6
Chocia¿ niegdy istnia³a plantacja
o nazwie Belle Chasse,
moja plantacja Belle Chasse
jest wytworem czystej fantazji...
7
Prolog
Znów by³a sob¹, Kayleigh.
We nie powróci³a do zamku Mhor. By³ rok 1745, pod Culloden nie
rozegra³a siê jeszcze ¿adna bitwa, a wiej¹ce w jej rodzinnych stronach
wiatry szumia³y ³agodnie.
Pokoje, które dzieli³a z siostr¹ bliniaczk¹, znajdowa³y siê we wschod-
nim skrzydle zamku, a ona sama sta³a w³anie w gotowalni i przygl¹da³a
siê, jak Morna przymierza jedn¹ sukniê po drugiej.
Nie, nie! parsknê³a miechem. Ten zielony brokat zanadto rzu-
ca siê w oczy. Co sobie pomyli pani MacKinnon? Gotowa zabroniæ
nam wyjcia! Rozemia³a siê znowu, rozczesuj¹c pasma lni¹cych,
czarnych w³osów, sp³ywaj¹cych jej na ramiona.
Och, Kayleigh, mam ju¿ po uszy tego pilnowania mnie, wiêc nie
dbam, co sobie pomyli pani MacKinnon! Morna z figlarnym umiesz-
kiem spojrza³a na odbicie siostry w lustrze. Zaskoczona Kayleigh pa-
trzy³a, jak Morna zuchwale obci¹ga ju¿ i tak mocno wydekoltowan¹,
zielon¹ sukniê.
No có¿, to z pewnoci¹ zrobi niema³e wra¿enie na Duncanie
rzek³a z przek¹sem. Ale co sobie pomyli o m³odej pannie, która wy-
biera siê na piknik w stroju balowym? Morno, on mo¿e dojæ do wnio-
sku, ¿e straci³a rozum!
O, wcale nie. Mog³abym pójæ o zak³ad, ¿e bardzo mu siê spodo-
bam.
Pragnê ci s³u¿yæ tak godnym sposobem,
O jakim zgo³a nie s³yszano wszêdzie.
Licie wawrzynu dam ci za ozdobê,
A mi³oæ moja coraz wiêksza bêdzie.
James Graham of Montrose
8
A wszyscy pomyl¹, ¿e to moja wina! Kayleigh potrz¹snê³a g³o-
w¹, staj¹c za siostr¹. Za³ó¿ sukniê z niebieskiego at³asu, jest o wiele
stosowniejsza na piknik. Musisz wiedzieæ, ¿e pani MacKinnon zgodzi³a
siê, ¿ebym tym razem ci towarzyszy³a. Jeli us³yszy, ¿e ubra³a siê w tê
zielon¹, nigdy ju¿ nie pozwoli ci wyjæ bez ca³ej armii przyzwoitek!
Czy uwa¿asz mo¿e, ¿e jeste moj¹ matk¹, a nie siostr¹? Morna
spojrza³a na ni¹ z jawn¹ niechêci¹, lecz w jej oczach wci¹¿ jeszcze tli³o
siê t³umione rozbawienie.
Czasami... no nie, sama ju¿ nie wiem. Kayleigh lekko uszczyp-
nê³a Mornê, po czym pomog³a jej zasznurowaæ gorset. Zielona suknia
wyl¹dowa³a z powrotem w szafie.
B³êkitna, w odcieniu lenych dzwonków, by³a o wiele stosowniej-
sza. Morna wygl¹da³a w niej jak anio³ek. Kayleigh wiedzia³a, ¿e ona
sama nigdy nie bêdzie tak wygl¹daæ. Chocia¿ siostra mia³a tak jak ona
ciemnob³êkitne oczy, podobne brwi, równie zadarty nos i pe³nei wargi
w kolorze p³atków ró¿y, by³a jasn¹ blondynk¹. W³osy Kayleigh by³y na-
tomiast kruczoczarne. Kiedy jako dzieci co spsoci³y, anielska uroda Mor-
ny sprawia³a, ¿e to zawsze jej okazywano wyrozumia³oæ.
Pomo¿esz mi upi¹æ w³osy, siostrzyczko? Morna usiad³a przy
toaletce, spogl¹daj¹c w stare, zabytkowe lustro. Kayleigh ujê³a srebrn¹
szczotkê i zaczê³a rozczesywaæ jasne w³osy siostry.
Kayleigh odezwa³a siê po chwili Morna czemu nie za³o¿y³a
czego ³adniejszego? W tej we³nianej szarej sukience trudno ci chyba
bêdzie znaleæ jakiegokolwiek konkurenta.
Zamierza³am po po³udniu rysowaæ. W có¿ mia³abym siê wiêc
ubraæ? W moj¹ najlepsz¹ jedwabn¹ sukniê?
Nie, ale mog³aby bardziej zadbaæ o strój. Duncan ma dzisiaj przy-
prowadziæ na piknik którego ze swoich braci, a ty wygl¹dasz jak obdar-
tus!
Doprawdy, a¿ tak fatalnie siê prezentujê?
Ale¿ nie, jeste najliczniejsz¹ z sióstr! Morna zamia³a siê i wziê-
³a od Kayleigh szczotkê. Pozwól, ¿e ciê ³adnie uczeszê. Upnê ci w³osy
tak jak moje. Bêdziesz wygl¹da³a o wiele wytworniej.
Jeli masz ochotê, proszê bardzo. Tylko siê nie gorsz, je¿eli Dun-
can powie, gdy wrócê z gotowymi rysunkami, ¿e wygl¹dam jak straszy-
d³o, bo wypad³y mi wszystkie szpilki! Kayleigh usiad³a przy toaletce,
a Morna zaczê³a rozczesywaæ czarne sploty siostry.
Nie masz wiêcej szpilek? Morna wytrz¹snê³a zawartoæ inkru-
stowanego drogimi kamieniami puzderka na blat toaletki. Wypad³y z nie-
go dwie szpilki.
9
Nie. Zwi¹¿ mi w³osy wst¹¿k¹.
Daj mi swoje puzderko, Kayleigh. Przecie¿ musisz mieæ wiêcej
szpilek.
Nie mam. Kayleigh nagle zamilk³a. Patrzy³a bezradnie, jak Mor-
na podchodzi do jej toaletki i otwiera drugie inkrustowane puzderko.
Na Boga, Kayleigh! Pe³no w nim wêgla!
Tak, rysujê wêglem. Kayleigh wsta³a, szybko przewi¹zuj¹c swo-
je lni¹ce, czarne w³osy b³êkitn¹ at³asow¹ wst¹¿k¹.
No wiesz, jeste niemo¿liwa. Mama podarowa³a nam te puzderka
na szczêcie. A ty trzymasz w swoim wêgiel!
Ale¿ bardzo je ceniê i nie rozstajê siê z nim.
Sadzê, ¿e dosta³ymy je od mamy nie po to, by czyniæ z nich tak
pospolity u¿ytek. Morna postawi³a obydwa puzderka obok siebie na
toaletce. Spojrza³a na nie i wziê³a siê pod boki. No, popatrz tylko,
wêgiel zabrudzi³ twój portrecik. Wziê³a ze sto³u chustkê i wytar³a wiecz-
ko.
Obydwa emaliowane pude³ka w kolorze kobaltowego b³êkitu, z ma-
³ymi diamencikami i szafirami wzd³u¿ ozdobionych filigranem cianek,
by³y identyczne. Na wieczku, powy¿ej imienia ka¿dej z sióstr, wypisano
dwa s³owa. Zdaniem starej czarownicy, która sprzeda³a te cacka ich prze-
s¹dnej szkockiej matce, doskonale pasowa³y one do dziewcz¹t.
Na puzderku Morny wypisano s³owo Ukochana. Nikt nie dziwi³
siê temu napisowi, gdy¿ s³owo to oznacza³o po angielsku to samo, co jej
imiê po szkocku. Jednak¿e na puzderku Kayleigh widnia³o s³owo Urze-
czona. Ku wielkiej konsternacji jej ojca, Anglika, niema³o szkockich
s³u¿¹cych czmycha³o w pop³ochu z zamku Mhor, gdy tylko ujrza³o ów
napis.
Wybacz mi mój wiêtokradczy postêpek, przynajmniej dzi.
Kayleigh schowa³a wype³nione wêglem puzderko w fa³dach swojej sza-
rej sukni. Jestemy bardzo spónione, a Duncan pewnie ju¿ dawno
wyruszy³ z Nairn na piknik bez uci¹¿liwego balastu w postaci nas dwóch!
Masz racjê, Kayleigh, ale ju¿ nie mam do ciebie si³y! Morna
usiad³a, koñcz¹c upinaæ fryzurê. Za³o¿ê siê, ¿e zostaniesz star¹ pann¹,
albo, co jeszcze gorsze, nie bêdziesz mia³a innego wyjcia, jak polubiæ
kuzyna Straughta!
Nie musisz siê tym wiêcej trapiæ. Zapomnia³am ci powiedzieæ przy
niadaniu, ¿e ju¿ mi siê wiêcej nie bêdzie narzuca³. Kayleigh wpiê³a
szpilkê w z³ocisty wêze³ na czubku g³owy Morny.
Niemo¿liwe! Myla³am, ¿e nigdy nie da za wygran¹. Zawsze wy-
dawa³ mi siê taki... desperacko uparty. Morna wzdrygnê³a siê i poda³a
10
siostrze ostatni¹ szpilkê. ¯a³ujê, ¿e ojciec podarowa³ mu ten zameczek
myliwski. Odk¹d zmarli rodzice, wydaje mi siê, ¿e on wci¹¿ siê tu snu-
je, wypatruj¹c ciebie. By³by nawet niez³ym konkurentem, jest ca³kiem
przystojny, ale ma takie dziwne oczy! No i jest stary, ma przecie¿ co
najmniej trzydzieci piêæ lat.
W przeciwieñstwie do Duncana, który liczy sobie zaledwie dwa-
dziecia osiem wiosen odciê³a siê Kayleigh.
Morna wspar³a brodê na d³oniach i zamylona patrzy³a w lustro.
Owszem, Duncan jest taki... taki...
Z³y.
Co?
Za³o¿ê siê, ¿e jest na nas z³y. Kayleigh potrz¹snê³a g³ow¹. Czy
wiesz, która godzina?
Och, oczywicie! Morna zerwa³a siê od toaletki, wrzucaj¹c po-
spiesznie do swego puzderka ró¿ne kobiece drobiazgi: ma³e no¿yczki, nici,
ostatni¹ szpilkê do w³osów. Twój obr¹bek! krzyknê³a z desperacj¹.
Co, odpru³ siê?! Kayleigh spojrza³a w dó³. No, oczywicie!
Z jednej strony jej spódnica opada³a nierówno na kamienne p³yty posadzki.
Przebiorê siê najszybciej, jak mogê! Obiecuje ci! Nie chcê, ¿eby...
Nie, Kayleigh. Ja pojadê przodem i spotkamy siê z Duncanem na
Forsyth Knoll, bo w³anie tam urz¹dzamy piknik.
Pojedziesz sama? Co powie pani MacKinnon? Skrzyczy nas okrop-
nie za takie zuchwalstwo.
Pani MacKinnon nigdy siê o tym nie dowie. Pojecha³a w odwie-
dziny do chorej siostry i jeli tylko ty jej nie powiesz... Oczy Morny siê
zwêzi³y.
Nie powiem, ale...
Zobaczymy siê na Forsyth Knoll. Morna wypad³a z pokoju.
Kayleigh pobieg³a za ni¹, wo³aj¹c:
Oj, Morno, chyba mog³aby na mnie poczekaæ! Na pró¿no. Po
jej siostrze nie by³o ju¿ ani ladu.
Przebranie siê nie zajê³o Kayleigh zbyt wiele czasu. Najszybciej, jak
mog³a, pod¹¿y³a ku Forsyth Knoll, ledz¹c wzrokiem powóz Morny to-
cz¹cy siê po Moray Firth Road. Z pocz¹tku zamierza³a zbiec ze wzgórza
i dogoniæ j¹, lecz dzieñ by³ zbyt ciep³y, zosta³a wiêc tam, gdzie sta³a.
Wokó³ niej kwit³y liliowe wrzosy. Stok pokrywa³y wonne krzewy
janowca. Pachnia³o ja³owcem, owcz¹ we³n¹ i morzem. ¯ycie by³o cu-
downe.
Kayleigh zebra³a spódnicê i usiad³a wród miêkkich paproci. Posta-
nowi³a narysowaæ powóz Morny, sun¹cy powoli strom¹ drog¹. Zanim
11
jednak zd¹¿y³a wyj¹æ wêgiel z puzderka, spostrzeg³a, ¿e sta³o siê co
z³ego.
Sta³a nieruchomo na zboczu panicznie przera¿ona, patrz¹c, jak po-
wóz wywraca siê tu¿ przy jeziorze. Po krótkiej chwili na drodze pojawi-
³o siê kilkunastu jedców. Nie mog³a poj¹æ, sk¹d siê tam wziêli i dla-
czego puszczaj¹ mimo uszu krzyki jej siostry, a potem zsiadaj¹ z koni,
obserwuj¹c przewrócony pojazd.
Myl¹c ze zgroz¹, ¿e Morna mo¿e byæ ranna, a nikt nawet nie za-
mierza jej pomóc, Kayleigh puci³a siê pêdem w dó³. Musi biec siostrze
na ratunek! W po³owie drogi dojrza³a, jak jeden z mê¿czyzn nierozpo-
znawalny z tej odleg³oci otwiera drzwiczki powozu. Poczu³a ulgê,
s¹dz¹c, ¿e kto wreszcie dopomo¿e Mornie. Nim jednak zd¹¿y³a do niej
dotrzeæ, us³ysza³a jej przeraliwy krzyk.
Kayleigh stanê³a jak wryta, zdumiona i pe³na niedowierzania. Mê¿-
czyzna wynurzy³ siê z powozu i tym razem pozna³a, ¿e to wzgardzony
przez ni¹ konkurent, przystojny kuzyn Straught. Za nim dostrzeg³a osu-
niête bezw³adnie cia³o siostry. Z niewyobra¿aln¹ zgroz¹ ujrza³a, jak na
b³êkitnej sukni Morny wykwita plama czerwona niby jagody ostro-
krzewu. Nie mog³a powstrzymaæ krzyku. Dopiero po chwili zda³a sobie
sprawê, ¿e by³ to ostatni krzyk w jej ¿yciu.
Gdy bowiem pos³yszeli go kompani Straughta, poczêli krzyczeæ
i wskazywali jej postaæ na zboczu. Cofnê³a siê instynktownie, jednak
wiedzia³a, i¿ zosta³a dostrze¿ona.
Nigdy nie przypuszcza³a, ¿e odmawiaj¹c rêki temu cz³owiekowi
sprowokuje tak ob³¹kañczy akt przemocy. Widzia³a jednak wszystko na
w³asne oczy. W jednej chwili ca³y wiat Kayleigh leg³ w gruzach, a jej
¿ycie zdawa³ siê czekaæ brutalny, nieunikniony kres.
Jazda, zróbcie z ni¹ to samo, co z tamt¹ ! rozkaza³ Straught swoim
towarzyszom. A potem przyniecie mi j¹ i po³ó¿cie ko³o siostry!
Kayleigh spojrza³a w dó³. Ludzie Straughta zaczêli siê ju¿ ku niej
wspinaæ. Rzuci³a siê do ucieczki, choæ ³zy przes³ania³y oczy i ciê¿ka suk-
nia utrudnia³a jej bieg. Próbowa³a schroniæ siê w lesie nad jeziorem, lecz
wszêdzie dooko³a s³ysza³a g³osy przeladowców. St³umi³a ³kanie i zaczê³a
zbiegaæ w dó³, ku wodzie, ¿ywi¹c wbrew wszystkiemu nadziejê, ¿e znaj-
dzie siê tam jaka ¿yczliwa dusza, która przyjdzie jej z pomoc¹.
Nadaremnie jednak. Gdy tylko wynurzy³a siê z lasu, wyrós³ przed ni¹
jaki przera¿aj¹cy cz³owiek, schwyci³ j¹ za rêce i zamkn¹³ w potê¿nym
ucisku. Obydwoje stoczyli siê ze wzgórza. Gdy tylko zatrzymali siê na
brzegu jeziora, mê¿czyzna zamachn¹³ siê no¿em, jakby mia³ zatopiæ ostrze
w jej sercu.
13
Czêæ pierwsza
Nowy Orlean
14
Jak s³odki rozkaz! Pos³uszeñstwo skore.
Na rozkaz, pani, i dajê, i biorê.
William Szekspir, Kupiec wenecki, akt III, scena 02
(przek³ad Leon Ulrich)
15
1
Maj 1746
Zbudzi³a siê bez tchu. Znów drêczy³y j¹ koszmary.
Unios³a rêce ku twarzy. Kiedy je opuci³a, by³y wilgotne. £zy zdo³a-
³y jednak zmyæ z jej policzków przynajmniej trochê brudu. Serce wci¹¿
jeszcze bi³o jej gwa³townie, ramiona mia³a zesztywnia³e. Czu³a, ¿e nie-
mal d³awi siê w ciê¿kim zaduchu, który otacza³ j¹ zewsz¹d.
D³ugo le¿a³a w ciemnoci, rozmylaj¹c o Mornie. Jej duch zdawa³
siê nad ni¹ kr¹¿yæ. Tak bardzo pragnê³a, by siostra ukaza³a siê jej, by
towarzyszy³a podczas d³ugich nocy w Luizjanie, ¿eby wspiera³a j¹ w trud-
nym, samotnym ¿yciu, jakie teraz wiod³a.
Morna jednak nie ¿y³a i jedyn¹ pociechê przynios³o Kayleigh wes-
tchnienie rozczarowania. Potem za zrobi³a to, co wielekroæ czyni³a
ju¿ wczeniej: ulecia³a myl¹ ku szczêliwemu ¿yciu w Szkocji, za któ-
rym wci¹¿ têskni³a. Dzisiejszej nocy nie dane jej by³o zaznaæ nawet
tak ¿a³osnej pociechy. Mimo ¿e bardzo siê stara³a, nie mog³a ju¿ przy-
wo³aæ w pamiêci pieszczoty francuskiego at³asu na skórze ani przyjaz-
nego ciep³a brzozowych polan, p³on¹cych w ch³odn¹ noc na kominku.
Dzi nie mog³a ju¿ nawet wyobraziæ sobie zamku Mhor pokrytego de-
likatn¹ koronk¹ p³atków pierwszego niegu. Nie pamiêta³a ju¿ ta-
kich szczegó³ów. Rok spêdzony z dala od domu powoli zaciera³ wspo-
mnienia. Zacisnê³a mocno powieki i zmusi³a siê do odtworzenia w myli
wszelkich detali, jakie tylko mog³a sobie przypomnieæ, nie chc¹c utra-
ciæ ani jednego z nich.
16
Znowu o czym roisz, Kastrel? S³owa te pad³y z jeszcze mrocz-
niejszej czêci domostwa. W dodatku nazwano j¹ nie Kayleigh, imie-
niem m³odej Szkotki z jej marzeñ, lecz Kastrel pustu³ka. Jak ma³y,
drapie¿ny ptak ze Starego wiata, zawsze lec¹cy pod wiatr.
Wcale nie zaprzeczy³a s³abo, usi³uj¹c przywo³aæ w pamiêci her-
by wygrawerowane na srebrnej zastawie sto³owej w Mhor.
Ej¿e, dziewczyno, mnie nie oszukasz zapewni³ j¹ ³agodny g³os
rozlegaj¹cy siê w porannym pó³mroku. Potem pos³ysza³a odg³os cz³apa-
nia i czyj kocisty palec szturchn¹³ j¹ w ¿ebra. Mo¿esz zaprzeczaæ, ile
tylko chcesz, ale tamtego przeklêtego dnia w Mhor nie sposób zapo-
mnieæ!
Nie pamiêtam Mhor. Mhor by³ i przepad³. W tych s³owach kry³o
siê wiêcej prawdy, ni¿ sk³onna by³a przyznaæ. Z niechêci¹ usiad³a na
pos³aniu.
Jak¿e to, dziewczyno? Gdzie, u licha, podzia³ siê ten duch, co nie
pozwoli³ mi podnieæ na ciebie rêki tego dnia na wzgórzu? I tak siê na
mnie zawzi¹³, ¿e w ¿aden sposób nie potrafi³em tego zrobiæ, no a potem
obydwoje musielimy czmychn¹æ a¿ tutaj!
Mo¿e ju¿ gdzie odlecia³, Bardolfie. Pewnie ten upa³ Luizjany go
przepêdzi³. Poklepa³a twardy siennik, na którym spa³a. Nie mogê
z³apaæ tchu! Och, czy tu nigdy nie wieje ch³odny wiatr!
Nie rozka¿ê wiatrowi, ¿eby d¹³, ale dostaniesz dzi ode mnie co,
czego pewnie bardzo pragniesz.
Czarny Bardolf zapali³ nêdzny kaganek i Kestrel mog³a dostrzec,
jak wlepia w ni¹ uparcie swoje ciemne, zapadniête oczy. Wsta³a z pos³a-
nia, otrzepuj¹c nêdzn¹, zniszczon¹ do cna halkê. Ma³a, rozespana czar-
na kotka uczepi³a siê jej spódnicy, lecz szybko zaczê³a rozgrzebywaæ
pazurami klepisko w poszukiwaniu robaków na niadanie.
Có¿ to za niespodzianka, Bardie? Do licha, czy¿by zerwa³ siê tak
wczenie, ¿eby mi j¹ zrobiæ? A mo¿e nie by³o ciê tu przez ca³¹ noc?
Unios³a brew i spojrza³a na swego towarzysza. Bardolf z pewnoci¹ mia³
wiêcej wspólnego z noc¹ ni¿ z dniem. Jego sêkate cz³onki i d³ugie, po-
siwia³e w³osy stanowczo lepiej pasowa³y do mroku ni¿ do dziennego
wiat³a. Nie wygl¹da³ piêknie, wcale nie jak kto, kogo mo¿na by poko-
chaæ, a jednak kocha³a go z ca³ego serca. Uratowa³ jej ¿ycie, a w ci¹gu
ostatniego roku stara³ siê, jak móg³, by uczyniæ je l¿ejszym.
Popatrz no na to! Znalaz³em j¹ na parapecie, gdzie siê suszy³a
zesz³ego wieczoru. Przyniós³bym ci j¹ wczeniej, ale stara jêdza, co j¹
przed tob¹ mia³a, zawziê³a siê na mnie niczym pies. Bardolf siêgn¹³ do
niewielkiego woreczka i wyci¹gn¹³ stamt¹d zmiêt¹ spódnicê w odcieniu
17
lawendowego b³êkitu. Kestrel podesz³a bli¿ej i z przyjemnoci¹ pog³a-
dzi³a jedwab.
Och, Bardie, ale¿ z ciebie szelma szepnê³a.
Ano, nie przeczê, ale chcia³em daæ j¹ tobie. Na co by mi siê przy-
da³ taki ³aszek? Przymierz go zaraz, dziewczyno! G³owê bym da³, ¿e
dawno zapomnia³a, jak siê nosi piêkne stroje.
Czy ta baba nie obdar³a ciê ze skóry?
Podobno ma spódnice we wszystkich kolorach, jakie tylko s¹ na
wiecie. No, wdziewaj to!
Wziê³a spódnicê i odwracaj¹c siê do niego ty³em, wci¹gnê³a j¹ na
swoj¹ zniszczon¹ bieliznê. W talii pasowa³a doskonale, choæ na dole
by³a przynajmniej o dziesiêæ centymetrów za krótka.
Doprawdy, psujesz mnie. I Kestrel z wdziêcznoci¹ cmoknê³a
Bardolfa w kociste czo³o.
Ano psujê, nie mogê inaczej przytakn¹³ z rozbawieniem. A te-
raz oporz¹d siê, jak nale¿y. Ju¿ prawie dnieje.
Co znowu uknu³e?
Zamiast odpowiedzi, Bardolf pchn¹³ j¹ ku misce z wod¹.
Jej poranna toaleta polega³a jedynie na przetarciu twarzy r¹bkiem
zwil¿onej szmatki i przeczesaniu w³osów palcami. Nie mia³a tu przecie¿
pachn¹cej bzem wanny, ani s³u¿ebnej do pomocy przy uk³adaniu fryzu-
ry, lecz mimo ¿e Bardolf kpi³ sobie z niej czasami, czyni³a wszystko, co
mog³a, by wygl¹daæ schludnie. Nie chcia³a by mylano o niej, ¿e jest
nieokrzesan¹ prostaczk¹.
Unios³a g³owê i pochwyci³a spojrzenie Bardolfa, ale na widok jego
szpetnej twarzy wcale nie wstrz¹sn¹³ ni¹ taki dreszcz, jaki wzbudzi³y
w niej obrazy, które widzia³a we nie. By³a szczêliwa, ¿e przebudzi³a
siê z tego koszmaru. Zasznurowa³a stanik mo¿liwie najcianiej, lecz
mimo ¿e stara³a siê za wszelk¹ cenê odegnaæ wspomnienia nocy, nie
mog³a wymazaæ ich z pamiêci. ci¹gnê³a sznurówkê stanika jeszcze
mocniej.
Na Boga! wykrzyknê³a. Urwa³am j¹! Spojrza³a na pêkniê-
t¹ tasiemkê, po czym spiesznie postara³a siê zasznurowaæ gorset naj-
lepiej, jak umia³a. Zbiednia³a tak bardzo, ¿e ju¿ dawno temu sprze-
da³a podtrzymuj¹ce go fiszbiny z koci s³oniowej, ¿eby mieli za co
prze¿yæ.
Teraz, kiedy masz now¹ spódnicê, zachce ci siê pewnie nowej
sznurówki, a mo¿e nawet i ca³ego stanika zakpi³ Bardolf.
A sk¹d, jak mylisz, wemiemy na to pieni¹dze? Kestrel poki-
wa³a g³ow¹.
2 Niegodziwa czarodziejka
18
Dzisiaj wp³ywa do portu Bonawentura. S³ysza³em, ¿e pe³no na
nim bogatych pasa¿erów, nawet córka starego Thionvillea wraca tym
statkiem z Pary¿a.
A ty chcesz, ¿ebym tam posz³a i okrad³a parê kieszeni?
Oj, dziewczyno, móg³bym to zrobiæ sam, ale wiesz przecie, jak
mnie bol¹ koci! A trudno mi gmeraæ ludziom po kieszeniach, kiedy
moje ³apska siê trzês¹.
Ej, wszystko od tego rumu. Zapijesz siê nim na mieræ, Bardie.
Ano, có¿, pasujê siê ja z pragnieniem, i to mocno, ale jak mnie ono
za gardziel ucapi, nie dajê rady. Jakby tak obrobi³a jednego czy dwóch
podró¿nych, starczy³oby nam na d³ugo. Kupi³aby sobie wtedy parê no-
wych ³aszków, a ja rumu, tylko tyle, ¿eby mi siê ³apy tak bardzo nie
trzês³y, pojmujesz? No, co ty na to? Ob³owilibymy siê niezgorzej dziê-
ki temu Bonawenturze.
Czy nie dlatego da³e mi tê spódnicê, Bardie?
Nie! Nie! To¿ mog³em j¹ sprzedaæ... ale nie sprzeda³em!
Wiem, kiedy chce siê mnie przekupiæ. Kestrel skrzy¿owa³a rêce
na piersi i syknê³a: Jeste bez czci i sumienia, Bardolfie Ogilvie! Ca³ej
Bo¿ej ³aski nie starczy, ¿eby ciê zbawiæ. Patrzy³a, jak Bardolf skrêca
siê z za¿enowania pod jej oskar¿ycielskim spojrzeniem, lecz kiedy jed-
n¹ z dr¿¹cych d³oni niezdarnie przejecha³ po w³osach, ogarnê³a j¹ litoæ.
Tak, pijañstwo go zabije, ale jest zarazem jedyn¹ rzecz¹ utrzymuj¹c¹
starego nieszczênika przy ¿yciu. Niczego lepszego bowiem nie zna.
Pójdê tam, Bardie. Jeli ci podró¿ni s¹ tacy bogaci, jak mówisz, to
pewnie strata jednego czy dwu mieszków nie zrobi im wiêkszej ró¿nicy.
Ach, prawdziwy z ciebie anio³, moja mi³a. Bardolf z³o¿y³ razem
obydwie d³onie, usi³uj¹c powstrzymaæ ich dr¿enie. Tylko nie sied
tam za d³ugo, dobrze? spyta³ niczym wylêknione dziecko.
Nie, nie zabawiê w porcie zbyt d³ugo. Unios³a spódnicê i zza
jednej z podwi¹zek wyci¹gnê³a nó¿. Spojrza³a na czarny szkocki sztylet,
po³yskuj¹cy w jej d³oni. By³ najlepsz¹ rzecz¹, jak¹ mia³a. Podarowano go
jej rok temu, na statku p³yn¹cym z Glasgow. Jego poprzedni w³aciciel,
umieraj¹cy m³odzieniec, wyjani³ jej, nie przebieraj¹c w s³owach, ¿e mo¿e
go potrzebowaæ w Nowym wiecie. I Kestrel, pomna tej przestrogi, na-
uczy³a siê nim pos³ugiwaæ. Zabiera³a go wszêdzie ze sob¹, wetkniêty za
podwi¹zkê, sk¹din¹d bezu¿yteczn¹, bo nie mia³a ju¿ poñczoch.
Dobrze ciê przyuczy³em! Bardolf zamia³ siê, ukazuj¹c zepsute
zêby. Bystra z ciebie sztuka. Spodziewam siê, ¿e nie trafisz na kogo
bystrzejszego od siebie!
Kestrel umiechnê³a siê szyderczo.
19
Prêdzej piek³o zamarznie, nim siê to stanie. Z powrotem zatknê-
³a nó¿ za podwi¹zkê. Pójdê, przyjrzê siê temu statkowi.
S³usznie. Oby tylko wróci³a z groszem, bo je¿eli Straught nas
tutaj wypatrzy, to koniec! Zatar³ rêce, jakby chcia³ w ten sposób zapo-
biec z³u. Zabije nas i ju¿!
Na sam¹ wzmiankê o Straughcie Kestrel zdrêtwia³a. Niewiele rze-
czy mog³o odebraæ jej odwagê, lecz nazwisko kuzyna by³o jedn¹ z nich.
Zamordowa³ przecie¿ jej siostrê i by³by zamordowa³ i j¹, gdyby Bardolf
nie post¹pi³ jak ów myliwy z bani, niezdolny do wykonania rozkazu
okrutnego pana.
On chyba nigdy nie myla³, ¿e mogê do¿yæ dziewiêtnastu lat
szepnê³a do siebie.
Straci³a nagle ca³¹ zuchwa³oæ i rozejrza³a siê po ciasnej ruderze.
Zapomnia³a ju¿ dawno o swoim pochodzeniu i dobrych manierach, wci¹¿
jednak czu³a ból na wspomnienie tego, ¿e niegdy by³a dam¹.
Jeszcze mu zdo³asz odp³aciæ piêknym za nadobne, dziewczyno.
Bardolf zdawa³ siê czytaæ w jej mylach.
My mu kiedy zdo³amy odp³aciæ.
O, nie. Ze mnie ju¿ tylko stary pijaczyna. Nigdy wiêcej nie ujrzê
Edynburga. Nie mam doæ si³, ¿eby siê mciæ. Rozemia³ siê, lecz za-
raz sposêpnia³, a wy¿³obione przez zgryzotê, g³êbokie bruzdy na jego
twarzy jeszcze bardziej siê pog³êbi³y.
Wrócê jak najprêdzej, Bardie. A kiedy znowu bêdziemy w Mhor,
Erath Straught zawinie na szubienicy, tak jak na to zas³u¿y³.
Prawda, dziewczyno, tylko ¿e wszyscy w miecie myl¹ pewnie,
¿e nie ¿yjesz. A zrozumiej¹, co siê naprawdê z tob¹ sta³o, dopiero kiedy
tam wrócisz. Wtedy nareszcie siê po³api¹, ¿e twoja siostra nie zginê³a
w wypadku, tylko j¹ zamordowano. Pomyl sobie, co potem siê stanie!
Pomyl sobie! Zak³ócasz, niby upiór, wszystkie myli Straugta i poszed³-
bym o zak³ad, ¿e spaæ po nocach nie mo¿e, dumaj¹c, co te¿ siê z tob¹
dzieje! Bo przecie nie ma ¿adnej pewnoci, ¿e zginê³a jak twoja...
Doæ! Nie wymawiaj jej imienia! jêknê³a Kestrel, przygryzaj¹c dol-
n¹ wargê. Wizja dwóch barw, ¿ywej czerwieni i delikatnego b³êkitu, sprawi-
³a, ¿e poczu³a ucisk w skroniach. Wspomnienia o Mornie by³y tak bolesne.
¯al po siostrze nie pomo¿e jej jednak prze¿yæ. Nie nakarmi jej te¿
ani nie ochroni przed z³oczyñcami. Mog³a tego dokonaæ tylko kradzie¿
nie ³zy, pobo¿ne ¿yczenia i marzenia.
Musia³a wykrzesaæ z siebie ca³¹ m³odzieñcz¹ energiê i ani na chwilê
nie zapominaæ o swoich planach. Planach powrotu do Szkocji. Wpraw-
dzie trudno by³o ukryæ pieni¹dze przed lepkimi palcami Bardolfa, lecz
20
zdo³a³a ju¿ co nieco uciu³aæ. Gdyby dzisiaj trafi³a siê jej jaka dobrze
nabita sakiewka, mog³aby siê st¹d wyrwaæ ju¿ nastêpnego dnia i szybko
wróciæ do Mhor. Rozpogodzi³a siê na myl o podobnej mo¿liwoci. Warto
by³o wiele dla niej zaryzykowaæ.
Bonawentura na mnie czeka! I Kestrel umiechnê³a siê prze-
biegle, opuszczaj¹c swoj¹ nêdzn¹ siedzibê tu¿ przy porcie. Po³atana spód-
nica zafalowa³a przy tym wokó³ jej kostek zupe³nie tak, jakby by³a z naj-
cieñszego chiñskiego at³asu.
Droga do portu nigdy nie by³a przyjemna. Kestrel mieszka³a na nêdz-
nym przedmieciu pe³nym pijaków, gorszych jeszcze od Bardolfa. Stali
teraz w drzwiach swoich ¿a³osnych lepianek, a kiedy przechodzi³a obok,
jeden z nich uk³oni³ siê jej z wielk¹ atencj¹. Gdy za nie odpowiedzia³a
na tak uprzejme powitanie, inni zaczêli z³oliwie rechotaæ.
Proszê, proszê, mademoiselle zanadto zadziera swoja g³owa!
be³kota³ za ni¹ który ³aman¹ angielszczyzn¹. Inni, t³ocz¹c siê na pro-
gach, ryknêli miechem, lecz Kestrel minê³a ich bez s³owa.
Nagle zast¹pi³a jej drogê uliczna dziewka, jazgocz¹c co po niemiec-
ku. Jasne by³o, ¿e obdarta kobieta domaga siê pieniêdzy, ale Kestrel nie
mog³a jej nic daæ. Zniecierpliwiona jej powci¹gliw¹ postaw¹ ulicznica,
szarpnê³a j¹ za spódnicê, jak to czyni¹ ¿ebraczki. W koñcu przyparta do
ciany Kestrel wyci¹gnê³a sztylet i zaraz zrobi³o siê wokó³ niej pusto.
Dobrze wiedzia³a, ¿e mieszkaj¹cy nad rzek¹ nêdzny ludek nigdy nie
uzna jej za swoj¹. Ladacznice uprawiaj¹ce swój proceder przy nabrze¿u
nie cierpia³y jej bardziej ni¿ inni z racji jej spokojnego zachowania, a mo¿e
po prostu dlatego, ¿e nie by³a jedn¹ z nich.
Najbardziej jednak ba³a siê mê¿czyzn, których jeszcze nie obezw³ad-
ni³o do cna pijañstwo. Kr¹¿yli oni wokó³ Bardolfa niczym krewni czy-
haj¹cy na chwilê otwarcia testamentu. Kestrel wiedzia³a, ¿e czekaj¹ tyl-
ko na jego mieræ, bo wtedy znajdzie siê ca³kowicie na ich ³asce, zupe³nie
bezbronna. Nieraz dawali jej to do zrozumienia!
Snuj¹c ponure rozmylania, dotar³a do portu. Odpêdzi³a jednak od
siebie przykre myli, bo oto Bonawentura zarzuci³ w³anie kotwicê.
A ¿e przyby³ z Francji wczesnym rankiem, robotnicy portowi zaraz przy-
st¹pili do wy³adunku. Kestrel obserwowa³a uwa¿nie tê scenê, zastana-
wiaj¹c siê nad najlepszym sposobem zdobycia ³upu.
Po deskach pomostu schodzi³a w³anie chuda krowa. Jej obwis³a skó-
ra ko³ysa³a siê pod brzuchem za ka¿dym krokiem. Portowi gapie uwa¿nie
ledzili ka¿dy ruch obola³ego zwierzêcia, najwyraniej znajduj¹c w tym
21
du¿¹ przyjemnoæ. Prze³ykali ³akomie linê i bez w¹tpienia ka¿dy z nich
wraca³ mylami do swego kraju, obojêtne, czy by³a to Francja, Niemcy,
Szkocja czy nawet terytorium Illinois. Wo³owina stanowi³a w Nowym
Orleanie rzadkoæ i na bezcenn¹ krowê spogl¹dano niby na wiêtego
id¹cego na mêkê.
Kestrel spostrzeg³a jednak, ¿e jednego z widzów nie zainteresowa³
ów widok. Wysunê³a siê zza sterty bary³ek rumu z Barbados i uwa¿nie
przyjrza³a siê obcemu. Stoj¹c na pó³pok³adzie obserwowa³ orszak zwie-
rz¹t z wyrazem lekkiego znu¿enia, tak jakby uw³acza³o mu kroczenie na
koñcu krowiej parady. Podobn¹ niechêæ zdawa³ siê w nim wzbudzaæ
widok Nowego Orleanu b³otnistego kolonialnego miasta, które rozpo-
ciera³o siê przed nim w ³agodnym wietle poranka.
Kestrel czujnie ledzi³a go z ukrycia. By³ przystojny, barczysty i gó-
rowa³ znacznie wzrostem nad w³oskimi towarzyszami podró¿y, krz¹ta-
j¹cymi siê przy swoich wypchanych tobo³ach. Móg³ mieæ najwy¿ej trzy-
dzieci piêæ lat. Nie tylko jednak uroda nieznajomego przyci¹gnê³a jej
uwagê, lecz co znacznie bardziej zniewalaj¹cego. Poród pienistych
koronek bia³ego ¿abotu b³yszcza³ wielki szafir niezwyk³ej urody. Na
pewno wart by³ maj¹tek.
Gdy ujrza³a b³yski rzucane przez klejnot w porannym s³oñcu, poczu-
³a, ¿e przyci¹ga j¹ niby p³omieñ æmê. Ofiarowany wybranemu kapitanowi
móg³ op³aciæ jej podró¿ dok¹dkolwiek pragnê³aby pojechaæ. Zw³aszcza
za tam, gdzie by³y b³êkitne jeziora, urwiste wzgórza i szkockie pledy.
Westchnê³a g³êboko, a na jej twarzy zagoci³ wyraz lekkiego nie-
smaku. W³aciciel tego skarbu by³ potê¿nym mê¿czyzn¹. By zdobyæ klej-
not, musia³aby pos³u¿yæ siê swoim no¿em, a to by³o szalenie ryzykow-
ne. Spojrza³a jeszcze raz na d¿entelmena z szafirem i nie uszed³ jej uwagi
mocno zarysowany podbródek ani b³ysk w oczach, b³êkitnych, a mo¿e
zielonych. Klejnot móg³ siê za okazaæ mniej wartociowy, ni¿ s¹dzi³a.
Mê¿czyzna robi³ natomiast wra¿enie kogo, kto by³by w stanie zwróciæ
sztylet ku jej sercu z tak¹ ³atwoci¹, jakby odpêdza³ dokuczliw¹ muchê.
Mog³a jednak równie dobrze ukraæ jego sakiewkê, rzecz najwa¿-
niejsz¹. Wystarczy³o odci¹æ j¹ no¿em, tr¹caj¹c w³aciciela mocno z pra-
wej strony. I to by³oby wszystko, co nale¿a³o zrobiæ, aby zdobyæ jego
pieni¹dze. Kestrel ostro¿nie zerknê³a na cel swoich zabiegów. Na pew-
no mnie nie z³apie, zapewnia³a siebie sam¹ w duchu.
A wiêc sakiewka wyszepta³a i podkrad³a siê po cichu do mê¿-
czyzny.
Pasa¿erowie Bonawentury schodzili jeden za drugim po trapie.
Bardzo gruba francuska dama, wystrojona w winiowe jedwabie tak
22
manewrowa³a spódnic¹ swojej krynoliny, jakby to by³ rudel statku. M³o-
da kobieta id¹ca obok niej mia³a na sobie strój ze wspania³ego brokatu
w odcieniu zielonej cytryny. Kestrel spojrza³a na ni¹ i sama a¿ poziele-
nia³a z zazdroci. Z ca³ej si³y zapragnê³a wyci¹gn¹æ rêkê ku wytwornej
tkaninie i przypomnieæ sobie, jaka mo¿e byæ w dotyku. Mia³a ledwie
dziesiêæ lat, kiedy jej rodzice zmarli na zakan¹ chorobê, lecz wci¹¿ jesz-
cze potrafi³a przywo³aæ w pamiêci szelest sukien matki na kamiennych
p³ytach posadzki w holu i nadal czu³a na ramionach at³asowy surdut
ojca, ciê¿ki i budz¹cy poczucie bezpieczeñstwa niczym zbroja.
Jej uwaga skupi³a siê na nabrze¿u, gdzie m³oda Francuzka rzek³a,
nieco nerwowo, do d¿entelmena z szafirem, który schodzi³ z k³adki ra-
zem z ni¹:
St. Bride, chyba odwiedzi pan maman i mnie, prawda? Bez pañ-
skiego towarzystwa bêdziemy siê doprawdy czuæ osamotnione w naszej
¿a³osnej dziurze. Przywyk³ymy do Pary¿a z ca³ym jego splendorem
i trudno nam bêdzie wytrzymaæ w tak prymitywnym miecie. M³oda
kobieta odê³a wargi, gdy jej obuta w delikatny pantofelek stópka do-
tknê³a wilgotnego gruntu portu.
Ale¿, lady Katarzyno odpar³ mê¿czyzna nazwany przez ni¹
St. Brideem zapewne maman szybko wyda pani¹ za jakiego arysto-
kratê! Jak¹¿ przyjemnoæ mo¿e pani czerpaæ z mego towarzystwa? Pew-
nie wydam siê pani równie prostacki i nieciekawy, jak to miasto.
Umiechn¹³ siê i Kestrel mog³a wreszcie wyranie dostrzec, ¿e jego oczy
mia³y odcieñ turkusowy. B³yszcza³y za ¿ywiej ni¿ szafir wpiêty w jego
koszulê. Przypomina³y morze: zmienne i zdolne albo niszczyæ, albo ³a-
godnie ko³ysaæ, zale¿nie od kaprysu. Wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz.
Doprawdy, St. Bride policzki Francuzki poró¿owia³y pod war-
stw¹ pudru wolê pañskie towarzystwo od asysty ka¿dego innego mê¿-
czyzny.
Nie narzucaj siê panu, Katarzyno! Kestrel us³ysza³a wypowie-
dziane cierpkim tonem s³owa matki m³odej panny. ¯eby z³owiæ mê¿-
czyznê, trzeba byæ potuln¹ trusi¹! Chodmy st¹d wreszcie! Hrabina
zaczê³a przepychaæ siê przez t³um, po czym ³askawie pozwoli³a posa-
dziæ siê w z³ocistej karecie, czekaj¹cej nieopodal. Twój ojciec na nas
czeka powiedzia³a w koñcu, kiedy ju¿ usadowi³a siê wygodnie na bro-
katowych poduszkach powozu.
Pstrokaty t³umek miejskich obdartusów, portowych nierz¹dnic i ma-
rynarzy otoczy³ karetê. Kestrel wiedzia³a, ¿e nie samo tylko pretensjonal-
ne popisywanie siê bogactwem sprawia³o, i¿ gapie z nabo¿eñstwem po-
dziwiali splendor zagranicznego pojazdu. W karecie bez trudu da³o siê
23
rozpoznaæ w³asnoæ Thionvillea i Kestrel gratulowa³a sobie, ¿e nie sko-
rzysta³a jeszcze z okazji do kradzie¿y. Wcale nie zamierza³a zawieraæ bli¿-
szej znajomoci z Janem Klaudiuszem de Thionville, hrabi¹ de Cassell.
Za nic! pomyla³a hardo. Uciekaj¹c siê do przekupstwa, mia³ w garci ca³y
z³odziejski wiatek Nowego Orleanu. Dziêki królewskim faworom, ale te¿
i swemu w³asnemu, bajecznemu bogactwu, hrabia trzyma³ miasto za gar-
d³o. Od Bardolfa i jemu podobnych odró¿nia³ go tylko wspania³y ubiór. Nie,
by³a najzupe³niej pewna, ¿e nie doceni³by jej wspó³zawodnictwa.
Musimy ju¿ jechaæ, St. Bride. Czy przele nam pan choæby s³ów-
ko? Niczego nie bêdê oczekiwaæ z wiêksz¹ niecierpliwoci¹ ni¿ pañ-
skich odwiedzin. Kiedy lady Katarzyna odezwa³a siê ponownie, Ke-
strel zrozumia³a, ¿e to córka wszechpotê¿nego i zarazem os³awionego
hrabiego. Skrzywi³a siê z pogard¹, widz¹c, jak St. Bride pochyla siê nad
d³oni¹ lady Katarzyny i muska j¹ wargami.
Do zobaczenia, lady. Niewykluczone, ¿e znów siê zobaczymy.
Umiechn¹³ siê szeroko, a w jego oczach wyranie widaæ by³o cynizm
i Kestrel poczu³a, ¿e temu cz³owiekowi nie mo¿na zaufaæ.
Kiedy po¿egnania dobieg³y koñca, lady Katarzyna i hrabina odje-
cha³y pospiesznie z pomp¹ godn¹ królewskiej koronacji.
Po chwili Kestrel zaczê³a ponownie ledziæ upatrzony cel. T³um roz-
st¹pi³ siê, ¿eby przepuciæ karetê. St. Bride sta³ teraz w towarzystwie
kilku podró¿nych ze statku. Wszyscy prócz niego byli odwróceni do niej
plecami. Gdy spojrza³ w jej kierunku, zauwa¿y³a bezwzglêdnoæ bij¹c¹
z jego twarzy. Z niechêci¹ stwierdzi³a, ¿e omal nie cofnê³a siê o krok.
Walcz¹c ze strachem, ruszy³a do przodu, dostrzegaj¹c w jego zwi¹za-
nych z ty³u w³osach i na skroniach siwe pasma. Nie z³agodzi³o to jednak
jego rysów. Srebrne kosmyki wzmog³y jedynie ich ostroæ i drapie¿noæ.
Znów poczu³a pokusê, by siê wycofaæ.
Zazwyczaj by³a nieustraszona. Koniec koñców trudni³a siê kradzie-
¿¹ sakiewek ju¿ prawie od roku. Przezywano ja Kestrel, bo niby pustu³-
ka rzuca³a siê odwa¿nie w ka¿d¹ now¹ sytuacjê. Nie mia³a nic do strace-
nia. Tym razem jednak musia³a chwilê odczekaæ, by ponownie nabraæ
odwagi. St. Bride nie wygl¹da³ na ³atw¹ zdobycz. Gorzej nawet, nie
wygl¹da³ nawet na kogo mi³ego.
Z wahaniem, prawie dla niej niezrozumia³ym, Kestrel posunê³a siê
o krok ku niemu.
Poczeka³a, póki na chwilê nie odwróci³ g³owy w bok, a wtedy szyb-
ko zbli¿y³a siê ze sztyletem w rêce, unios³a nieco jego kosztowny, we³-
niany surdut i przeciê³a rzemyk przytrzymuj¹cy kieskê pe³n¹ z³ota. Po-
czu³a ciê¿ar woreczka w d³oni i w ci¹gu sekundy wycofa³a siê. Oczywicie
24
bez szafiru. Zrozumia³a, ¿e by³oby rzecz¹ niem¹dr¹ zamierzanie siê na
tego mê¿czyznê sztyletem, nawet dla takiego klejnotu.
Tam do licha, ty ma³a nêdznico, ukrad³a mi sakiewkê! Du¿a,
mocna d³oñ schwyci³a j¹ znienacka za kark. Gdy drapa³a i wyrywa³a siê
jak przera¿ona kotka, poczu³a jego ciep³o na swojej skórze i to zdumia³o
j¹ znacznie bardziej ni¿ ¿elazny ucisk. Os³ab³a ze strachu. Niby zasko-
czone zwierz¹tko, które udaje, ¿e zdech³o, Kestrel gor¹czkowo usi³owa-
³a odwróciæ uwagê swego przeciwnika.
Nie, ona upad³a. Chcia³am j¹ podnieæ i zwróciæ. Wci¹¿ jeszcze
nie odzyska³a si³. Przera¿ona spojrza³a na postawnego mê¿czyznê, który
zdawa³ siê górowaæ nad ni¹ niby wie¿a. St. Bride wygl¹da³ na nieco tym
ubawionego, lecz niestety niesk³onnego do wybaczenia.
Zwróciæ, mówisz? To czemu bieg³a w przeciwnym kierunku?
Wyj¹³ sakiewkê z jej delikatnej d³oni i zatkn¹³ za pas. Nadal ciskaj¹c jej
kark, rzek³ do jednego ze swych towarzyszy, niskiego cz³owieka o po-
spolitym wygl¹dzie: Co za piekielne miejsce! W czym¿e mamy tu lo-
kowaæ nasze pieni¹dze? W ¿ebraków i z³odziei?
Kestrel nie zwa¿a³a na jego s³owa. Upragniona wolnoæ objawi³a
siê jej nagle tu¿ przy twarzy. Szkocja, w postaci wspartego na tylnych
³apach lwa, widnia³a przed ni¹ wyrzezana na klejnocie tak b³êkitnym,
jak niebo jej ojczyzny. Nie potrafi³a siê temu oprzeæ. Gdy tylko co od-
wróci³o uwagê St. Bridea, cisnê³a sztylet, który wci¹¿ jeszcze trzyma³a
w rêce, i gwa³townie wbi³a go w chustkê na szyi mê¿czyzny. Ku jej za-
skoczeniu St. Bride zwolni³ ucisk, mog³a wiêc umkn¹æ.
Ponownie jednak nie doceni³a jego mo¿liwoci. St. Bride dwoma
potê¿nymi susami pokona³ dziel¹c¹ ich odleg³oæ, któr¹ ocenia³a na do-
bre dwadziecia kroków. Gdy zbli¿a³a siê ju¿ do beczu³ek, po³o¿y³ kres
jej ucieczce, chwytaj¹c j¹ wpó³. Obydwoje nie wziêli wszak¿e pod uwa-
gê liskiego gruntu Luizjany i nagle znaleli siê na b³otnistej ziemi poni-
¿ej chodnika. St. Bride pocz¹³ siê gwa³townie miaæ, jakby rozbawi³ go
widok zab³oconych butów i spodni. Kestrel nie mia³a jednak pewnoci,
czy to dobry znak. Jego miech nie by³ weso³y, brzmia³ gniewnie. Nie
wiedzia³a, czy St. Bride ma zamiar j¹ puciæ, czy te¿ z³amaæ jej kark.
Wydar³ klejnot spomiêdzy jej palców i wsun¹³ go do kieszeni spodni.
A teraz chcia³a mi zrabowaæ tak¿e mój szafir, ty nêdznico. Tym
razem nie darujê! Ich oczy spotka³y siê. Kestrel dostrzeg³a, ¿e zdawa³
siê z góry radowaæ odwetem i zirytowa³o j¹ to bardziej, ni¿ chcia³aby
przyznaæ. Tym razem walczy³a o wolnoæ z jeszcze wiêksz¹ zajad³oci¹,
lecz gdy wi³a siê w rêkach St. Bridea, ten obj¹³ j¹ w pasie, a póniej
mocno do siebie przycisn¹³. Umiechn¹³ siê szeroko, lecz z³oliwie.
25
Puæ mnie! krzycza³a, odpychaj¹c go. Kiedy jednak przekona³a
siê, ¿e nie da rady uciec, spróbowa³a odwo³aæ siê do lepszej strony jego
natury, chocia¿ wcale nie mia³a pewnoci, czy co takiego mia³. Je-
stem tylko biedn¹ dziewczyn¹ w potrzebie! Ulituj siê nad sierot¹, a do-
bry Bóg da ci za to szczêcie do koñca ¿ycia!
Spojrza³a na niego, ¿ywi¹c mimo wszystko nadziejê, ¿e nie znajdzie
siê z jego przyczyny w przycmentarnym wiêzieniu. Jeszcze do niego co
prawda nie trafi³a, ale Bardolf owszem, a w dodatku mówi³, i¿ jest tam
jeszcze gorzej ni¿ w samym porcie: robactwo ³a¿¹ce po cianach i ludz-
kie szcz¹tki wy³aniaj¹ce siê z trumien, które tylko silne obci¹¿enie mo¿e
utrzymaæ w rozmiêk³ym, wilgotnym gruncie.
Sierot¹? przedrzenia³ j¹ z sarkazmem, ci¹gaj¹c koszulê z jej
ramienia i ods³aniaj¹c górn¹ czêæ piersi ¿adne tam dziecko z ciebie!
A jednak tu uj¹³ j¹ pod brodê, tak ¿e musia³a spojrzeæ mu w oczy
a jednak zupe³nie nie pasujesz do tego procederu! Co ty na to, ³obuzico?
Puæ mnie prosi³a, nie dbaj¹c o to, co mówi mê¿czyzna. Proszê
puæ! krzyknê³a g³ono, maj¹c nadziejê, ¿e spojrzenie ciemnob³êkit-
nych oczu rozbroi przeladowcê.
Odk¹d to rzezimieszki znaj¹ s³owo proszê? spyta³ spokojnie,
po czym przez d³u¿sz¹ chwilê przygl¹da³ jej siê uwa¿nie, bez s³owa.
Zarumieni³a siê pod tym bacznym spojrzeniem, któremu zdawa³o siê nic
nie umykaæ: ani jej delikatna cera, ani miêkkie rysy twarzy, ani szramy
na rêkach, wiadectwo ¿ycia, które teraz wiod³a.
Pojê³a, ¿e siê uda³o. Widaæ by³o, ¿e nie mia³ ju¿ chêci traciæ czasu na
oddawanie z³odziejki w rêce policji. Zanim j¹ jednak wypuci³, us³ysza-
³a g³os kogo stoj¹cego za ich plecami.
Ferringer, niech¿e pan ka¿e Malcolmowi odes³aæ j¹ do aresztu.
Goni¹c za nêdzn¹ z³odziejk¹, zniszczy³ pan sobie ubranie!
Ni¿szy mê¿czyzna, którego Kestrel widzia³a jedynie od ty³u, uniós³
nogê, wymierzaj¹c jej kopniaka. Dostrzeg³a tylko jego elegancki but ze
srebrn¹ sprz¹czk¹, nim zdo³a³a zrêcznie uchyliæ siê przed kolejnym kop-
niêciem. Nadal jednak tkwi³a w ucisku St. Bridea.
Z³odziejka, owszem, ale te¿ i s³absza p³eæ! St. Bride podniós³ siê
z ziemi i spojrza³ na mê¿czyznê, który chcia³ kopn¹æ j¹ raz jeszcze.
Nie zamierzam zrobiæ jej krzywdy, Ferringer, ale przestêpców na-
le¿y karaæ. To miasto nie jest tak cywilizowane jak Savannah. Gdy siê
odezwa³, Kestrel mog³a wreszcie spojrzeæ mu w twarz i oczy rozszerzy-
³y jej siê ze zgrozy. Patrzy³a na niego jak zahipnotyzowana. Przywyk³a
do gniewu okradanych przez ni¹ ludzi, ale na widok tego cz³owieka ser-
ce jej zamar³o.
26
Mimo niewysokiego wzrostu by³ mê¿czyzn¹ przystojnym, mocno
zbudowanym. P³oworude w³osy nosi³ zwi¹zane z ty³u, twarz mia³ dobro-
duszn¹, choæ nie bez charakteru, usta cienkie, mo¿e nawet nieco okrutne.
Poczerwienia³y, arystokratyczny nos wydawa³ siê nieco za d³ugi, nozdrza
by³y gwa³townie rozdête. Oczy mia³ szare jak pó³nocne wybrze¿e Atlanty-
ku, lecz w têczówkach migota³y drobne, czerwone ogniki, niby diabelskie
piêtno. Kestrel, patrz¹c w te oczy pojê³a, i¿ zna je doskonale...
Mê¿czyzna otworzy³ usta i lodowate ciarki przebieg³y jej po ple-
cach. To by³ Straught. Modli³a siê, by jej nie rozpozna³. Nie, nie, to nie-
mo¿liwe. W koñcu ani trochê nie przypomina³a teraz wychowanej w zbyt-
ku szkockiej dziedziczki. Nie, Straught jej nie pozna!
Myli pewnie, ¿e Kayleigh w tajemniczy sposób zniknê³a. Nie wie,
¿e Czarny Bardolf Ogilvie uciekaj¹c, zabra³ j¹ ze sob¹. Ogilvie, jeden
z jego giermków, jak Straught zwa³ swoich ludzi. Bardolf, o czym Stra-
ught nie ma pojêcia, lêka³ siê, ¿e jako chory niedo³êga szybko przestanie
byæ dla herszta u¿yteczny, a zatem trzeba siê go bêdzie pozbyæ. Nie wie,
¿e Bardolfowi potrzebny by³ kto, kto krad³by dla niego rum i pomaga³
mu prze¿yæ w Nowym wiecie.
Nie, on na pewno nie wie, co siê sta³o z Kayleigh. Mo¿e nawet my-
li, ¿e umar³a.
Kestrel wiedzia³a jednak, ¿e nie chce wcale naraziæ siê na mieræ po
raz drugi. Mimo ¿e wy¿szy z mê¿czyzn wci¹¿ j¹ przytrzymywa³, powoli
zaczê³a odsuwaæ siê mo¿liwie daleko od Straughta.
Puæ mnie powiedzia³a miêkko, usi³uj¹c ukryæ swój strach.
Jak przyjdzie na to czas. St. Bride spojrza³ nieco serdeczniej na
dziwn¹, piêkn¹ istotê w jego ramionach.
Puæ mnie! krzyknê³a w panice, siêgaj¹c po sztylet, który zwisa³
tu¿ nad samym b³otem.
Jeli naprawdê jeste tylko biedn¹ dziewczyn¹, dam ci trochê pieniê-
dzy, ale przestañ mi siê wreszcie wyrywaæ! zawo³a³ z irytacj¹ St. Bride.
Nie mog³a tego zrobiæ. Szaro-czerwone oczy tego diab³a, Eratha Strau-
ghta, wci¹¿ siê w ni¹ wwierca³y i widzia³a ju¿ niemal, jak siê nachyla nad
ni¹ anio³ mierci. Na Boga, pozna³ j¹, pozna³ z ca³¹ pewnoci¹!
Puæ mnie, powiadam! wrzasnê³a desperacko. Zdo³a³a wreszcie
dosiêgn¹æ no¿a i ciê³a niewiadomego niczego St. Bridea po prawej
d³oni, rani¹c go pomiêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym.
Ty ma³a szelmo! krzykn¹³ z wciek³oci¹, gdy krew trysnê³a na
jej spódnicê. Ból zmusi³ go do rozlunienia chwytu, a Kestrel nie traci³a
czasu. Uciek³a w okamgnieniu, pozostawiaj¹c mê¿czynie tylko wspo-
mnienie zab³oconych ³ydek i ciemnob³êkitnych oczu.
27
2
To by³ z pewnoci¹ Straught upiera³a siê Kestrel. Wci¹¿ jeszcze dy-
sza³a ciê¿ko po ucieczce z portu.
W jaki sposób? Jak¿eby nas znalaz³? Bardolf poci¹gn¹³ potê¿ny
³yk z butelki. Z trudem powstrzyma³ dr¿enie r¹k na tyle, by zdj¹æ z niej
woskowan¹ zatyczkê. Och, te jego lepia! Kiedy cz³ek w nie spojrzy,
gotów uwierzyæ w samego diab³a! Skoro takie w³anie oczyska widzia-
³a, musia³ to byæ on.
Owszem, widzia³am potwierdzi³a cicho. Wiele ju¿ zapomnia-
³am, ale tych oczu zapomnieæ nie potrafiê.
Tylko, ¿e bez tej przeklêtej sakiewki nie mo¿emy siê st¹d ruszyæ!
zakl¹³ Bardolf. Niech piek³o poch³onie twojego Anglika z jego klejno-
tem! £adn¹ sobie znalaz³ kompaniê!
Mia³am ju¿ w rêku jego sakiewkê, ale to inna sprawa. Kestrel
spojrza³a na swoj¹ zakrwawion¹ spódnicê i rzek³a z roztargnieniem:
Pozwól, niech tylko spiorê tê krew.
Kestrel Bardolf wyci¹gn¹³ ku niej rêkê nied³ugo mo¿e byæ po
tobie! Ocali³em ci ¿ycie, ale nie dam rady zrobiæ tego jeszcze raz!
Kestrel pojê³a wreszcie, ¿e Bardolf boi siê tak samo, jak i ona. Ca³y a¿
siê trz¹s³. Stary pijak raz jeden w ¿yciu spe³ni³ dobry uczynek, ale móg³
za to ciê¿ko zap³aciæ, gdyby Straught kiedykolwiek go dopad³.
Tym razem ja to zrobiê, Bardie. Uratujê nas obydwoje. Zwêdzê
w koñcu jak¹ sakiewkê i uciekniemy st¹d. Obiecujê ci. Nerwowo
chlusnê³a wod¹ z wiaderka na brudny ³ach, którym sta³a siê teraz jej
spódnica. Kiedy krwawej plamy nie mo¿na ju¿ by³o odró¿niæ od innych,
wy¿ê³a wodê i wysz³a z lepianki.
Dzieñ by³ d³ugi i gor¹cy, a w dodatku Kestrel nie mog³a ju¿ pokazaæ
siê w porcie. Po jej zmaganiach z St. Brideem ka¿dy bez w¹tpienia
rozpozna³by krwio¿ercz¹ z³odziejkê, która zrani³a go w rêkê. Krêci³a
siê wiêc w pobli¿u niedbale skleconych koszar, maj¹c nadziejê, ¿e bê-
dzie mog³a wisn¹æ z³oty zegarek czy medal jakiemu stra¿nikowi, który
przypadkiem zbytnio oddali³ siê od kolegów.
Tego dnia nie mia³a jednak szczêcia. Pogardza³a koszarami, gdy¿
by³y jeszcze gorsze od portu. Mê¿czyni w trójgraniastych kapeluszach
i d³ugich granatowych kurtkach wykrzykiwali na jej widok spronoci
i tak wymachiwali bagnetami, ¿e poczu³a obrzydzenie.
28
W koszarach pe³no by³o nowych francuskich stra¿ników. M³odzieñ-
cy owi nie wiedzieli, kim jest piêkna dziewczyna w³ócz¹ca siê w tej
okolicy, bo jej dom sta³ z dala od wybrze¿a. W swojej naiwnoci chcieli
j¹ pochwyciæ, ona za mia³a szczer¹ chêæ, by poder¿n¹æ któremu gar-
d³o. Dopiero gdy zobaczyli, ¿e umie siê pos³ugiwaæ hebanowoczarnym
sztyletem, zostawili j¹ w spokoju. Zbli¿a³a siê noc. Kestrel, z pustk¹
w kieszeni, zrozumia³a, ¿e musi zrezygnowaæ. Noc¹ nie nale¿a³o wda-
waæ siê w utarczki ze stra¿nikami. Nad wznosz¹cymi siê na palach bu-
dynkami koszar zapada³ wczesny zmierzch. Choæ wieczór by³ parny,
wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz. Nagle zda³a sobie sprawê, ¿e jest zupe³nie sama.
Jeune fille! Jeune fille!
Kestrel odwróci³a siê gwa³townie. Chocia¿ mia³a pewnoæ, ¿e ku-
zyn Straught nie zna ani s³owa po francusku, ogarn¹³ j¹ nagle strach, i¿
to w³anie on mo¿e j¹ wo³aæ. Rozemia³a siê z ulg¹, gdy dostrzeg³a, ¿e to
tylko pijany stra¿nik kiwa na ni¹ z okna koszar. Jego kompani dodawali
mu otuchy, lecz Kestrel szybko znik³a im z oczu.
Oby dach run¹³ im na te g³upie ³by! wypowiedzia³a w myli s³owa
przekleñstwa, gdy dostrzeg³a wyj¹tkowo zmursza³y, z¿arty przez robac-
two pal. Chocia¿ z³e ¿yczenia i nienawistne myli przynios³y jej nieco
ulgi, nie mog³y ochroniæ jej w ciemnociach. Czy mia³a przy sobie swój
wspania³y nó¿, czy te¿ nie, musia³a wróciæ do Bardolfa. W Nowym Or-
leanie, w którym wszystko trzeba by³o za bajoñskie sumy sprowadzaæ
z Francji, nie patyczkowano siê ze z³odziejami. Mia³a nadziejê, ¿e na-
stêpnego dnia pójdzie jej lepiej.Ominê³a z daleka port i przesz³a wzd³u¿
nadbrze¿a, a potem przystanê³a, patrz¹c na szeregi lepianek tu¿ nad sam¹
Missisipi. Ich ciany wzniesiono z pali g³êboko wbitych w piaszczysty
grunt, a dachy, sklecone z wysuszonych lici palmy kar³owatej, ma³o siê
ró¿ni³y od zwyk³ych strzech. Unosi³y siê nad nimi smu¿ki dymu, gdy¿
mieszkañcy tych domostw przyrz¹dzali sobie strawê na nêdznych pale-
niskach, podobnie jak Indianie Czaktau.
Jakie¿ ¿a³osne ¿ycie wiod¹ ci ludzie, myla³a, spogl¹daj¹c na migo-
cz¹ce miêdzy cianami z pali md³e wiate³ka. Domy tak nietrwa³e, jak
pale wbite w podmok³y grunt. Gdy rzeka wylewa³a, zmusza³o to miesz-
kañców do przenoszenia siê coraz wy¿ej. Tam budowali swoje siedziby
od nowa. By³ to nieprzerwany cykl burzenia i odbudowy. Có¿ za kon-
trast z ma³ymi, kamiennymi domkami rozsianymi po górskich dolinach
Szkocji! Tamte robi³y wra¿enie jakby istnia³y od pocz¹tku wiata. Wy-
gl¹da³y na niezniszczalne, tak zreszt¹ jak i ca³e Highlands.
Kestrel umiechnê³a siê lekko, przypominaj¹c sobie jedno z takich
domostw. Robertsonowie, którzy mieszkali nieopodal zamku Mhor,
4 Meagan McKinney Niegodziwa czarodziejka
5 Dla tej, która mog³aby ni¹ byæ. Dla Jo.
6 Chocia¿ niegdy istnia³a plantacja o nazwie Belle Chasse, moja plantacja Belle Chasse jest wytworem czystej fantazji...
7 Prolog Znów by³a sob¹, Kayleigh. We nie powróci³a do zamku Mhor. By³ rok 1745, pod Culloden nie rozegra³a siê jeszcze ¿adna bitwa, a wiej¹ce w jej rodzinnych stronach wiatry szumia³y ³agodnie. Pokoje, które dzieli³a z siostr¹ bliniaczk¹, znajdowa³y siê we wschod- nim skrzydle zamku, a ona sama sta³a w³anie w gotowalni i przygl¹da³a siê, jak Morna przymierza jedn¹ sukniê po drugiej. Nie, nie! parsknê³a miechem. Ten zielony brokat zanadto rzu- ca siê w oczy. Co sobie pomyli pani MacKinnon? Gotowa zabroniæ nam wyjcia! Rozemia³a siê znowu, rozczesuj¹c pasma lni¹cych, czarnych w³osów, sp³ywaj¹cych jej na ramiona. Och, Kayleigh, mam ju¿ po uszy tego pilnowania mnie, wiêc nie dbam, co sobie pomyli pani MacKinnon! Morna z figlarnym umiesz- kiem spojrza³a na odbicie siostry w lustrze. Zaskoczona Kayleigh pa- trzy³a, jak Morna zuchwale obci¹ga ju¿ i tak mocno wydekoltowan¹, zielon¹ sukniê. No có¿, to z pewnoci¹ zrobi niema³e wra¿enie na Duncanie rzek³a z przek¹sem. Ale co sobie pomyli o m³odej pannie, która wy- biera siê na piknik w stroju balowym? Morno, on mo¿e dojæ do wnio- sku, ¿e straci³a rozum! O, wcale nie. Mog³abym pójæ o zak³ad, ¿e bardzo mu siê spodo- bam. Pragnê ci s³u¿yæ tak godnym sposobem, O jakim zgo³a nie s³yszano wszêdzie. Licie wawrzynu dam ci za ozdobê, A mi³oæ moja coraz wiêksza bêdzie. James Graham of Montrose
8 A wszyscy pomyl¹, ¿e to moja wina! Kayleigh potrz¹snê³a g³o- w¹, staj¹c za siostr¹. Za³ó¿ sukniê z niebieskiego at³asu, jest o wiele stosowniejsza na piknik. Musisz wiedzieæ, ¿e pani MacKinnon zgodzi³a siê, ¿ebym tym razem ci towarzyszy³a. Jeli us³yszy, ¿e ubra³a siê w tê zielon¹, nigdy ju¿ nie pozwoli ci wyjæ bez ca³ej armii przyzwoitek! Czy uwa¿asz mo¿e, ¿e jeste moj¹ matk¹, a nie siostr¹? Morna spojrza³a na ni¹ z jawn¹ niechêci¹, lecz w jej oczach wci¹¿ jeszcze tli³o siê t³umione rozbawienie. Czasami... no nie, sama ju¿ nie wiem. Kayleigh lekko uszczyp- nê³a Mornê, po czym pomog³a jej zasznurowaæ gorset. Zielona suknia wyl¹dowa³a z powrotem w szafie. B³êkitna, w odcieniu lenych dzwonków, by³a o wiele stosowniej- sza. Morna wygl¹da³a w niej jak anio³ek. Kayleigh wiedzia³a, ¿e ona sama nigdy nie bêdzie tak wygl¹daæ. Chocia¿ siostra mia³a tak jak ona ciemnob³êkitne oczy, podobne brwi, równie zadarty nos i pe³nei wargi w kolorze p³atków ró¿y, by³a jasn¹ blondynk¹. W³osy Kayleigh by³y na- tomiast kruczoczarne. Kiedy jako dzieci co spsoci³y, anielska uroda Mor- ny sprawia³a, ¿e to zawsze jej okazywano wyrozumia³oæ. Pomo¿esz mi upi¹æ w³osy, siostrzyczko? Morna usiad³a przy toaletce, spogl¹daj¹c w stare, zabytkowe lustro. Kayleigh ujê³a srebrn¹ szczotkê i zaczê³a rozczesywaæ jasne w³osy siostry. Kayleigh odezwa³a siê po chwili Morna czemu nie za³o¿y³a czego ³adniejszego? W tej we³nianej szarej sukience trudno ci chyba bêdzie znaleæ jakiegokolwiek konkurenta. Zamierza³am po po³udniu rysowaæ. W có¿ mia³abym siê wiêc ubraæ? W moj¹ najlepsz¹ jedwabn¹ sukniê? Nie, ale mog³aby bardziej zadbaæ o strój. Duncan ma dzisiaj przy- prowadziæ na piknik którego ze swoich braci, a ty wygl¹dasz jak obdar- tus! Doprawdy, a¿ tak fatalnie siê prezentujê? Ale¿ nie, jeste najliczniejsz¹ z sióstr! Morna zamia³a siê i wziê- ³a od Kayleigh szczotkê. Pozwól, ¿e ciê ³adnie uczeszê. Upnê ci w³osy tak jak moje. Bêdziesz wygl¹da³a o wiele wytworniej. Jeli masz ochotê, proszê bardzo. Tylko siê nie gorsz, je¿eli Dun- can powie, gdy wrócê z gotowymi rysunkami, ¿e wygl¹dam jak straszy- d³o, bo wypad³y mi wszystkie szpilki! Kayleigh usiad³a przy toaletce, a Morna zaczê³a rozczesywaæ czarne sploty siostry. Nie masz wiêcej szpilek? Morna wytrz¹snê³a zawartoæ inkru- stowanego drogimi kamieniami puzderka na blat toaletki. Wypad³y z nie- go dwie szpilki.
9 Nie. Zwi¹¿ mi w³osy wst¹¿k¹. Daj mi swoje puzderko, Kayleigh. Przecie¿ musisz mieæ wiêcej szpilek. Nie mam. Kayleigh nagle zamilk³a. Patrzy³a bezradnie, jak Mor- na podchodzi do jej toaletki i otwiera drugie inkrustowane puzderko. Na Boga, Kayleigh! Pe³no w nim wêgla! Tak, rysujê wêglem. Kayleigh wsta³a, szybko przewi¹zuj¹c swo- je lni¹ce, czarne w³osy b³êkitn¹ at³asow¹ wst¹¿k¹. No wiesz, jeste niemo¿liwa. Mama podarowa³a nam te puzderka na szczêcie. A ty trzymasz w swoim wêgiel! Ale¿ bardzo je ceniê i nie rozstajê siê z nim. Sadzê, ¿e dosta³ymy je od mamy nie po to, by czyniæ z nich tak pospolity u¿ytek. Morna postawi³a obydwa puzderka obok siebie na toaletce. Spojrza³a na nie i wziê³a siê pod boki. No, popatrz tylko, wêgiel zabrudzi³ twój portrecik. Wziê³a ze sto³u chustkê i wytar³a wiecz- ko. Obydwa emaliowane pude³ka w kolorze kobaltowego b³êkitu, z ma- ³ymi diamencikami i szafirami wzd³u¿ ozdobionych filigranem cianek, by³y identyczne. Na wieczku, powy¿ej imienia ka¿dej z sióstr, wypisano dwa s³owa. Zdaniem starej czarownicy, która sprzeda³a te cacka ich prze- s¹dnej szkockiej matce, doskonale pasowa³y one do dziewcz¹t. Na puzderku Morny wypisano s³owo Ukochana. Nikt nie dziwi³ siê temu napisowi, gdy¿ s³owo to oznacza³o po angielsku to samo, co jej imiê po szkocku. Jednak¿e na puzderku Kayleigh widnia³o s³owo Urze- czona. Ku wielkiej konsternacji jej ojca, Anglika, niema³o szkockich s³u¿¹cych czmycha³o w pop³ochu z zamku Mhor, gdy tylko ujrza³o ów napis. Wybacz mi mój wiêtokradczy postêpek, przynajmniej dzi. Kayleigh schowa³a wype³nione wêglem puzderko w fa³dach swojej sza- rej sukni. Jestemy bardzo spónione, a Duncan pewnie ju¿ dawno wyruszy³ z Nairn na piknik bez uci¹¿liwego balastu w postaci nas dwóch! Masz racjê, Kayleigh, ale ju¿ nie mam do ciebie si³y! Morna usiad³a, koñcz¹c upinaæ fryzurê. Za³o¿ê siê, ¿e zostaniesz star¹ pann¹, albo, co jeszcze gorsze, nie bêdziesz mia³a innego wyjcia, jak polubiæ kuzyna Straughta! Nie musisz siê tym wiêcej trapiæ. Zapomnia³am ci powiedzieæ przy niadaniu, ¿e ju¿ mi siê wiêcej nie bêdzie narzuca³. Kayleigh wpiê³a szpilkê w z³ocisty wêze³ na czubku g³owy Morny. Niemo¿liwe! Myla³am, ¿e nigdy nie da za wygran¹. Zawsze wy- dawa³ mi siê taki... desperacko uparty. Morna wzdrygnê³a siê i poda³a
10 siostrze ostatni¹ szpilkê. ¯a³ujê, ¿e ojciec podarowa³ mu ten zameczek myliwski. Odk¹d zmarli rodzice, wydaje mi siê, ¿e on wci¹¿ siê tu snu- je, wypatruj¹c ciebie. By³by nawet niez³ym konkurentem, jest ca³kiem przystojny, ale ma takie dziwne oczy! No i jest stary, ma przecie¿ co najmniej trzydzieci piêæ lat. W przeciwieñstwie do Duncana, który liczy sobie zaledwie dwa- dziecia osiem wiosen odciê³a siê Kayleigh. Morna wspar³a brodê na d³oniach i zamylona patrzy³a w lustro. Owszem, Duncan jest taki... taki... Z³y. Co? Za³o¿ê siê, ¿e jest na nas z³y. Kayleigh potrz¹snê³a g³ow¹. Czy wiesz, która godzina? Och, oczywicie! Morna zerwa³a siê od toaletki, wrzucaj¹c po- spiesznie do swego puzderka ró¿ne kobiece drobiazgi: ma³e no¿yczki, nici, ostatni¹ szpilkê do w³osów. Twój obr¹bek! krzyknê³a z desperacj¹. Co, odpru³ siê?! Kayleigh spojrza³a w dó³. No, oczywicie! Z jednej strony jej spódnica opada³a nierówno na kamienne p³yty posadzki. Przebiorê siê najszybciej, jak mogê! Obiecuje ci! Nie chcê, ¿eby... Nie, Kayleigh. Ja pojadê przodem i spotkamy siê z Duncanem na Forsyth Knoll, bo w³anie tam urz¹dzamy piknik. Pojedziesz sama? Co powie pani MacKinnon? Skrzyczy nas okrop- nie za takie zuchwalstwo. Pani MacKinnon nigdy siê o tym nie dowie. Pojecha³a w odwie- dziny do chorej siostry i jeli tylko ty jej nie powiesz... Oczy Morny siê zwêzi³y. Nie powiem, ale... Zobaczymy siê na Forsyth Knoll. Morna wypad³a z pokoju. Kayleigh pobieg³a za ni¹, wo³aj¹c: Oj, Morno, chyba mog³aby na mnie poczekaæ! Na pró¿no. Po jej siostrze nie by³o ju¿ ani ladu. Przebranie siê nie zajê³o Kayleigh zbyt wiele czasu. Najszybciej, jak mog³a, pod¹¿y³a ku Forsyth Knoll, ledz¹c wzrokiem powóz Morny to- cz¹cy siê po Moray Firth Road. Z pocz¹tku zamierza³a zbiec ze wzgórza i dogoniæ j¹, lecz dzieñ by³ zbyt ciep³y, zosta³a wiêc tam, gdzie sta³a. Wokó³ niej kwit³y liliowe wrzosy. Stok pokrywa³y wonne krzewy janowca. Pachnia³o ja³owcem, owcz¹ we³n¹ i morzem. ¯ycie by³o cu- downe. Kayleigh zebra³a spódnicê i usiad³a wród miêkkich paproci. Posta- nowi³a narysowaæ powóz Morny, sun¹cy powoli strom¹ drog¹. Zanim
11 jednak zd¹¿y³a wyj¹æ wêgiel z puzderka, spostrzeg³a, ¿e sta³o siê co z³ego. Sta³a nieruchomo na zboczu panicznie przera¿ona, patrz¹c, jak po- wóz wywraca siê tu¿ przy jeziorze. Po krótkiej chwili na drodze pojawi- ³o siê kilkunastu jedców. Nie mog³a poj¹æ, sk¹d siê tam wziêli i dla- czego puszczaj¹ mimo uszu krzyki jej siostry, a potem zsiadaj¹ z koni, obserwuj¹c przewrócony pojazd. Myl¹c ze zgroz¹, ¿e Morna mo¿e byæ ranna, a nikt nawet nie za- mierza jej pomóc, Kayleigh puci³a siê pêdem w dó³. Musi biec siostrze na ratunek! W po³owie drogi dojrza³a, jak jeden z mê¿czyzn nierozpo- znawalny z tej odleg³oci otwiera drzwiczki powozu. Poczu³a ulgê, s¹dz¹c, ¿e kto wreszcie dopomo¿e Mornie. Nim jednak zd¹¿y³a do niej dotrzeæ, us³ysza³a jej przeraliwy krzyk. Kayleigh stanê³a jak wryta, zdumiona i pe³na niedowierzania. Mê¿- czyzna wynurzy³ siê z powozu i tym razem pozna³a, ¿e to wzgardzony przez ni¹ konkurent, przystojny kuzyn Straught. Za nim dostrzeg³a osu- niête bezw³adnie cia³o siostry. Z niewyobra¿aln¹ zgroz¹ ujrza³a, jak na b³êkitnej sukni Morny wykwita plama czerwona niby jagody ostro- krzewu. Nie mog³a powstrzymaæ krzyku. Dopiero po chwili zda³a sobie sprawê, ¿e by³ to ostatni krzyk w jej ¿yciu. Gdy bowiem pos³yszeli go kompani Straughta, poczêli krzyczeæ i wskazywali jej postaæ na zboczu. Cofnê³a siê instynktownie, jednak wiedzia³a, i¿ zosta³a dostrze¿ona. Nigdy nie przypuszcza³a, ¿e odmawiaj¹c rêki temu cz³owiekowi sprowokuje tak ob³¹kañczy akt przemocy. Widzia³a jednak wszystko na w³asne oczy. W jednej chwili ca³y wiat Kayleigh leg³ w gruzach, a jej ¿ycie zdawa³ siê czekaæ brutalny, nieunikniony kres. Jazda, zróbcie z ni¹ to samo, co z tamt¹ ! rozkaza³ Straught swoim towarzyszom. A potem przyniecie mi j¹ i po³ó¿cie ko³o siostry! Kayleigh spojrza³a w dó³. Ludzie Straughta zaczêli siê ju¿ ku niej wspinaæ. Rzuci³a siê do ucieczki, choæ ³zy przes³ania³y oczy i ciê¿ka suk- nia utrudnia³a jej bieg. Próbowa³a schroniæ siê w lesie nad jeziorem, lecz wszêdzie dooko³a s³ysza³a g³osy przeladowców. St³umi³a ³kanie i zaczê³a zbiegaæ w dó³, ku wodzie, ¿ywi¹c wbrew wszystkiemu nadziejê, ¿e znaj- dzie siê tam jaka ¿yczliwa dusza, która przyjdzie jej z pomoc¹. Nadaremnie jednak. Gdy tylko wynurzy³a siê z lasu, wyrós³ przed ni¹ jaki przera¿aj¹cy cz³owiek, schwyci³ j¹ za rêce i zamkn¹³ w potê¿nym ucisku. Obydwoje stoczyli siê ze wzgórza. Gdy tylko zatrzymali siê na brzegu jeziora, mê¿czyzna zamachn¹³ siê no¿em, jakby mia³ zatopiæ ostrze w jej sercu.
13 Czêæ pierwsza Nowy Orlean
14 Jak s³odki rozkaz! Pos³uszeñstwo skore. Na rozkaz, pani, i dajê, i biorê. William Szekspir, Kupiec wenecki, akt III, scena 02 (przek³ad Leon Ulrich)
15 1 Maj 1746 Zbudzi³a siê bez tchu. Znów drêczy³y j¹ koszmary. Unios³a rêce ku twarzy. Kiedy je opuci³a, by³y wilgotne. £zy zdo³a- ³y jednak zmyæ z jej policzków przynajmniej trochê brudu. Serce wci¹¿ jeszcze bi³o jej gwa³townie, ramiona mia³a zesztywnia³e. Czu³a, ¿e nie- mal d³awi siê w ciê¿kim zaduchu, który otacza³ j¹ zewsz¹d. D³ugo le¿a³a w ciemnoci, rozmylaj¹c o Mornie. Jej duch zdawa³ siê nad ni¹ kr¹¿yæ. Tak bardzo pragnê³a, by siostra ukaza³a siê jej, by towarzyszy³a podczas d³ugich nocy w Luizjanie, ¿eby wspiera³a j¹ w trud- nym, samotnym ¿yciu, jakie teraz wiod³a. Morna jednak nie ¿y³a i jedyn¹ pociechê przynios³o Kayleigh wes- tchnienie rozczarowania. Potem za zrobi³a to, co wielekroæ czyni³a ju¿ wczeniej: ulecia³a myl¹ ku szczêliwemu ¿yciu w Szkocji, za któ- rym wci¹¿ têskni³a. Dzisiejszej nocy nie dane jej by³o zaznaæ nawet tak ¿a³osnej pociechy. Mimo ¿e bardzo siê stara³a, nie mog³a ju¿ przy- wo³aæ w pamiêci pieszczoty francuskiego at³asu na skórze ani przyjaz- nego ciep³a brzozowych polan, p³on¹cych w ch³odn¹ noc na kominku. Dzi nie mog³a ju¿ nawet wyobraziæ sobie zamku Mhor pokrytego de- likatn¹ koronk¹ p³atków pierwszego niegu. Nie pamiêta³a ju¿ ta- kich szczegó³ów. Rok spêdzony z dala od domu powoli zaciera³ wspo- mnienia. Zacisnê³a mocno powieki i zmusi³a siê do odtworzenia w myli wszelkich detali, jakie tylko mog³a sobie przypomnieæ, nie chc¹c utra- ciæ ani jednego z nich.
16 Znowu o czym roisz, Kastrel? S³owa te pad³y z jeszcze mrocz- niejszej czêci domostwa. W dodatku nazwano j¹ nie Kayleigh, imie- niem m³odej Szkotki z jej marzeñ, lecz Kastrel pustu³ka. Jak ma³y, drapie¿ny ptak ze Starego wiata, zawsze lec¹cy pod wiatr. Wcale nie zaprzeczy³a s³abo, usi³uj¹c przywo³aæ w pamiêci her- by wygrawerowane na srebrnej zastawie sto³owej w Mhor. Ej¿e, dziewczyno, mnie nie oszukasz zapewni³ j¹ ³agodny g³os rozlegaj¹cy siê w porannym pó³mroku. Potem pos³ysza³a odg³os cz³apa- nia i czyj kocisty palec szturchn¹³ j¹ w ¿ebra. Mo¿esz zaprzeczaæ, ile tylko chcesz, ale tamtego przeklêtego dnia w Mhor nie sposób zapo- mnieæ! Nie pamiêtam Mhor. Mhor by³ i przepad³. W tych s³owach kry³o siê wiêcej prawdy, ni¿ sk³onna by³a przyznaæ. Z niechêci¹ usiad³a na pos³aniu. Jak¿e to, dziewczyno? Gdzie, u licha, podzia³ siê ten duch, co nie pozwoli³ mi podnieæ na ciebie rêki tego dnia na wzgórzu? I tak siê na mnie zawzi¹³, ¿e w ¿aden sposób nie potrafi³em tego zrobiæ, no a potem obydwoje musielimy czmychn¹æ a¿ tutaj! Mo¿e ju¿ gdzie odlecia³, Bardolfie. Pewnie ten upa³ Luizjany go przepêdzi³. Poklepa³a twardy siennik, na którym spa³a. Nie mogê z³apaæ tchu! Och, czy tu nigdy nie wieje ch³odny wiatr! Nie rozka¿ê wiatrowi, ¿eby d¹³, ale dostaniesz dzi ode mnie co, czego pewnie bardzo pragniesz. Czarny Bardolf zapali³ nêdzny kaganek i Kestrel mog³a dostrzec, jak wlepia w ni¹ uparcie swoje ciemne, zapadniête oczy. Wsta³a z pos³a- nia, otrzepuj¹c nêdzn¹, zniszczon¹ do cna halkê. Ma³a, rozespana czar- na kotka uczepi³a siê jej spódnicy, lecz szybko zaczê³a rozgrzebywaæ pazurami klepisko w poszukiwaniu robaków na niadanie. Có¿ to za niespodzianka, Bardie? Do licha, czy¿by zerwa³ siê tak wczenie, ¿eby mi j¹ zrobiæ? A mo¿e nie by³o ciê tu przez ca³¹ noc? Unios³a brew i spojrza³a na swego towarzysza. Bardolf z pewnoci¹ mia³ wiêcej wspólnego z noc¹ ni¿ z dniem. Jego sêkate cz³onki i d³ugie, po- siwia³e w³osy stanowczo lepiej pasowa³y do mroku ni¿ do dziennego wiat³a. Nie wygl¹da³ piêknie, wcale nie jak kto, kogo mo¿na by poko- chaæ, a jednak kocha³a go z ca³ego serca. Uratowa³ jej ¿ycie, a w ci¹gu ostatniego roku stara³ siê, jak móg³, by uczyniæ je l¿ejszym. Popatrz no na to! Znalaz³em j¹ na parapecie, gdzie siê suszy³a zesz³ego wieczoru. Przyniós³bym ci j¹ wczeniej, ale stara jêdza, co j¹ przed tob¹ mia³a, zawziê³a siê na mnie niczym pies. Bardolf siêgn¹³ do niewielkiego woreczka i wyci¹gn¹³ stamt¹d zmiêt¹ spódnicê w odcieniu
17 lawendowego b³êkitu. Kestrel podesz³a bli¿ej i z przyjemnoci¹ pog³a- dzi³a jedwab. Och, Bardie, ale¿ z ciebie szelma szepnê³a. Ano, nie przeczê, ale chcia³em daæ j¹ tobie. Na co by mi siê przy- da³ taki ³aszek? Przymierz go zaraz, dziewczyno! G³owê bym da³, ¿e dawno zapomnia³a, jak siê nosi piêkne stroje. Czy ta baba nie obdar³a ciê ze skóry? Podobno ma spódnice we wszystkich kolorach, jakie tylko s¹ na wiecie. No, wdziewaj to! Wziê³a spódnicê i odwracaj¹c siê do niego ty³em, wci¹gnê³a j¹ na swoj¹ zniszczon¹ bieliznê. W talii pasowa³a doskonale, choæ na dole by³a przynajmniej o dziesiêæ centymetrów za krótka. Doprawdy, psujesz mnie. I Kestrel z wdziêcznoci¹ cmoknê³a Bardolfa w kociste czo³o. Ano psujê, nie mogê inaczej przytakn¹³ z rozbawieniem. A te- raz oporz¹d siê, jak nale¿y. Ju¿ prawie dnieje. Co znowu uknu³e? Zamiast odpowiedzi, Bardolf pchn¹³ j¹ ku misce z wod¹. Jej poranna toaleta polega³a jedynie na przetarciu twarzy r¹bkiem zwil¿onej szmatki i przeczesaniu w³osów palcami. Nie mia³a tu przecie¿ pachn¹cej bzem wanny, ani s³u¿ebnej do pomocy przy uk³adaniu fryzu- ry, lecz mimo ¿e Bardolf kpi³ sobie z niej czasami, czyni³a wszystko, co mog³a, by wygl¹daæ schludnie. Nie chcia³a by mylano o niej, ¿e jest nieokrzesan¹ prostaczk¹. Unios³a g³owê i pochwyci³a spojrzenie Bardolfa, ale na widok jego szpetnej twarzy wcale nie wstrz¹sn¹³ ni¹ taki dreszcz, jaki wzbudzi³y w niej obrazy, które widzia³a we nie. By³a szczêliwa, ¿e przebudzi³a siê z tego koszmaru. Zasznurowa³a stanik mo¿liwie najcianiej, lecz mimo ¿e stara³a siê za wszelk¹ cenê odegnaæ wspomnienia nocy, nie mog³a wymazaæ ich z pamiêci. ci¹gnê³a sznurówkê stanika jeszcze mocniej. Na Boga! wykrzyknê³a. Urwa³am j¹! Spojrza³a na pêkniê- t¹ tasiemkê, po czym spiesznie postara³a siê zasznurowaæ gorset naj- lepiej, jak umia³a. Zbiednia³a tak bardzo, ¿e ju¿ dawno temu sprze- da³a podtrzymuj¹ce go fiszbiny z koci s³oniowej, ¿eby mieli za co prze¿yæ. Teraz, kiedy masz now¹ spódnicê, zachce ci siê pewnie nowej sznurówki, a mo¿e nawet i ca³ego stanika zakpi³ Bardolf. A sk¹d, jak mylisz, wemiemy na to pieni¹dze? Kestrel poki- wa³a g³ow¹. 2 Niegodziwa czarodziejka
18 Dzisiaj wp³ywa do portu Bonawentura. S³ysza³em, ¿e pe³no na nim bogatych pasa¿erów, nawet córka starego Thionvillea wraca tym statkiem z Pary¿a. A ty chcesz, ¿ebym tam posz³a i okrad³a parê kieszeni? Oj, dziewczyno, móg³bym to zrobiæ sam, ale wiesz przecie, jak mnie bol¹ koci! A trudno mi gmeraæ ludziom po kieszeniach, kiedy moje ³apska siê trzês¹. Ej, wszystko od tego rumu. Zapijesz siê nim na mieræ, Bardie. Ano, có¿, pasujê siê ja z pragnieniem, i to mocno, ale jak mnie ono za gardziel ucapi, nie dajê rady. Jakby tak obrobi³a jednego czy dwóch podró¿nych, starczy³oby nam na d³ugo. Kupi³aby sobie wtedy parê no- wych ³aszków, a ja rumu, tylko tyle, ¿eby mi siê ³apy tak bardzo nie trzês³y, pojmujesz? No, co ty na to? Ob³owilibymy siê niezgorzej dziê- ki temu Bonawenturze. Czy nie dlatego da³e mi tê spódnicê, Bardie? Nie! Nie! To¿ mog³em j¹ sprzedaæ... ale nie sprzeda³em! Wiem, kiedy chce siê mnie przekupiæ. Kestrel skrzy¿owa³a rêce na piersi i syknê³a: Jeste bez czci i sumienia, Bardolfie Ogilvie! Ca³ej Bo¿ej ³aski nie starczy, ¿eby ciê zbawiæ. Patrzy³a, jak Bardolf skrêca siê z za¿enowania pod jej oskar¿ycielskim spojrzeniem, lecz kiedy jed- n¹ z dr¿¹cych d³oni niezdarnie przejecha³ po w³osach, ogarnê³a j¹ litoæ. Tak, pijañstwo go zabije, ale jest zarazem jedyn¹ rzecz¹ utrzymuj¹c¹ starego nieszczênika przy ¿yciu. Niczego lepszego bowiem nie zna. Pójdê tam, Bardie. Jeli ci podró¿ni s¹ tacy bogaci, jak mówisz, to pewnie strata jednego czy dwu mieszków nie zrobi im wiêkszej ró¿nicy. Ach, prawdziwy z ciebie anio³, moja mi³a. Bardolf z³o¿y³ razem obydwie d³onie, usi³uj¹c powstrzymaæ ich dr¿enie. Tylko nie sied tam za d³ugo, dobrze? spyta³ niczym wylêknione dziecko. Nie, nie zabawiê w porcie zbyt d³ugo. Unios³a spódnicê i zza jednej z podwi¹zek wyci¹gnê³a nó¿. Spojrza³a na czarny szkocki sztylet, po³yskuj¹cy w jej d³oni. By³ najlepsz¹ rzecz¹, jak¹ mia³a. Podarowano go jej rok temu, na statku p³yn¹cym z Glasgow. Jego poprzedni w³aciciel, umieraj¹cy m³odzieniec, wyjani³ jej, nie przebieraj¹c w s³owach, ¿e mo¿e go potrzebowaæ w Nowym wiecie. I Kestrel, pomna tej przestrogi, na- uczy³a siê nim pos³ugiwaæ. Zabiera³a go wszêdzie ze sob¹, wetkniêty za podwi¹zkê, sk¹din¹d bezu¿yteczn¹, bo nie mia³a ju¿ poñczoch. Dobrze ciê przyuczy³em! Bardolf zamia³ siê, ukazuj¹c zepsute zêby. Bystra z ciebie sztuka. Spodziewam siê, ¿e nie trafisz na kogo bystrzejszego od siebie! Kestrel umiechnê³a siê szyderczo.
19 Prêdzej piek³o zamarznie, nim siê to stanie. Z powrotem zatknê- ³a nó¿ za podwi¹zkê. Pójdê, przyjrzê siê temu statkowi. S³usznie. Oby tylko wróci³a z groszem, bo je¿eli Straught nas tutaj wypatrzy, to koniec! Zatar³ rêce, jakby chcia³ w ten sposób zapo- biec z³u. Zabije nas i ju¿! Na sam¹ wzmiankê o Straughcie Kestrel zdrêtwia³a. Niewiele rze- czy mog³o odebraæ jej odwagê, lecz nazwisko kuzyna by³o jedn¹ z nich. Zamordowa³ przecie¿ jej siostrê i by³by zamordowa³ i j¹, gdyby Bardolf nie post¹pi³ jak ów myliwy z bani, niezdolny do wykonania rozkazu okrutnego pana. On chyba nigdy nie myla³, ¿e mogê do¿yæ dziewiêtnastu lat szepnê³a do siebie. Straci³a nagle ca³¹ zuchwa³oæ i rozejrza³a siê po ciasnej ruderze. Zapomnia³a ju¿ dawno o swoim pochodzeniu i dobrych manierach, wci¹¿ jednak czu³a ból na wspomnienie tego, ¿e niegdy by³a dam¹. Jeszcze mu zdo³asz odp³aciæ piêknym za nadobne, dziewczyno. Bardolf zdawa³ siê czytaæ w jej mylach. My mu kiedy zdo³amy odp³aciæ. O, nie. Ze mnie ju¿ tylko stary pijaczyna. Nigdy wiêcej nie ujrzê Edynburga. Nie mam doæ si³, ¿eby siê mciæ. Rozemia³ siê, lecz za- raz sposêpnia³, a wy¿³obione przez zgryzotê, g³êbokie bruzdy na jego twarzy jeszcze bardziej siê pog³êbi³y. Wrócê jak najprêdzej, Bardie. A kiedy znowu bêdziemy w Mhor, Erath Straught zawinie na szubienicy, tak jak na to zas³u¿y³. Prawda, dziewczyno, tylko ¿e wszyscy w miecie myl¹ pewnie, ¿e nie ¿yjesz. A zrozumiej¹, co siê naprawdê z tob¹ sta³o, dopiero kiedy tam wrócisz. Wtedy nareszcie siê po³api¹, ¿e twoja siostra nie zginê³a w wypadku, tylko j¹ zamordowano. Pomyl sobie, co potem siê stanie! Pomyl sobie! Zak³ócasz, niby upiór, wszystkie myli Straugta i poszed³- bym o zak³ad, ¿e spaæ po nocach nie mo¿e, dumaj¹c, co te¿ siê z tob¹ dzieje! Bo przecie nie ma ¿adnej pewnoci, ¿e zginê³a jak twoja... Doæ! Nie wymawiaj jej imienia! jêknê³a Kestrel, przygryzaj¹c dol- n¹ wargê. Wizja dwóch barw, ¿ywej czerwieni i delikatnego b³êkitu, sprawi- ³a, ¿e poczu³a ucisk w skroniach. Wspomnienia o Mornie by³y tak bolesne. ¯al po siostrze nie pomo¿e jej jednak prze¿yæ. Nie nakarmi jej te¿ ani nie ochroni przed z³oczyñcami. Mog³a tego dokonaæ tylko kradzie¿ nie ³zy, pobo¿ne ¿yczenia i marzenia. Musia³a wykrzesaæ z siebie ca³¹ m³odzieñcz¹ energiê i ani na chwilê nie zapominaæ o swoich planach. Planach powrotu do Szkocji. Wpraw- dzie trudno by³o ukryæ pieni¹dze przed lepkimi palcami Bardolfa, lecz
20 zdo³a³a ju¿ co nieco uciu³aæ. Gdyby dzisiaj trafi³a siê jej jaka dobrze nabita sakiewka, mog³aby siê st¹d wyrwaæ ju¿ nastêpnego dnia i szybko wróciæ do Mhor. Rozpogodzi³a siê na myl o podobnej mo¿liwoci. Warto by³o wiele dla niej zaryzykowaæ. Bonawentura na mnie czeka! I Kestrel umiechnê³a siê prze- biegle, opuszczaj¹c swoj¹ nêdzn¹ siedzibê tu¿ przy porcie. Po³atana spód- nica zafalowa³a przy tym wokó³ jej kostek zupe³nie tak, jakby by³a z naj- cieñszego chiñskiego at³asu. Droga do portu nigdy nie by³a przyjemna. Kestrel mieszka³a na nêdz- nym przedmieciu pe³nym pijaków, gorszych jeszcze od Bardolfa. Stali teraz w drzwiach swoich ¿a³osnych lepianek, a kiedy przechodzi³a obok, jeden z nich uk³oni³ siê jej z wielk¹ atencj¹. Gdy za nie odpowiedzia³a na tak uprzejme powitanie, inni zaczêli z³oliwie rechotaæ. Proszê, proszê, mademoiselle zanadto zadziera swoja g³owa! be³kota³ za ni¹ który ³aman¹ angielszczyzn¹. Inni, t³ocz¹c siê na pro- gach, ryknêli miechem, lecz Kestrel minê³a ich bez s³owa. Nagle zast¹pi³a jej drogê uliczna dziewka, jazgocz¹c co po niemiec- ku. Jasne by³o, ¿e obdarta kobieta domaga siê pieniêdzy, ale Kestrel nie mog³a jej nic daæ. Zniecierpliwiona jej powci¹gliw¹ postaw¹ ulicznica, szarpnê³a j¹ za spódnicê, jak to czyni¹ ¿ebraczki. W koñcu przyparta do ciany Kestrel wyci¹gnê³a sztylet i zaraz zrobi³o siê wokó³ niej pusto. Dobrze wiedzia³a, ¿e mieszkaj¹cy nad rzek¹ nêdzny ludek nigdy nie uzna jej za swoj¹. Ladacznice uprawiaj¹ce swój proceder przy nabrze¿u nie cierpia³y jej bardziej ni¿ inni z racji jej spokojnego zachowania, a mo¿e po prostu dlatego, ¿e nie by³a jedn¹ z nich. Najbardziej jednak ba³a siê mê¿czyzn, których jeszcze nie obezw³ad- ni³o do cna pijañstwo. Kr¹¿yli oni wokó³ Bardolfa niczym krewni czy- haj¹cy na chwilê otwarcia testamentu. Kestrel wiedzia³a, ¿e czekaj¹ tyl- ko na jego mieræ, bo wtedy znajdzie siê ca³kowicie na ich ³asce, zupe³nie bezbronna. Nieraz dawali jej to do zrozumienia! Snuj¹c ponure rozmylania, dotar³a do portu. Odpêdzi³a jednak od siebie przykre myli, bo oto Bonawentura zarzuci³ w³anie kotwicê. A ¿e przyby³ z Francji wczesnym rankiem, robotnicy portowi zaraz przy- st¹pili do wy³adunku. Kestrel obserwowa³a uwa¿nie tê scenê, zastana- wiaj¹c siê nad najlepszym sposobem zdobycia ³upu. Po deskach pomostu schodzi³a w³anie chuda krowa. Jej obwis³a skó- ra ko³ysa³a siê pod brzuchem za ka¿dym krokiem. Portowi gapie uwa¿nie ledzili ka¿dy ruch obola³ego zwierzêcia, najwyraniej znajduj¹c w tym
21 du¿¹ przyjemnoæ. Prze³ykali ³akomie linê i bez w¹tpienia ka¿dy z nich wraca³ mylami do swego kraju, obojêtne, czy by³a to Francja, Niemcy, Szkocja czy nawet terytorium Illinois. Wo³owina stanowi³a w Nowym Orleanie rzadkoæ i na bezcenn¹ krowê spogl¹dano niby na wiêtego id¹cego na mêkê. Kestrel spostrzeg³a jednak, ¿e jednego z widzów nie zainteresowa³ ów widok. Wysunê³a siê zza sterty bary³ek rumu z Barbados i uwa¿nie przyjrza³a siê obcemu. Stoj¹c na pó³pok³adzie obserwowa³ orszak zwie- rz¹t z wyrazem lekkiego znu¿enia, tak jakby uw³acza³o mu kroczenie na koñcu krowiej parady. Podobn¹ niechêæ zdawa³ siê w nim wzbudzaæ widok Nowego Orleanu b³otnistego kolonialnego miasta, które rozpo- ciera³o siê przed nim w ³agodnym wietle poranka. Kestrel czujnie ledzi³a go z ukrycia. By³ przystojny, barczysty i gó- rowa³ znacznie wzrostem nad w³oskimi towarzyszami podró¿y, krz¹ta- j¹cymi siê przy swoich wypchanych tobo³ach. Móg³ mieæ najwy¿ej trzy- dzieci piêæ lat. Nie tylko jednak uroda nieznajomego przyci¹gnê³a jej uwagê, lecz co znacznie bardziej zniewalaj¹cego. Poród pienistych koronek bia³ego ¿abotu b³yszcza³ wielki szafir niezwyk³ej urody. Na pewno wart by³ maj¹tek. Gdy ujrza³a b³yski rzucane przez klejnot w porannym s³oñcu, poczu- ³a, ¿e przyci¹ga j¹ niby p³omieñ æmê. Ofiarowany wybranemu kapitanowi móg³ op³aciæ jej podró¿ dok¹dkolwiek pragnê³aby pojechaæ. Zw³aszcza za tam, gdzie by³y b³êkitne jeziora, urwiste wzgórza i szkockie pledy. Westchnê³a g³êboko, a na jej twarzy zagoci³ wyraz lekkiego nie- smaku. W³aciciel tego skarbu by³ potê¿nym mê¿czyzn¹. By zdobyæ klej- not, musia³aby pos³u¿yæ siê swoim no¿em, a to by³o szalenie ryzykow- ne. Spojrza³a jeszcze raz na d¿entelmena z szafirem i nie uszed³ jej uwagi mocno zarysowany podbródek ani b³ysk w oczach, b³êkitnych, a mo¿e zielonych. Klejnot móg³ siê za okazaæ mniej wartociowy, ni¿ s¹dzi³a. Mê¿czyzna robi³ natomiast wra¿enie kogo, kto by³by w stanie zwróciæ sztylet ku jej sercu z tak¹ ³atwoci¹, jakby odpêdza³ dokuczliw¹ muchê. Mog³a jednak równie dobrze ukraæ jego sakiewkê, rzecz najwa¿- niejsz¹. Wystarczy³o odci¹æ j¹ no¿em, tr¹caj¹c w³aciciela mocno z pra- wej strony. I to by³oby wszystko, co nale¿a³o zrobiæ, aby zdobyæ jego pieni¹dze. Kestrel ostro¿nie zerknê³a na cel swoich zabiegów. Na pew- no mnie nie z³apie, zapewnia³a siebie sam¹ w duchu. A wiêc sakiewka wyszepta³a i podkrad³a siê po cichu do mê¿- czyzny. Pasa¿erowie Bonawentury schodzili jeden za drugim po trapie. Bardzo gruba francuska dama, wystrojona w winiowe jedwabie tak
22 manewrowa³a spódnic¹ swojej krynoliny, jakby to by³ rudel statku. M³o- da kobieta id¹ca obok niej mia³a na sobie strój ze wspania³ego brokatu w odcieniu zielonej cytryny. Kestrel spojrza³a na ni¹ i sama a¿ poziele- nia³a z zazdroci. Z ca³ej si³y zapragnê³a wyci¹gn¹æ rêkê ku wytwornej tkaninie i przypomnieæ sobie, jaka mo¿e byæ w dotyku. Mia³a ledwie dziesiêæ lat, kiedy jej rodzice zmarli na zakan¹ chorobê, lecz wci¹¿ jesz- cze potrafi³a przywo³aæ w pamiêci szelest sukien matki na kamiennych p³ytach posadzki w holu i nadal czu³a na ramionach at³asowy surdut ojca, ciê¿ki i budz¹cy poczucie bezpieczeñstwa niczym zbroja. Jej uwaga skupi³a siê na nabrze¿u, gdzie m³oda Francuzka rzek³a, nieco nerwowo, do d¿entelmena z szafirem, który schodzi³ z k³adki ra- zem z ni¹: St. Bride, chyba odwiedzi pan maman i mnie, prawda? Bez pañ- skiego towarzystwa bêdziemy siê doprawdy czuæ osamotnione w naszej ¿a³osnej dziurze. Przywyk³ymy do Pary¿a z ca³ym jego splendorem i trudno nam bêdzie wytrzymaæ w tak prymitywnym miecie. M³oda kobieta odê³a wargi, gdy jej obuta w delikatny pantofelek stópka do- tknê³a wilgotnego gruntu portu. Ale¿, lady Katarzyno odpar³ mê¿czyzna nazwany przez ni¹ St. Brideem zapewne maman szybko wyda pani¹ za jakiego arysto- kratê! Jak¹¿ przyjemnoæ mo¿e pani czerpaæ z mego towarzystwa? Pew- nie wydam siê pani równie prostacki i nieciekawy, jak to miasto. Umiechn¹³ siê i Kestrel mog³a wreszcie wyranie dostrzec, ¿e jego oczy mia³y odcieñ turkusowy. B³yszcza³y za ¿ywiej ni¿ szafir wpiêty w jego koszulê. Przypomina³y morze: zmienne i zdolne albo niszczyæ, albo ³a- godnie ko³ysaæ, zale¿nie od kaprysu. Wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz. Doprawdy, St. Bride policzki Francuzki poró¿owia³y pod war- stw¹ pudru wolê pañskie towarzystwo od asysty ka¿dego innego mê¿- czyzny. Nie narzucaj siê panu, Katarzyno! Kestrel us³ysza³a wypowie- dziane cierpkim tonem s³owa matki m³odej panny. ¯eby z³owiæ mê¿- czyznê, trzeba byæ potuln¹ trusi¹! Chodmy st¹d wreszcie! Hrabina zaczê³a przepychaæ siê przez t³um, po czym ³askawie pozwoli³a posa- dziæ siê w z³ocistej karecie, czekaj¹cej nieopodal. Twój ojciec na nas czeka powiedzia³a w koñcu, kiedy ju¿ usadowi³a siê wygodnie na bro- katowych poduszkach powozu. Pstrokaty t³umek miejskich obdartusów, portowych nierz¹dnic i ma- rynarzy otoczy³ karetê. Kestrel wiedzia³a, ¿e nie samo tylko pretensjonal- ne popisywanie siê bogactwem sprawia³o, i¿ gapie z nabo¿eñstwem po- dziwiali splendor zagranicznego pojazdu. W karecie bez trudu da³o siê
23 rozpoznaæ w³asnoæ Thionvillea i Kestrel gratulowa³a sobie, ¿e nie sko- rzysta³a jeszcze z okazji do kradzie¿y. Wcale nie zamierza³a zawieraæ bli¿- szej znajomoci z Janem Klaudiuszem de Thionville, hrabi¹ de Cassell. Za nic! pomyla³a hardo. Uciekaj¹c siê do przekupstwa, mia³ w garci ca³y z³odziejski wiatek Nowego Orleanu. Dziêki królewskim faworom, ale te¿ i swemu w³asnemu, bajecznemu bogactwu, hrabia trzyma³ miasto za gar- d³o. Od Bardolfa i jemu podobnych odró¿nia³ go tylko wspania³y ubiór. Nie, by³a najzupe³niej pewna, ¿e nie doceni³by jej wspó³zawodnictwa. Musimy ju¿ jechaæ, St. Bride. Czy przele nam pan choæby s³ów- ko? Niczego nie bêdê oczekiwaæ z wiêksz¹ niecierpliwoci¹ ni¿ pañ- skich odwiedzin. Kiedy lady Katarzyna odezwa³a siê ponownie, Ke- strel zrozumia³a, ¿e to córka wszechpotê¿nego i zarazem os³awionego hrabiego. Skrzywi³a siê z pogard¹, widz¹c, jak St. Bride pochyla siê nad d³oni¹ lady Katarzyny i muska j¹ wargami. Do zobaczenia, lady. Niewykluczone, ¿e znów siê zobaczymy. Umiechn¹³ siê szeroko, a w jego oczach wyranie widaæ by³o cynizm i Kestrel poczu³a, ¿e temu cz³owiekowi nie mo¿na zaufaæ. Kiedy po¿egnania dobieg³y koñca, lady Katarzyna i hrabina odje- cha³y pospiesznie z pomp¹ godn¹ królewskiej koronacji. Po chwili Kestrel zaczê³a ponownie ledziæ upatrzony cel. T³um roz- st¹pi³ siê, ¿eby przepuciæ karetê. St. Bride sta³ teraz w towarzystwie kilku podró¿nych ze statku. Wszyscy prócz niego byli odwróceni do niej plecami. Gdy spojrza³ w jej kierunku, zauwa¿y³a bezwzglêdnoæ bij¹c¹ z jego twarzy. Z niechêci¹ stwierdzi³a, ¿e omal nie cofnê³a siê o krok. Walcz¹c ze strachem, ruszy³a do przodu, dostrzegaj¹c w jego zwi¹za- nych z ty³u w³osach i na skroniach siwe pasma. Nie z³agodzi³o to jednak jego rysów. Srebrne kosmyki wzmog³y jedynie ich ostroæ i drapie¿noæ. Znów poczu³a pokusê, by siê wycofaæ. Zazwyczaj by³a nieustraszona. Koniec koñców trudni³a siê kradzie- ¿¹ sakiewek ju¿ prawie od roku. Przezywano ja Kestrel, bo niby pustu³- ka rzuca³a siê odwa¿nie w ka¿d¹ now¹ sytuacjê. Nie mia³a nic do strace- nia. Tym razem jednak musia³a chwilê odczekaæ, by ponownie nabraæ odwagi. St. Bride nie wygl¹da³ na ³atw¹ zdobycz. Gorzej nawet, nie wygl¹da³ nawet na kogo mi³ego. Z wahaniem, prawie dla niej niezrozumia³ym, Kestrel posunê³a siê o krok ku niemu. Poczeka³a, póki na chwilê nie odwróci³ g³owy w bok, a wtedy szyb- ko zbli¿y³a siê ze sztyletem w rêce, unios³a nieco jego kosztowny, we³- niany surdut i przeciê³a rzemyk przytrzymuj¹cy kieskê pe³n¹ z³ota. Po- czu³a ciê¿ar woreczka w d³oni i w ci¹gu sekundy wycofa³a siê. Oczywicie
24 bez szafiru. Zrozumia³a, ¿e by³oby rzecz¹ niem¹dr¹ zamierzanie siê na tego mê¿czyznê sztyletem, nawet dla takiego klejnotu. Tam do licha, ty ma³a nêdznico, ukrad³a mi sakiewkê! Du¿a, mocna d³oñ schwyci³a j¹ znienacka za kark. Gdy drapa³a i wyrywa³a siê jak przera¿ona kotka, poczu³a jego ciep³o na swojej skórze i to zdumia³o j¹ znacznie bardziej ni¿ ¿elazny ucisk. Os³ab³a ze strachu. Niby zasko- czone zwierz¹tko, które udaje, ¿e zdech³o, Kestrel gor¹czkowo usi³owa- ³a odwróciæ uwagê swego przeciwnika. Nie, ona upad³a. Chcia³am j¹ podnieæ i zwróciæ. Wci¹¿ jeszcze nie odzyska³a si³. Przera¿ona spojrza³a na postawnego mê¿czyznê, który zdawa³ siê górowaæ nad ni¹ niby wie¿a. St. Bride wygl¹da³ na nieco tym ubawionego, lecz niestety niesk³onnego do wybaczenia. Zwróciæ, mówisz? To czemu bieg³a w przeciwnym kierunku? Wyj¹³ sakiewkê z jej delikatnej d³oni i zatkn¹³ za pas. Nadal ciskaj¹c jej kark, rzek³ do jednego ze swych towarzyszy, niskiego cz³owieka o po- spolitym wygl¹dzie: Co za piekielne miejsce! W czym¿e mamy tu lo- kowaæ nasze pieni¹dze? W ¿ebraków i z³odziei? Kestrel nie zwa¿a³a na jego s³owa. Upragniona wolnoæ objawi³a siê jej nagle tu¿ przy twarzy. Szkocja, w postaci wspartego na tylnych ³apach lwa, widnia³a przed ni¹ wyrzezana na klejnocie tak b³êkitnym, jak niebo jej ojczyzny. Nie potrafi³a siê temu oprzeæ. Gdy tylko co od- wróci³o uwagê St. Bridea, cisnê³a sztylet, który wci¹¿ jeszcze trzyma³a w rêce, i gwa³townie wbi³a go w chustkê na szyi mê¿czyzny. Ku jej za- skoczeniu St. Bride zwolni³ ucisk, mog³a wiêc umkn¹æ. Ponownie jednak nie doceni³a jego mo¿liwoci. St. Bride dwoma potê¿nymi susami pokona³ dziel¹c¹ ich odleg³oæ, któr¹ ocenia³a na do- bre dwadziecia kroków. Gdy zbli¿a³a siê ju¿ do beczu³ek, po³o¿y³ kres jej ucieczce, chwytaj¹c j¹ wpó³. Obydwoje nie wziêli wszak¿e pod uwa- gê liskiego gruntu Luizjany i nagle znaleli siê na b³otnistej ziemi poni- ¿ej chodnika. St. Bride pocz¹³ siê gwa³townie miaæ, jakby rozbawi³ go widok zab³oconych butów i spodni. Kestrel nie mia³a jednak pewnoci, czy to dobry znak. Jego miech nie by³ weso³y, brzmia³ gniewnie. Nie wiedzia³a, czy St. Bride ma zamiar j¹ puciæ, czy te¿ z³amaæ jej kark. Wydar³ klejnot spomiêdzy jej palców i wsun¹³ go do kieszeni spodni. A teraz chcia³a mi zrabowaæ tak¿e mój szafir, ty nêdznico. Tym razem nie darujê! Ich oczy spotka³y siê. Kestrel dostrzeg³a, ¿e zdawa³ siê z góry radowaæ odwetem i zirytowa³o j¹ to bardziej, ni¿ chcia³aby przyznaæ. Tym razem walczy³a o wolnoæ z jeszcze wiêksz¹ zajad³oci¹, lecz gdy wi³a siê w rêkach St. Bridea, ten obj¹³ j¹ w pasie, a póniej mocno do siebie przycisn¹³. Umiechn¹³ siê szeroko, lecz z³oliwie.
25 Puæ mnie! krzycza³a, odpychaj¹c go. Kiedy jednak przekona³a siê, ¿e nie da rady uciec, spróbowa³a odwo³aæ siê do lepszej strony jego natury, chocia¿ wcale nie mia³a pewnoci, czy co takiego mia³. Je- stem tylko biedn¹ dziewczyn¹ w potrzebie! Ulituj siê nad sierot¹, a do- bry Bóg da ci za to szczêcie do koñca ¿ycia! Spojrza³a na niego, ¿ywi¹c mimo wszystko nadziejê, ¿e nie znajdzie siê z jego przyczyny w przycmentarnym wiêzieniu. Jeszcze do niego co prawda nie trafi³a, ale Bardolf owszem, a w dodatku mówi³, i¿ jest tam jeszcze gorzej ni¿ w samym porcie: robactwo ³a¿¹ce po cianach i ludz- kie szcz¹tki wy³aniaj¹ce siê z trumien, które tylko silne obci¹¿enie mo¿e utrzymaæ w rozmiêk³ym, wilgotnym gruncie. Sierot¹? przedrzenia³ j¹ z sarkazmem, ci¹gaj¹c koszulê z jej ramienia i ods³aniaj¹c górn¹ czêæ piersi ¿adne tam dziecko z ciebie! A jednak tu uj¹³ j¹ pod brodê, tak ¿e musia³a spojrzeæ mu w oczy a jednak zupe³nie nie pasujesz do tego procederu! Co ty na to, ³obuzico? Puæ mnie prosi³a, nie dbaj¹c o to, co mówi mê¿czyzna. Proszê puæ! krzyknê³a g³ono, maj¹c nadziejê, ¿e spojrzenie ciemnob³êkit- nych oczu rozbroi przeladowcê. Odk¹d to rzezimieszki znaj¹ s³owo proszê? spyta³ spokojnie, po czym przez d³u¿sz¹ chwilê przygl¹da³ jej siê uwa¿nie, bez s³owa. Zarumieni³a siê pod tym bacznym spojrzeniem, któremu zdawa³o siê nic nie umykaæ: ani jej delikatna cera, ani miêkkie rysy twarzy, ani szramy na rêkach, wiadectwo ¿ycia, które teraz wiod³a. Pojê³a, ¿e siê uda³o. Widaæ by³o, ¿e nie mia³ ju¿ chêci traciæ czasu na oddawanie z³odziejki w rêce policji. Zanim j¹ jednak wypuci³, us³ysza- ³a g³os kogo stoj¹cego za ich plecami. Ferringer, niech¿e pan ka¿e Malcolmowi odes³aæ j¹ do aresztu. Goni¹c za nêdzn¹ z³odziejk¹, zniszczy³ pan sobie ubranie! Ni¿szy mê¿czyzna, którego Kestrel widzia³a jedynie od ty³u, uniós³ nogê, wymierzaj¹c jej kopniaka. Dostrzeg³a tylko jego elegancki but ze srebrn¹ sprz¹czk¹, nim zdo³a³a zrêcznie uchyliæ siê przed kolejnym kop- niêciem. Nadal jednak tkwi³a w ucisku St. Bridea. Z³odziejka, owszem, ale te¿ i s³absza p³eæ! St. Bride podniós³ siê z ziemi i spojrza³ na mê¿czyznê, który chcia³ kopn¹æ j¹ raz jeszcze. Nie zamierzam zrobiæ jej krzywdy, Ferringer, ale przestêpców na- le¿y karaæ. To miasto nie jest tak cywilizowane jak Savannah. Gdy siê odezwa³, Kestrel mog³a wreszcie spojrzeæ mu w twarz i oczy rozszerzy- ³y jej siê ze zgrozy. Patrzy³a na niego jak zahipnotyzowana. Przywyk³a do gniewu okradanych przez ni¹ ludzi, ale na widok tego cz³owieka ser- ce jej zamar³o.
26 Mimo niewysokiego wzrostu by³ mê¿czyzn¹ przystojnym, mocno zbudowanym. P³oworude w³osy nosi³ zwi¹zane z ty³u, twarz mia³ dobro- duszn¹, choæ nie bez charakteru, usta cienkie, mo¿e nawet nieco okrutne. Poczerwienia³y, arystokratyczny nos wydawa³ siê nieco za d³ugi, nozdrza by³y gwa³townie rozdête. Oczy mia³ szare jak pó³nocne wybrze¿e Atlanty- ku, lecz w têczówkach migota³y drobne, czerwone ogniki, niby diabelskie piêtno. Kestrel, patrz¹c w te oczy pojê³a, i¿ zna je doskonale... Mê¿czyzna otworzy³ usta i lodowate ciarki przebieg³y jej po ple- cach. To by³ Straught. Modli³a siê, by jej nie rozpozna³. Nie, nie, to nie- mo¿liwe. W koñcu ani trochê nie przypomina³a teraz wychowanej w zbyt- ku szkockiej dziedziczki. Nie, Straught jej nie pozna! Myli pewnie, ¿e Kayleigh w tajemniczy sposób zniknê³a. Nie wie, ¿e Czarny Bardolf Ogilvie uciekaj¹c, zabra³ j¹ ze sob¹. Ogilvie, jeden z jego giermków, jak Straught zwa³ swoich ludzi. Bardolf, o czym Stra- ught nie ma pojêcia, lêka³ siê, ¿e jako chory niedo³êga szybko przestanie byæ dla herszta u¿yteczny, a zatem trzeba siê go bêdzie pozbyæ. Nie wie, ¿e Bardolfowi potrzebny by³ kto, kto krad³by dla niego rum i pomaga³ mu prze¿yæ w Nowym wiecie. Nie, on na pewno nie wie, co siê sta³o z Kayleigh. Mo¿e nawet my- li, ¿e umar³a. Kestrel wiedzia³a jednak, ¿e nie chce wcale naraziæ siê na mieræ po raz drugi. Mimo ¿e wy¿szy z mê¿czyzn wci¹¿ j¹ przytrzymywa³, powoli zaczê³a odsuwaæ siê mo¿liwie daleko od Straughta. Puæ mnie powiedzia³a miêkko, usi³uj¹c ukryæ swój strach. Jak przyjdzie na to czas. St. Bride spojrza³ nieco serdeczniej na dziwn¹, piêkn¹ istotê w jego ramionach. Puæ mnie! krzyknê³a w panice, siêgaj¹c po sztylet, który zwisa³ tu¿ nad samym b³otem. Jeli naprawdê jeste tylko biedn¹ dziewczyn¹, dam ci trochê pieniê- dzy, ale przestañ mi siê wreszcie wyrywaæ! zawo³a³ z irytacj¹ St. Bride. Nie mog³a tego zrobiæ. Szaro-czerwone oczy tego diab³a, Eratha Strau- ghta, wci¹¿ siê w ni¹ wwierca³y i widzia³a ju¿ niemal, jak siê nachyla nad ni¹ anio³ mierci. Na Boga, pozna³ j¹, pozna³ z ca³¹ pewnoci¹! Puæ mnie, powiadam! wrzasnê³a desperacko. Zdo³a³a wreszcie dosiêgn¹æ no¿a i ciê³a niewiadomego niczego St. Bridea po prawej d³oni, rani¹c go pomiêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym. Ty ma³a szelmo! krzykn¹³ z wciek³oci¹, gdy krew trysnê³a na jej spódnicê. Ból zmusi³ go do rozlunienia chwytu, a Kestrel nie traci³a czasu. Uciek³a w okamgnieniu, pozostawiaj¹c mê¿czynie tylko wspo- mnienie zab³oconych ³ydek i ciemnob³êkitnych oczu.
27 2 To by³ z pewnoci¹ Straught upiera³a siê Kestrel. Wci¹¿ jeszcze dy- sza³a ciê¿ko po ucieczce z portu. W jaki sposób? Jak¿eby nas znalaz³? Bardolf poci¹gn¹³ potê¿ny ³yk z butelki. Z trudem powstrzyma³ dr¿enie r¹k na tyle, by zdj¹æ z niej woskowan¹ zatyczkê. Och, te jego lepia! Kiedy cz³ek w nie spojrzy, gotów uwierzyæ w samego diab³a! Skoro takie w³anie oczyska widzia- ³a, musia³ to byæ on. Owszem, widzia³am potwierdzi³a cicho. Wiele ju¿ zapomnia- ³am, ale tych oczu zapomnieæ nie potrafiê. Tylko, ¿e bez tej przeklêtej sakiewki nie mo¿emy siê st¹d ruszyæ! zakl¹³ Bardolf. Niech piek³o poch³onie twojego Anglika z jego klejno- tem! £adn¹ sobie znalaz³ kompaniê! Mia³am ju¿ w rêku jego sakiewkê, ale to inna sprawa. Kestrel spojrza³a na swoj¹ zakrwawion¹ spódnicê i rzek³a z roztargnieniem: Pozwól, niech tylko spiorê tê krew. Kestrel Bardolf wyci¹gn¹³ ku niej rêkê nied³ugo mo¿e byæ po tobie! Ocali³em ci ¿ycie, ale nie dam rady zrobiæ tego jeszcze raz! Kestrel pojê³a wreszcie, ¿e Bardolf boi siê tak samo, jak i ona. Ca³y a¿ siê trz¹s³. Stary pijak raz jeden w ¿yciu spe³ni³ dobry uczynek, ale móg³ za to ciê¿ko zap³aciæ, gdyby Straught kiedykolwiek go dopad³. Tym razem ja to zrobiê, Bardie. Uratujê nas obydwoje. Zwêdzê w koñcu jak¹ sakiewkê i uciekniemy st¹d. Obiecujê ci. Nerwowo chlusnê³a wod¹ z wiaderka na brudny ³ach, którym sta³a siê teraz jej spódnica. Kiedy krwawej plamy nie mo¿na ju¿ by³o odró¿niæ od innych, wy¿ê³a wodê i wysz³a z lepianki. Dzieñ by³ d³ugi i gor¹cy, a w dodatku Kestrel nie mog³a ju¿ pokazaæ siê w porcie. Po jej zmaganiach z St. Brideem ka¿dy bez w¹tpienia rozpozna³by krwio¿ercz¹ z³odziejkê, która zrani³a go w rêkê. Krêci³a siê wiêc w pobli¿u niedbale skleconych koszar, maj¹c nadziejê, ¿e bê- dzie mog³a wisn¹æ z³oty zegarek czy medal jakiemu stra¿nikowi, który przypadkiem zbytnio oddali³ siê od kolegów. Tego dnia nie mia³a jednak szczêcia. Pogardza³a koszarami, gdy¿ by³y jeszcze gorsze od portu. Mê¿czyni w trójgraniastych kapeluszach i d³ugich granatowych kurtkach wykrzykiwali na jej widok spronoci i tak wymachiwali bagnetami, ¿e poczu³a obrzydzenie.
28 W koszarach pe³no by³o nowych francuskich stra¿ników. M³odzieñ- cy owi nie wiedzieli, kim jest piêkna dziewczyna w³ócz¹ca siê w tej okolicy, bo jej dom sta³ z dala od wybrze¿a. W swojej naiwnoci chcieli j¹ pochwyciæ, ona za mia³a szczer¹ chêæ, by poder¿n¹æ któremu gar- d³o. Dopiero gdy zobaczyli, ¿e umie siê pos³ugiwaæ hebanowoczarnym sztyletem, zostawili j¹ w spokoju. Zbli¿a³a siê noc. Kestrel, z pustk¹ w kieszeni, zrozumia³a, ¿e musi zrezygnowaæ. Noc¹ nie nale¿a³o wda- waæ siê w utarczki ze stra¿nikami. Nad wznosz¹cymi siê na palach bu- dynkami koszar zapada³ wczesny zmierzch. Choæ wieczór by³ parny, wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz. Nagle zda³a sobie sprawê, ¿e jest zupe³nie sama. Jeune fille! Jeune fille! Kestrel odwróci³a siê gwa³townie. Chocia¿ mia³a pewnoæ, ¿e ku- zyn Straught nie zna ani s³owa po francusku, ogarn¹³ j¹ nagle strach, i¿ to w³anie on mo¿e j¹ wo³aæ. Rozemia³a siê z ulg¹, gdy dostrzeg³a, ¿e to tylko pijany stra¿nik kiwa na ni¹ z okna koszar. Jego kompani dodawali mu otuchy, lecz Kestrel szybko znik³a im z oczu. Oby dach run¹³ im na te g³upie ³by! wypowiedzia³a w myli s³owa przekleñstwa, gdy dostrzeg³a wyj¹tkowo zmursza³y, z¿arty przez robac- two pal. Chocia¿ z³e ¿yczenia i nienawistne myli przynios³y jej nieco ulgi, nie mog³y ochroniæ jej w ciemnociach. Czy mia³a przy sobie swój wspania³y nó¿, czy te¿ nie, musia³a wróciæ do Bardolfa. W Nowym Or- leanie, w którym wszystko trzeba by³o za bajoñskie sumy sprowadzaæ z Francji, nie patyczkowano siê ze z³odziejami. Mia³a nadziejê, ¿e na- stêpnego dnia pójdzie jej lepiej.Ominê³a z daleka port i przesz³a wzd³u¿ nadbrze¿a, a potem przystanê³a, patrz¹c na szeregi lepianek tu¿ nad sam¹ Missisipi. Ich ciany wzniesiono z pali g³êboko wbitych w piaszczysty grunt, a dachy, sklecone z wysuszonych lici palmy kar³owatej, ma³o siê ró¿ni³y od zwyk³ych strzech. Unosi³y siê nad nimi smu¿ki dymu, gdy¿ mieszkañcy tych domostw przyrz¹dzali sobie strawê na nêdznych pale- niskach, podobnie jak Indianie Czaktau. Jakie¿ ¿a³osne ¿ycie wiod¹ ci ludzie, myla³a, spogl¹daj¹c na migo- cz¹ce miêdzy cianami z pali md³e wiate³ka. Domy tak nietrwa³e, jak pale wbite w podmok³y grunt. Gdy rzeka wylewa³a, zmusza³o to miesz- kañców do przenoszenia siê coraz wy¿ej. Tam budowali swoje siedziby od nowa. By³ to nieprzerwany cykl burzenia i odbudowy. Có¿ za kon- trast z ma³ymi, kamiennymi domkami rozsianymi po górskich dolinach Szkocji! Tamte robi³y wra¿enie jakby istnia³y od pocz¹tku wiata. Wy- gl¹da³y na niezniszczalne, tak zreszt¹ jak i ca³e Highlands. Kestrel umiechnê³a siê lekko, przypominaj¹c sobie jedno z takich domostw. Robertsonowie, którzy mieszkali nieopodal zamku Mhor,