mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

McKinney Meagan - Uzurpator

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

McKinney Meagan - Uzurpator.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 86 osób, 90 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 308 stron)

4 MEAGAN MCKINNEY NO CHOICE BUT SURRENDER Uzurpator

5 Mojemu ojcu, Richardowi Johnowi Goodmanowi

7 Prolog Kocha³ Angliê jak Ateñczyk swoje miasto fio³kami wieñczone i jak Rzymianin stolicê na siedmiu pagórkach. Lord Macaulay

9 St Mary Parish, Maryland Listopad 1780 roku Dom uchodzi³ za stary, choæ Stany Zjednoczone og³osi³y sw¹ nie- podleg³oœæ przed czterema zaledwie laty. Wznosi³ siê nad rzek¹ Patu- xent, a wysoki dach i gotyckie mansardowe okna sprawia³y, ¿e z ze- wn¹trz prezentowa³ siê godnie. Nie da³o siê tego jednak powiedzieæ o jego skromnym wnêtrzu. Robert Staples siedzia³ przy ogniu w kuchni; by³ w nienajlepszym humorze. Mia³ zaledwie trzynaœcie lat i nie móg³ siê powstrzymaæ od zerkania co jakiœ czas do przyleg³ego pokoju, w którym zebrali siê doro- œli: jego ojciec i czterej inni mê¿czyŸni. Otacza³a ich atmosfera tajemni- czoœci. Siedzieli wokó³ niewielkiego sto³u, graj¹c w karty. Dziwne, ¿e przybyli w tym celu do zniszczonego starego domu, choæ mogliby pograæ w znacznie lepszych warunkach w Satterlee Mansion. By³o tam wiele elegancko urz¹dzonych sal, ozdobionych piêknymi geor- giañskimi rzeŸbami; nie brak³o równie¿ wykwintnych stolików do kart wykonanych przez najlepszych mistrzów stolarskich z Salem. A jednak czterej obcy siedzieli w³aœnie tu, przy niewielkim rozk³a- danym stoliku z wiœniowego drewna, podczas gdy w³aœciciel domu i je- go syn z pewnym niepokojem obserwowali ich z boku. – S³owo dajê, Avenel – zauwa¿y³ jeden z m³odszych graczy, rozgl¹- daj¹c siê po niewielkim pokoju o œcianach pokrytych boazeri¹. – Œci¹- gn¹³eœ nas do jakiejœ pod³ej dziury! Nosz¹cy to œredniowieczne imiê ciemnow³osy brodacz spojrza³ tyl- ko na m³odego lorda, a ten od razu zamilk³. Avenel rzuci³ jednak:

10 – Wola³byœ graæ w tym domu ko³o przystani, gdzie od razu zdema- skowaliby nas jako zwolenników Anglii? – Nie opowiadam siê po niczyjej stronie w tej idiotycznej wojnie! Nikt nie ma prawa wytykaæ mnie palcem jako torysa! Marzê tylko o tym, ¿eby czym prêdzej opuœciæ ten barbarzyñski kraj i nigdy ju¿ tu nie wra- caæ! Pokusa zbicia maj¹tku na tytoniu nie jest a¿ tak silna, by dla niej warto by³o wyrzec siê swej pozycji! – M³ody cz³owiek otar³ czo³o. – Mo¿e i nie opowiadasz siê po niczyjej stronie, ale wystarczy rzu- ciæ okiem na tê cynobrow¹ kamizelê z at³asu, aby rozpoznaæ, ¿e nale- ¿ysz do brytyjskiej arystokracji. – Avenel spojrza³ z niesmakiem na m³o- dego lorda. – Nie muszê ci chyba przypominaæ, ¿e tu, w Ameryce, nie ma miejsca dla arystokratów? To przecie¿ jeden z powodów tej przeklê- tej wojny. – No, no! Jak na kogoœ, kto siê tu urodzi³, p³oniesz niewielkim entu- zjazmem dla œwie¿o zdobytej wolnoœci! Kim ty w³aœciwie jesteœ, Ave- nel? Sympatykiem torysów? – odezwa³ siê sêdzia pokoju. Starszy pan by³ w z³ym humorze: karta mu nie sz³a. Pociesza³ siê jednak, ¿e i m³ody laluœ i pechowy lord Oliver byli w jeszcze gorszym po³o¿eniu. Grali stanowczo zbyt wysoko, zw³aszcza lord Oliver, którego stawk¹ by³a posiad³oœæ Osterley Park. Sêdziego po prostu szokowa³a taka szalona hazardowa gra. Ale nie po raz pierwszy by³ œwiadkiem czegoœ podobne- go. Niestety, hazard w arystokratycznych krêgach by³ zjawiskiem co- dziennym i doprowadzi³ do ruiny tyle znakomitych rodzin, ¿e trudno je zliczyæ. – Jutro wyruszam do Anglii, postanowi³em wiêc nie mieszaæ siê do polityki. – Avenel Slane wzruszy³ ramionami, jakby chcia³ otrz¹sn¹æ siê ze zmêczenia i zakoñczy³: – Ale doœæ tego. Wracajmy do kart. – Spojrza³ na mê¿czyznê siedz¹cego naprzeciw niego. Oliver Morrow od pocz¹tku gry nie odezwa³ siê ani s³owem. Wzrostem i postaw¹ przypomina³ Ave- nela, na tym jednak koñczy³o siê podobieñstwo. Avenel gra³ œmia³o z ka- miennym spokojem; Morrow gor¹czkowa³ siê; rêka mu dr¿a³a, gdy taso- wa³ piêæ swoich kart. Ostro¿noœæ lorda Olivera œwiadczy³a tylko o jednym: mia³ wiele do stracenia. – A poza tym – rzuci³ zagadkowo Avenel – mam prywatn¹ wojnê do wygrania. – Najwy¿sza pora koñczyæ, panowie – m³ody lord otar³ czo³o moc- no uperfumowan¹ chusteczk¹. – Stawki s¹ zbyt wysokie. Ja oczywiœcie mogê sobie pozwoliæ na przegran¹. – Tu zakaszla³, wspomniawszy, ¿e zad³u¿y³ siê ju¿ na pokaŸn¹ sumkê… I to przede wszystkim u tego by- dlaka Slane’a! – pomyœla³ z gorycz¹ i poczu³ siê dziwnie upokorzony.

11 – Ale wszyscy chyba widzimy, ¿e ryzyko przekracza ju¿ granice zdro- wego rozs¹dku! W koñcu lord Oliver to hrabia Laborde: nie mo¿na po- zwoliæ, by przegra³ rodowy maj¹tek! To by³aby zbrodnia! – To nie rozrywka dla lalusiów, mój panie – odezwa³ siê Avenel pogardliwym tonem. – Wszyscy wiedzieliœmy, ¿e czeka nas tu mêska gra. – Ale stawki s¹ za wysokie. Wykorzysta³eœ trapi¹c¹ nas nudê i lêk. To czekanie na statek, który zawinie do przystani i zabierze nas st¹d do Anglii, jest nie do zniesienia! Ile razy zjawi siê w Satterlee Mansion jakiœ rebeliant, by napiæ siê herbatki i przekazaæ rzekomym sympatykom niepodleg³oœci ostatnie komunikaty wojenne, musimy bawiæ siê w cho- wanego i kryæ za boazeri¹! Powiadam: wykorzysta³eœ nasze ciê¿kie po- ³o¿enie! Mog³eœ byæ pewien, ¿e z entuzjazmem przyjmiemy propozycjê zagrania w karty w pobliskim dworku. ¯yjemy tu w nieludzkich warun- kach… a teraz jeszcze i to! – Nie trzeba by wam by³o kryæ siê po k¹tach, gdybyœcie zrezygno- wali z waszej szacownej pozycji… przynajmniej do chwili, gdy znaj- dziecie siê na pok³adzie statku p³yn¹cego do Anglii. – Avenel zwin¹³ trzymany w rêku wachlarzyk kart i nie odkrywaj¹c ich, od³o¿y³ na wy- szczerbiony blat. – Wystarczy³aby zwyk³a zmiana stroju. – Nie urodzi³em siê do ch³opskich ³achmanów jak wy, Amerykanie! – M³ody lord z³o¿y³ równie¿ karty na stole i poprawi³ sw¹ wypomado- wan¹ i upudrowan¹ perukê. Potem spojrza³ na Avenela z mi³ym poczu- ciem w³asnej wy¿szoœci. Mierzy³ okiem ka¿dy szczegó³ stroju Amery- kanina, od zwyk³ych skórzanych spodni po ciemnoniebiesk¹, we³nian¹ kamizelê. Ten cz³owiek nie móg³ siê poszczyciæ ani jedn¹ falbank¹ na swej bia³ej, batystowej koszuli! Ani skrawka koronki wokó³ szyi! I ani œladu peruki! Wystarczy³ mu porz¹dnie spleciony warkocz z w³asnych ciemnych w³osów. – Có¿, rób jak uwa¿asz – odpar³ Avenel, po czym doda³ z rozmy- s³em: – … milordzie. M³ody arystokrata czu³, ¿e ten cz³owiek kpi sobie z niego. Poczucie wy¿szoœci nagle go opuœci³o. – Mam ju¿ doœæ tej komedii! Chcê wróciæ natychmiast do Satterlee Mansion! – skin¹³ na ojca Roberta, jakby w³aœciciel domu by³ jego s³u- g¹. – Ale¿, milordzie! Nie chce pan chyba odejœæ w œrodku partii? – próbowa³ przemówiæ mu do rozumu pan Staples. Zrobi³ krok w stronê graczy, potem obejrza³ siê na Roberta, który zerka³ z s¹siedniej kuchni. – Nob! – zawo³a³ syna zdrobnia³ym przezwiskiem. – B¹dŸ grzecznym

12 ch³opcem, przestañ siê gapiæ! Przynieœ panom naszej domowej szynki i jeszcze coœ do picia. Ch³opiec pospiesznie wycofa³ siê do kuchni i przygotowa³ na du¿ej tacy szynkê, jab³ka i chleb. Z przysypanej s³om¹ glinianej polepy prze- szed³ ostro¿nie na sosnowe deski pod³ogi, któr¹ niedawno u³o¿ono w sa- loniku, i zaniós³ tacê ojcu. Postawi³ j¹ ostro¿nie na starej orzechowej komodzie z czasów panowania Wilhelma i Marii, po czym widz¹c ostrzegawcze spojrzenie ojca, odsun¹³ siê od mê¿czyzn. Rozgrywali te- raz ostatni¹ partiê i nie nale¿a³o im przeszkadzaæ. – Przyniosê piwa, tato – szepn¹³ Nob. Podobnie jak jego ojciec mó- wi³ z brytyjskim raczej ni¿ z amerykañskim akcentem; by³o to charakte- rystyczne dla ludzi mieszkaj¹cych w Marylandzie od pokoleñ. Pan Sta- ples nie skin¹³ jednak z aprobat¹, tylko potrz¹sn¹³ g³ow¹ i wzrokiem poleci³ ch³opcu wycofaæ siê do kuchni. Nim jednak Nob zdo³a³ odwró- ciæ siê i znikn¹æ, rozleg³ siê straszny huk: stolik z wiœniowego drzewa gruchn¹³ o pod³ogê. Wszystko, co siê na nim poprzednio znajdowa³o, le¿a³o teraz rozsypane po nieskazitelnie czystych, twardych sosnowych deskach. – Ostrzegam, Avenel: jeœli oœmielisz siê wyci¹gn¹æ ³apy po Osterley Park, nie cofnê siê przed niczym! – rykn¹³ hrabia Laborde. Niem³ody, wysoki mê¿czyzna wyprostowa³ siê i sta³ bez ruchu poœrodku rozrzuco- nych rzeczy. Jego dziwnie bezkrwiste rêce o d³ugich palcach zacisnê³y siê w piêœci. Okolona starannie uczesanymi, stalowosiwymi w³osami twarz gwa³towie poczerwienia³a. Nob cieszy³ siê w duchu, ¿e Oliver Morrow przegra³. Od pierwszej chwili hrabia wzbudzi³ w ch³opcu gwa³town¹ niechêæ. – Mówi¹c bez ogródek – mówi³ dalej lord Oliver – prêdzej ciê zabi- jê, ni¿ wpuszczê do mego domu! – Z tymi s³owy siêgn¹³ po nó¿ ukryty za paskiem spodni. Nagle rzuci³ siê na Avenela. Nob wrzasn¹³ z przera- ¿enia. Gdy rozgorza³a walka, pozostali gracze cofnêli siê pod œciany i ob- serwowali j¹ z niewyraŸnymi minami. Nob i jego ojciec próbowali po- wstrzymaæ Olivera Morrowa; by³ jednak szybszy i niczego nie mogli dokazaæ. Chcieli zreszt¹ u³agodziæ hrabiego, a nie nadziaæ siê na jego stalowe ostrze. Ostatecznie i oni odsunêli siê i z daleka obserwowali, jak Avenel uskoczy³ zrêcznie przed ciosem, a nastêpnie kopniakiem wytr¹- ci³ hrabiemu nó¿ z rêki. Ostrze potoczy³o siê po pod³odze i znalaz³o poza zasiêgiem Morrowa. – Myœla³eœ, ¿e zlêknê siê twego no¿a? O, nie! Ju¿ go zakosztowa- ³em! A teraz skóra tak mi stwardnia³a, ¿e nawet byœ jej nie drasn¹³!

13 – Avenel spojrza³ na przeciwnika i z satysfakcj¹ dostrzeg³ w jego oczach lêk i œlad przypomnienia. Hrabiemu zapar³o dech z przera¿enia. – Powinienem by³ poznaæ ciê po œlepiach… ty ³otrze!… Ale i tak ciê powstrzymam! Nie zniszczysz mnie, Slane! Zawsze umia³em sobie po- radziæ. Nie dam siê pokonaæ… – OszczêdŸ sobie gadania! – rozeœmia³ siê Avenel i podniós³ kremo- wy arkusz pergaminu, który spad³ z wywróconego sto³u. – Wszystkie twoje groŸby s¹ ju¿ bez pokrycia. G³upio zaryzykowa³eœ i straci³eœ wspa- nia³y dom. Zgubi³a ciê w³asna chciwoœæ. Chcia³eœ wygraæ za wszelk¹ cenê i masz za swoje. Teraz Osterley Park nale¿y do mnie. Gra³em uczci- wie. Maj¹tek wróci tam, gdzie trzeba i przejdzie w czystsze rêce ni¿ twoje. – Wetkn¹³ gruby papier do wewnêtrznej kieszeni kamizelki. – Jeœli siê nie mylê, nie starczy ci pieniêdzy, by opuœciæ ten kontynent… a co dopiero odkupiæ ode mnie Osterley Park! Porzuæ wiêc mrzonki o ze- mœcie. Avenel podszed³ do stolika i postawi³ go z powrotem. Uœmiechn¹³ siê do Noba, który trz¹s³ siê z podniecenia i strachu. Ch³opiec poda³ mu spiesznie le¿¹cy na krzeœle trójgraniasty kapelusz i p³aszcz. Avenel otu- li³ siê nim i wyszed³ z domu, spiesz¹c do czekaj¹cego nañ konia. Nob spogl¹da³ za nim, pe³en podziwu dla tego bohatera. Ojciec Noba rów- nie¿ wyszed³ na dwór, zostawiaj¹c resztê goœci. – Slane! Czyœ ty przypadkiem nie zapomnia³ o swej wygranej? – podbieg³ do Avenela, który dosiada³ w³aœnie konia. – Mam to, czego chcia³em. – Odwróci³ siê i popatrzy³ na Staplesa. – Zrobi³eœ dla mnie znacznie wiêcej, ni¿ oœmieli³bym siê prosiæ – powie- dzia³ Avenel z wdziêcznoœci¹. – Powinienem by³ zrobiæ jeszcze wiêcej! Gdybyœ nie odda³ mi zie- mi, nie mia³bym nawet dachu nad g³ow¹. – Mój ojciec zamierza³ wróciæ do Anglii, wracam i ja… Nie zosta- wiê przecie¿ ziemi od³ogiem! – Mo¿e i racja… Ale tam, gdzie roœnie tytoñ, rosn¹ i pieni¹dze. Avenel dosiad³ swego piêknego wierzchowca. Pochyli³ siê w siodle i uœcisn¹³ rêkê Staplesa. Rozeœmia³ siê i dorzuci³: – Pilnuj lepiej jêzyka! Nie wypada mówiæ tak ciep³o o torysie! – Chyba zawsze bêdziemy ciep³o wspominaæ torysów… choæ upar- ³eœ siê wracaæ do Londynu. – Mo¿e tu wrócê, jak skoñczy siê wojna. – Avenel obejrza³ siê w za- dumie na b³êkitn¹ rzekê Patuxent, która wi³a siê wœród bursztynowych i rubinowych jesiennych liœci. – Spêdzi³em tu ca³e ¿ycie. Przyznam, ¿e nie bêdzie mi ³atwo przemieniæ siê w Anglika… – Nagle uœmiechn¹³ siê

14 od ucha do ucha. – Ale ¿ebyœ widzia³ Cumberlanda! Ju¿ sobie zaplano- wa³ ca³¹ now¹ garderobê… szlafroki i w ogóle! Tym razem rozeœmiali siê obaj. Avenel uj¹³ wodze i ruszy³ wolnym truchtem w stronê Satterlee. – Wracaj lepiej do domu, bo tamci napchaj¹ sobie kieszenie moj¹ wygran¹! – zawo³a³ przez ramiê. – Niech ciê Bóg prowadzi, Avenelu! – powiedzia³ Staples, spogl¹- daj¹c za jeŸdŸcem, który przeszed³ w k³us. By³ w doskona³ym humorze. Dinbych-y-pysgod Tenby, Walia Grudzieñ 1780 Dziewczyna o ciemnorudych w³osach spojrza³a po raz ostatni na dom, który opuœci³a; dyli¿ans do Londynu w³aœnie ko³o niego prze- je¿d¿a³. Kilka œwiñ z kwikiem zbieg³o z drogi i popêdzi³o do innego pustego domu z epoki Tudorów. Ten budynek nie mia³ dachu: ca³e górne piêtro zape³nia³y nasi¹kniête wod¹ œmiecie. To by³ jej prawdziwy dom – Tenby, niewielkie miasteczko zbudo- wane w œredniowieczu. Niemodne, zapomniane, podupadaj¹ce od wie- ków. A jednak znalaz³y tu z matk¹ doskona³e schronienie. Mieszkañcy Tenby nie spogl¹dali podejrzliwie na pozbawion¹ mêskiej opieki kobie- tê ani na jej córkê, piêkn¹ dziewczynkê o ciemnorudych w³osach. Nie zadawali k³opotliwych pytañ, na które ani matka ani córka wola³y nie odpowiadaæ. Na przyk³ad: sk¹d pochodz¹, kim w³aœciwie s¹?… Stare, podupadaj¹ce miasteczko wita³o ¿yczliwie ka¿dego przyby- sza. Dzieli³o siê z nim wielkodusznie zarówno piêknym widokiem z mu- rów miejskich na zatokê Carmarthen, jak i œwie¿ymi krewetkami i ostry- gami, których by³o pe³no u handlarzy ryb na Llangwm. Tenby rade by³o ka¿demu, kto chcia³ siê tu zatrzymaæ. A teraz jeszcze jeden dom œwieci³ pustk¹. Bardzo w¹tpliwe, by zna- laz³ nowego lokatora: mieszkañców by³o coraz mniej. Stary dom, w któ- rym mieszka³a dot¹d dziewczyna, bez protestu przyj¹³ swój los. Po za- kurzonych pod³ogach, wœród wzorzystych œcian dawnego kupieckiego domu bêd¹ harcowaæ myszy. Zamilknie echo rozlegaj¹cego siê tu nie- gdyœ œmiechu. Odje¿d¿aj¹ca dziewczyna by³a jednym z dzieci tego miasta: tutaj bawi³a siê jako dziecko i marzy³a jako dorastaj¹ca panna. Spogl¹da³a teraz na Wyspê Œwiêtej Katarzyny i na Wzgórze Zamkowe. Odt¹d bê-

15 dzie stracona dla Tenby. Miasteczko bola³o po swojemu nad t¹ roz³¹k¹. Wydawa³o siê smutniejsze ni¿ zwykle, bardziej nêdzne, bardziej opusz- czone… Ale ani jedna ¿ywa dusza nie odprowadza³a odje¿d¿aj¹cej. Mimo to dziewczyna spogl¹da³a do ty³u na przybrze¿n¹ mieœcinê, wier- c¹c siê na obitej zniszczon¹ skór¹ ³awce dyli¿ansu. Unios³a skulone pal- ce, jakby chcia³a nimi pomachaæ do starego przyjaciela, który tak j¹ chro- ni³ i tak jej pomaga³. Jak¿e mi bêdzie ciebie brak, Tenby!… Odwróci³a g³owê, jakby w obawie, ¿e stare, kruche miasteczko dostrze¿e ³zy têsk- noty, które nap³ynê³y do jej ³agodnych, fio³kowob³êkitnych oczu. Gdy tak siedzia³a ze skrzy¿owanymi ramionami, wydawa³a siê ¿a³oœnie ma³a. Nie by³o nikogo, kto by rozproszy³ jej smutne myœli. By³a w tej chwili w dyli¿ansie sama. Oczywiœcie, po drodze przybêdzie pasa¿erów, ale nie wczeœniej, nim dotr¹ do znacznie wiêkszego Carmarthen. Usiad³a prosto i przez brudne okienko dyli¿ansu spogl¹da³a na gó- rzysty walijski krajobraz. Pozwoli³a sobie wreszcie na smutn¹ zadumê i niespokojne rojenia o tym, co j¹ czeka u celu podró¿y.

17 Czêœæ pierwsza Osterley Park …Niewinna niczym Ewa przed upadkiem. Horace Walpole 2 –

19 1 Osterley Park Styczeñ 1781 Brienne Morrow rozmyœla³a o wra¿eniu, jakie zrobi³ na niej Osterley Park, gdy ujrza³a go miesi¹c temu, przekroczywszy bramê z ceglan¹ stró- ¿ówk¹. Wspania³y portyk o¿ywia³y bia³e gryfy na frontonie. Wielkie kamienne or³y, ka¿dy ze ¿mij¹ w dziobie, wznosi³y siê groŸnie nad scho- dami. Szare oczy granitowych ptaków czujnie wypatrywa³y wroga. Teraz zaœ, gdy siedz¹c na zimnej kamiennej ³awce, spogl¹da³a w kierunku dworu, wyda³ siê jej jeszcze bardziej imponuj¹cy na tle monotonnego krajobrazu. Nie by³o tu ani pagórków, ani majestatycz- nych wi¹zów, niczego, co by os³abi³o kontrast. Dwór wzniesiono na rozleg³ej, niczym nieurozmaiconej p³aszczyŸnie, w pobli¿u jeziora przypominaj¹cego kszta³tem d³ugi palec. Osterley Park przerasta³ swym ogromem nawet najwy¿sze drzewo stoj¹ce w pobli¿u: wysoki, strzelisty d¹b. Brienne popatrzy³a na niego. D¹b by³ w op³akanym stanie: ostre zi- mowe wichry da³y mu siê we znaki. Dziewczyna zdecydowa³a siê na melancholijn¹ przechadzkê po parku otaczaj¹cym dwór, chc¹c znaleŸæ nieco pociechy w posêpnym krajobrazie. Jego pustka stanowi³a pewne wytchnienie po przyt³aczaj¹cej swoim przepychem rezydencji. Siedz¹c na kamiennej ³awce w pobli¿u ¿wirowanego podjazdu, Brienne pozwoli³a swym myœlom i oczom biec ku domowi. Przygl¹da³a siê parze bia³ych gryfów, ich groŸnie wzniesionym ³apom. Mia³a wra¿e- nie, ¿e od wczoraj unios³y siê nieco wy¿ej. El¿bietañskie wie¿yczki na wszystkich czterech rogach domu nie pasowa³y do jego neoklasycznej

20 fasady. Mo¿e kiedyœ, dawno temu – duma³a Brienne – znajdowa³o siê tu szczêœliwe, przytulne domostwo a nie ten z³owieszczy gmach?… Zachowa³a bardzo nieliczne wspomnienia dworu sprzed lat. Wyje- cha³a st¹d jako piêcioletnie dziecko. Pamiêta³a ch³ód panuj¹cy w galerii ozdobionej z dwóch stron wielkimi weneckimi oknami. Hula³y tam nie- ustannie przeci¹gi. Teraz okna zamurowano. Pamiêta³a równie¿ pokój matki, z³ocisty jak s³oñce i pachn¹cy zawsze kwieciem pomarañczy. Z pokojem tym wi¹za³o siê jednak przykre wspomnienie. Kiedyœ Brien- ne mia³a z³y sen i przybieg³a do mamy, ale nie znalaz³a jej w pokoju. Zjawi³a siê za to pokojówka i odnios³a dziewczynkê z powrotem do ³ó- ¿eczka, t³umacz¹c, ¿e mamusia znajduje siê gdzie indziej i jest bardzo zajêta. Pozostawione samo sobie dziecko poczu³o siê jeszcze bardziej przera¿one i opuszczone. Brienne spuœci³a wzrok na swe pocerowane br¹zowe rêkawiczki i potrz¹snê³a g³ow¹. ¯adne z jej w³asnych nielicznych wspomnieñ z Osterley Park i ¿adne z opowiadañ mamy nie przygotowa³o jej na wspania³oœæ tej budowli. Po przekroczeniu bramy poczu³a siê przyt³o- czona widokiem rezydencji. A to, ¿e by³a jej jedyn¹ mieszkank¹ (nie licz¹c oczywiœcie s³u¿by), potêgowa³o jeszcze wra¿enie, jakie wywiera³ na ni¹ Osterley Park. Dzieñ w dzieñ b³¹dzi³a po wytwornie urz¹dzonych salach, czuj¹c siê raczej zalêknion¹ s³u¿¹c¹ ni¿ jedyn¹ córk¹ lorda Oli- vera, ósmego hrabiego Laborde. Có¿ za ironia losu: ona – taka niepozor- na i nêdzna istota – jest jedynym dowodem jego mêskoœci i jedyn¹ dzie- dziczk¹ rodowego nazwiska! Opowieœci mamy nie zawsze by³y zgodne z prawd¹. Brienne poruszy- ³a siê niespokojnie na zimnej marmurowej ³awce. Myœli jej pobieg³y ku miniaturze, któr¹ schowa³a w tajemnej skrytce komody w swojej sypialni. Brienne odkry³a portrecik wkrótce po œmierci matki, w jednym z kufrów w ich starym kupieckim domu w Tenby. Na kruchej p³ycie z koœci s³onio- wej widnia³a podobizna mê¿czyzny o anielskiej twarzy. Choæ by³ m³ody i bardzo przystojny, jego uroda nie zaszokowa³a Brienne. Ale obecnoœæ miniatury w maminym schowku musia³a coœ oznaczaæ. Brienne od lat zastanawia³a siê, czy jej matka nigdy nie zazna³a mi- ³oœci? Wiedzia³a dobrze, i¿ lady Grace nie kocha³a hrabiego, swojego mê¿a. Ojciec Brienne z pewnoœci¹ nie zas³ugiwa³ na mi³oœæ. Kim wiêc by³ ten piêkny mê¿czyzna z portretu? – myœla³a Brienne. Mo¿e jakiœ daleki kuzyn, który nie zapomnia³ po dziœ dzieñ swej m³odzieñczej mi- ³oœci – jej matki? A mo¿e przebywaj¹cy na drugim koñcu œwiata kapi- tan, który zachowa³ Grace Morrow w pamiêci, choæ rozdzieli³y ich mo- rza?…

21 Tul¹c miniaturê do piersi, Brienne snu³a romantyczne fantazje. Przy- nosi³a jej ulgê myœl, ¿e matka mimo wszystko zakosztowa³a mi³oœci, ¿e w jej krótkim ¿yciu by³ jeszcze ktoœ prócz Olivera Morrowa. Hrabia traktowa³ ¿onê jak jedno z kosztownych cacek, dodaj¹cych blasku jego ukochanej siedzibie, a nie jak kobietê, któr¹ mo¿e zraniæ grubiañskim s³owem i brutalnym dotkniêciem. Choæ Brienne uœwiadamia³a sobie, ¿e zwi¹zek matki z jakimœ innym mê¿czyzn¹ móg³ mieæ powa¿ne konse- kwencje, wola³a nie zg³êbiaæ tej sprawy. W jej mózgu czai³o siê podej- rzenie, ¿e ona sama przypomina mê¿czyznê z portretu. Powiedzia³a so- bie jednak stanowczo, ¿e dopatruje siê w miniaturze czegoœ, czego wcale tam nie ma. Wiedzia³a tylko jedno: ten portrecik by³ dla mamy bardzo cenny. Zachowa³a go przecie¿ przez te wszystkie lata… Dlatego Brien- ne równie¿ ceni³a to znalezisko. Przetrz¹snê³a ca³y dom nie tylko w poszukiwaniu pami¹tek o senty- mentalnym znaczeniu. Wierzyciele stukali do drzwi. Obci¹¿a³y j¹ nie- wielkie, lecz zadawnione d³ugi: za sztukê dawno ju¿ zu¿ytego materia- ³u, za kawa³ dawno zjedzonego miêsa. Wkrótce zrozumia³a, ¿e musi opuœciæ Waliê. Nocami drêczy³y j¹ obawy i w¹tpliwoœci. Le¿a³a bezsennie w swo- im pokoju na górce i wpatrywa³a siê w ³ukowate belki sklepienia, zaci- skaj¹c w zziêbniêtej rêce cenn¹ miniaturê. Od czasu do czasu wstawa³a, by otworzyæ gotyckie okno o o³owianych szybkach i wpuœciæ nocne po- wietrze. W koñcu podjê³a decyzjê: musi st¹d wyjechaæ. Nie spodziewa³a siê znaleŸæ szczêœcia w nowym miejscu pobytu. Wzdryga³a siê na myœl o ponownym spotkaniu z mê¿czyzn¹, którego nazywa³a ojcem. Nie by³o jednak wyboru. Nie mia³a dok¹d pójœæ. Brienne, zmuszona do opuszczenia Tenby, musia³a rozstaæ siê z wie- loma drogimi jej sercu drobiazgami. Trzeba by³o sprzedaæ per³owe spin- ki do w³osów mamy, wszystkie suknie zmar³ej i kilka w³asnych. Rozsta- ³a siê z ukochanymi ksi¹¿kami; by³y wœród nich tomy Szekspira i Chaucera. By³y jednak dwie pami¹tki, które Brienne postanowi³a za- chowaæ za wszelk¹ cenê, choæby bardzo brakowa³o jej pieniêdzy. Jedn¹ z nich by³ z³oty grzebyk, wysadzany ametystami, który równie¿ znalaz³a w skrytce. Ametysty przywodzi³y jej na myœl kochane oczy mamy – fio³- kowob³êkitne, tej samej barwy co jej w³asne. Drugim ze skarbów by³a miniatura. Brienne siedzia³a bez ruchu na ³awce. Jej umys³ wype³nia³y wspo- mnienia. Pozostawia³y ohydny smak w ustach i wywo³ywa³y g³êboki ból w brzuchu. Szczêœcie jednak dopisa³o jej pod jednym wzglêdem: jej oj- ciec nie zajrza³ ani razu do Osterley Park przez ca³y miesi¹c, który tu

22 spêdzi³a. I s¹dz¹c z gadaniny s³u¿by, nie spodziewano siê go w najbli¿- szym czasie. Dziewczyna by³a tak pogr¹¿ona w myœlach, ¿e dostrzeg³a elegancki powóz zaprzê¿ony w czwórkê koni dopiero wówczas, gdy podje¿d¿a³ pod dom. Nim zd¹¿y³a podnieœæ siê z ³awki, z powozu wyskoczy³a zna- na jej postaæ: doradca prawny hrabiego zmierza³ ku niej niecierpliwym krokiem. – Dzieñ dobry – powita³a go Brienne, nie ruszaj¹c siê z miejsca. Co te¿ sk³oni³o go do przyjazdu? – myœla³a z niepokojem. – Dzieñ dobry, lady Brienne. Proszê nie wstawaæ: nie zajmê pani wiele czasu. – Skwaszony adwokat zatrzyma³ siê przed ni¹ i mówi³ dalej aroganckim tonem: – Przyby³em tu, by poinformowaæ pani¹, i¿ nie je- stem ju¿ doradc¹ prawnym pani ojca. Nie staæ go d³u¿ej na moje us³ugi. – Spojrza³ na Brienne, oczekuj¹c jakiejœ reakcji z jej strony, ale spotka³o go rozczarowanie. – Proszê mi wybaczyæ – odezwa³a siê wreszcie – ale nie pojmujê, po co pan traci³ czas na informowanie mnie o tym. Ja przecie¿ nigdy nie korzysta³am z pañskich us³ug. – Idzie o coœ wiêcej. Pani ojciec od pewnego czasu przebywa w Ameryce. Grywa w karty na³ogowo, a co gorsza, ponad stan. – Praw- nik znowu zerkn¹³ na Brienne, tym razem pewien jakiejœ reakcji. – Po- niós³ ciê¿kie straty materialne. – Doprawdy? – Brienne popatrzy³a na adwokata. Jej oczy nie wyra- ¿a³y absolutnie nic. – Prawdê mówi¹c, straci³ maj¹tek. Przegra³ w karty Osterley Park. – Ach, tak. – Po sekundzie czy dwóch odsunê³a od siebie ten pro- blem. – Powiadomiê o tym s³u¿bê. Czy mam przekazaæ jakieœ konkretne szczegó³y? – Przepraszam, lady Brienne, ale chyba nie dotar³o do pani to, co powiedzia³em. Hrabia straci³ Osterley Park. Pozosta³a pani bez dachu nad g³ow¹. – Zrozumia³am doskonale, co pan powiedzia³. I wcale mnie to nie zaskoczy³o. Jakie to podobne do mego ojca: postawiæ tak¹ wspania³¹ posiad³oœæ na jedn¹ kartê! I nie pomyœleæ nawet o ludziach, którzy pozo- stan¹ bez pracy i domu. – Nowy w³aœciciel Osterley Park ¿yczy sobie, by ca³a s³u¿ba pozo- sta³a na razie w rezydencji. W swoim liœcie poleci³ mi powiadomiæ wszystkich, ¿e przybêdzie tu i zadecyduje osobiœcie, kogo zwolniæ. – A kiedy zamierza tu przybyæ? – spyta³a obojêtnym tonem. Bêdzie ju¿ daleko st¹d, nim zjawi siê nowy w³aœciciel.

23 – Trudno powiedzieæ… ale najpóŸniej pod koniec tygodnia. Mo¿e przyjechaæ nawet jutro, s¹dz¹c z dat, które poda³ w liœcie. Nast¹pi³a wreszcie d³ugo oczekiwana przez goœcia reakcja. Brienne zapar³o po prostu dech; spogl¹da³a na niego w os³upieniu. – Chyba pan ¿artuje! Czemu nie powiadomiono mnie wczeœniej?! – Listy z kolonii przewa¿nie zjawiaj¹ siê razem z ich nadawcami, lady Brienne. Przyby³em tu najwczeœniej, jak mog³em. Sam dopiero co otrzyma³em wieœæ o ruinie pani ojca. – Koœcisty adwokat nie kry³ swego niesmaku. – Oœwiadczy³ mi, ¿e nie bêdzie dalej korzysta³ z moich us³ug i wspomnia³, ¿e ma trudnoœci z powrotem do Anglii. Obawiam siê, ¿e uniemo¿liwia mu to nie tylko wojna, ale i ca³kowity brak pieniêdzy. – Przynajmniej jedna dobra nowina! – mruknê³a pod nosem Brienne. Prawnik odchrz¹kn¹³. – Choæ hrabia zalega z zap³at¹ za moje dotychczasowe us³ugi, uwa- ¿a³em za swój obowi¹zek przyjechaæ tu i zaoferowaæ pani sw¹ pomoc. Oœmielê siê coœ zasugerowaæ: rezydencja w Bath pozostaje nadal w posiadaniu pani ojca, o ile wiem. Pan hrabia ma równie¿ niewielki dom w Londynie. S¹dzê, ¿e po powrocie do Anglii tam w³aœnie zamiesz- ka. Pewien jestem, ¿e pani ojciec nie bêdzie mia³ ¿adnych obiekcji, by korzysta³a pani na razie z jego rezydencji. – Byæ mo¿e hrabia nie mia³by obiekcji, ale ja mam. Zatrzyma³am siê w Osterley Park jedynie na krótko, nim znajdê odpowiedniejsze schro- nienie. Có¿, muszê siê st¹d wynieœæ nieco wczeœniej, ni¿ myœla³am. – Nowy w³aœciciel robi wra¿enie szlachetnego cz³owieka. Jestem przekonany, ¿e nie odmówi pani miejsca pod swym dachem, póki nie znajdzie pani czegoœ lepszego. Rozumiem oczywiœcie, ¿e podobna su- gestia mo¿e wydaæ siê pani haniebna i nieprzystojna… – Haniebna? Czy przyjêcie ¿yczliwej pomocy od nieznajomego cz³o- wieka to hañba? Dla mnie prawdziw¹ hañb¹ jest pozostawanie na ³asce ojca. Moja matka, gdyby ¿y³a, mog³aby to lepiej wyjaœniæ. – Brienne ledwie wymamrota³a ostatnie s³owa i nie doda³a ju¿ nic wiêcej. – No có¿… jeœli nie ma pani co do tego obiekcji, lady Brienne, pan Avenel Slane z pewnoœci¹ udzieli pani goœciny. Co prawda powstanie niezrêczna, niemal niestosowna sytuacja… ale jeœli pani to nie przeszka- dza, nie bêdê zanudza³ pani moimi sugestiami. – Mo¿e pan przekazaæ memu ojcu, o ile siê pan z nim spotka, ¿e nie tylko chêtnie przyjmê ¿yczliw¹ pomoc pana Slane’a, jeœli mi j¹ zapropo- nuje, ale nawet gotowa jestem zatrudniæ siê na sta³e u nowego w³aœcicie- la Osterley Park, byle nie mieæ do czynienia z hrabi¹ Laborde. – Roze- œmia³a siê i dorzuci³a jeszcze: – Tak, niech mu pan to koniecznie

24 przeka¿e. Proszê powiedzieæ ojcu, ¿e wolê byæ pomywaczk¹ w Osterley Park ni¿ zamieszkaæ w jego londyñskiej rezydencji. – Tak jest, lady Brienne. Powtórzê mu to, jeœli pani na tym zale¿y. – Spojrza³ na ni¹ jak na osobê szalon¹. A potem, jakby niezrównowa¿ony umys³ czyni³ Brienne bardziej dostêpn¹, spojrzenie adwokata spoczê³o na jej gêstych, rudych w³osach. Mia³y ciemn¹ barwê czerwonego wina, pe³n¹ karmazynowych iskier. Figurka m³odej dziewczyny by³a drobna i szczup³a, ale biodra i biust zaokr¹glone. W niewielkich, zezuj¹cych oczach doradcy pojawi³ siê cieplejszy b³ysk. Brienne jednak szybko siê z tym upora³a. Spojrza³a na niego z tak kamiennym wyrazem twarzy, ¿e zda³ sobie sprawê z bezcelowoœci swoich zabiegów. Da³a mu niedwu- znacznie do zrozumienia, ¿e woli pozostaæ na ³asce obcego cz³owieka ni¿ wieœæ tak zwane przyzwoite ¿ycie pod opiek¹ ojca. Nie ma jednak zamiaru braæ sobie kochanka ani dla przyjemnoœci, ani z ¿adnego inne- go powodu. Zmierzy³a go tak stanowczym wzrokiem, ¿e adwokat po¿e- gna³ siê czym prêdzej, nie próbuj¹c ju¿ wyraziæ jej wspó³czucia ani za- ofiarowaæ pociechy. Brienne wiedzia³a, ¿e musi przekazaæ wieœci ca³ej s³u¿bie i obmy- œliæ plan w³asnego postêpowania, nim zjawi siê Avenel Slane. Z niechê- ci¹ wsta³a z ³awki. Zmierzaj¹c w stronê wspania³ego portyku, przeciê³a na skos nieocieniony dziedziniec. Wszêdzie panowa³a niezwyk³a cisza. Zdumiewaj¹ca w tak wielkim domu, przy takiej iloœci s³u¿by. Najlepszy dowód, ¿e w Osterley Park zabrak³o pana. Nie na d³ugo. 2 Przesiaduje tak ca³ymi dniami. – Lokaj popatrzy³ na ozdobiony spiral- nym ornamentem i obity ciemnoniebiesk¹ skór¹ taboret, na którym sie- dzia³a w milczeniu Brienne. W dwóch przeciwleg³ych owalnych wnê- kach trzaska³ ogieñ na kominku. By³o tam ciep³o, w odró¿nieniu od reszty zimnego marmurowego hallu, wype³nionego rzymskimi pos¹ga- mi, które czas odar³ z barw i by³y teraz bia³e. Nie mog¹c znaleŸæ bardziej przytulnego k¹ta, Brienne siedzia³a w niszy, wpatruj¹c siê w p³omienie i oczekuj¹c przybycia nowego w³aœciciela Osterley Park z jeszcze wiêk- sz¹ niecierpliwoœci¹ ni¿ dwaj obserwuj¹cy j¹ lokaje. Pragnê³a st¹d wyjechaæ, ale nie mia³a na to œrodków. Niewielka sum- ka, któr¹ dysponowa³a, nie wystarczy³aby na zakup miejsca w dyli¿ansie.

25 Nie bardzo zreszt¹ wiedzia³a, dok¹d siê udaæ. Londyn wcale jej nie poci¹- ga³: by³ zbyt wielki i nie zna³a tam ¿ywej duszy. Gdyby zatrzyma³a siê w rezydencji swego ojca, spotkaliby siê natychmiast po jego powrocie z Ameryki. Nie, mowy nie ma! Pozostawa³o wiêc tylko Bath. Pewnie Brienne natknê³aby siê tam na któr¹œ z dawnych przyjació³ek matki, popi- jaj¹c¹ lecznicze wody i bior¹c¹ udzia³ w ¿yciu towarzyskim. Ale jak do- trzeæ do Bath?… To by³a przeszkoda nie do pokonania. A czas ucieka³. Brienne wsta³a, narzuci³a p³aszcz, uœmiechnê³a siê do dwóch star- szych lokajów i skierowa³a siê w stronê drzwi. Poczu³a na twarzy lodo- waty deszcz i mocniej owinê³a siê p³aszczem. Przebieg³a przez dziedzi- niec i stan¹wszy w cieniu wielkiego portyku, wlepi³a oczy w podjazd. Opar³a siê plecami o jedn¹ z wysokich i smuk³ych joñskich kolumn; mia³a wra¿enie, ¿e ktoœ j¹ obserwuje… Mo¿e ca³y dom?… Mo¿e dwa gryfy z frontonu, pod którym musia³a przejœæ?… Potem zorientowa³a siê, kto to taki, i wybuchnê³a œmiechem. Twarz pokojówki Annie mignê³a miêdzy kotarami z ¿ó³tej tafty. By³o to okno znajduj¹cej siê na piêtrze sypialni Brienne. Oni wszyscy uwa¿aj¹ mnie za wariatkê – pomyœla³a i uœmiechnê³a siê gorzko. – Có¿ w tym dziwnego?… Mieli ju¿ przyjemnoœæ zapoznaæ siê z moim ojcem i s¹dz¹ pewnie, ¿e w naszej rodzinie wszyscy s¹ szale- ni!… Znów rozeœmia³a siê g³oœno i otar³a z twarzy krople deszczu. Nie wraca³a jednak do domu. By³a zbyt zdenerwowana, by czekaæ w swoim pokoju. Choæ wychowano j¹ na prawdziw¹ damê, czu³a siê znacznie lepiej na zimnie i deszczu ni¿ w tej pysznej rezydencji. Wkrót- ce dostrzeg³a wielki powóz, który wje¿d¿a³ w³aœnie w bramê. ¯o³¹dek Brienne podskoczy³, a potem œcisn¹³ siê boleœnie, gdy obserwowa³a po- ³yskuj¹cy zielonym lakierem, elegancki powóz; by³ coraz bli¿ej. Z³oto- czerwone ornamenty jarzy³y siê nawet w ten posêpny, chmurny dzieñ. – Ju¿ tu jest! – wykrzyknê³a pó³g³osem. Nerwowym krokiem wbieg³a do wielkiego hallu, w którym uwija³a siê s³u¿ba, czekaj¹c na nowego pana. Brienne popêdzi³a na górê do swe- go pokoju, zrzuci³a mokry p³aszcz i chwyci³a z toaletki kilka spinek. Upina³a na oœlep wilgotne rude w³osy, zastanawiaj¹c siê, któr¹ sukniê w³o¿yæ. Nie trwa³o to d³ugo. Zdecydowa³a siê na jedn¹ ze swych ulubio- nych, ró¿ow¹ polonezkê, niezbyt ju¿ modn¹, ale jeszcze w ca³kiem do- brym stanie. Podesz³a do wysokiej szafy z ¿ó³todrzewu, by wyj¹æ suk- niê, ale – o dziwo! – mignê³o jej coœ ró¿owego w k¹cie gotowalni s¹siaduj¹cej z sypialni¹. – Co ty tam robisz, Annie? – spyta³a. Wszed³szy do gotowalni, ujrza³a pokojówkê mizdrz¹c¹ siê przed lustrem. Dziewczyna mia³a na

26 sobie jej ró¿ow¹ polonezkê, zreszt¹ niezapiêt¹. Brienne nie by³a pewna, czy Annie nie zd¹¿y³a siê ubraæ, czy te¿ suknia by³a dla niej za ciasna. Z³apana na gor¹cym uczynku pokojówka odwróci³a siê raptownie. Zaczê³a coœ mamrotaæ, ale Brienne nic z tego nie mog³a zrozumieæ. – Mów wyraŸniej, Annie! Chcia³abym wiedzieæ, co to wszystko zna- czy – powiedzia³a surowym tonem. – Nie bêdê ju¿ panience us³ugiwaæ! – Doskonale – odpar³a Brienne, zastanawiaj¹c siê, co opêta³o dziew- czynê. Taka zuchwa³oœæ by³a czymœ niezwyk³ym u s³u¿¹cej; co mog³o siê staæ?… – Dobrze wiesz, ¿e potrafiê obejœæ siê bez s³u¿by. Nie napracowa³aœ siê zbyt ciê¿ko podczas mego pobytu w Osterley Park. Ale to jeszcze nie znaczy, ¿e wolno ci bez pytania wk³adaæ moje suknie. Co ciê podkusi³o? – Panienka nie jest ju¿ córk¹ naszego pana. – Mo¿e i nie. – Na czole Brienne pojawi³a siê delikatna zmarszczka. Ogarnê³a j¹ konsternacja, ale nie zamierza³a pokazaæ tego po sobie. – Ale to jeszcze nie powód, by paradowaæ w mojej sukni. – Spojrza³a na brzuch Annie. Stercza³ wyraŸnie mimo œciœniêtego gorsetu. Polonezka lada chwila pêknie w szwach. – Proszê j¹ natychmiast zdj¹æ. – Ojejku, panienko! – jêknê³a Annie, próbuj¹c nabraæ Brienne na litoœæ. – To tylko przez to, ¿e z nowego pana podobno kawa³ ch³opa! Chcia³am mu pokazaæ, ¿e siê nadam. – Pozwoli³abyœ mu siê zba³amuciæ? – spyta³a naiwnie Brienne. – Chyba lepiej z nim jak ze stajennym, nie? A jak zobaczy tak¹ kiec- kê, zaraz pomyœli, ¿e ze mnie coœ lepszego! – Nie spyta³aœ mnie o pozwolenie. – Brienne spojrza³a podejrzliwie na dziewczynê. Od przyjazdu do Osterley Park czu³a, ¿e Annie zazdro- œci jej urody i – po¿al siê Bo¿e! – elegancji. – No i co siê takiego sta³o?! – zawo³a³a pokojówka z buntem i uraz¹. Zdjê³a polonezkê i wrzuci³a j¹ do ¿ó³tej sypialni. – Masz panienka! – Potem wci¹gnê³a w³asn¹ sukniê na lnian¹ koszulê i gorset. – Wiêcej jej nie w³o¿ê, mogê przysi¹c! – I Annie wypad³a z sypialni, nie powiedziaw- szy nawet „przepraszam”. Uœmiecha³a siê triumfalnie pewna, ¿e Brien- ne tego nie zauwa¿y. Ona jednak zauwa¿y³a i patrzy³a ze zdumieniem za odchodz¹c¹. Dzia³o siê tu coœ niedobrego i Brienne przeczuwa³a, ¿e na niej siê to skrupi. Zastanawiaj¹c siê nad przyczynami dziwnego zachowania pokojów- ki, podesz³a do szafy ozdobionej intarsj¹ z drzewa ró¿anego. Przejrza³a uwa¿nie jej ubog¹ zawartoœæ. Suknie zajmowa³y tylko niewielk¹ czêœæ wnêtrza. Polonezka by³a teraz zbyt wymiêta, by j¹ w³o¿yæ. Zdecydowa³a siê wiêc na sukniê z ciemnofioletowej we³ny i roz³o¿y³a j¹ na ³ó¿ku.

27 Wyszczotkowa³a swe d³ugie w³osy przed wielkim lustrem w misternie rzeŸbionej, poz³acanej ramie i spiê³a loki ametystowym grzebykiem. Wk³adaj¹c fioletow¹ sukniê pomyœla³a cierpko, ¿e jej pokojówka ma gorset w lepszym gatunku ni¿ ona. Maj¹c nadziejê, ¿e prezentuje siê skromnie, ale nie nêdznie, oœmie- li³a siê wyjœæ z pokoju. Nie mia³a pojêcia, jak zbli¿yæ siê do nowego w³aœciciela Osterley Park w tej k³opotliwej sytuacji. Wiedzia³a, ¿e mo- g³a najwy¿ej liczyæ na kilkudniow¹ goœcinê, póki nie znajdzie innego schronienia. Modli³a siê, by nowy w³aœciciel okaza³ siê wielkoduszny i wyœwiadczy³ jej tê przys³ugê. Opuœciwszy ¿ó³t¹ sypialniê, kierowa³a siê na dó³ do hallu, gdy do- tar³y do niej g³osy z s¹siedniego pokoju. Nie by³a ciekawa, o czym plot- kuje s³u¿ba, sz³a wiêc dalej korytarzem, ale zatrzyma³a siê, kiedy w roz- mowie pad³o jej imiê. – Wielka mi dama! Brienne Morrow nie potrzebuje ju¿ tych wszyst- kich kiecek! Nie ma teraz dachu nad g³ow¹ i mówiê ci, ¿e skoñczy w do- mu wariatów w Bedlam! Przecie¿ nawet rodzony ojciec nie chcia³ mieæ z t¹ dziewuch¹ do czynienia! – By³ to bez w¹tpienia g³os Annie rozma- wiaj¹cej z inn¹ pokojówk¹. – Bedlam… – szepnê³a Brienne i przypomnia³y jej siê wszystkie opowieœci o okropnoœciach tej instytucji: o brudzie, smrodzie i karach fizycznych, które musieli znosiæ pacjenci. Uœmiechê³a siê posêpnie. – Oni naprawdê uwa¿aj¹ mnie za wariatkê!… – To czarcie nasienie! – mówi³a dalej Annie, nie maj¹c pojêcia, ¿e Brienne j¹ s³yszy. – Wystarczy spojrzeæ na jej kud³y albo te niesamowite œlipia! Jak tylko wlezê temu nowemu do ³ó¿ka, ona d³ugo tu miejsca nie zagrzeje! Przekonasz siê. Znieœæ tej dziewuchy nie mogê, odk¹d siê przy- wlek³a do Osterley! Potrafi toto omotaæ ka¿dego ch³opa! – Co ty gadasz! Nikt nie wa¿y³by siê tkn¹æ lady Brienne. Masz do niej z³oœæ ca³kiem po pró¿nicy. I nie wmawiaj sobie byle czego, Annie! Nowy pan dopiero co przyjecha³, a ty ju¿ gadasz o w³a¿eniu mu do ³ó¿- ka. I chcesz mu dyktowaæ, co ma robiæ! – odezwa³a siê druga pokojów- ka, której g³os Brienne tak¿e rozpozna³a. – Powiadam ci, ¿e to czarownica! Nawet biedny stary Jack œwiata za ni¹ nie widzi… Wie, ¿e nie ma u tej wiedŸmy ¿adnych szans i truje siê tym, biedaczysko! – Co ty, Annie? Nie ma ¿adnych czarownic! – Mów co chcesz, ja wiem swoje! Mam racjê i nie ust¹piê! To wa- riatka: ³azi po deszczu i ciêgiem czyta po nocach. Ten nowy od razu mi uwierzy, nie bój siê!

28 – Mo¿e, mo¿e… Ale nim zostaniesz jego kochank¹, warto siê tro- chê ogarn¹æ. Czujê, ¿e jeszcze dziœ wszystkich nas do siebie wezwie. No, chodŸmy! – Pokojówka otworzy³a specjalne zamaskowane drzwi w tylnej œcianie sypialni. Obie dziewczyny opuœci³y pokój i zesz³y po schodach do pomieszczeñ dla s³u¿by. Pocz¹tkowo paplanina zarozumia³ej Annie bawi³a Brienne, teraz jednak by³a wstrz¹œniêta. Jej sytuacja przedstawia³a siê fatalnie, a te ohydne wzmianki o Bedlam rozwœcieczy³y j¹. Dobrze wiedzia³a, ¿e „ko- bietom nie przystoi czytaæ” – ale nie dotyczy³o to dam z arystokracji! Przecie¿ jej humanistyczne zami³owania nie czyni¹ z niej wariatki! Czy- ta³a do póŸna w noc, gdy¿ by³a znudzona i osamotniona… A jeœli zda- niem s³u¿by to oznaka szaleñstwa, to niech sobie g³upcy myœl¹, co chc¹! Czu³a jednak dziwne zniechêcenie, gdy ruszy³a znów korytarzem. Cie- kawe, komu nowy w³aœciciel Osterley Park uwierzy – jej czy Annie? Jasny b³êkit œcian stanowi³ znakomite t³o dla centralnych schodów i uwydatnia³ walory malowid³a Rubensa na oœmiok¹tnym suficie. Brien- ne jak zawsze przystanê³a i podnios³a g³owê do góry, napawaj¹c siê piêk- nem Apoteozy herosa. W ca³ym Osterley Park lubi³a naprawdê tylko to malowid³o i gryfy na frontonie. Niekiedy przygl¹daj¹c siê im, by³a pra- wie szczêœliwa. Odwróci³a siê i dostrzeg³a nagle niewysokiego cz³owieka, który sta³ u podnó¿a schodów i przygl¹da³ siê jej. By³ w œrednim wieku i mia³ poczciwe, niebieskie jak barwinek oczy. Mia³ na sobie przepiêkn¹ ha- ftowan¹ kamizelkê. By³a jasno¿ó³ta i tak gêsto zahaftowana z³ot¹ nici¹, ¿e prawie nie widaæ by³o at³asu. – A ty kim jesteœ, panienko? – spyta³ starszy pan i sk³oni³ siê grzecz- nie. – Ja?… Ja jestem Brienne. – Wpatrywa³a siê we wspania³¹ kamizel- kê i nagle przysz³o jej do g³owy, ¿e to zapewne nowy w³aœciciel Osterley Park. – No có¿, piêkna Brienne, jesteœ pewnie jedn¹ z pokojówek? – Nie- znajomy wzi¹³ j¹ za rêkê i zaprowadzi³ na górny podest. By³ ni¹ wyraŸ- nie oczarowany. – Szukam córki hrabiego. Powiedziano mi, ¿e znajdê j¹ na piêtrze. Wiesz chyba, gdzie znajduje siê córka lorda Olivera, niepraw- da¿? Briennie pospiesznie skrzy¿owa³a ramiona tak, by nakryæ d³oñmi przetarte ³okcie. Zawstydzi³a siê swego wygl¹du. Jak ubogo musia³a wygladaæ, jeœli nowy w³aœciciel wzi¹³ j¹ za Annie!