno mi to bliżej wytłumaczyć. Czasem jednak mam poczucie, że otacza mnie wielka pustka. Jakbym znajdował się w ogromnym pomieszczeniu z niewidzialnej tkaniny i nie mógł się z niego wydostać. Tak właśnie czułem się tamtego ranka, kiedy Nelio umierał, opuszczony przez wszystkich, ze mną jedynie jako świadkiem. Później, już po wszystkim, zrobiłem, jak prosił. Krętymi schodami zniosłem jego ciało do piekarni, gdzie zawsze panowało gorąco, do którego nie zdołałem przywyknąć. Na noc zostawałem tylko ja, wielki piec czekał rozgrzany, żeby upiec chleb dla głodnego jutra. Wsunąłem ciało do środka, zatrzasnąłem drzwiczki i czekałem dokładnie godzinę. Tyle potrwa, powiedział, zanim ciało zniknie. Kiedy znów otworzyłem drzwiczki, nic nie zostało. Jego duch przeleciał tuż obok mnie jak chłodny powiew z wnętrza piekielnego żaru, a potem nie było już nic.
Wszedłem z powrotem na dach. Zostałem tam aż do zapadnięcia nocy. I właśnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo zarysowanym, cienkim sierpem księżyca, gdy łagodny powiew znad Oceanu Indyjskiego muskał moją twarz, w samym jądrze bólu pojąłem, że to ja muszę opowiedzieć historię Nelia. Po prostu nie było nikogo, kto mógłby to zrobić. Nikogo prócz mnie. Zupełnie nikogo. A historia musiała zostać opowiedziana. Nie mogła tak po prostu leżeć jak porzucone, wyjęte spod prawa wspomnienie w rupieciarni, jaka mieści się w mózgu każdego człowieka. Bo przecież Nelio nie był po prostu biednym i brudnym małym ulicznikiem. Przede wszystkim był wyjątkowym człowiekiem, niepojętym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o którym wszyscy mówią, choć nikt właściwie go nie widział. Mimo że w chwili śmierci miał zaledwie dziesięć lat, dźwigał takie doświadczenie i życiową mądrość, jakby przeżył sto. Nelio - jeśli rzeczywiście tak miał na imię; czasem zdarzało mu się nagle powiedzieć o sobie inaczej - otaczał się niewidzialnym polem magnetycznym, przez które nikt nie mógł się przedrzeć. Wszyscy - nawet brutalni policjanci i zawsze poirytowani hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu prosiło go o radę albo dyskretnie starało się po prostu być blisko niego, w nadziei, że coś z jego tajemnych mocy przeniesie się także na nich. A teraz Nelio nie żył. Pogrążony w głębokiej gorączce, mozolnie wypocił z siebie ostatnie tchnienie. Samotna martwa fala rozeszła się po morzach świata, a potem wszystko ustało i zapadła przerażająco głucha cisza. Wpatrzony w rozgwieżdżone niebo, myślałem, że nic już nie będzie jak dawniej. Wiedziałem, co większość o nim myśli. Sam też tak myślałem: Nelio właściwie nie był człowiekiem. Był bogiem. Jednym ze starych, zapomnianych bóstw, które z przekory czy może głupoty wróciło na ziemię, by wkraść się w wychudzone ciało Nelia. A jeśli nawet nie był bogiem, to przynajmniej był świętym. Świętym dzieckiem ulicy. A teraz nie żył. Przepadł. Łagodny wiatr od morza, który gładził mnie po twarzy, wydał mi się nagle zimny i złowrogi. Spojrzałem na ciemne miasto, schodzące po stromych zboczach nad
wodę, zobaczyłem płonące ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkoło tańczyły ćmy, i pomyślałem: To tutaj przez krótką chwilę żył Nelio, wśród nas. I tylko ja znam całą jego historię. To mnie zaufał, kiedy został ranny, a ja zaniosłem go na dach i ułożyłem na brudnym materacu, z którego nigdy już nie miał się podnieść. - To nie dlatego, że nie chcę zostać zapomniany - powiedział. - Ważne, żebyście sami nie zapomnieli, kim jesteście. Nelio przypominał nam, kim naprawdę jesteśmy. Ludźmi noszącymi w sobie tajemne moce, o których nawet nie mamy pojęcia. Nelio był wyjątkowym człowiekiem. Jego obecność sprawiała, że wszyscy czuliśmy się wyjątkowi. Na tym polegała jego tajemnica. Jest noc nad Oceanem Indyjskim. Nelio nie żyje. I choć może to zabrzmieć nieprawdopodobnie, miałem wrażenie, że umierał bez strachu. Jak to możliwe, żeby dziesięciolatek umierał, nie okazując choćby cienia trwogi z tego powodu, że nie wolno mu już brać udziału w życiu? Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Sam, choć jestem dorosłym człowiekiem, nie potrafię myśleć o śmierci, żeby nie poczuć na gardle lodowatego uścisku. Ale Nelio tylko się uśmiechał. Najwyraźniej miał jeszcze jakąś tajemnicę, którą się z nami nie podzielił. To dziwne, ponieważ bardzo hojnie rozdawał swój ubogi majątek, nieważne, czy były to brudne koszule z indyjskiej bawełny, które zawsze nosił, czy jego niezmiennie zaskakujące myśli. Fakt, że go już nie ma, uznaję za znak, że świat niedługo się skończy. A może się mylę? Stoję na dachu i przypominam sobie, jak zobaczyłem go po raz pierwszy: leżał na brudnej podłodze, raniony kulą pomylonego mordercy. Miękki wiatr, który nocą wieje od morza, pomaga odtworzyć wspomnienia. Nelio często pytał mnie: - Czujesz, czym smakuje wiatr? Nigdy nie wiedziałem, co powiedzieć. Czy wiatr naprawdę może mieć w ogóle smak?
Nelio twierdził, że tak. - To nieznane przyprawy - odezwał się nagle, chyba siódmej nocy. - Opowiadają o wydarzeniach i ludziach gdzieś daleko stąd. O tym, czego nie widzimy, ale co możemy poznać, jeśli głęboko odetchniemy wiatrem, by następnie go zjeść. Taki właśnie był Nelio. Uważał, że wiatr da się jeść. Że wiatr może uśmierzyć głód. Teraz, gdy usiłuję przywołać słowa, które usłyszałem w ciągu tych dziewięciu spędzonych z nim nocy, mam wrażenie, że moja pamięć nie jest ani lepsza, ani gorsza niż u innych. A przecież wiem także, że żyję w czasach, kiedy ludzie częściej starają się zapominać niż pamiętać. Może dlatego łatwiej mi zrozumieć własne obawy, że ja naprawdę czekam na koniec świata. Człowiek żyje po to, żeby gromadzić dobre wspomnienia i dzielić się nimi. Jeśli jednak sami ze sobą będziemy szczerzy, przyznamy, że czasy są mroczne, równie mroczne jak miasto u moich stóp, gwiazdy niechętnie świecą nad naszą zaniedbaną ziemią, a wspomnienia dobrych chwil okazują się tak nieliczne, że przeznaczone na nie wielkie przestrzenie w mózgu stoją puste i zabite dechami. Właściwie dziwi mnie, że to wszystko mówię. Nie jestem czarnowidzem. Śmieję się znacznie częściej, niż płaczę. Nawet jeśli zostałem obdartym żebrakiem, w moim ciele wciąż bije radosne serce piekarza. Widzę, że trudno mi wyrazić, co mam na myśli. Komuś, kto tak jak ja od szóstego roku życia piekł chleb w gorącej, dusznej piekarni, słowa nie przychodzą z łatwością. Nigdy nie chodziłem do szkoły. Czytać nauczyłem się ze skrawków starych gazet, czasem tak starych, że moje miasto nadal nosiło w nich swoje teraz już zmienione, kolonialne imię. Nauczyłem się czytać, kiedy czekaliśmy, aż upiecze się chleb. Moim nauczycielem był sędziwy mistrz piekarski Fernando. Do dziś dokładnie pamiętam wszystkie te noce, kiedy pieklił się i wyrzekał, że jestem taki leniwy. - Litery i słowa same nie przychodzą do człowieka - wzdychał. - To człowiek musi do nich iść. Ale w końcu się nauczyłem. Nauczyłem się obcować ze słowami, choć zawsze na dystans i z poczuciem, że nie jestem ich do końca wart.
Słowa nadal są dla mnie jak obce istoty. W każdym razie dzieje się tak, ilekroć próbuję wyrazić, co myślę albo czuję. Muszę jednak próbować. Nie mogę dłużej czekać. Minął już rok. Jeszcze nie opowiedziałem o oślepiająco białym piasku, szumiących palmach i rekinach, które czasem można było zobaczyć tuż za obmywanym przez morze portowym falochronem. Później się tym zajmę. Teraz będę mówił o Neliu, człowieku wyjątkowym. O tym, który przyszedł do miasta znikąd. O tym, który zamieszkał we wnętrzu zapomnianego posągu na jednym z miejskich skwerów. Właśnie tutaj mogę zacząć swoją opowieść. Wszystko zaczyna się z wiatrem, tajemniczym, kuszącym wiatrem, który wieje przez nasze miasto znad wiecznie niespokojnego Oceanu Indyjskiego. Ja, José Antonio Maria Vaz, samotny człowiek na dachu pod rozgwieżdżonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historię.
Pierwsza noc Kiedy w ową brzemienną w następstwa noc padł strzał, a ja znalazłem Nelia skąpanego we krwi, od wielu już lat pracowałem w piekarni osobliwej i lekko stukniętej Dony Esmeraldy. Nikt nie wytrzymał tak długo jak ja. Dona Esmeralda była zdumiewającą kobietą, którą każdy bez wyjątku - a znali ją wszyscy - albo w skrytości podziwiał, albo uważał za wariatkę. Kiedy Nelio bez jej wiedzy umierał na dachu piekarni, miała ponad dziewięćdziesiąt lat. Ten i ów utrzymywał, że dobiła już setki, ale nikt nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością. Jedyne, co o Donie Esmeraldzie można było powiedzieć bez wahania, to że nic nie jest pewne. Zdawała się istnieć od zawsze, jakby stopiona z miastem od czasu jego powstania. Nikt też nie przypominał sobie, żeby w ogóle kiedyś była młoda. Zawsze miała dziewięćdziesiąt albo sto lat. Zawsze z zawrotną prędkością jeździła swoim starym kabrioletem, raz jedną, raz drugą stroną ulicy. Jej sukienki zawsze były z lejącego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywała szerokimi wstążkami pod pomarszczoną brodą. Mimo jednak, że zawsze była bardzo stara, nietutejszym, którzy cudem zdołali uniknąć śmierci pod kołami podczas jej szalonych przejażdżek, tłumaczono, że jest najmłodszą córką osławionego gubernatora miasta, Dom Joaquima Leonarda Dos Santosa, który przez całe swoje owiane skandalem życie między innymi zapełniał miasto mnóstwem pomników konnych, rozstawianych na wszystkich placach. O Dom Joaquimie krążyło mnóstwo plotek, już choćby o gromadzie nieślubnych dzieci, jakie po sobie zostawił. Ze swoją żoną, podobną do ptaka Doną Celestiną, miał trzy córki. Esmeralda najbardziej go przypominała - wprawdzie nie z wyglądu, lecz z usposobienia. Dom Joaquim pochodził ze starego rodu kolonialnego, który wśród pierwszych osadników przybył zza morza w połowie zeszłego stulecia, by w krótkim czasie stać się jednym z najpotężniejszych w kraju.
Bracia Dom Joaquima zdobyli pozycję dzięki eksploatacji złóż kamieni szlachetnych w dalekich prowincjach, jako wielcy kłusownicy, prałaci i wojskowi. Dom Joaquim z kolei w bardzo młodym wieku zapuścił się na niebezpieczny grunt polityki lokalnej. Ponieważ krajem jako prowincją zarządzano zza morza, lokalni gubernatorzy mogli w gruncie rzeczy robić, co chcieli, skoro i tak nie było sposobu, żeby ich kontrolować. Nader rzadko i tylko w szczególnie podejrzanych przypadkach wysyłano za morze urzędnika państwowego, żeby sprawdził, co właściwie dzieje się w kolonialnej administracji. Raz Dom Joaquim napuścił do gabinetu takiego wysłannika węży, innym razem zapłacił kilku bębniarzom, żeby grali w sąsiednim domu, w związku z czym urzędnicy państwowi mieli do wyboru albo oszaleć, albo nabrać wody w usta i wrócić do Europy pierwszym statkiem płynącym w tamtą stronę. Wydźwięk ich raportów zawsze był uspokajający, w kolonii wszystko w najlepszym porządku, na dowód czego Dom Joaquim wsuwał im do kieszeni niewielkie woreczki pełne szlachetnych kamieni, kiedy żegnali się w porcie. Dom Joaquim po raz pierwszy wygrał lokalne wybory na gubernatora miasta, mając niewiele ponad dwadzieścia lat. Jego przeciwnik, sympatyczny i dobrotliwy stary pułkownik, wycofał się z walki wyborczej, gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuścił plotkę, że ten w młodości, kiedy jeszcze mieszkał po drugiej stronie morza, był karany za bliżej nieokreślone zbrodnie. Chociaż zarzuty były fałszywe, pułkownik zrozumiał, że nigdy nie zdoła zwalczyć pogłosek, i dał za wygraną. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyborów, fałszowanie wyników także i tu należało do podstawowych reguł gry i Dom Joaquim został wybrany głosami większości, która znacznie przekraczała liczbę wszystkich aktualnie zarejestrowanych osób upoważnionych do głosowania. Najistotniejszy punkt jego programu wyborczego stanowiła obietnica, że znacznie zwiększy liczbę wolnych od pracy lokalnych świąt, co zresztą natychmiast wprowadził w czyn, gdy tylko się umościł na swoim nowym stanowisku i po raz pierwszy pokazał na gubernatorskich schodach, w trójkątnym kapeluszu ze strusim piórem, będącym najwyższą oznaką jego godności, świeżo zdobytej w zgodzie z zasadami demokracji. Jako nowy gubernator, Dom Joaquim kazał przede wszystkim na frontowej ścianie rezydencji wybudować duży balkon, tak by przy odpowiednich okazjach mógł zeń przemawiać do miejscowej ludności. Od kiedy objął stanowisko, pilnie baczył, by nikt nie kwestionował jego gubernatorskiej godności, i przez kolejnych sześćdziesiąt lat był ponownie wybierany coraz większą większością głosów, chociaż liczba ludności w tym
czasie znacznie się zmniejszyła. Przed śmiercią od dłuższego czasu nie pokazywał się publicznie. Tak mu się w głowie pomieszało i tak bardzo pogubił się we mgle starości, że nieraz sądził, iż nie żyje, więc przeważnie sypiał w trumnie ustawionej przy swoim szerokim łożu w pałacu gubernatorskim. Nikt jednak nie miał odwagi kwestionować zasadności jego dalszych rządów, wszyscy lękali się go, a kiedy wreszcie umarł, do połowy wyczołgawszy się ze swojej trumny, jakby po raz ostatni chciał wypełznąć na balkon i spojrzeć na miasto, które za jego długich rządów zmieniło się nie do poznania, nikt nie śmiał go ruszyć, póki po kilku dniach upału nie zaczął cuchnąć. Właśnie on był ojcem Dony Esmeraldy, a ona była do niego podobna. Pędząc przez miasto w swoim kabriolecie, na każdym placu widziała stłoczone potężne pomniki, a wszystkie one przypominały jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju, zorganizował za młodu sztab tajnej policji, sztab, o którym wszyscy wiedzieli, lecz który oficjalnie w ogóle nie istniał. Jedyne jego zadanie polegało na tym, by mieszać się z tłumem i nasłuchiwać najdrobniejszych odgłosów niepokoju. Ilekroć zaś w którymś z państw ościennych rewolucja wtrąciła aktualnych despotów do więzienia, wygnała z kraju albo postawiła przed szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast uderzał. Błyskawicznie zgłaszał się po pomniki, które rozwścieczony tłum postrącał na bruk. Sowicie za nie płacił, po czym posągi statkami i wozami zwożono do miasta. Na miejscu zeszlifowanych wcześniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazał grawerować swoje nazwisko rodowe. Ponieważ jego korzenie sięgały zwykłego chłopstwa z równin południowej Europy, z czystym sumieniem wymyślił sobie nowe drzewo genealogiczne. W ten sposób miasto zapełniły pomniki dawnych bohaterów z rodu, który nigdy nie istniał. A że w sąsiednich krajach rewolucje wybuchały bez przerwy, napływ pomników był tak ogromny, że Dom Joaquim musiał zakładać nowe place, żeby pomieścić swoje nabytki. Kiedy w końcu umarł, wszelka otwarta przestrzeń w mieście była wypełniona brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi pomnikami osób należących obecnie do grona przywódców, myślicieli i odkrywców, jakimi Dom Joaquim w swej niewyczerpanej wyobraźni obdarzył własny ród. Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywały przez głowę córce Dom Joaquima, wiecznie dziewięćdziesięcioletniej Esmeraldzie, gdy wciąż niespokojnie szukała sensu życia. Cztery razy była mężatką, nigdy jednak nie dłużej niż rok, ponieważ małżeństwo prawie natychmiast jej się nudziło, a mężczyźni, jakich sobie
wybierała, uciekali w obawie przed jej wściekłymi humorami. Nie miała dzieci - wbrew pogłoskom, jakoby gdzieś w tajemnicy rósł jej syn, który pewnego dnia przybędzie i pozwoli się wybrać na gubernatora, idąc w ślady dziadka. Nikt taki jednak się nie pojawił, a życie Dony Esmeraldy wciąż zmieniało bieg w niespokojnym poszukiwaniu czegoś, czego ona sama nigdy chyba nie potrafiła bliżej określić. W tym rozdziale historii miasta, który można by nazwać okresem Dony Esmeraldy, wojna o niepodległość kolonii dotarła wreszcie i do tego kraju, jako jednego z ostatnich na kontynencie afrykańskim. Młodzi ludzie, który postanowili wypełnić swój bezdyskusyjny obowiązek historyczny i wyzwolić kraj spod słabnącej władzy kolonizatorów, przez północną granicę przedostali się do sąsiedniego państwa, które już zrzuciło bagaż przeszłości, założyli tam swoje bazy i uniwersytety, a następnie, kiedy czas wyraźnie dojrzał, z powrotem przekroczyli granicę - tym razem obładowani bronią, postępując według nader skrupulatnie opracowanego planu. Wojna wybuchła w mroczny wieczór wrześniowy, kiedy lokalny chefe de posto został postrzelony w kciuk przez dziewiętnastoletniego rewolucjonistę, który później miał zostać pierwszym wojskowym przywódcą niepodległego kraju. Przez pierwszych pięć lat wojny kraj za morzem w ogóle nie przyjmował do wiadomości jej wybuchu. Coraz bardziej kłamliwa propaganda nazywała rewolucyjną armię bandą zbłąkanych terrorystów, pomylonych criminosos, lud zaś wzywała, by porządnie wytargał powstańców za uszy zamiast słuchać ich pokrętnych opowieści o tym, że nowy czas i nowy świat są już blisko. Wreszcie jednak władza kolonialna musiała zrozumieć, że ci młodzi ludzie działają całkowicie świadomie i, co gorsza, znajdują posłuch u niewdzięcznej ludności. Pospiesznie wysłano do akcji armię kolonialną, na chybił trafił zaczęto bombardować miejsca, gdzie bojownicy o niepodległość mogli mieć swoje bazy, w efekcie nieświadomie ponosząc porażkę za porażką. Do ostatniej chwili kolonizatorzy nie chcieli zaakceptować tego, co się działo. Nawet kiedy młodzi rewolucjoniści, otoczywszy stolicę, stacjonowali zaledwie kilka kilometrów za osiedlami czarnych, biali kolonizatorzy nadal zarządzali państwem i snuli plany na przyszłość, która nigdy nie miała nadejść. Dopiero później, kiedy przegrana stała się faktem, a kraj ogłosił niepodległość, odkryto długie szeregi białych nagrobków na cmentarzu. Spoczywali tam młodzi chłopcy, często osiemnasto-, dziewiętnastoletni, którzy przypłynęli zza morza, żeby wziąć udział w całkiem dla nich niezrozumiałej wojnie i zginąć z ręki żołnierzy,
których nawet nie zdążyli zobaczyć. Miasto pogrążyło się w chaosie, wielu kolonizatorów uciekało w popłochu, zostawiając domy, samochody, ogrody, buty, czarnoskóre kochanki, depcząc po sobie nawzajem w hali odlotów na lotnisku i bijąc się o miejsce na statkach w porcie. Ci, którzy okazali się dość zapobiegliwi, wymienili pieniądze oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w małych płóciennych woreczkach pod przepoconymi koszulami. Inni zostawili wszystko i wyjechali z kraju, przeklinając niesprawiedliwych rewolucjonistów, którzy odebrali im cały majątek. Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowała się polityką, a w owym czasie miała już co najmniej osiemdziesiąt lat, wcześnie zrozumiała - prawdopodobnie czysto instynktownie - że młodzi rewolucjoniści wygrają wojnę i rzeczywiście nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi zdecydować, po której stronie chce się znaleźć. Bez wahania uznała, że odtąd należy do obozu młodych rewolucjonistów. Rozbudowaną biurokrację - bodaj jedyne, co potęga kolonialna zaoferowała swojej dalekiej prowincji - Dona Esmeralda była gotowa zwalczać z furią i radością. Wcisnęła na głowę najciemniejszy kapelusz, jaki miała, pewnie żeby zamaskować swoje zdradzieckie zamiary, i wyjechała samochodem z miasta, kierując się na północ. Minęła liczne przydrożne posterunki wojskowe, gdzie bezskutecznie próbowano ją zawrócić, ostrzegając, że wkrótce wkroczy na obszar kontrolowany przez żądnych krwi rewolucjonistów, którzy skonfiskują jej samochód i zrzucą z głowy kapelusz, by następnie poderżnąć jej gardło. Gdy ona mimo wszystko jechała dalej, uznano ją za wariatkę, i to właśnie tam, przy wojskowych rogatkach, zrodziła się plotka o szaleństwie Dony Esmeraldy. Rzeczywiście została zatrzymana przez młodych rewolucjonistów, ale ani nie strącili jej z głowy kapelusza, ani nie poderżnęli gardła. Przeciwnie, odnosili się do niej przyjaźnie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny komendant wypytał ją, dlaczego swoim kabrioletem porusza się sama po okolicy. Ona wówczas zwięźle poinformowała, że chce się zaciągnąć do armii rewolucyjnej, po czym wyjęła z torebki stary, zardzewiały pistolet kawaleryjski, należący swego czasu do jej ojca. Młody komendant, który nazywał się Lorenzo i wkrótce miał popaść w niełaskę ze względu na nieokiełznane pożądanie cudzych żon, odesłał Donę Esmeraldę do bazy położonej
jakieś sto kilometrów dalej w głąb buszu, gdzie stacjonował wyższy dowódca rewolucyjnej armii - niech lepiej on rozstrzygnie, co począć z Doną Esmeraldą. Ów człowiek - na imię miał Marcelino i był głównodowodzącym armii - słyszał oczywiście o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywitał uprzejmie Donę Esmeraldę, dał jej czapkę mundurową zamiast pstrokatego kapelusza i osobiście przeszkolił ją w ideologii, na której walka rewolucyjna w całości się opierała. Następnie posłał Donę Esmeraldę do szpitala polowego, gdzie jego zdaniem, mógł być z niej największy pożytek. Pod okiem kilku kubańskich lekarzy bardzo szybko nauczyła się asystować przy skomplikowanych operacjach. Pozostała tam do końca wojny, a kiedy wreszcie nowi przywódcy odbywali swój triumfalny wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli zobaczyć, jak dobrze znany im kabriolet, którego od kilku lat nie widzieli na ulicach miasta, powraca z Doną Esmeraldą w roli szofera, podczas gdy na tylnym siedzeniu stoi jeden z rewolucyjnych dowódców i pozdrawia tłum, kiwając dłonią. W chaosie, jaki zapanował w ogólnym upojeniu wolnością, nowy prezydent spytał ją, jaką rolę chciałaby odegrać w rozpoczętym właśnie rewolucyjnym przeobrażaniu starego społeczeństwa. - Chcę założyć teatr - odparła bez namysłu. Zdumiony prezydent usiłował ją nakłonić, by podjęła się misji o większym znaczeniu dla rewolucji, lecz ona była nieugięta. W końcu prezydent zrozumiał, że nie zdoła zmienić jej decyzji. Wydał, potwierdzony następnie przez ministra kultury dekret, na mocy którego Dona Esmeralda przejmowała odpowiedzialność za jedyny budynek teatru w mieście. I oto rozpoczęła się nowa era. Donę Esmeraldę tak dalece pochłaniało jej nowe życie, że nie zauważyła, kiedy pomniki, które jej ojciec z takim wysiłkiem posprowadzał do miasta z katafalków konających dyktatur, ponownie strącono na bruk i przewieziono tam, skąd pochodziły, gdzie wstawiano je do lamusa lub przetapiano. Stolica naznaczona dotąd tłumem jej zmyślonych krewnych zmieniała się teraz, a ona nawet nie zwróciła na to uwagi. Cały czas spędzała w ciemnym zrujnowanym budynku teatru, który od dawna stał pusty i coraz bardziej przypominał kloakę: smród panował tam nieopisany, a scenę, gdzie gniły stare dekoracje, opanowały szczury wielkości kotów. Z nadludzką energią Dona Esmeralda w pierwszej kolejności wypowiedziała wojnę szczurom i smrodowi, po czym z furią ruszyła do boju, którego jedynym celem
było odzyskanie teatru pogrążonego w cuchnącej brei niby wrak okrętu. Nikt, kto widział ją w tym czasie, nie mógł nie zauważyć, że szaleństwo Dony Esmeraldy sięgnęło zenitu. Z niesmakiem i źle skrywaną pogardą konstatowano, iż zajęła się nikomu niepotrzebną pracą, a to wszak najgorszy z grzechów. Od czasu do czasu udawało jej się nakłonić do pomocy młodych ludzi, którzy mieli równie mało roboty co pojęcia o tym, czym właściwie jest teatr. Dona Esmeralda zwykle tłumaczyła, że to coś jak film bez projektora, kiedy zaś roztaczała przed nimi zachwycającą wizję, że pewnego dnia oni także będą mogli spróbować swoich sił na tej scenie, która nadal leży do połowy zalana wszechobecną kloaką, potrafiła nieraz sprawić, że zakasywano spódnice i podwijano nogawki spodni, żeby brodząc po kolana w brei, przeganiać szczury pałkami i wywlekać zbutwiałe kulisy. Po pół roku scena i widownia z połamanymi fotelami z czerwonego plastiku zostały odzyskane, aż wreszcie, także dzięki wysiłkom Dony Esmeraldy, zaczęła działać instalacja elektryczna. To była wielka chwila, kiedy po raz pierwszy włączyła światło. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast eksplodowały z hukiem, lecz w uszach Dony Esmeraldy brzmiało to jak salwy na cześć. Teraz wreszcie mogła zobaczyć swój teatr, a to, co zobaczyła, przekonało ją, że miała rację, choć nikt jeszcze nie wiedział, do czego zmierza. Kolejne pół roku później, spłodziwszy dramat o halakawumie, która udziela królowi samych niewłaściwych rad, zebrała wokół siebie grupę entuzjastów. Sztuka trwała ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowała dekoracje, uszyła kostiumy, poprowadziła aktorów, na siebie biorąc te role, których nie udało jej się nikim obsadzić. Pewnego grudniowego wieczoru teatr miał zostać na nowo uroczyście otwarty. Dona Esmeralda wysłała zaproszenie do prezydenta i ministra kultury, który nie krył swojego niezadowolenia, że jego urzędników zawsze odprawiała z kwitkiem, kiedy próbowali udzielać jej rad co do właściwego prowadzenia działalności teatralnej. Potężna ulewa odcięła prąd dokładnie w chwili, kiedy przedstawienie miało się zacząć, prezydent z żalem odwołał swoje przybycie, za to stawił się korpulentny Adelino Manjate, były szewc, a obecnie minister kultury, którym został dzięki sukcesom w roli tancerza, jakie odnosił, walcząc po stronie rewolucji. Przedstawienie opóźniło się o kilka godzin, a z dachu na odświętnie ubraną i coraz bardziej niezadowoloną publiczność nieprzerwanie lały się strumienie wody.
Po dziesiątej wieczorem Dona Esmeralda mogła znowu włączyć reflektory i na scenę wyszedł pierwszy aktor, który zresztą zapomniał swojej kwestii. Przedstawienie skończyło się dopiero o świcie następnego dnia. Nikt z obecnych, a już zwłaszcza aktorzy, kompletnie nie wiedział, o czym jest sztuka, ale też każdy miał do końca życia nie zapomnieć tej niezwykłej przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda została wreszcie sama na scenie, przepełniło ją poczucie niezwykłego szczęścia, jakie bywa udziałem tylko tych, którzy dokonali niemożliwego. Z rozrzewnieniem pomyślała o swoim ojcu, starym gubernatorze, który nie dożył tej podniosłej chwili, i nagle poczuła, że jest głodna. Od roku nie miała czasu jeść. Wyszła na miasto, deszcz przestał padać, kwitnące akacje przy głównych ulicach pachniały rześko. Z zainteresowaniem przyglądała się przechodniom, jakby dopiero teraz dotarło do niej, że nie jest sama, i spostrzegła, że wszystkie posągi, które jej ojciec ogromnym nakładem środków kupował, aby ozdobić miejskie place, nagle gdzieś zniknęły. Przez krótką chwilę czuła się stara i zgnębiona faktem, że nadejście nowej epoki najwyraźniej oznacza, iż nic nie może zostać po staremu. Poczucie triumfu było jednak silniejsze niż żal, prędko więc przegnała czarne myśli, zatrzymała się przed kawiarnią i usiadła przy stoliku, by zamówić kieliszek koniaku i bułkę. Rozmyślając nad sposobem zdobycia pieniędzy na dalsze funkcjonowanie teatru, pogryzała bułkę. Nagle wpadła na pomysł, że w dawnej kasie i zamkniętym bufecie w teatralnym foyer można urządzić piekarnię. Ze sprzedaży pieczywa będzie miała potrzebne pieniądze! Połknęła ostatni kawałek bułki, wstała, wróciła do teatru i bezzwłocznie zaczęła przesuwać stare graty, żeby zrobić miejsce dla pieców i maszyn do mieszania ciasta. Chcąc zdobyć pieniądze na niezbędne inwestycje, pracownikowi brytyjskiej ambasady sprzedała samochód i trzy miesiące później rozwarła podwoje piekarni. Ja, José Antonio Maria Vaz, trafiłem do Dony Esmeraldy, gdy tylko po mieście rozeszła się wieść, że otwiera piekarnię. W tamtym czasie pracowałem u mistrza Felisberta w dzielnicy portowej i bynajmniej nie miałem zamiaru odchodzić. Mimo to pewnego popołudnia nie mogłem się powstrzymać, żeby nie pójść do Dony Esmeraldy, która właśnie zatrudniała piekarzy. Przed boczną bramą przy budynku teatru wiła się długa kolejka. Ustawiłem się na końcu, chociaż wiedziałem, że to bez sensu. Nie potrafiłem jednak oprzeć się pokusie, żeby choć jeden jedyny raz w życiu
zbliżyć się do tajemniczej Dony Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszła moja kolej, wpuszczono mnie do środka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie gotowa do pracy czekała lśniąca nierdzewną stalą maszyna do wyrabiania ciasta. Pośrodku na niskim stołku siedziała Dona Esmeralda w długiej jedwabnej sukni i kwiecistym kapeluszu z szerokim rondem. Obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. W jej wzroku była jakaś ciekawość, jakby nie mogła sobie przypomnieć, czy mnie już kiedyś spotkała. Nagle kiwnęła głową, niby podejmując ważną decyzję. - Wyglądasz na piekarza - odezwała się. - Jak na ciebie mówią? - José Antonio Maria Vaz - odparłem. - Piekę chleb od szóstego roku życia. Powiedziałem jej, gdzie pracuję, chociaż nie miałem pewności, że słucha. - Ile ci płaci Felisberto? - przerwała mi. - Sto trzydzieści tysięcy - odpowiedziałem. - Dam ci sto dwadzieścia dziewięć - oznajmiła. - Jeśli naprawdę chcesz tu pracować, zadowolisz się niższą pensją niż u Felisberta. Kiwnąłem głową. Byłem zatrudniony. Od tamtej chwili upłynęło już ponad pięć lat, ale wciąż dokładnie wszystko pamiętam, jakby to było wczoraj. Dona Esmeralda chciała, żebym zaczął natychmiast. Miałem jej pomóc przy zamawianiu mąki, cukru, drożdży, masła i jajek. W czasie długich dni i wieczorów, które przepracowaliśmy razem, zanim piekarnia została otwarta, opowiadała o swoim życiu. Dlatego tak dużo wiem. To właśnie dzięki niej zacząłem choć trochę rozumieć miasto, w którym mieszkam, zacząłem rozumieć swój kraj. Czy Dona Esmeralda była szalona, czy nie, nie potrafię stwierdzić. Za to bez wahania mogę powiedzieć, że miała taką energię i siłę woli, jakiej nigdy wcześniej u nikogo nie spotkałem. Wystarczyło popatrzyć, jak się zajmuje teatrem i piekarnią, żeby paść ze zmęczenia. Mimo swoich osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu lat nigdy nie odpoczywała. Wiele razy nie chciało jej się wracać na noc do domu, więc zwijała się w kłębek na kilku workach mąki, wołała piekarzom „dobranoc", by pół godziny później wstać pełna nowych sił, jakby właśnie smacznie przespała długą noc. Od czasu do czasu, czekając, aż ciasto wyrośnie, dyskutowaliśmy, kiedy i co Dona Esmeralda właściwie jada. Regularnie oskubywała palcami ciasto z brzegów maszyny mieszającej. Nikt nigdy nie widział, żeby jadła cokolwiek innego, za to zawsze miała pod ręką butelkę koniaku. Podejrzewaliśmy, że to stąd czerpie niespożytą energię, ale jako ludzie prości nigdy nie mieliśmy pieniędzy ani okazji, żeby spróbować
zagranicznych trunków, piliśmy zawsze tylko tontonto. Zastanawialiśmy się wspólnie, czy jej butelki zawierają coś, co zapewnia także wieczną młodość: może Dona Esmeralda miała jakiegoś curandeiro, który nadawał jej napojom magiczne właściwości? Ja, José Antonio Maria Vaz, w chwili przyjścia do piekarni Dony Esmeraldy, którą ona nazwała „Piekarnią Chleba Świętego", skończyłem właśnie osiemnaście lat. Byłem już wyuczonym na piekarza rzemieślnikiem, choć jeszcze bez papierów mistrzowskich. Chleb piekłem przecież od szóstego roku życia. To ojciec zabrał mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda, który prowadził piekarnię w afrykańskim bairro położonym za lotniskiem. Ojciec, przez całe życie bujający w obłokach, pewnego dnia obejrzał moje dłonie i zdecydował, że nadają się do formowania rogalików. Miałem sobie zapewnić przyszłość i utrzymanie, zostając piekarzem. Jak prawie wszyscy Afrykańczycy, byliśmy biedni. Dorastałem w latach, kiedy nikt jeszcze nie słyszał o młodych rewolucjonistach, którzy wówczas przeszli już za północną granicę. Nikt nawet nie umiałby sobie wyobrazić, że władza białych panów naszego kraju i naszego życia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a już zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzył, że pewnego dnia będą uciekać na łeb, na szyję, by nigdy więcej tu nie wrócić. Od wielu pokoleń zmuszano nas do poddaństwa. Chociaż teraz wiem, że do ucisku nigdy nie można się przyzwyczaić i choć już wtedy zrodził się pewien milczący opór wobec wszystkich białych, którzy rządzili naszym życiem, wszelako nikt prócz młodych rewolucjonistów nie wierzył, by cokolwiek naprawdę mogło się zmienić. Mój ojciec, który całe swoje długie życie strawił na czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy się, że żaden biały nie rozumie, przeklinał tych, co przybyli zza morza, żeby zmuszać nas do pracy na swoich plantacjach herbaty i uprawach owoców. Jego protest jednak pełen był wewnętrznych sprzeczności i w efekcie sprowadzał się do wielkiej liczby pustych słów. Przez czterdzieści lat mój ojciec przesiadywał pod drzewem na skwerku pośród baraków i chat w naszym bairro. Siedział sobie w cieniu i rozmawiał z innymi mężczyznami, którzy tak jak i on nie mieli zajęcia, czekając, aż matka przygotuje jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mówił, a moja matka słuchała go zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem, ale podejrzewam, że to właśnie ten jego piękny głos ją kiedyś urzekł. Mieli ośmioro dzieci, ja byłem ósmym z kolei, siedmioro z nas dorosło i przeżyło oboje rodziców. Mój ojciec, Zeca Antonio, przywędrował do
miasta z jednej z dalekich zachodnich prowincji i zawsze powtarzał, że pewnego dnia wróci tam z całą swoją rodziną. Moja matka, Graça, urodziła się tutaj. Ojciec poznał ją tuż po przyjeździe, a ona dała się uwieść jego pięknym słówkom, po czym razem zbudowali swoją nędzną chatę w tym bairro, które wyrosło wraz z powstaniem nowego lotniska. Żadne z nich nie umiało pisać i czytać, a z dzieci w końcu tylko ja i jedna z moich sióstr nauczyliśmy się jako tako używać liter i słów. Dopiero później, kiedy do miasta wkroczyli młodzi rewolucjoniści, a pomniki Dom Joaquima postrącano z cokołów, w ludziach coś naprawdę drgnęło. Można było odnieść wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegli wielowiekową niesprawiedliwość, jaką cierpiał cały naród i uznali jednocześnie, że wyzwolenie, ta obiecywana przez młodych rewolucjonistów wolność, polega na tym, że nie trzeba pracować. Gdy zaś dotarło do nich, że wolność oznacza, iż muszą nie tylko pracować równie ciężko jak do tej pory, ale na dodatek także zacząć myśleć samodzielnie, planować, co jest do zrobienia - wielu zupełnie się pogubiło. Kilka lat po ucieczce białych za morze słyszałem, jak ojciec - tak samo cicho, jak niegdyś krytykował ustrój kolonialny - uskarża się na działania młodych rewolucjonistów i całkiem poważnie marzy o powrocie dawnych dobrych czasów, kiedy przynajmniej panował porządek, a biali określali, jak należy myśleć. Nastał trudny okres, kiedy nagle, zamiast mówić patrão, ludzie musieli zwracać się do siebie camarada. Wszystko miało się w tym czasie zmienić, a jednak wszystko zostało po staremu, choć na trochę innych zasadach. Właśnie wtedy wybuchła długa wojna domowa. Młodzi rewolucjoniści, którzy już dobiegli wieku średniego i jeździli czarnymi mercedesami z wyjącą eskortą policjantów na motorach, drugą stronę w tej wojnie nazywali banditos armados. My rozumieliśmy z tego tyle, że za wszystkim stoją biali, którym marzy się powrót. Zebrali trochę czarnych i sklecili z nich bandyckie oddziały. Pewnego dnia powrócą, żeby znów poustawiać na placach pomniki Dom Joaquima, przejąć stery i jak dawniej zacząć decydować, co należy myśleć, a podstarzali rewolucjoniści po raz kolejny będą musieli zniknąć za północną granicą. W imieniu tych właśnie białych bandyci dokonywali potwornych czynów, a nas wszystkich przepełniał paniczny strach, że wygrają wojnę. Dopiero w roku, kiedy spotkałem Nelia, wojna się skończyła, podpisano traktat pokojowy, a przywódca bandytów przyjechał do miasta, by paść w objęcia prezydenta.
Biali zdążyli wrócić. Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajów o dziwnych nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnać na plantacje herbaty i uprawy owoców, lecz pomóc nam odbudować wszystko, co zniszczyła wojna. Wielu z nich przychodziło po chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzieliśmy, że nasz chleb jest dobry. Jeśli czasem coś się nie udało, Dona Esmeralda zamykała piekarnię, by otworzyć ją dopiero wtedy, kiedy chleb odzyskał swoją dotychczasową jakość. U Dony Esmeraldy szybko poczułem się dobrze, chociaż była humorzasta i kapryśna, a pod koniec miesiąca rzadko miała pieniądze na wypłatę. Tak czy owak bliskość teatru nadawała mojemu życiu nowy smak i przepełniała je niezwykłymi doznaniami. Wkrótce po owej legendarnej premierze Dona Esmeralda zebrała trupę, której członkowie mieli się zajmować wyłącznie grą w teatrze. Sam ten fakt wiele osób uważało za oburzającą przesadę z jej strony. Czyżby naprawdę sądziła, że ludziom powinno się płacić za to, że kilka razy w tygodniu postoją na scenie? Czy teatr to cokolwiek więcej niż błaha rozrywka? Dona Esmeralda oczywiście z pasją broniła swoich przekonań i zdołała zebrać wokół siebie ludzi uważanych za najlepszych aktorów w kraju. Przez cały dzień ćwiczyli nowe sztuki, a wieczorami grali swoje przedstawienia. Z piekarni krętymi schodami można było wejść na dach teatru i tuż pod pokrywającą go blachą wśliznąć się do środka przez szyb, którym kiedyś biegły przewody olbrzymich wentylatorów. Potem wchodziło się przez lufcik do pomieszczenia, gdzie niczym jakieś prehistoryczne zwierzę stał stary projektor filmowy. Przez szpary w ścianie dało się śledzić rozwój wydarzeń na rozświetlonej scenie. Dona Esmeralda wiedziała, że piekarze, gdy tylko znajdą chwilę, przyglądają się próbom, i sama nas do tego zachęcała, żeby później usłyszeć naszą opinię. Często też, pod warunkiem że będziemy cicho, mogliśmy siedzieć na górnym balkonie podczas prób generalnych. Ponieważ jestem tylko piekarzem, a czytać nauczyłem się dopiero w wieku piętnastu lat, dzięki starym gazetom i upartej walce mistrza Fernanda z moim lenistwem, nie mogę, oczywiście, wypowiadać się na temat teatru tworzonego przez Donę Esmeraldę i jej aktorów. Mimo to jednak chyba udało mi się zrozumieć, że wielu młodych aktorów jest zdolnych - przynajmniej dla nas ich gesty były przekonujące, tak samo jak osoby i zwierzęta, które przedstawiali, i często się śmialiśmy. Mogę też
powiedzieć, że Dona Esmeralda raczej nie należała do dobrych dramatopisarzy. Nieraz, przeczołgawszy się przez szyb, słyszeliśmy, jak kłóci się z aktorami: oni nie rozumieli, o co chodzi w jej sztuce, a ona była wściekła, że nie potrafi ani im tego wytłumaczyć, ani ich przekonać do swoich pomysłów. Dochodziło wówczas do naprawdę strasznych scen, jakby występy dramatyczne zaczynały się już na próbach. W końcu jednak zawsze i tak stawało na tym, czego chciała Dona Esmeralda - to ona wypłacała aktorom pensje i miała największą wytrwałość. My zaś, pracujący w piekarni, czuliśmy się w pewnym sensie uprzywilejowani, co było przynajmniej częściową rekompensatą pensji, która czasem pojawiała się z dużym opóźnieniem, a czasem wcale: mogliśmy zaglądać w głąb światów, jakie nieprzerwanie powstawały i ginęły na wydobytej z cuchnącej kloaki scenie teatru. Na tej małej scenie, oświetlonej wiekowymi reflektorami, które czasem gasły z wielkim hukiem, zdarzały się naprawdę magiczne chwile. Do dziś widzę, jak nad podłogą unoszą się duchy w postaci dużych kwiatów z żółtej gazy, które Dona Esmeralda osobiście rozsypuje, ryzykując życie, zawieszona na przegniłych drabinkach sznurowych pod stropem teatru. Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie przypomnę, jak przez scenę okręty handlarzy niewolników przewoziły lamentujący towar: nad nimi powiewały białe żagle z pozszywanych prześcieradeł i starych worków na mąkę, przy burcie wisiały kotwice, które wyglądały, jakby ważyły tysiąc kilo, choć tak naprawdę był to tylko wilgotny papier rozpięty na rusztowaniu z siatki. Aktorzy wędrowali w czasie i przestrzeni, mając za drogowskazy niezrozumiałe sztuki Dony Esmeraldy. My, piekarze w białych fartuchach, wdrapywaliśmy się w czasie prób do szybu pod sufitem albo siadaliśmy na gazetach, żeby nie zabrudzić foteli, na górnym balkonie, a nasz śmiech był dla Dony Esmeraldy sygnałem, że przedstawienie jest gotowe i pora otwierać kasę z biletami oraz anonsować nową premierę. Wszyscy potajemnie kochaliśmy się w wielkiej gwieździe teatru, pięknej Elizie, która wprawdzie miała dopiero szesnaście lat, każdego jednak potrafiła oczarować swoją naturalnością na scenie - nieważne, czy grała cyniczną, mocno wymalowaną putę z bardziej realistycznych sztuk Dony Esmeraldy, czy też kobietę z gracją niosącą na głowie dzban wody nad jakąś wyimaginowaną rzeką, której niewidzialne wody płynęły przez scenę. Wszyscy bez wyjątku się w niej kochaliśmy i długo odczuwaliśmy głęboki smutek, gdy odeszła z teatru. Jakiś zagraniczny urzędnik obcej ambasady pewnego wieczora przyszedł do teatru, po czym pojawiał się na kolejnych dwudziestu
trzech przedstawieniach z rzędu, by w końcu oświadczyć się Elizie i zabrać ją do swojego kraju za morzem. Zastanawiałem się wtedy nieraz, co czuje Dona Esmeralda, czy jest zawiedziona i smutna, czy może tylko wściekła. Nigdy nie powiedziała o tym słowa. Kilka miesięcy później znalazła Margueridę, która sprawiła, że wspomnienie o Elizie prędko zblakło. Wyglądało na to, że świat teatru chyba nie może się skończyć. Dla mnie, José Antonia Marii Vaza, od kiedy stanąłem przed Doną Esmeraldą, dostąpiłem łaski i dostałem pracę, zaczęło się nowe życie. Zdarzało mi się później myśleć, że mój ojciec wprawdzie nigdy nie zajmował się niczym poza czczą gadaniną, ale co do moich rąk się nie pomylił. Rzeczywiście byłem piekarzem, rzeczywiście znalazłem swoje miejsce w życiu, miejsce, którego wszyscy szukają, lecz bardzo niewielu znajduje. Zaprzyjaźniłem się z piekarzami i przekornymi dziewczętami, które stały za ladą i sprzedawały świeży, pachnący chleb. Poznałem wszystkich ludzi zamieszkałych niedaleko teatru, przy szerokiej alei biegnącej przez całe miasto do starej twierdzy, gdzie stały zapomniane posągi konne Dom Joaquima. Zaprzyjaźniłem się też z bezdomnymi dziećmi, które sypiały w kartonach lub pordzewiałych samochodach i żyły z tego, co znalazły w śmietniku albo zdołały ukraść i sprzedać czy też sprzedać i znowu ukraść. Wtedy także po raz pierwszy usłyszałem o Neliu. Nie pamiętam już, kto wymienił jego imię. Może Sebastiao, stary żołnierz bez jednej nogi, który mieszkał na klatce schodowej atelier należącego do zawsze smutnego hinduskiego fotografa Abu Cassamosa, obok kawiarni wiecznie pijanego senhora Leopolda, jednego z niewielu białych, jacy nie wzięli udziału w masowej ucieczce i nie wrócili do swojej ojczyzny za morzem. Nielicznych gości, którzy trafiali do jego zapuszczonej kawiarni, zabawiał nieustannym złorzeczeniem na to, jak źle się dzieje, od kiedy młodzi rewolucjoniści weszli do miasta, by przejąć władzę. - Każdy się śmieje - mawiał. - Ale z czego tu się śmiać? Że wszystko diabli biorą? Czarni powinni płakać. Kiedyś było inaczej, zanim... Mógł to być któryś z nich. Niewykluczone jednak, że ktoś inny wymienił jego imię, może jakiś przypadkowy klient kupujący chleb. Jedyne, co pamiętam wyraźnie, to jak padły słowa, dzięki którym dowiedziałem się, że istnieje osobliwe bezdomne dziecko o imieniu Nelio. - Prezydent powinien uczynić go swoim doradcą. Jest najmądrzejszym
człowiekiem w naszym kraju. Kilka dni później pokazała mi go jedna z dziewcząt sprzedających chleb - chyba była to drobniutka Dinoka, która zawsze uwodzicielsko kręciła pupą, ilekroć w pobliżu znalazł się mężczyzna. Pokazała palcem bandę bezdomnych dzieci przesiadujących zwykle koło teatru. Chłopiec, który miał być Neliem, był najdrobniejszy ze wszystkich. Mógł mieć wtedy jakieś dziewięć lat. - Nigdy nie dostał batów - powiedziała Dinoka z uznaniem w głosie. - Wyobrażasz to sobie: bezdomne dziecko, którego nikt nigdy nie pobił? Życie tych dzieci było ciężkie. Kiedy już raz znalazły się na ulicy, najczęściej nie miały odwrotu. Żyły w brudzie, spały w kartonach i przerdzewiałych karoseriach, jedzenie zbierały, gdzie popadnie, wodę piły przy popękanych fontannach, jakie jeszcze przetrwały z czasów Dom Joaquima. Kiedy padał deszcz, ochlapywały błotem samochody zaparkowane przed bankami, żeby później ich właścicielom wychodzącym do Scali albo Continentalu na popołudniową kawę niewinnie zaproponować, że je umyją. Kradły, ile się dało, w zamian za czerstwy chleb nosiły worki z mąką u Dony Esmeraldy i wiedziały, że życie nigdy nie będzie lżejsze. Każda banda miała swoje terytorium i funkcjonowała na zasadzie małej dyktatury, gdzie przywódca dysponował nieograniczoną władzą ferowania wyroków i egzekucji kar. Dzieci często wdawały się w bójki - między sobą, z innymi bandami, gdy naruszyły ich rewir, z policją, która wiecznie podejrzewała je o kradzież wszystkiego, czego nie udało się odnaleźć. Goniły bezdomne psy, w przemyślne pułapki łapały szczury, żeby następnie utopić je w spuszczonej z samochodów benzynie i podpalić z głośnymi okrzykami radości. Pochodziły z różnych stron, każde miało swoją historię. Niektóre straciły rodziców w czasie długiej wojny, inne nawet nie pamiętały, że kiedykolwiek w ogóle miały jakąś rodzinę. Często uciekały od ojczymów i macoch, czasem były po prostu wyrzucane z domu, bo nie wystarczało już dla nich miejsca albo jedzenia. Mimo to wiecznie się śmiały. Czasem, kiedy panujący w piekarni żar robił się nie do zniesienia, a chleba nie trzeba było jeszcze wyciągać z pieców, stawałem na ulicy, żeby im się poprzyglądać zawsze się śmiały, nawet jeśli były głodne, zmęczone albo chore. Śmiały się bez przerwy, śmiały się nawet z awantur pijanego Leopolda, który nierzadko wypadał z kawiarni na ulicę, kiedy uznał, że dzieci za bardzo hałasują.