mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

McKinney Meagan - Niegodziwa czarodziejka

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

McKinney Meagan - Niegodziwa czarodziejka.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 276 stron)

4 Meagan McKinney Niegodziwa czarodziejka

5 Dla tej, która mog³aby ni¹ byæ. Dla Jo.

6 Chocia¿ niegdyœ istnia³a plantacja o nazwie Belle Chasse, moja plantacja Belle Chasse jest wytworem czystej fantazji...

7 Prolog Znów by³a sob¹, Kayleigh. We œnie powróci³a do zamku Mhor. By³ rok 1745, pod Culloden nie rozegra³a siê jeszcze ¿adna bitwa, a wiej¹ce w jej rodzinnych stronach wiatry szumia³y ³agodnie. Pokoje, które dzieli³a z siostr¹ bliŸniaczk¹, znajdowa³y siê we wschod- nim skrzydle zamku, a ona sama sta³a w³aœnie w gotowalni i przygl¹da³a siê, jak Morna przymierza jedn¹ sukniê po drugiej. – Nie, nie! – parsknê³a œmiechem. – Ten zielony brokat zanadto rzu- ca siê w oczy. Co sobie pomyœli pani MacKinnon? Gotowa zabroniæ nam wyjœcia! – Rozeœmia³a siê znowu, rozczesuj¹c pasma lœni¹cych, czarnych w³osów, sp³ywaj¹cych jej na ramiona. – Och, Kayleigh, mam ju¿ po uszy tego pilnowania mnie, wiêc nie dbam, co sobie pomyœli pani MacKinnon! – Morna z figlarnym uœmiesz- kiem spojrza³a na odbicie siostry w lustrze. Zaskoczona Kayleigh pa- trzy³a, jak Morna zuchwale obci¹ga ju¿ i tak mocno wydekoltowan¹, zielon¹ sukniê. – No có¿, to z pewnoœci¹ zrobi niema³e wra¿enie na Duncanie – rzek³a z przek¹sem. – Ale co sobie pomyœli o m³odej pannie, która wy- biera siê na piknik w stroju balowym? Morno, on mo¿e dojœæ do wnio- sku, ¿e straci³aœ rozum! – O, wcale nie. Mog³abym pójœæ o zak³ad, ¿e bardzo mu siê spodo- bam. Pragnê ci s³u¿yæ tak godnym sposobem, O jakim zgo³a nie s³yszano wszêdzie. Liœcie wawrzynu dam ci za ozdobê, A mi³oœæ moja coraz wiêksza bêdzie. James Graham of Montrose

8 – A wszyscy pomyœl¹, ¿e to moja wina! – Kayleigh potrz¹snê³a g³o- w¹, staj¹c za siostr¹. – Za³ó¿ sukniê z niebieskiego at³asu, jest o wiele stosowniejsza na piknik. Musisz wiedzieæ, ¿e pani MacKinnon zgodzi³a siê, ¿ebym tym razem ci towarzyszy³a. Jeœli us³yszy, ¿e ubra³aœ siê w tê zielon¹, nigdy ju¿ nie pozwoli ci wyjœæ bez ca³ej armii przyzwoitek! – Czy uwa¿asz mo¿e, ¿e jesteœ moj¹ matk¹, a nie siostr¹? – Morna spojrza³a na ni¹ z jawn¹ niechêci¹, lecz w jej oczach wci¹¿ jeszcze tli³o siê t³umione rozbawienie. – Czasami... no nie, sama ju¿ nie wiem. – Kayleigh lekko uszczyp- nê³a Mornê, po czym pomog³a jej zasznurowaæ gorset. Zielona suknia wyl¹dowa³a z powrotem w szafie. B³êkitna, w odcieniu leœnych dzwonków, by³a o wiele stosowniej- sza. Morna wygl¹da³a w niej jak anio³ek. Kayleigh wiedzia³a, ¿e ona sama nigdy nie bêdzie tak wygl¹daæ. Chocia¿ siostra mia³a tak jak ona ciemnob³êkitne oczy, podobne brwi, równie zadarty nos i pe³nei wargi w kolorze p³atków ró¿y, by³a jasn¹ blondynk¹. W³osy Kayleigh by³y na- tomiast kruczoczarne. Kiedy jako dzieci coœ spsoci³y, anielska uroda Mor- ny sprawia³a, ¿e to zawsze jej okazywano wyrozumia³oœæ. – Pomo¿esz mi upi¹æ w³osy, siostrzyczko? – Morna usiad³a przy toaletce, spogl¹daj¹c w stare, zabytkowe lustro. Kayleigh ujê³a srebrn¹ szczotkê i zaczê³a rozczesywaæ jasne w³osy siostry. – Kayleigh – odezwa³a siê po chwili Morna – czemu nie za³o¿y³aœ czegoœ ³adniejszego? W tej we³nianej szarej sukience trudno ci chyba bêdzie znaleŸæ jakiegokolwiek konkurenta. – Zamierza³am po po³udniu rysowaæ. W có¿ mia³abym siê wiêc ubraæ? W moj¹ najlepsz¹ jedwabn¹ sukniê? – Nie, ale mog³abyœ bardziej zadbaæ o strój. Duncan ma dzisiaj przy- prowadziæ na piknik któregoœ ze swoich braci, a ty wygl¹dasz jak obdar- tus! – Doprawdy, a¿ tak fatalnie siê prezentujê? – Ale¿ nie, jesteœ najœliczniejsz¹ z sióstr! – Morna zaœmia³a siê i wziê- ³a od Kayleigh szczotkê. – Pozwól, ¿e ciê ³adnie uczeszê. Upnê ci w³osy tak jak moje. Bêdziesz wygl¹da³a o wiele wytworniej. – Jeœli masz ochotê, proszê bardzo. Tylko siê nie gorsz, je¿eli Dun- can powie, gdy wrócê z gotowymi rysunkami, ¿e wygl¹dam jak straszy- d³o, bo wypad³y mi wszystkie szpilki! – Kayleigh usiad³a przy toaletce, a Morna zaczê³a rozczesywaæ czarne sploty siostry. – Nie masz wiêcej szpilek? – Morna wytrz¹snê³a zawartoœæ inkru- stowanego drogimi kamieniami puzderka na blat toaletki. Wypad³y z nie- go dwie szpilki.

9 – Nie. Zwi¹¿ mi w³osy wst¹¿k¹. – Daj mi swoje puzderko, Kayleigh. Przecie¿ musisz mieæ wiêcej szpilek. – Nie mam. – Kayleigh nagle zamilk³a. Patrzy³a bezradnie, jak Mor- na podchodzi do jej toaletki i otwiera drugie inkrustowane puzderko. – Na Boga, Kayleigh! Pe³no w nim wêgla! – Tak, rysujê wêglem. – Kayleigh wsta³a, szybko przewi¹zuj¹c swo- je lœni¹ce, czarne w³osy b³êkitn¹ at³asow¹ wst¹¿k¹. – No wiesz, jesteœ niemo¿liwa. Mama podarowa³a nam te puzderka na szczêœcie. A ty trzymasz w swoim wêgiel! – Ale¿ bardzo je ceniê i nie rozstajê siê z nim. – Sadzê, ¿e dosta³yœmy je od mamy nie po to, by czyniæ z nich tak pospolity u¿ytek. – Morna postawi³a obydwa puzderka obok siebie na toaletce. Spojrza³a na nie i wziê³a siê pod boki. – No, popatrz tylko, wêgiel zabrudzi³ twój portrecik. – Wziê³a ze sto³u chustkê i wytar³a wiecz- ko. Obydwa emaliowane pude³ka w kolorze kobaltowego b³êkitu, z ma- ³ymi diamencikami i szafirami wzd³u¿ ozdobionych filigranem œcianek, by³y identyczne. Na wieczku, powy¿ej imienia ka¿dej z sióstr, wypisano dwa s³owa. Zdaniem starej czarownicy, która sprzeda³a te cacka ich prze- s¹dnej szkockiej matce, doskonale pasowa³y one do dziewcz¹t. Na puzderku Morny wypisano s³owo „Ukochana”. Nikt nie dziwi³ siê temu napisowi, gdy¿ s³owo to oznacza³o po angielsku to samo, co jej imiê po szkocku. Jednak¿e na puzderku Kayleigh widnia³o s³owo „Urze- czona”. Ku wielkiej konsternacji jej ojca, Anglika, niema³o szkockich s³u¿¹cych czmycha³o w pop³ochu z zamku Mhor, gdy tylko ujrza³o ów napis. – Wybacz mi mój œwiêtokradczy postêpek, przynajmniej dziœ. – Kayleigh schowa³a wype³nione wêglem puzderko w fa³dach swojej sza- rej sukni. – Jesteœmy bardzo spóŸnione, a Duncan pewnie ju¿ dawno wyruszy³ z Nairn na piknik bez uci¹¿liwego balastu w postaci nas dwóch! – Masz racjê, Kayleigh, ale ju¿ nie mam do ciebie si³y! – Morna usiad³a, koñcz¹c upinaæ fryzurê. – Za³o¿ê siê, ¿e zostaniesz star¹ pann¹, albo, co jeszcze gorsze, nie bêdziesz mia³a innego wyjœcia, jak poœlubiæ kuzyna Straughta! – Nie musisz siê tym wiêcej trapiæ. Zapomnia³am ci powiedzieæ przy œniadaniu, ¿e ju¿ mi siê wiêcej nie bêdzie narzuca³. – Kayleigh wpiê³a szpilkê w z³ocisty wêze³ na czubku g³owy Morny. – Niemo¿liwe! Myœla³am, ¿e nigdy nie da za wygran¹. Zawsze wy- dawa³ mi siê taki... desperacko uparty. – Morna wzdrygnê³a siê i poda³a

10 siostrze ostatni¹ szpilkê. – ¯a³ujê, ¿e ojciec podarowa³ mu ten zameczek myœliwski. Odk¹d zmarli rodzice, wydaje mi siê, ¿e on wci¹¿ siê tu snu- je, wypatruj¹c ciebie. By³by nawet niez³ym konkurentem, jest ca³kiem przystojny, ale ma takie dziwne oczy! No i jest stary, ma przecie¿ co najmniej trzydzieœci piêæ lat. – W przeciwieñstwie do Duncana, który liczy sobie zaledwie dwa- dzieœcia osiem wiosen – odciê³a siê Kayleigh. Morna wspar³a brodê na d³oniach i zamyœlona patrzy³a w lustro. – Owszem, Duncan jest taki... taki... – Z³y. – Co? – Za³o¿ê siê, ¿e jest na nas z³y. – Kayleigh potrz¹snê³a g³ow¹. – Czy wiesz, która godzina? – Och, oczywiœcie! – Morna zerwa³a siê od toaletki, wrzucaj¹c po- spiesznie do swego puzderka ró¿ne kobiece drobiazgi: ma³e no¿yczki, nici, ostatni¹ szpilkê do w³osów. – Twój obr¹bek! – krzyknê³a z desperacj¹. – Co, odpru³ siê?! – Kayleigh spojrza³a w dó³. – No, oczywiœcie! – Z jednej strony jej spódnica opada³a nierówno na kamienne p³yty posadzki. – Przebiorê siê najszybciej, jak mogê! Obiecuje ci! Nie chcê, ¿eby... – Nie, Kayleigh. Ja pojadê przodem i spotkamy siê z Duncanem na Forsyth Knoll, bo w³aœnie tam urz¹dzamy piknik. – Pojedziesz sama? Co powie pani MacKinnon? Skrzyczy nas okrop- nie za takie zuchwalstwo. – Pani MacKinnon nigdy siê o tym nie dowie. Pojecha³a w odwie- dziny do chorej siostry i jeœli tylko ty jej nie powiesz... – Oczy Morny siê zwêzi³y. – Nie powiem, ale... – Zobaczymy siê na Forsyth Knoll. – Morna wypad³a z pokoju. Kayleigh pobieg³a za ni¹, wo³aj¹c: – Oj, Morno, chyba mog³abyœ na mnie poczekaæ! – Na pró¿no. Po jej siostrze nie by³o ju¿ ani œladu. Przebranie siê nie zajê³o Kayleigh zbyt wiele czasu. Najszybciej, jak mog³a, pod¹¿y³a ku Forsyth Knoll, œledz¹c wzrokiem powóz Morny to- cz¹cy siê po Moray Firth Road. Z pocz¹tku zamierza³a zbiec ze wzgórza i dogoniæ j¹, lecz dzieñ by³ zbyt ciep³y, zosta³a wiêc tam, gdzie sta³a. Wokó³ niej kwit³y liliowe wrzosy. Stok pokrywa³y wonne krzewy janowca. Pachnia³o ja³owcem, owcz¹ we³n¹ i morzem. ¯ycie by³o cu- downe. Kayleigh zebra³a spódnicê i usiad³a wœród miêkkich paproci. Posta- nowi³a narysowaæ powóz Morny, sun¹cy powoli strom¹ drog¹. Zanim

11 jednak zd¹¿y³a wyj¹æ wêgiel z puzderka, spostrzeg³a, ¿e sta³o siê coœ z³ego. Sta³a nieruchomo na zboczu panicznie przera¿ona, patrz¹c, jak po- wóz wywraca siê tu¿ przy jeziorze. Po krótkiej chwili na drodze pojawi- ³o siê kilkunastu jeŸdŸców. Nie mog³a poj¹æ, sk¹d siê tam wziêli i dla- czego puszczaj¹ mimo uszu krzyki jej siostry, a potem zsiadaj¹ z koni, obserwuj¹c przewrócony pojazd. Myœl¹c ze zgroz¹, ¿e Morna mo¿e byæ ranna, a nikt nawet nie za- mierza jej pomóc, Kayleigh puœci³a siê pêdem w dó³. Musi biec siostrze na ratunek! W po³owie drogi dojrza³a, jak jeden z mê¿czyzn – nierozpo- znawalny z tej odleg³oœci – otwiera drzwiczki powozu. Poczu³a ulgê, s¹dz¹c, ¿e ktoœ wreszcie dopomo¿e Mornie. Nim jednak zd¹¿y³a do niej dotrzeæ, us³ysza³a jej przeraŸliwy krzyk. Kayleigh stanê³a jak wryta, zdumiona i pe³na niedowierzania. Mê¿- czyzna wynurzy³ siê z powozu i tym razem pozna³a, ¿e to wzgardzony przez ni¹ konkurent, przystojny kuzyn Straught. Za nim dostrzeg³a osu- niête bezw³adnie cia³o siostry. Z niewyobra¿aln¹ zgroz¹ ujrza³a, jak na b³êkitnej sukni Morny wykwita plama – czerwona niby jagody ostro- krzewu. Nie mog³a powstrzymaæ krzyku. Dopiero po chwili zda³a sobie sprawê, ¿e by³ to ostatni krzyk w jej ¿yciu. Gdy bowiem pos³yszeli go kompani Straughta, poczêli krzyczeæ i wskazywali jej postaæ na zboczu. Cofnê³a siê instynktownie, jednak wiedzia³a, i¿ zosta³a dostrze¿ona. Nigdy nie przypuszcza³a, ¿e odmawiaj¹c rêki temu cz³owiekowi sprowokuje tak ob³¹kañczy akt przemocy. Widzia³a jednak wszystko na w³asne oczy. W jednej chwili ca³y œwiat Kayleigh leg³ w gruzach, a jej ¿ycie zdawa³ siê czekaæ brutalny, nieunikniony kres. – Jazda, zróbcie z ni¹ to samo, co z tamt¹ ! – rozkaza³ Straught swoim towarzyszom. – A potem przynieœcie mi j¹ i po³ó¿cie ko³o siostry! Kayleigh spojrza³a w dó³. Ludzie Straughta zaczêli siê ju¿ ku niej wspinaæ. Rzuci³a siê do ucieczki, choæ ³zy przes³ania³y oczy i ciê¿ka suk- nia utrudnia³a jej bieg. Próbowa³a schroniæ siê w lesie nad jeziorem, lecz wszêdzie dooko³a s³ysza³a g³osy przeœladowców. St³umi³a ³kanie i zaczê³a zbiegaæ w dó³, ku wodzie, ¿ywi¹c wbrew wszystkiemu nadziejê, ¿e znaj- dzie siê tam jakaœ ¿yczliwa dusza, która przyjdzie jej z pomoc¹. Nadaremnie jednak. Gdy tylko wynurzy³a siê z lasu, wyrós³ przed ni¹ jakiœ przera¿aj¹cy cz³owiek, schwyci³ j¹ za rêce i zamkn¹³ w potê¿nym uœcisku. Obydwoje stoczyli siê ze wzgórza. Gdy tylko zatrzymali siê na brzegu jeziora, mê¿czyzna zamachn¹³ siê no¿em, jakby mia³ zatopiæ ostrze w jej sercu.

13 Czêœæ pierwsza Nowy Orlean

14 Jak s³odki rozkaz! Pos³uszeñstwo skore. Na rozkaz, pani, i dajê, i biorê. William Szekspir, Kupiec wenecki, akt III, scena 02 (przek³ad Leon Ulrich)

15 1 Maj 1746 Zbudzi³a siê bez tchu. Znów drêczy³y j¹ koszmary. Unios³a rêce ku twarzy. Kiedy je opuœci³a, by³y wilgotne. £zy zdo³a- ³y jednak zmyæ z jej policzków przynajmniej trochê brudu. Serce wci¹¿ jeszcze bi³o jej gwa³townie, ramiona mia³a zesztywnia³e. Czu³a, ¿e nie- mal d³awi siê w ciê¿kim zaduchu, który otacza³ j¹ zewsz¹d. D³ugo le¿a³a w ciemnoœci, rozmyœlaj¹c o Mornie. Jej duch zdawa³ siê nad ni¹ kr¹¿yæ. Tak bardzo pragnê³a, by siostra ukaza³a siê jej, by towarzyszy³a podczas d³ugich nocy w Luizjanie, ¿eby wspiera³a j¹ w trud- nym, samotnym ¿yciu, jakie teraz wiod³a. Morna jednak nie ¿y³a i jedyn¹ pociechê przynios³o Kayleigh wes- tchnienie rozczarowania. Potem zaœ zrobi³a to, co wielekroæ czyni³a ju¿ wczeœniej: ulecia³a myœl¹ ku szczêœliwemu ¿yciu w Szkocji, za któ- rym wci¹¿ têskni³a. Dzisiejszej nocy nie dane jej by³o zaznaæ nawet tak ¿a³osnej pociechy. Mimo ¿e bardzo siê stara³a, nie mog³a ju¿ przy- wo³aæ w pamiêci pieszczoty francuskiego at³asu na skórze ani przyjaz- nego ciep³a brzozowych polan, p³on¹cych w ch³odn¹ noc na kominku. Dziœ nie mog³a ju¿ nawet wyobraziæ sobie zamku Mhor pokrytego de- likatn¹ koronk¹ p³atków pierwszego œniegu. Nie pamiêta³a ju¿ ta- kich szczegó³ów. Rok spêdzony z dala od domu powoli zaciera³ wspo- mnienia. Zacisnê³a mocno powieki i zmusi³a siê do odtworzenia w myœli wszelkich detali, jakie tylko mog³a sobie przypomnieæ, nie chc¹c utra- ciæ ani jednego z nich.

16 – Znowu o czymœ roisz, Kastrel? – S³owa te pad³y z jeszcze mrocz- niejszej czêœci domostwa. W dodatku nazwano j¹ nie Kayleigh, imie- niem m³odej Szkotki z jej marzeñ, lecz Kastrel – pustu³ka. Jak ma³y, drapie¿ny ptak ze Starego Œwiata, zawsze lec¹cy pod wiatr. – Wcale nie – zaprzeczy³a s³abo, usi³uj¹c przywo³aæ w pamiêci her- by wygrawerowane na srebrnej zastawie sto³owej w Mhor. – Ej¿e, dziewczyno, mnie nie oszukasz – zapewni³ j¹ ³agodny g³os rozlegaj¹cy siê w porannym pó³mroku. Potem pos³ysza³a odg³os cz³apa- nia i czyjœ koœcisty palec szturchn¹³ j¹ w ¿ebra. – Mo¿esz zaprzeczaæ, ile tylko chcesz, ale tamtego przeklêtego dnia w Mhor nie sposób zapo- mnieæ! – Nie pamiêtam Mhor. Mhor by³ i przepad³. – W tych s³owach kry³o siê wiêcej prawdy, ni¿ sk³onna by³a przyznaæ. Z niechêci¹ usiad³a na pos³aniu. – Jak¿e to, dziewczyno? Gdzie, u licha, podzia³ siê ten duch, co nie pozwoli³ mi podnieœæ na ciebie rêki tego dnia na wzgórzu? I tak siê na mnie zawzi¹³, ¿e w ¿aden sposób nie potrafi³em tego zrobiæ, no a potem obydwoje musieliœmy czmychn¹æ a¿ tutaj! – Mo¿e ju¿ gdzieœ odlecia³, Bardolfie. Pewnie ten upa³ Luizjany go przepêdzi³. – Poklepa³a twardy siennik, na którym spa³a. – Nie mogê z³apaæ tchu! Och, czy tu nigdy nie wieje ch³odny wiatr! – Nie rozka¿ê wiatrowi, ¿eby d¹³, ale dostaniesz dziœ ode mnie coœ, czego pewnie bardzo pragniesz. Czarny Bardolf zapali³ nêdzny kaganek i Kestrel mog³a dostrzec, jak wlepia w ni¹ uparcie swoje ciemne, zapadniête oczy. Wsta³a z pos³a- nia, otrzepuj¹c nêdzn¹, zniszczon¹ do cna halkê. Ma³a, rozespana czar- na kotka uczepi³a siê jej spódnicy, lecz szybko zaczê³a rozgrzebywaæ pazurami klepisko w poszukiwaniu robaków na œniadanie. – Có¿ to za niespodzianka, Bardie? Do licha, czy¿byœ zerwa³ siê tak wczeœnie, ¿eby mi j¹ zrobiæ? A mo¿e nie by³o ciê tu przez ca³¹ noc? – Unios³a brew i spojrza³a na swego towarzysza. Bardolf z pewnoœci¹ mia³ wiêcej wspólnego z noc¹ ni¿ z dniem. Jego sêkate cz³onki i d³ugie, po- siwia³e w³osy stanowczo lepiej pasowa³y do mroku ni¿ do dziennego œwiat³a. Nie wygl¹da³ piêknie, wcale nie jak ktoœ, kogo mo¿na by poko- chaæ, a jednak kocha³a go z ca³ego serca. Uratowa³ jej ¿ycie, a w ci¹gu ostatniego roku stara³ siê, jak móg³, by uczyniæ je l¿ejszym. – Popatrz no na to! Znalaz³em j¹ na parapecie, gdzie siê suszy³a zesz³ego wieczoru. Przyniós³bym ci j¹ wczeœniej, ale stara jêdza, co j¹ przed tob¹ mia³a, zawziê³a siê na mnie niczym pies. – Bardolf siêgn¹³ do niewielkiego woreczka i wyci¹gn¹³ stamt¹d zmiêt¹ spódnicê w odcieniu

17 lawendowego b³êkitu. Kestrel podesz³a bli¿ej i z przyjemnoœci¹ pog³a- dzi³a jedwab. – Och, Bardie, ale¿ z ciebie szelma – szepnê³a. – Ano, nie przeczê, ale chcia³em daæ j¹ tobie. Na co by mi siê przy- da³ taki ³aszek? Przymierz go zaraz, dziewczyno! G³owê bym da³, ¿e dawno zapomnia³aœ, jak siê nosi piêkne stroje. – Czy ta baba nie obdar³a ciê ze skóry? – Podobno ma spódnice we wszystkich kolorach, jakie tylko s¹ na œwiecie. No, wdziewaj to! Wziê³a spódnicê i odwracaj¹c siê do niego ty³em, wci¹gnê³a j¹ na swoj¹ zniszczon¹ bieliznê. W talii pasowa³a doskonale, choæ na dole by³a przynajmniej o dziesiêæ centymetrów za krótka. – Doprawdy, psujesz mnie. – I Kestrel z wdziêcznoœci¹ cmoknê³a Bardolfa w koœciste czo³o. – Ano psujê, nie mogê inaczej – przytakn¹³ z rozbawieniem. – A te- raz oporz¹dŸ siê, jak nale¿y. Ju¿ prawie dnieje. – Co znowu uknu³eœ? Zamiast odpowiedzi, Bardolf pchn¹³ j¹ ku misce z wod¹. Jej poranna toaleta polega³a jedynie na przetarciu twarzy r¹bkiem zwil¿onej szmatki i przeczesaniu w³osów palcami. Nie mia³a tu przecie¿ pachn¹cej bzem wanny, ani s³u¿ebnej do pomocy przy uk³adaniu fryzu- ry, lecz mimo ¿e Bardolf kpi³ sobie z niej czasami, czyni³a wszystko, co mog³a, by wygl¹daæ schludnie. Nie chcia³a by myœlano o niej, ¿e jest nieokrzesan¹ prostaczk¹. Unios³a g³owê i pochwyci³a spojrzenie Bardolfa, ale na widok jego szpetnej twarzy wcale nie wstrz¹sn¹³ ni¹ taki dreszcz, jaki wzbudzi³y w niej obrazy, które widzia³a we œnie. By³a szczêœliwa, ¿e przebudzi³a siê z tego koszmaru. Zasznurowa³a stanik mo¿liwie najciaœniej, lecz mimo ¿e stara³a siê za wszelk¹ cenê odegnaæ wspomnienia nocy, nie mog³a wymazaæ ich z pamiêci. Œci¹gnê³a sznurówkê stanika jeszcze mocniej. – Na Boga! – wykrzyknê³a. – Urwa³am j¹! – Spojrza³a na pêkniê- t¹ tasiemkê, po czym spiesznie postara³a siê zasznurowaæ gorset naj- lepiej, jak umia³a. Zbiednia³a tak bardzo, ¿e ju¿ dawno temu sprze- da³a podtrzymuj¹ce go fiszbiny z koœci s³oniowej, ¿eby mieli za co prze¿yæ. – Teraz, kiedy masz now¹ spódnicê, zachce ci siê pewnie nowej sznurówki, a mo¿e nawet i ca³ego stanika – zakpi³ Bardolf. – A sk¹d, jak myœlisz, weŸmiemy na to pieni¹dze? – Kestrel poki- wa³a g³ow¹. 2 – Niegodziwa czarodziejka

18 – Dzisiaj wp³ywa do portu „Bonawentura”. S³ysza³em, ¿e pe³no na nim bogatych pasa¿erów, nawet córka starego Thionville’a wraca tym statkiem z Pary¿a. – A ty chcesz, ¿ebym tam posz³a i okrad³a parê kieszeni? – Oj, dziewczyno, móg³bym to zrobiæ sam, ale wiesz przecie, jak mnie bol¹ koœci! A trudno mi gmeraæ ludziom po kieszeniach, kiedy moje ³apska siê trzês¹. – Ej, wszystko od tego rumu. Zapijesz siê nim na œmieræ, Bardie. – Ano, có¿, pasujê siê ja z pragnieniem, i to mocno, ale jak mnie ono za gardziel ucapi, nie dajê rady. Jakbyœ tak obrobi³a jednego czy dwóch podró¿nych, starczy³oby nam na d³ugo. Kupi³abyœ sobie wtedy parê no- wych ³aszków, a ja rumu, tylko tyle, ¿eby mi siê ³apy tak bardzo nie trzês³y, pojmujesz? No, co ty na to? Ob³owilibyœmy siê niezgorzej dziê- ki temu „Bonawenturze”. – Czy nie dlatego da³eœ mi tê spódnicê, Bardie? – Nie! Nie! To¿ mog³em j¹ sprzedaæ... ale nie sprzeda³em! – Wiem, kiedy chce siê mnie przekupiæ. – Kestrel skrzy¿owa³a rêce na piersi i syknê³a: – Jesteœ bez czci i sumienia, Bardolfie Ogilvie! Ca³ej Bo¿ej ³aski nie starczy, ¿eby ciê zbawiæ. – Patrzy³a, jak Bardolf skrêca siê z za¿enowania pod jej oskar¿ycielskim spojrzeniem, lecz kiedy jed- n¹ z dr¿¹cych d³oni niezdarnie przejecha³ po w³osach, ogarnê³a j¹ litoœæ. Tak, pijañstwo go zabije, ale jest zarazem jedyn¹ rzecz¹ utrzymuj¹c¹ starego nieszczêœnika przy ¿yciu. Niczego lepszego bowiem nie zna. – Pójdê tam, Bardie. Jeœli ci podró¿ni s¹ tacy bogaci, jak mówisz, to pewnie strata jednego czy dwu mieszków nie zrobi im wiêkszej ró¿nicy. – Ach, prawdziwy z ciebie anio³, moja mi³a. – Bardolf z³o¿y³ razem obydwie d³onie, usi³uj¹c powstrzymaæ ich dr¿enie. – Tylko nie siedŸ tam za d³ugo, dobrze? – spyta³ niczym wylêknione dziecko. – Nie, nie zabawiê w porcie zbyt d³ugo. – Unios³a spódnicê i zza jednej z podwi¹zek wyci¹gnê³a nó¿. Spojrza³a na czarny szkocki sztylet, po³yskuj¹cy w jej d³oni. By³ najlepsz¹ rzecz¹, jak¹ mia³a. Podarowano go jej rok temu, na statku p³yn¹cym z Glasgow. Jego poprzedni w³aœciciel, umieraj¹cy m³odzieniec, wyjaœni³ jej, nie przebieraj¹c w s³owach, ¿e mo¿e go potrzebowaæ w Nowym Œwiecie. I Kestrel, pomna tej przestrogi, na- uczy³a siê nim pos³ugiwaæ. Zabiera³a go wszêdzie ze sob¹, wetkniêty za podwi¹zkê, sk¹din¹d bezu¿yteczn¹, bo nie mia³a ju¿ poñczoch. – Dobrze ciê przyuczy³em! – Bardolf zaœmia³ siê, ukazuj¹c zepsute zêby. – Bystra z ciebie sztuka. Spodziewam siê, ¿e nie trafisz na kogoœ bystrzejszego od siebie! Kestrel uœmiechnê³a siê szyderczo.

19 – Prêdzej piek³o zamarznie, nim siê to stanie. – Z powrotem zatknê- ³a nó¿ za podwi¹zkê. – Pójdê, przyjrzê siê temu statkowi. – S³usznie. Obyœ tylko wróci³a z groszem, bo je¿eli Straught nas tutaj wypatrzy, to koniec! – Zatar³ rêce, jakby chcia³ w ten sposób zapo- biec z³u. – Zabije nas i ju¿! Na sam¹ wzmiankê o Straughcie Kestrel zdrêtwia³a. Niewiele rze- czy mog³o odebraæ jej odwagê, lecz nazwisko kuzyna by³o jedn¹ z nich. Zamordowa³ przecie¿ jej siostrê i by³by zamordowa³ i j¹, gdyby Bardolf nie post¹pi³ jak ów myœliwy z baœni, niezdolny do wykonania rozkazu okrutnego pana. – On chyba nigdy nie myœla³, ¿e mogê do¿yæ dziewiêtnastu lat – szepnê³a do siebie. Straci³a nagle ca³¹ zuchwa³oœæ i rozejrza³a siê po ciasnej ruderze. Zapomnia³a ju¿ dawno o swoim pochodzeniu i dobrych manierach, wci¹¿ jednak czu³a ból na wspomnienie tego, ¿e niegdyœ by³a dam¹. – Jeszcze mu zdo³asz odp³aciæ piêknym za nadobne, dziewczyno. – Bardolf zdawa³ siê czytaæ w jej myœlach. – My mu kiedyœ zdo³amy odp³aciæ. – O, nie. Ze mnie ju¿ tylko stary pijaczyna. Nigdy wiêcej nie ujrzê Edynburga. Nie mam doœæ si³, ¿eby siê mœciæ. – Rozeœmia³ siê, lecz za- raz sposêpnia³, a wy¿³obione przez zgryzotê, g³êbokie bruzdy na jego twarzy jeszcze bardziej siê pog³êbi³y. – Wrócê jak najprêdzej, Bardie. A kiedy znowu bêdziemy w Mhor, Erath Straught zawiœnie na szubienicy, tak jak na to zas³u¿y³. – Prawda, dziewczyno, tylko ¿e wszyscy w mieœcie myœl¹ pewnie, ¿e nie ¿yjesz. A zrozumiej¹, co siê naprawdê z tob¹ sta³o, dopiero kiedy tam wrócisz. Wtedy nareszcie siê po³api¹, ¿e twoja siostra nie zginê³a w wypadku, tylko j¹ zamordowano. Pomyœl sobie, co potem siê stanie! Pomyœl sobie! Zak³ócasz, niby upiór, wszystkie myœli Straugta i poszed³- bym o zak³ad, ¿e spaæ po nocach nie mo¿e, dumaj¹c, co te¿ siê z tob¹ dzieje! Bo przecie nie ma ¿adnej pewnoœci, ¿eœ zginê³a jak twoja... – Doœæ! Nie wymawiaj jej imienia! – jêknê³a Kestrel, przygryzaj¹c dol- n¹ wargê. Wizja dwóch barw, ¿ywej czerwieni i delikatnego b³êkitu, sprawi- ³a, ¿e poczu³a ucisk w skroniach. Wspomnienia o Mornie by³y tak bolesne. ¯al po siostrze nie pomo¿e jej jednak prze¿yæ. Nie nakarmi jej te¿ ani nie ochroni przed z³oczyñcami. Mog³a tego dokonaæ tylko kradzie¿ – nie ³zy, pobo¿ne ¿yczenia i marzenia. Musia³a wykrzesaæ z siebie ca³¹ m³odzieñcz¹ energiê i ani na chwilê nie zapominaæ o swoich planach. Planach powrotu do Szkocji. Wpraw- dzie trudno by³o ukryæ pieni¹dze przed lepkimi palcami Bardolfa, lecz

20 zdo³a³a ju¿ coœ niecoœ uciu³aæ. Gdyby dzisiaj trafi³a siê jej jakaœ dobrze nabita sakiewka, mog³aby siê st¹d wyrwaæ ju¿ nastêpnego dnia i szybko wróciæ do Mhor. Rozpogodzi³a siê na myœl o podobnej mo¿liwoœci. Warto by³o wiele dla niej zaryzykowaæ. – „Bonawentura” na mnie czeka! – I Kestrel uœmiechnê³a siê prze- biegle, opuszczaj¹c swoj¹ nêdzn¹ siedzibê tu¿ przy porcie. Po³atana spód- nica zafalowa³a przy tym wokó³ jej kostek zupe³nie tak, jakby by³a z naj- cieñszego chiñskiego at³asu. Droga do portu nigdy nie by³a przyjemna. Kestrel mieszka³a na nêdz- nym przedmieœciu pe³nym pijaków, gorszych jeszcze od Bardolfa. Stali teraz w drzwiach swoich ¿a³osnych lepianek, a kiedy przechodzi³a obok, jeden z nich uk³oni³ siê jej z wielk¹ atencj¹. Gdy zaœ nie odpowiedzia³a na tak uprzejme powitanie, inni zaczêli z³oœliwie rechotaæ. – Proszê, proszê, mademoiselle zanadto zadziera swoja g³owa! – be³kota³ za ni¹ któryœ ³aman¹ angielszczyzn¹. Inni, t³ocz¹c siê na pro- gach, ryknêli œmiechem, lecz Kestrel minê³a ich bez s³owa. Nagle zast¹pi³a jej drogê uliczna dziewka, jazgocz¹c coœ po niemiec- ku. Jasne by³o, ¿e obdarta kobieta domaga siê pieniêdzy, ale Kestrel nie mog³a jej nic daæ. Zniecierpliwiona jej powœci¹gliw¹ postaw¹ ulicznica, szarpnê³a j¹ za spódnicê, jak to czyni¹ ¿ebraczki. W koñcu przyparta do œciany Kestrel wyci¹gnê³a sztylet i zaraz zrobi³o siê wokó³ niej pusto. Dobrze wiedzia³a, ¿e mieszkaj¹cy nad rzek¹ nêdzny ludek nigdy nie uzna jej za swoj¹. Ladacznice uprawiaj¹ce swój proceder przy nabrze¿u nie cierpia³y jej bardziej ni¿ inni z racji jej spokojnego zachowania, a mo¿e po prostu dlatego, ¿e nie by³a jedn¹ z nich. Najbardziej jednak ba³a siê mê¿czyzn, których jeszcze nie obezw³ad- ni³o do cna pijañstwo. Kr¹¿yli oni wokó³ Bardolfa niczym krewni czy- haj¹cy na chwilê otwarcia testamentu. Kestrel wiedzia³a, ¿e czekaj¹ tyl- ko na jego œmieræ, bo wtedy znajdzie siê ca³kowicie na ich ³asce, zupe³nie bezbronna. Nieraz dawali jej to do zrozumienia! Snuj¹c ponure rozmyœlania, dotar³a do portu. Odpêdzi³a jednak od siebie przykre myœli, bo oto „Bonawentura” zarzuci³ w³aœnie kotwicê. A ¿e przyby³ z Francji wczesnym rankiem, robotnicy portowi zaraz przy- st¹pili do wy³adunku. Kestrel obserwowa³a uwa¿nie tê scenê, zastana- wiaj¹c siê nad najlepszym sposobem zdobycia ³upu. Po deskach pomostu schodzi³a w³aœnie chuda krowa. Jej obwis³a skó- ra ko³ysa³a siê pod brzuchem za ka¿dym krokiem. Portowi gapie uwa¿nie œledzili ka¿dy ruch obola³ego zwierzêcia, najwyraŸniej znajduj¹c w tym

21 du¿¹ przyjemnoœæ. Prze³ykali ³akomie œlinê i bez w¹tpienia ka¿dy z nich wraca³ myœlami do swego kraju, obojêtne, czy by³a to Francja, Niemcy, Szkocja czy nawet terytorium Illinois. Wo³owina stanowi³a w Nowym Orleanie rzadkoœæ i na bezcenn¹ krowê spogl¹dano niby na œwiêtego id¹cego na mêkê. Kestrel spostrzeg³a jednak, ¿e jednego z widzów nie zainteresowa³ ów widok. Wysunê³a siê zza sterty bary³ek rumu z Barbados i uwa¿nie przyjrza³a siê obcemu. Stoj¹c na pó³pok³adzie obserwowa³ orszak zwie- rz¹t z wyrazem lekkiego znu¿enia, tak jakby uw³acza³o mu kroczenie na koñcu krowiej parady. Podobn¹ niechêæ zdawa³ siê w nim wzbudzaæ widok Nowego Orleanu – b³otnistego kolonialnego miasta, które rozpo- œciera³o siê przed nim w ³agodnym œwietle poranka. Kestrel czujnie œledzi³a go z ukrycia. By³ przystojny, barczysty i gó- rowa³ znacznie wzrostem nad w³oskimi towarzyszami podró¿y, krz¹ta- j¹cymi siê przy swoich wypchanych tobo³ach. Móg³ mieæ najwy¿ej trzy- dzieœci piêæ lat. Nie tylko jednak uroda nieznajomego przyci¹gnê³a jej uwagê, lecz coœ znacznie bardziej zniewalaj¹cego. Poœród pienistych koronek bia³ego ¿abotu b³yszcza³ wielki szafir niezwyk³ej urody. Na pewno wart by³ maj¹tek. Gdy ujrza³a b³yski rzucane przez klejnot w porannym s³oñcu, poczu- ³a, ¿e przyci¹ga j¹ niby p³omieñ æmê. Ofiarowany wybranemu kapitanowi móg³ op³aciæ jej podró¿ dok¹dkolwiek pragnê³aby pojechaæ. Zw³aszcza zaœ tam, gdzie by³y b³êkitne jeziora, urwiste wzgórza i szkockie pledy. Westchnê³a g³êboko, a na jej twarzy zagoœci³ wyraz lekkiego nie- smaku. W³aœciciel tego skarbu by³ potê¿nym mê¿czyzn¹. By zdobyæ klej- not, musia³aby pos³u¿yæ siê swoim no¿em, a to by³o szalenie ryzykow- ne. Spojrza³a jeszcze raz na d¿entelmena z szafirem i nie uszed³ jej uwagi mocno zarysowany podbródek ani b³ysk w oczach, b³êkitnych, a mo¿e zielonych. Klejnot móg³ siê zaœ okazaæ mniej wartoœciowy, ni¿ s¹dzi³a. Mê¿czyzna robi³ natomiast wra¿enie kogoœ, kto by³by w stanie zwróciæ sztylet ku jej sercu z tak¹ ³atwoœci¹, jakby odpêdza³ dokuczliw¹ muchê. Mog³a jednak równie dobrze ukraœæ jego sakiewkê, rzecz najwa¿- niejsz¹. Wystarczy³o odci¹æ j¹ no¿em, tr¹caj¹c w³aœciciela mocno z pra- wej strony. I to by³oby wszystko, co nale¿a³o zrobiæ, aby zdobyæ jego pieni¹dze. Kestrel ostro¿nie zerknê³a na cel swoich zabiegów. Na pew- no mnie nie z³apie, zapewnia³a siebie sam¹ w duchu. – A wiêc sakiewka – wyszepta³a i podkrad³a siê po cichu do mê¿- czyzny. Pasa¿erowie „Bonawentury” schodzili jeden za drugim po trapie. Bardzo gruba francuska dama, wystrojona w wiœniowe jedwabie tak

22 manewrowa³a spódnic¹ swojej krynoliny, jakby to by³ rudel statku. M³o- da kobieta id¹ca obok niej mia³a na sobie strój ze wspania³ego brokatu w odcieniu zielonej cytryny. Kestrel spojrza³a na ni¹ i sama a¿ poziele- nia³a z zazdroœci. Z ca³ej si³y zapragnê³a wyci¹gn¹æ rêkê ku wytwornej tkaninie i przypomnieæ sobie, jaka mo¿e byæ w dotyku. Mia³a ledwie dziesiêæ lat, kiedy jej rodzice zmarli na zakaŸn¹ chorobê, lecz wci¹¿ jesz- cze potrafi³a przywo³aæ w pamiêci szelest sukien matki na kamiennych p³ytach posadzki w holu i nadal czu³a na ramionach at³asowy surdut ojca, ciê¿ki i budz¹cy poczucie bezpieczeñstwa niczym zbroja. Jej uwaga skupi³a siê na nabrze¿u, gdzie m³oda Francuzka rzek³a, nieco nerwowo, do d¿entelmena z szafirem, który schodzi³ z k³adki ra- zem z ni¹: – St. Bride, chyba odwiedzi pan maman i mnie, prawda? Bez pañ- skiego towarzystwa bêdziemy siê doprawdy czuæ osamotnione w naszej ¿a³osnej dziurze. Przywyk³yœmy do Pary¿a z ca³ym jego splendorem i trudno nam bêdzie wytrzymaæ w tak prymitywnym mieœcie. – M³oda kobieta odê³a wargi, gdy jej obuta w delikatny pantofelek stópka do- tknê³a wilgotnego gruntu portu. – Ale¿, lady Katarzyno – odpar³ mê¿czyzna nazwany przez ni¹ St. Bride’em – zapewne maman szybko wyda pani¹ za jakiegoœ arysto- kratê! Jak¹¿ przyjemnoœæ mo¿e pani czerpaæ z mego towarzystwa? Pew- nie wydam siê pani równie prostacki i nieciekawy, jak to miasto. – Uœmiechn¹³ siê i Kestrel mog³a wreszcie wyraŸnie dostrzec, ¿e jego oczy mia³y odcieñ turkusowy. B³yszcza³y zaœ ¿ywiej ni¿ szafir wpiêty w jego koszulê. Przypomina³y morze: zmienne i zdolne albo niszczyæ, albo ³a- godnie ko³ysaæ, zale¿nie od kaprysu. Wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz. – Doprawdy, St. Bride – policzki Francuzki poró¿owia³y pod war- stw¹ pudru – wolê pañskie towarzystwo od asysty ka¿dego innego mê¿- czyzny. – Nie narzucaj siê panu, Katarzyno! – Kestrel us³ysza³a wypowie- dziane cierpkim tonem s³owa matki m³odej panny. – ¯eby z³owiæ mê¿- czyznê, trzeba byæ potuln¹ trusi¹! ChodŸmy st¹d wreszcie! – Hrabina zaczê³a przepychaæ siê przez t³um, po czym ³askawie pozwoli³a posa- dziæ siê w z³ocistej karecie, czekaj¹cej nieopodal. – Twój ojciec na nas czeka – powiedzia³a w koñcu, kiedy ju¿ usadowi³a siê wygodnie na bro- katowych poduszkach powozu. Pstrokaty t³umek miejskich obdartusów, portowych nierz¹dnic i ma- rynarzy otoczy³ karetê. Kestrel wiedzia³a, ¿e nie samo tylko pretensjonal- ne popisywanie siê bogactwem sprawia³o, i¿ gapie z nabo¿eñstwem po- dziwiali splendor zagranicznego pojazdu. W karecie bez trudu da³o siê

23 rozpoznaæ w³asnoœæ Thionville’a i Kestrel gratulowa³a sobie, ¿e nie sko- rzysta³a jeszcze z okazji do kradzie¿y. Wcale nie zamierza³a zawieraæ bli¿- szej znajomoœci z Janem Klaudiuszem de Thionville, hrabi¹ de Cassell. Za nic! – pomyœla³a hardo. Uciekaj¹c siê do przekupstwa, mia³ w garœci ca³y z³odziejski œwiatek Nowego Orleanu. Dziêki królewskim faworom, ale te¿ i swemu w³asnemu, bajecznemu bogactwu, hrabia trzyma³ miasto za gar- d³o. Od Bardolfa i jemu podobnych odró¿nia³ go tylko wspania³y ubiór. Nie, by³a najzupe³niej pewna, ¿e nie doceni³by jej wspó³zawodnictwa. – Musimy ju¿ jechaæ, St. Bride. Czy przeœle nam pan choæby s³ów- ko? Niczego nie bêdê oczekiwaæ z wiêksz¹ niecierpliwoœci¹ ni¿ pañ- skich odwiedzin. – Kiedy lady Katarzyna odezwa³a siê ponownie, Ke- strel zrozumia³a, ¿e to córka wszechpotê¿nego i zarazem os³awionego hrabiego. Skrzywi³a siê z pogard¹, widz¹c, jak St. Bride pochyla siê nad d³oni¹ lady Katarzyny i muska j¹ wargami. – Do zobaczenia, lady. Niewykluczone, ¿e znów siê zobaczymy. – Uœmiechn¹³ siê szeroko, a w jego oczach wyraŸnie widaæ by³o cynizm i Kestrel poczu³a, ¿e temu cz³owiekowi nie mo¿na zaufaæ. Kiedy po¿egnania dobieg³y koñca, lady Katarzyna i hrabina odje- cha³y pospiesznie z pomp¹ godn¹ królewskiej koronacji. Po chwili Kestrel zaczê³a ponownie œledziæ upatrzony cel. T³um roz- st¹pi³ siê, ¿eby przepuœciæ karetê. St. Bride sta³ teraz w towarzystwie kilku podró¿nych ze statku. Wszyscy prócz niego byli odwróceni do niej plecami. Gdy spojrza³ w jej kierunku, zauwa¿y³a bezwzglêdnoœæ bij¹c¹ z jego twarzy. Z niechêci¹ stwierdzi³a, ¿e omal nie cofnê³a siê o krok. Walcz¹c ze strachem, ruszy³a do przodu, dostrzegaj¹c w jego zwi¹za- nych z ty³u w³osach i na skroniach siwe pasma. Nie z³agodzi³o to jednak jego rysów. Srebrne kosmyki wzmog³y jedynie ich ostroœæ i drapie¿noœæ. Znów poczu³a pokusê, by siê wycofaæ. Zazwyczaj by³a nieustraszona. Koniec koñców trudni³a siê kradzie- ¿¹ sakiewek ju¿ prawie od roku. Przezywano ja Kestrel, bo niby pustu³- ka rzuca³a siê odwa¿nie w ka¿d¹ now¹ sytuacjê. Nie mia³a nic do strace- nia. Tym razem jednak musia³a chwilê odczekaæ, by ponownie nabraæ odwagi. St. Bride nie wygl¹da³ na ³atw¹ zdobycz. Gorzej nawet, nie wygl¹da³ nawet na kogoœ mi³ego. Z wahaniem, prawie dla niej niezrozumia³ym, Kestrel posunê³a siê o krok ku niemu. Poczeka³a, póki na chwilê nie odwróci³ g³owy w bok, a wtedy szyb- ko zbli¿y³a siê ze sztyletem w rêce, unios³a nieco jego kosztowny, we³- niany surdut i przeciê³a rzemyk przytrzymuj¹cy kieskê pe³n¹ z³ota. Po- czu³a ciê¿ar woreczka w d³oni i w ci¹gu sekundy wycofa³a siê. Oczywiœcie

24 bez szafiru. Zrozumia³a, ¿e by³oby rzecz¹ niem¹dr¹ zamierzanie siê na tego mê¿czyznê sztyletem, nawet dla takiego klejnotu. – Tam do licha, ty ma³a nêdznico, ukrad³aœ mi sakiewkê! – Du¿a, mocna d³oñ schwyci³a j¹ znienacka za kark. Gdy drapa³a i wyrywa³a siê jak przera¿ona kotka, poczu³a jego ciep³o na swojej skórze i to zdumia³o j¹ znacznie bardziej ni¿ ¿elazny uœcisk. Os³ab³a ze strachu. Niby zasko- czone zwierz¹tko, które udaje, ¿e zdech³o, Kestrel gor¹czkowo usi³owa- ³a odwróciæ uwagê swego przeciwnika. – Nie, ona upad³a. Chcia³am j¹ podnieœæ i zwróciæ. – Wci¹¿ jeszcze nie odzyska³a si³. Przera¿ona spojrza³a na postawnego mê¿czyznê, który zdawa³ siê górowaæ nad ni¹ niby wie¿a. St. Bride wygl¹da³ na nieco tym ubawionego, lecz – niestety – niesk³onnego do wybaczenia. – Zwróciæ, mówisz? To czemu bieg³aœ w przeciwnym kierunku? – Wyj¹³ sakiewkê z jej delikatnej d³oni i zatkn¹³ za pas. Nadal œciskaj¹c jej kark, rzek³ do jednego ze swych towarzyszy, niskiego cz³owieka o po- spolitym wygl¹dzie: – Co za piekielne miejsce! W czym¿e mamy tu lo- kowaæ nasze pieni¹dze? W ¿ebraków i z³odziei? Kestrel nie zwa¿a³a na jego s³owa. Upragniona wolnoœæ objawi³a siê jej nagle tu¿ przy twarzy. Szkocja, w postaci wspartego na tylnych ³apach lwa, widnia³a przed ni¹ wyrzezana na klejnocie tak b³êkitnym, jak niebo jej ojczyzny. Nie potrafi³a siê temu oprzeæ. Gdy tylko coœ od- wróci³o uwagê St. Bride’a, œcisnê³a sztylet, który wci¹¿ jeszcze trzyma³a w rêce, i gwa³townie wbi³a go w chustkê na szyi mê¿czyzny. Ku jej za- skoczeniu St. Bride zwolni³ uœcisk, mog³a wiêc umkn¹æ. Ponownie jednak nie doceni³a jego mo¿liwoœci. St. Bride dwoma potê¿nymi susami pokona³ dziel¹c¹ ich odleg³oœæ, któr¹ ocenia³a na do- bre dwadzieœcia kroków. Gdy zbli¿a³a siê ju¿ do beczu³ek, po³o¿y³ kres jej ucieczce, chwytaj¹c j¹ wpó³. Obydwoje nie wziêli wszak¿e pod uwa- gê œliskiego gruntu Luizjany i nagle znaleŸli siê na b³otnistej ziemi poni- ¿ej chodnika. St. Bride pocz¹³ siê gwa³townie œmiaæ, jakby rozbawi³ go widok zab³oconych butów i spodni. Kestrel nie mia³a jednak pewnoœci, czy to dobry znak. Jego œmiech nie by³ weso³y, brzmia³ gniewnie. Nie wiedzia³a, czy St. Bride ma zamiar j¹ puœciæ, czy te¿ z³amaæ jej kark. Wydar³ klejnot spomiêdzy jej palców i wsun¹³ go do kieszeni spodni. – A teraz chcia³aœ mi zrabowaæ tak¿e mój szafir, ty nêdznico. Tym razem nie darujê! – Ich oczy spotka³y siê. Kestrel dostrzeg³a, ¿e zdawa³ siê z góry radowaæ odwetem i zirytowa³o j¹ to bardziej, ni¿ chcia³aby przyznaæ. Tym razem walczy³a o wolnoœæ z jeszcze wiêksz¹ zajad³oœci¹, lecz gdy wi³a siê w rêkach St. Bride’a, ten obj¹³ j¹ w pasie, a póŸniej mocno do siebie przycisn¹³. Uœmiechn¹³ siê szeroko, lecz z³oœliwie.

25 – Puœæ mnie! – krzycza³a, odpychaj¹c go. Kiedy jednak przekona³a siê, ¿e nie da rady uciec, spróbowa³a odwo³aæ siê do lepszej strony jego natury, chocia¿ wcale nie mia³a pewnoœci, czy coœ takiego mia³. – Je- stem tylko biedn¹ dziewczyn¹ w potrzebie! Ulituj siê nad sierot¹, a do- bry Bóg da ci za to szczêœcie do koñca ¿ycia! Spojrza³a na niego, ¿ywi¹c mimo wszystko nadziejê, ¿e nie znajdzie siê z jego przyczyny w przycmentarnym wiêzieniu. Jeszcze do niego co prawda nie trafi³a, ale Bardolf owszem, a w dodatku mówi³, i¿ jest tam jeszcze gorzej ni¿ w samym porcie: robactwo ³a¿¹ce po œcianach i ludz- kie szcz¹tki wy³aniaj¹ce siê z trumien, które tylko silne obci¹¿enie mo¿e utrzymaæ w rozmiêk³ym, wilgotnym gruncie. – Sierot¹? – przedrzeŸnia³ j¹ z sarkazmem, œci¹gaj¹c koszulê z jej ramienia i ods³aniaj¹c górn¹ czêœæ piersi – ¿adne tam dziecko z ciebie! A jednak – tu uj¹³ j¹ pod brodê, tak ¿e musia³a spojrzeæ mu w oczy – a jednak zupe³nie nie pasujesz do tego procederu! Co ty na to, ³obuzico? – Puœæ mnie – prosi³a, nie dbaj¹c o to, co mówi mê¿czyzna. – Proszê puœæ! – krzyknê³a g³oœno, maj¹c nadziejê, ¿e spojrzenie ciemnob³êkit- nych oczu rozbroi przeœladowcê. – Odk¹d to rzezimieszki znaj¹ s³owo „proszê”? – spyta³ spokojnie, po czym przez d³u¿sz¹ chwilê przygl¹da³ jej siê uwa¿nie, bez s³owa. Zarumieni³a siê pod tym bacznym spojrzeniem, któremu zdawa³o siê nic nie umykaæ: ani jej delikatna cera, ani miêkkie rysy twarzy, ani szramy na rêkach, œwiadectwo ¿ycia, które teraz wiod³a. Pojê³a, ¿e siê uda³o. Widaæ by³o, ¿e nie mia³ ju¿ chêci traciæ czasu na oddawanie z³odziejki w rêce policji. Zanim j¹ jednak wypuœci³, us³ysza- ³a g³os kogoœ stoj¹cego za ich plecami. – Ferringer, niech¿e pan ka¿e Malcolmowi odes³aæ j¹ do aresztu. Goni¹c za nêdzn¹ z³odziejk¹, zniszczy³ pan sobie ubranie! Ni¿szy mê¿czyzna, którego Kestrel widzia³a jedynie od ty³u, uniós³ nogê, wymierzaj¹c jej kopniaka. Dostrzeg³a tylko jego elegancki but ze srebrn¹ sprz¹czk¹, nim zdo³a³a zrêcznie uchyliæ siê przed kolejnym kop- niêciem. Nadal jednak tkwi³a w uœcisku St. Bride’a. – Z³odziejka, owszem, ale te¿ i s³absza p³eæ! – St. Bride podniós³ siê z ziemi i spojrza³ na mê¿czyznê, który chcia³ kopn¹æ j¹ raz jeszcze. – Nie zamierzam zrobiæ jej krzywdy, Ferringer, ale przestêpców na- le¿y karaæ. To miasto nie jest tak cywilizowane jak Savannah. – Gdy siê odezwa³, Kestrel mog³a wreszcie spojrzeæ mu w twarz i oczy rozszerzy- ³y jej siê ze zgrozy. Patrzy³a na niego jak zahipnotyzowana. Przywyk³a do gniewu okradanych przez ni¹ ludzi, ale na widok tego cz³owieka ser- ce jej zamar³o.

26 Mimo niewysokiego wzrostu by³ mê¿czyzn¹ przystojnym, mocno zbudowanym. P³oworude w³osy nosi³ zwi¹zane z ty³u, twarz mia³ dobro- duszn¹, choæ nie bez charakteru, usta cienkie, mo¿e nawet nieco okrutne. Poczerwienia³y, arystokratyczny nos wydawa³ siê nieco za d³ugi, nozdrza by³y gwa³townie rozdête. Oczy mia³ szare jak pó³nocne wybrze¿e Atlanty- ku, lecz w têczówkach migota³y drobne, czerwone ogniki, niby diabelskie piêtno. Kestrel, patrz¹c w te oczy pojê³a, i¿ zna je doskonale... Mê¿czyzna otworzy³ usta i lodowate ciarki przebieg³y jej po ple- cach. To by³ Straught. Modli³a siê, by jej nie rozpozna³. Nie, nie, to nie- mo¿liwe. W koñcu ani trochê nie przypomina³a teraz wychowanej w zbyt- ku szkockiej dziedziczki. Nie, Straught jej nie pozna! Myœli pewnie, ¿e Kayleigh w tajemniczy sposób zniknê³a. Nie wie, ¿e Czarny Bardolf Ogilvie uciekaj¹c, zabra³ j¹ ze sob¹. Ogilvie, jeden z jego giermków, jak Straught zwa³ swoich ludzi. Bardolf, o czym Stra- ught nie ma pojêcia, lêka³ siê, ¿e jako chory niedo³êga szybko przestanie byæ dla herszta u¿yteczny, a zatem trzeba siê go bêdzie pozbyæ. Nie wie, ¿e Bardolfowi potrzebny by³ ktoœ, kto krad³by dla niego rum i pomaga³ mu prze¿yæ w Nowym Œwiecie. Nie, on na pewno nie wie, co siê sta³o z Kayleigh. Mo¿e nawet my- œli, ¿e umar³a. Kestrel wiedzia³a jednak, ¿e nie chce wcale naraziæ siê na œmieræ po raz drugi. Mimo ¿e wy¿szy z mê¿czyzn wci¹¿ j¹ przytrzymywa³, powoli zaczê³a odsuwaæ siê mo¿liwie daleko od Straughta. – Puœæ mnie – powiedzia³a miêkko, usi³uj¹c ukryæ swój strach. – Jak przyjdzie na to czas. – St. Bride spojrza³ nieco serdeczniej na dziwn¹, piêkn¹ istotê w jego ramionach. – Puœæ mnie! – krzyknê³a w panice, siêgaj¹c po sztylet, który zwisa³ tu¿ nad samym b³otem. – Jeœli naprawdê jesteœ tylko biedn¹ dziewczyn¹, dam ci trochê pieniê- dzy, ale przestañ mi siê wreszcie wyrywaæ! – zawo³a³ z irytacj¹ St. Bride. Nie mog³a tego zrobiæ. Szaro-czerwone oczy tego diab³a, Eratha Strau- ghta, wci¹¿ siê w ni¹ wwierca³y i widzia³a ju¿ niemal, jak siê nachyla nad ni¹ anio³ œmierci. Na Boga, pozna³ j¹, pozna³ z ca³¹ pewnoœci¹! – Puœæ mnie, powiadam! – wrzasnê³a desperacko. Zdo³a³a wreszcie dosiêgn¹æ no¿a i ciê³a nieœwiadomego niczego St. Bride’a po prawej d³oni, rani¹c go pomiêdzy kciukiem a palcem wskazuj¹cym. – Ty ma³a szelmo! – krzykn¹³ z wœciek³oœci¹, gdy krew trysnê³a na jej spódnicê. Ból zmusi³ go do rozluŸnienia chwytu, a Kestrel nie traci³a czasu. Uciek³a w okamgnieniu, pozostawiaj¹c mê¿czyŸnie tylko wspo- mnienie zab³oconych ³ydek i ciemnob³êkitnych oczu.

27 2 To by³ z pewnoœci¹ Straught – upiera³a siê Kestrel. Wci¹¿ jeszcze dy- sza³a ciê¿ko po ucieczce z portu. – W jaki sposób? Jak¿eby nas znalaz³? – Bardolf poci¹gn¹³ potê¿ny ³yk z butelki. Z trudem powstrzyma³ dr¿enie r¹k na tyle, by zdj¹æ z niej woskowan¹ zatyczkê. – Och, te jego œlepia! Kiedy cz³ek w nie spojrzy, gotów uwierzyæ w samego diab³a! Skoro takie w³aœnie oczyska widzia- ³aœ, musia³ to byæ on. – Owszem, widzia³am – potwierdzi³a cicho. – Wiele ju¿ zapomnia- ³am, ale tych oczu zapomnieæ nie potrafiê. – Tylko, ¿e bez tej przeklêtej sakiewki nie mo¿emy siê st¹d ruszyæ! – zakl¹³ Bardolf. – Niech piek³o poch³onie twojego Anglika z jego klejno- tem! £adn¹ sobie znalaz³ kompaniê! – Mia³am ju¿ w rêku jego sakiewkê, ale to inna sprawa. – Kestrel spojrza³a na swoj¹ zakrwawion¹ spódnicê i rzek³a z roztargnieniem: – Pozwól, niech tylko spiorê tê krew. – Kestrel – Bardolf wyci¹gn¹³ ku niej rêkê – nied³ugo mo¿e byæ po tobie! Ocali³em ci ¿ycie, ale nie dam rady zrobiæ tego jeszcze raz! – Kestrel pojê³a wreszcie, ¿e Bardolf boi siê tak samo, jak i ona. Ca³y a¿ siê trz¹s³. Stary pijak raz jeden w ¿yciu spe³ni³ dobry uczynek, ale móg³ za to ciê¿ko zap³aciæ, gdyby Straught kiedykolwiek go dopad³. – Tym razem ja to zrobiê, Bardie. Uratujê nas obydwoje. Zwêdzê w koñcu jak¹œ sakiewkê i uciekniemy st¹d. Obiecujê ci. – Nerwowo chlusnê³a wod¹ z wiaderka na brudny ³ach, którym sta³a siê teraz jej spódnica. Kiedy krwawej plamy nie mo¿na ju¿ by³o odró¿niæ od innych, wy¿ê³a wodê i wysz³a z lepianki. Dzieñ by³ d³ugi i gor¹cy, a w dodatku Kestrel nie mog³a ju¿ pokazaæ siê w porcie. Po jej zmaganiach z St. Bride’em ka¿dy bez w¹tpienia rozpozna³by krwio¿ercz¹ z³odziejkê, która zrani³a go w rêkê. Krêci³a siê wiêc w pobli¿u niedbale skleconych koszar, maj¹c nadziejê, ¿e bê- dzie mog³a œwisn¹æ z³oty zegarek czy medal jakiemuœ stra¿nikowi, który przypadkiem zbytnio oddali³ siê od kolegów. Tego dnia nie mia³a jednak szczêœcia. Pogardza³a koszarami, gdy¿ by³y jeszcze gorsze od portu. Mê¿czyŸni w trójgraniastych kapeluszach i d³ugich granatowych kurtkach wykrzykiwali na jej widok sproœnoœci i tak wymachiwali bagnetami, ¿e poczu³a obrzydzenie.

28 W koszarach pe³no by³o nowych francuskich stra¿ników. M³odzieñ- cy owi nie wiedzieli, kim jest piêkna dziewczyna w³ócz¹ca siê w tej okolicy, bo jej dom sta³ z dala od wybrze¿a. W swojej naiwnoœci chcieli j¹ pochwyciæ, ona zaœ mia³a szczer¹ chêæ, by poder¿n¹æ któremuœ gar- d³o. Dopiero gdy zobaczyli, ¿e umie siê pos³ugiwaæ hebanowoczarnym sztyletem, zostawili j¹ w spokoju. Zbli¿a³a siê noc. Kestrel, z pustk¹ w kieszeni, zrozumia³a, ¿e musi zrezygnowaæ. Noc¹ nie nale¿a³o wda- waæ siê w utarczki ze stra¿nikami. Nad wznosz¹cymi siê na palach bu- dynkami koszar zapada³ wczesny zmierzch. Choæ wieczór by³ parny, wstrz¹sn¹³ ni¹ dreszcz. Nagle zda³a sobie sprawê, ¿e jest zupe³nie sama. – Jeune fille! Jeune fille! Kestrel odwróci³a siê gwa³townie. Chocia¿ mia³a pewnoœæ, ¿e ku- zyn Straught nie zna ani s³owa po francusku, ogarn¹³ j¹ nagle strach, i¿ to w³aœnie on mo¿e j¹ wo³aæ. Rozeœmia³a siê z ulg¹, gdy dostrzeg³a, ¿e to tylko pijany stra¿nik kiwa na ni¹ z okna koszar. Jego kompani dodawali mu otuchy, lecz Kestrel szybko znik³a im z oczu. Oby dach run¹³ im na te g³upie ³by! – wypowiedzia³a w myœli s³owa przekleñstwa, gdy dostrzeg³a wyj¹tkowo zmursza³y, z¿arty przez robac- two pal. Chocia¿ z³e ¿yczenia i nienawistne myœli przynios³y jej nieco ulgi, nie mog³y ochroniæ jej w ciemnoœciach. Czy mia³a przy sobie swój wspania³y nó¿, czy te¿ nie, musia³a wróciæ do Bardolfa. W Nowym Or- leanie, w którym wszystko trzeba by³o za bajoñskie sumy sprowadzaæ z Francji, nie patyczkowano siê ze z³odziejami. Mia³a nadziejê, ¿e na- stêpnego dnia pójdzie jej lepiej.Ominê³a z daleka port i przesz³a wzd³u¿ nadbrze¿a, a potem przystanê³a, patrz¹c na szeregi lepianek tu¿ nad sam¹ Missisipi. Ich œciany wzniesiono z pali g³êboko wbitych w piaszczysty grunt, a dachy, sklecone z wysuszonych liœci palmy kar³owatej, ma³o siê ró¿ni³y od zwyk³ych strzech. Unosi³y siê nad nimi smu¿ki dymu, gdy¿ mieszkañcy tych domostw przyrz¹dzali sobie strawê na nêdznych pale- niskach, podobnie jak Indianie Czaktau. Jakie¿ ¿a³osne ¿ycie wiod¹ ci ludzie, myœla³a, spogl¹daj¹c na migo- cz¹ce miêdzy œcianami z pali md³e œwiate³ka. Domy tak nietrwa³e, jak pale wbite w podmok³y grunt. Gdy rzeka wylewa³a, zmusza³o to miesz- kañców do przenoszenia siê coraz wy¿ej. Tam budowali swoje siedziby od nowa. By³ to nieprzerwany cykl burzenia i odbudowy. Có¿ za kon- trast z ma³ymi, kamiennymi domkami rozsianymi po górskich dolinach Szkocji! Tamte robi³y wra¿enie jakby istnia³y od pocz¹tku œwiata. Wy- gl¹da³y na niezniszczalne, tak zreszt¹ jak i ca³e Highlands. Kestrel uœmiechnê³a siê lekko, przypominaj¹c sobie jedno z takich domostw. Robertsonowie, którzy mieszkali nieopodal zamku Mhor,