Prolog
Konstanty Szukalski, mężczyzna w średnim wieku,
czterdziestka stuknęła mu w zeszłym roku, nie był
lekkoduchem w dzieciństwie, nie był nim za czasów swej
młodości, a tym bardziej obecnie. Od najwcześniejszych lat
swojego życia zmagał się z przeciwnościami losu i z
nienawiścią do własnego imienia. Uważał je za niedzisiejsze,
ekscentryczne, żeby nie powiedzieć - dziwaczne. Obdarowała
go nim, zakochana w poezji, matka. Swoją drogą nie było ono
najgorsze. Strach pomyśleć o innych możliwościach, a wybór
mamusia miała spory, bowiem jeżeli Konstanty, to wiadomo...
do kompletu - Ildefons. A dajmy na to, taki Cyprian Kamil...
lub też Kamil, na domiar złego - Krzysztof! Chociaż jeżeli
chodzi o świętego Krzysztofa, akurat jego Kostek powinien
darzyć wielkim szacunkiem. Kiedy nosi się nazwisko
Szukalski i poważnie traktuje płynące z niego proroctwo, nie
należy w żaden sposób uchybiać świętemu Krzysztofowi, bo
kto wie, jaka kara za takie zuchwalstwo może zostać nam
wymierzona. Jeżeli chodzi o etymologię tego popularnego
skądinąd nazwiska, nasz bohater twierdził z uporem, że
dotyczy poszukiwania prawdy, sensu życia i tym podobnych
bzdur. Nie oznacza człowieka wędrującego, ale dociekliwego.
Nie szperającego, a poszukującego...
Życiowa droga Konstantego do złudzenia przypominała
pełną zakrętów i ostrych zwrotów serpentynę. Przeważnie
wiodła pod górkę, a kiedy nareszcie osiągała upragniony cel,
było jeszcze gorzej, ponieważ z każdego szczytu trzeba kiedyś
zejść. Kostek nie potrafił sobie przyswoić prawideł
rządzących „górską wspinaczką" i w żaden sposób nie udało
mu się opanować różnych sposobów schodzenia, co
powodowało, że przeważnie zlatywał na łeb na szyję, spadał
na pysk lub w najlepszym razie obtłukiwał pośladki. Metoda
zejścia łagodnym stokiem oraz upadek na cztery łapy - nie
były mu znane. Dlatego też z każdym rokiem stawał się
odporniejszy na codzienne, małe porażki. Z anemicznego,
nieśmiałego, pełnego kompleksów młodzieńca wyrósł w
końcu na całkiem skutecznego, specjalizującego się w
sprawach rozwodowych, adwokata. Chcąc zyskać poważanie
w środowisku i nie narażać się na przykre docinki ze strony
kolegów, ożenił się z młodą prawniczką. Śmiało można
byłoby nazwać go szczęściarzem, gdyby nie maleńki minus,
drobny szczegół... Jego piękna żona nie mogła urodzić mu
potomka i tę jej przypadłość Kostek traktował jak swój własny
dopust boży, uważając za największe w życiu upokorzenie.
Zaszył się w domowym zaciszu i najchętniej siedziałby tam do
końca życia. Ze wstydu unikał towarzyskich spotkań,
wakacyjnych wyjazdów w gronie kolegów, a nawet
rodzinnych imprez. Po pracy chyłkiem przemykał bocznymi,
wąskimi uliczkami miasta, zmierzając wprost do domu. I ani
się nie domyślał, że z dnia na dzień staje się osowiałym
odludkiem. Nie łowił ryb, nie grał w golfa, czy w bilard. Jak
na osobę stroniącą od ludzi przystało, chętnie spacerował w
pobliskim lasku, a grupę wiecznie politykujących,
przekrzykujących się kolegów, zastępowała mu starannie
ważąca słowa żona. Ta jej rozwaga i małomówność z
pewnością przyczyniały się do wyjątkowo zgodnego
współżycia małżonków. Nie mogąc opiekować się
potomkiem, pani Lucyna przelewała buzujące w niej
macierzyńskie uczucia na ukochanego męża oraz małego
psiego mieszańca, a ostatnio nawet na młodą dziewczynę -
Katarzynę, która trzy razy w tygodniu pełniła zaszczytną
funkcję damy do towarzystwa i pomagała pani mecenasowej
w domowych pracach. Mimo różnicy wieku, między
kobietami bardzo szybko pojawiła się nić porozumienia i
przyjaźni. Wspólnie omawiały istotne dla nich życiowe
problemy, skupiając się głównie nad zamążpójściem
Katarzyny.
Rozdział I
Rozpoczęty wielkanocnym poniedziałkiem tydzień
zakończyć miał długi, majowy weekend. Takie
nagromadzenie wolnych od pracy dni bez najmniejszej
przesady można było nazwać Wielką Kumulacją, zdarza się
przecież raz na wiele lat. Nic więc dziwnego, że zmuszonym
do aktywności ludziom łatwiej było poświęcić każdą myśl
sposobom wykorzystania pełnego swobody i odpoczynku
czasu, niż skoncentrować się nad wykonywaniem
zawodowych obowiązków. Mecenas Konstanty Szukalski był
szczególnie obojętny na dziejące się wokół niego wydarzenia.
Ponurą sądową salę, ciemną jak omawiane w niej ludzkie
grzeszki, rozświetlały wiosenne promienie słońca. Udając
zasłuchanego w monotonny głos sędziego, mecenas z
kamiennym wyrazem twarzy obserwował maleńkie drobinki
kurzu, wznoszące się i opadające, nikomu niepotrzebne, a
jednak z niespożytą siłą walczące o przetrwanie. Zazdrościł im
werwy i energii. Normalnie niewidoczne dla ludzkiego oka, w
świetle potrafiły zaprezentować się z wdziękiem, z
zadziwiającą wręcz gracją.
Proces dobiegał końca. Sędzia, najwyraźniej odurzony
świeżym powietrzem, wpadającym do pomieszczenia wprost z
szeroko otwartego okna, anemicznie czytał uzasadnienie
wydanego przed chwilą wyroku. Jego głos nie był w stanie
przedrzeć się przez kłębowisko myśli mecenasa Szukalskiego.
Sprawa potoczyła się tak, jak przewidywał. Klient wywalczył
prawo do widywania się z dziećmi, co dla adwokata oznaczało
spory przypływ gotówki. Teraz tylko te pieniądze były dla
niego ważne. Kruczki, prawnicze niuanse przestały go już
interesować. Szybko wymazywał z pamięci szczegóły
procesu. Wpatrywał się w soczystą zieleń młodych liści
drzewa, tego, które rosło pod gmachem sądu, a swoimi
wiotkimi gałązkami wdzierało się przez otwarte okno do sali
rozpraw Wydziału Spraw Cywilnych. Jazgot kłócących się w
konarach wróbli zagłuszał odgłosy pobliskich ulic, stwarzając
mylne wrażenie harmonijnego współistnienia ludzkiej
cywilizacji i natury.
Punkt widzenia - pomyślał. Z drugiej strony wszystko
wygląda inaczej - odruchowo spojrzał na stojący na boku
sędziowskiego stołu mały, miedziany posążek Temidy.
Konstanty, starannie ogolony, z leciutkimi oznakami
pierwszej siwizny na ciemnych, wciąż bujnych włosach, z
powagą w lekko przymrużonych, chronionych przez długie,
gęste rzęsy oczach, wyprostowany, sprężysty, w adwokackiej
todze prezentował się niczym dawny dostojnik lub
współczesny polityk. Jedynym mankamentem jego postury
były stopy. Źle dopasowane, jakby należące do osoby
znacznie niższej i cięższej. Szerokie, ale krótkie, przez co
mecenas często tracił równowagę, chwiejąc się jak wańka -
wstańka to w prawo, to w lewo lub jakby był na lekkim rauszu
- do przodu i do tyłu.
Okres młodzieńczego buntu, ustawicznych poszukiwań
właściwej drogi miał już za sobą. Sumiennie przykładał się do
wykonywanych przez siebie obowiązków, a zarobione w ten
sposób pieniądze chętnie wydawał na małe przyjemności,
nazywając je drobnymi erzacami szczęścia. Dociekanie
prawdy pozostawiał młodszym, wcale nie żałując, że to nie on
krzyknie: EUREKA! Ciągle jednak na dnie jestestwa tkwiła w
nim gotowość najemnika, aby w razie konieczności zdjąć z
oczu przepaskę ukochanej boginki i nie bacząc na
konsekwencje własnych czynów, rzucić się w wir poszukiwań,
dociekań i analiz. Ale to potem... Nie teraz... Dopiero kiedy
będzie miał pewność, że na każdym swoim małym poletku
osiągnął cel najważniejszy, łącząc wszystkie marzenia w jeden
wielki sukces, w Wielką Kumulację, po której nastąpi
całkowite oczyszczenie, zmycie brudów życia i upragniony
wypoczynek. Póki co, cieszył się z wielu aspektów otaczającej
go rzeczywistości, ze spraw i rzeczy, z ich ogromnej
różnorodności.
Wdzierające się w sądowe korytarze słońce oświetlało
zakurzone togi, powodując wypieki na twarzach ich
właścicieli. Na dworze zrobiło się gorąco, a i w środku też
jakoś cieplej. Romantyczny nastrój ogarniał wszystkie żyjące
stworzenia, nie omijając Konstantego. Wiosna szumiała w
głowach, rozpierała piersi nawet malkontentów, nastrajając
ciut optymistyczniej, bo gorzej już było... Ciepły wiatr
przyniósł z sobą siłę i chęć do intensywniejszego odczuwania
istnienia.
Kostek przyjął gratulacje od klienta i aby uzgodnić dalszą
strategię działania umówił się z nim w swojej kancelarii. Nie
przewidywali kłopotów, ale... nigdy nie można ufać byłym
żonom. Należy być przygotowanym na wszystko. Chcąc
zamknąć sprawę, musieli jeszcze szczegółowo omówić
kwestie finansowe, dokonać końcowych rozliczeń. Ten etap
swojej pracy mecenas Szukalski lubił najbardziej.
Budynek sądu opuszczał z uczuciem dobrze spełnionego
obowiązku i lekko uśmiechając się do siebie, skierował kroki
do kwiaciarni, w której obstalował bukieciki konwalii.
Zamówienie złożył jeszcze w marcu, chcąc przez cały
kwiecień, dzień w dzień, odbierać pachnące wiosną kwiaty.
Dla niej, dla Lucynki kupował (sztucznie pędzone) małe, leśne
dzwoneczki - dowody swojej dozgonnej miłości. Dumny był z
tego oryginalnego pomysłu. Mężczyzna w średnim wieku
rzadko bywa romantyczny. Żona doceniała jego starania.
Wąchając konwalie, lekko muskała wargami drobne kwiatki,
kokieteryjnie gładziła palcami cienkie łodyżki, jakby chciała
na nich zagrać. Przyglądając się temu tańcowi z konwaliowym
bukiecikiem, nieomal czuł ciepło jej ust. Dotyk dłoni na
swoim ciele.
- Jesteś perwersyjna - szeptał. - To boli...
- Uwielbiam zapach... Kocham miękkość... - Lucyna
mruczała jak kotka, prężąc się i wyginając.
Nic więc dziwnego, że widok białych, mocno pachnących
kwiatków kojarzył się mecenasowi z rozpasaną orgią z jego
własną żoną w jego własnym łóżku. Szybkim krokiem
zmierzał do kwiaciarni, by dziś również poczuć rozkoszne
podniecenie, kiedy cienką łodyżkę konwalii będzie przesuwał
po leciutko falujących piersiach Lucyny. Wygrany proces
stanowił dobry pretekst, aby do bukieciku dołączyć nieduży
prezencik. Coś gustownego, skromnego, ale w dobrym tonie i
cenie. Pomysł tyle udany, co trywialny. Porozstawiane po
całym domu szkatułki z biżuterią świadczyły o sporej liczbie
wygranych przez Konstantego sądowych spraw. Kosztowne
drobiazgi były miłymi niespodziankami, ale już nie robiły na
jego żonie oczekiwanego wrażenia. Brakowało
spontanicznego zachwytu, jakże pożądanej ekscytacji.
Chłodna w okazywaniu emocji Lucyna, kwitowała nowe
cacuszko krótkim uśmiechem, zdawkowym całusem w
policzek, co zdaniem Kostka było stanowczo nieadekwatnym
podziękowaniem do poniesionych przez niego kosztów, a już
na pewno z takich zachowań nie można było domyślić się,
jaką rangę miał jego kolejny, zawodowy sukces.
Właśnie z tego powodu tym razem zrezygnował z zakupu.
Skwitowawszy swoje rozmyślania machnięciem ręki i cichym
westchnieniem - trudno! - wszedł do kwiaciarni.
- O, jest pan - młoda dziewczyna powitała go uśmiechem.
- Dziś zrobiłam coś wyjątkowego. Mam nadzieję, że
będzie pan zadowolony. Próbowałam, czy taki bukiecik
konwalii nadawałyby się na ślubną wiązankę. Co pan o tym
sądzi? - pytała, demonstrując efekt swojej pracy.
- Wybaczy pani, ale nie znam się na ślubnych wiązankach
- mecenas poczuł się urażony.
Pomyślał, że sprzedająca kwiaty smarkula stanowczo za
bardzo się z nim spoufala. Widocznie opacznie zrozumiała
jego codzienne odwiedziny w małym sklepiku. W stosunkach
międzyludzkich zawsze należy trzymać odpowiedni dystans,
w przeciwnym razie inni mają cię za nic i bez najmniejszego
skrępowania zadają pytania z dziedziny, o której ty nie masz
zielonego pojęcia, podczas gdy oni są w niej ekspertami. Co
za blamaż. Dać się zapędzić w kozi róg uśmiechniętej, chudej
kwiaciarce.
Mecenas Szukalski stracił dobry humor. Bukiet przestał
mu się podobać i z niechęcią, żeby nie powiedzieć z odrazą,
wepchnął go do zapakowanej aktami teczki. Nie był pewien,
jak tę wiązankę przyjmie żona, czy przypadkiem nie nasunie
jej na myśl niepotrzebnych podejrzeń, bo chociaż on nie miał
o tym bladego pojęcia, kwiaty kojarzyły się z wiankiem i
ślubną suknią jak dwa i dwa to cztery. Aby uniknąć
niepotrzebnych spięć, podjął szybką decyzję. Zrezygnuje z
kosztownego drobiazgu, zrezygnuje z konwalii. Kupi nieduży,
pyszny, przekładany śmietankowym kremem torcik i butelkę
francuskiego szampana. Przewidywał, że słodka,
gastronomiczna rozpusta przy świecach wprowadzi go znów
w dobry nastrój i będzie mógł delektować się zwycięstwem,
Lucyną oraz spokojem, na który sobie zapracował.
Zadowolony z postanowień szedł szybkim krokiem w stronę
cukierni i bez obaw sięgnął po komórkę. Chciał uprzedzić
żonę o swoich planach. Nie zdążył, telefon sam zadzwonił. Na
wyświetlaczu pojawił się obcy numer. Kostek odebrał
połączenie.
- Słucham.
- Dzień dobry. Czy mam zaszczyt z mecenasem
Szukalskim?
- Tak, słucham.
- Pana żona odeszła.
- Proszę powtórzyć! - stanowczo, podniesionym głosem
zażądał Konstanty.
- Pana żona odeszła - jego rozmówca najwyraźniej był
pewny siebie i krzyk adwokata nie zrobił na nim wrażenia.
- Głupi żart... Jeżeli jeszcze raz zadzwoni pan do mnie,
zgłoszę to na policję. Jak się pan nazywa? - zapytał naiwnie.
- Stan Łaski.
Rozmowa została przerwana. Kostek przystanął.
Wpatrując się w telefon, starał się zrozumieć treść
dziwacznego dialogu, w którym właśnie wziął udział.
Odruchowo wpisał na listę kontaktów numer nieznajomego
pod hasłem „Stan Łaski". Będzie miał już namiary na tego
żartownisia. Nie wierzył mu, to oczywiste, ale ziarenko
zwątpienia zostało zasiane i kiełkowało, powodując
wewnętrzne rozterki, dręczący niepokój. Jadąc do domu,
bezwiednie naciskał pedał gazu.
Rozdział II
Dom z zewnątrz wyglądał zwyczajnie. Nic nie
wskazywało na to, żeby wydarzyło się w nim coś tragicznego
w skutkach, potrafiącego przenicować całe dotychczasowe
życie adwokata. Tylko ta lekko uchylona furtka... Nie było też
psa, który zawsze witał go pierwszy. Wyczuwając z daleka
zbliżającego się pana, piszczał i skakał na wejściowe drzwi,
drapiąc je pazurami, nierzadko zostawiając trwałe ślady na
drewnianej, gładkiej powierzchni. Wybaczano mu, ponieważ
nie robił tego złośliwie, lecz z przywiązania i miłości. Psie
serce! Wewnątrz domu panowała cisza. Nie było słychać
odgłosów psiego powitania ani pośpiesznych kroków Lucyny.
- To nie był żart. - Dopiero teraz nogi się pod nim ugięły.
- Pana żona odeszła... Pana żona odeszła... - powtarzał
machinalnie, biegając nerwowo po pustym domu. - Pewnie
wyszła z psem na spacer... Może do sklepu? Zamiast
panikować, zadzwoń do niej, kretynie - głośno zganił sam
siebie. - Proste rozwiązania są najlepsze.
Po wybraniu numeru telefonu Lucynki, usłyszał znajomą
melodię. Nie było wątpliwości. Telefon dzwonił w kuchni i
właśnie tam, na małej półeczce, na której stały dwie
porcelanowe filiżanki, go odnalazł. Skoro nie mógł
skontaktować się z żoną, postanowił zadzwonić do Kasi, ale i
tym razem okazało się, że jej komórka znajduje się w ich
domu. Wisiała na krótkiej smyczy na wieszaku w
przedpokoju.
- Uspokój się, idioto! - Kostek starał się opanować
emocje.
- To tylko zbieg okoliczności. Nic nieznaczący zbieg
okoliczności. Usiądź, nie panikuj. Myśl rozsądnie. Co u licha
robi u nas komórka Kaśki? I gdzie jest list pożegnalny?
Lucyna nie odeszłaby bez słowa, nie zrobiłaby mi takiego
świństwa.
O porwaniu nawet nie chciał myśleć. Jako adwokat nie
prowadził spraw kryminalnych, no może kiedyś, na początku
zawodowej kariery bronił dwóch, czy trzech drobnych
złodziejaszków. Od wielu lat jednak zajmował się wyłącznie
procesami cywilnymi, po zakończeniu których czasem
spotykał się z niezadowoleniem swoich klientów, zwłaszcza
wtedy, gdy ich zdaniem wyrok nie był sprawiedliwy. Ale czy
po przegranym procesie można być aż tak sfrustrowanym i
pielęgnować w sobie poczucie krzywdy do tego stopnia, aby
w końcu posunąć się do pozbawienia wolności żony
mecenasa?
- Kiepski kryminał - zaśmiał się sztucznie. - Odeszła? Jej
kurtka przecież nadal jest w przedpokoju... Klucze od domu?
- Spojrzał na ukryty pod kuchennym blatem mały
wieszaczek. - Są. I od samochodu też wiszą.
Domowy telefon odezwał się głośno, natarczywie.
Konstanty biegał po kuchni i salonie.
- Jasna cholera! - krzyczał. - Co za głupek wymyślił
bezprzewodowe słuchawki?
Komuś najwyraźniej bardzo zależało na rozmowie z
mecenasem, ponieważ nie rezygnował, co skutkowało
ciągłym, melodyjnym dźwiękiem dzwonka zmuszającym
Kostka do intensywniejszych poszukiwań.
- Sekundę - prosił zupełnie tak, jakby telefonująca do
niego osoba mogła go usłyszeć. - Już ją mam... Chwileczkę.
Już, już...
Słuchawka leżała tam, gdzie zawsze, na parapecie
kuchennego okna. Lucyna podczas rozmowy lubiła przez nie
wyglądać. Opierała się plecami o sąsiednią ścianę, unosiła
stopy i w ten sposób, wyższa, jakby przybyło jej kilka
centymetrów, mogła lekko przymrużonymi oczyma patrzeć
przed siebie i cichym, łagodnym głosem mówić do słuchawki.
Często obserwował jej wysmukłą postać i ładny, jakby
emanujący ciepłem i spokojem, profil twarzy.
- Słucham - Kostek starał się uspokoić oddech i broń
Boże nie dać po sobie poznać, że jest chociażby troszeczkę
zaniepokojony.
- No i co, mecenasie? Odeszła? Oj, niedowiarek z pana,
niedowiarek - czartowski głos chichotał w słuchawce.
- Zaraz dzwonię na policję! - straszył rozmówcę
Konstanty. Poznał go od razu. Teraz już nie puści mu płazem
tych niewybrednych żarcików.
- Nie ma po co - brzmiał głos w słuchawce. - Oni nawet
nie kiwną palcem. Pana żona jest dorosła, może robić, co
zechce. No i musi upłynąć czas... Co najmniej dwadzieścia
cztery godziny. Szkoda zachodu. Zresztą, ja już u nich byłem.
- O, w to nie wątpię - szydził Kostek, chcąc w ten sposób
zasugerować rozmówcy podejrzenia dotyczące jego
przestępczej przeszłości.
Do tej pory nie pomyślał o zgłoszeniu zaginięcia żony.
Ciągle nie mógł uwierzyć w dobre intencje tajemniczego
mężczyzny, bo skoro jest tak doskonale poinformowany, to
pewnie maczał palce w zniknięciu Lucyny.
- Panie Szukalski, czy pan mnie dobrze zrozumiał? -
dopytywał się dzwoniący.
- Nawet bardzo dobrze. Jeszcze chwilka i...
- Nie, nie, nie! Nic pan nie rozumie. Chcę panu pomóc, a
właściwie to chcę, żeby pan mi pomógł. Proponuję spotkanie.
Będę czekał na pana w kawiarni Magnolia, powiedzmy... za
kwadrans. Jeżeli pan nie przyjdzie, sam ich poszukam.
- Ich? - zdziwił się mecenas.
- Chyba nie myśli pan, że jestem bawiącym się w
podchody harcerzykiem? Zniknięcie pana żony
interesowałoby mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, gdyby nie
Kasia, a właściwie jej brak. Bo tak się śmiesznie składa, że
uciekły obie. Pana żona i moja Kasia.
- Będę za kwadrans w Magnolii. Jak pana rozpoznam? -
Kostek wyraził zgodę na rozmowę w cztery oczy z
nieznajomym mężczyzną.
- Proszę się nie martwić, ja pana znajdę. Do zobaczenia!
Zanim Konstanty zdążył odpowiedzieć, w słuchawce
dźwięczał już przeciągły, informujący go o zakończeniu
rozmowy, sygnał. Odruchowo spojrzał na zegarek. Czasu było
mało. Chcąc zdążyć na umówione spotkanie, musiał zacząć
działać. Zbiegł do garażu po zostawioną w aucie butelkę
szampana oraz pudełko z tortem, które należało jak
najszybciej schować w chłodne miejsce. Niestety, wszystko
wskazywało na to, że dziś nie będzie świętował swojego
sukcesu. Dopiero po powrocie do kuchni, wkładając tort do
lodówki, zobaczył leżącą na niej małą, starannie złożoną
kartkę z ozdobnej papeterii, na której Lucyna napisała swoim
do przesady równym, prawie kaligraficznym pismem:
„Chyba Cię kocham... Nie szukaj mnie, u mnie wszystko
w porządku. Odezwę się. Na pewno się odezwę. L."
Pozostawioną mu lakoniczną wiadomość przeczytał trzy
razy. Szok, jakiego doznał, sprawił, że w amoku obracał się,
wymachując bezładnie rękoma, jakby chciał odgonić natrętną,
atakującą go muchę.
- Naprawdę nie zasłużyłem na więcej? Nie zasłużyłem? -
kiwał z ubolewaniem głową.
Nie było na kogo ani na co czekać. Wyjął z lodówki,
dopiero co do niej włożony, tort. Mocno wstrząsnął butelką z
ciepłym szampanem i celując w sufit, wystrzelił na wiwat.
Spieniony płyn białą fontanną oblewał żyrandol, spływając z
niego jako deszcz złocistych kropelek, które opadały na
włosy, twarz i marynarkę Konstantego. Po chwili strumień
osłabł, ale resztki szampana wciąż zachęcająco pomrukiwały
w butelce. Mecenas bez wahania przycisnął ją do warg,
przechylił głowę i strzelający bąbelkami płyn pił łapczywie
jak nowonarodzone dziecko, które po trudach porodu,
zmęczone długim oczekiwaniem nareszcie czuje bliskość
matczynego sutka i zaczyna zachłannie ciągnąć ciepły, lepki,
życiodajny napój, bo instynktownie wie, że tak trzeba, że od
rozchodzącego się w brzuszku ciepła zależy jego przeżycie.
Tak i Konstanty, nieprzepadający za trunkami, połykał to
swoiste lekarstwo, podświadomie zdając sobie sprawę z tego,
że właśnie ono jest mu w tej chwili niezbędne, potrzebne, aby
móc przetrwać. Dlatego pił z zamkniętymi oczami, nie
odrywając butelki od ust, do samego końca, do dna, do
pustki... Opróżniona flaszka wymknęła mu się z rąk, ale o
dziwo, nie potłukła się, tylko z łomotem potoczyła pod bar,
obróciła dwa razy i poturlała prosto pod stojak na wina.
- Ciągnie swój do swego! - prawie radośnie zawołał
mecenas i jeszcze całkiem raźnym krokiem podążył za pustą
butelczyną, aby usiąść obok niej na posadzce.
Ze stojaka w kształcie piramidki wyjął cztery wina,
odkorkował je i z namaszczeniem ustawił w rządku na
podłodze.
Po krótkim namyśle podniósł się i lekko chwiejnym
krokiem przemierzył kuchnię. Postanowił przynieść sobie,
odpowiednią do obecnego stanu ducha, zakąskę. Uznał, że w
jego sytuacji najodpowiedniejszy będzie puszysty, przełożony
kremem torcik. Nie korzystając z kieliszka ani z talerzyka
ucztował, po kolei opróżniając butelki.
Słodkie wino zagryzał słodkim tortem.
Wytrawne wino zagryzał słodkim tortem.
Czerwone wino zagryzał słodkim tortem.
Białe wino zagryzał słodkim tortem.
Nadal jednak nie było mu słodko.
Rozdział III
W pokoju panował półmrok. Stojąca w kącie stara lampa z
witrażowym abażurem przekształcała zimne promienie
elektrycznego światła w kolorowe odblaski, rozsiadające się
niczym barwne motyle na ścianach i suficie. Nie pamiętał,
żeby ją włączał, ale w jego stanie wszystko było możliwe,
dlatego nie zastanawiał się nad tym, skupiając uwagę na
własnej osobie. Mieszanina win z tortem spowodowała łatwe
do przewidzenia efekty. Głowa mu pękała, w ustach czuł
gorzki smak. Nie mogąc zapanować nad bezwładnymi
kończynami, zsunął się z kanapy wprost na jasny dywan. Jak
mały, wystraszony kotek, zwinął się w kłębek. Szarpiąc
miękkie włókna chodnika, przeistaczał się z bezbronnego
zwierzaka w rozwścieczonego, pałającego chęcią zemsty
basiora. Tarzając się po podłodze, skowyczał jak ranny wilk.
Fizyczny ból potęgował się, narastał, przeszywając klatkę
piersiową, skręcając trzewia. W ataku furii rozrywał
przepoconą, nieświeżą koszulę, jakby zapomniał, że aby ją
zdjąć, wystarczy rozpiąć guziki.
- Co się stało? Dlaczego? O co tu, kurwa, chodzi? -
wrzeszczał w obłędzie.
- Spokojnie mecenasie! Nie szalej... - niespodziewanie
usłyszał męski głos.
Zdezorientowany, ogłupiały z cierpienia Kostek usiadł na
dywanie, rozglądając się po pokoju bardziej z zaciekawieniem
niż z przerażeniem.
- Dobra, chłopie, czas się pozbierać - zdecydował za
niego obcy głos. - Szoruj pan pod prysznic, a ja zrobię nam
kawę. Oj, Zawisza to z ciebie nie jest, mecenasie... Zawiodłem
się na panu.
Kostek dopiero teraz dostrzegł mężczyznę, siedzącego na
bujanym, odrapanym z farby fotelu, spadku po niedawno
zmarłej babci. Obecność nieznajomego podziałała na
mecenasa jak swoiste antidotum. W ułamku sekundy
wytrzeźwiał, podniósł się z podłogi i, utrzymując nienaganną
równowagę, starannie wciskał rozchełstaną koszulę w
spodnie. Rozczulanie się nad własnym losem,
rozpamiętywanie i wszelkie pytania związane ze swoją obecną
sytuacją musiał odłożyć na później. Nikt nie chce, aby
oglądano jego klęskę. Wstydzimy się swojej słabości. Obcy
uśmiechał się, jakby kpił z jego niemocy. Kim był? Skąd się tu
wziął? Kostek właśnie otworzył usta, żeby zadać mu te
pytania, ale gość najwyraźniej źle zrozumiał jego intencję, bo
wrzasnął:
- Nie! Na rany boskie, nie tutaj! Rozumiem, że jest ci
niedobrze, ale, człowieku, idź do łazienki! Litości!
Kostek chwiejnym krokiem ruszył we wskazanym przez
intruza kierunku. Przez moment zaświtała mu myśl, że może
właśnie poznał włamywacza, który korzystając z jego
niedyspozycji, wyniesie dorobek całego życia, ale zaraz
przyszła refleksja, że właściwie cały ten majdan nie ma już dla
niego żadnego znaczenia. Gówno go to wszystko obchodzi.
- Niech sobie bierze, co chce. Mam to w dupie... -
mruczał, wchodząc pod prysznic.
Kąpiel w letniej wodzie rzeczywiście przywróciła mu
zdolność analizowania istniejących wydarzeń i pozwoliła
zebrać myśli. Myjąc zęby, przyjrzał się sobie w wiszącym nad
umywalką lustrze. Nie wyglądał szczególnie, fakt, ale czy
można dobrze wyglądać, kiedy jest się porzuconym mężem?
Trudno, jakoś trzeba żyć dalej...
Z braku czystego ubrania nałożył frotowy szlafrok, czuł
się w nim jednak nieswojo. Musiał przejść przez salon, bo
garderoba znajdowała się po jego drugiej stronie. Obcemu
mężczyźnie najwyraźniej nie przeszkadzał jego skąpy strój.
Wciąż uśmiechnięty, z filiżanką świeżo zaparzonej,
aromatycznie parującej kawy w dłoniach, siedział wygodnie w
skórzanym fotelu. Widząc przemykającego się Kostka, gość
wskazał ręką na drugą stojącą na stoliku filiżankę.
- Proszę, mecenasie, kawa dobrze panu zrobi. O,
przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Stan Łaski -
odstawił filiżankę na stolik i wyciągnął przed siebie dłoń.
- Co to u licha znaczy? - dopytywał się mecenas,
zapominając o krępującym go stroju. - Pan ze mnie kpi?
Wątpię, żeby dzisiejsze wydarzenia, których doświadczyłem
boleśnie, miały cokolwiek wspólnego z łaską. Kim pan jest do
cholery i jakim cudem pan się tu dostał? - krzyczał, podając
mu jednak rękę.
- Dostałem się normalnie, przez drzwi. Były otwarte, więc
nie można nazwać mojego wejścia cudem ani nawet
wtargnięciem. Jesteśmy współtowarzyszami niedoli.
Jedziemy, niestety, na tym samym wózku. Kaśka jest moją
narzeczoną, a nazywam się naprawdę Stan Łaski. Oto mój
paszport - mówił, wręczając mecenasowi dokument.
Stanisław Łaski do dwudziestego piątego roku życia nie
dostrzegał w swoim istnieniu niczego nadzwyczajnego. Ot, jak
wszyscy jego rodacy oczekiwał od losu manny z nieba i
biadolił, kiedy na jego starannie uczesaną głowę zamiast
upragnionej kaszki spadały krople deszczu lub puszyste płatki
śniegu. Sam jednak nie wyznaczał sobie wzniosłych celów,
wiodąc tym samym życie jednostajne, z powtarzającymi się
epizodami, mało interesujące, żeby nie powiedzieć -
beznadziejnie nudne. Dopiero wyjazd za ocean uzmysłowił
mu, że w sprzyjających warunkach może liczyć na
przychylność sił nadprzyrodzonych. Stało się to za
pośrednictwem wuja, jowialnego staruszka, kuzyna dziadka,
który urodził się już w Stanach, ale chętnie popisywał się
znajomością języka polskiego. To on uzmysłowił młodemu
Łaskiemu, że posiada ukryty głęboko, drzemiący, ale w każdej
chwili gotowy do wykorzystania wielki potencjał. Daleki
krewny ujrzał ten dar w oczach Stanisława i bezceremonialnie
stwierdził:
- Stanisław... Stanisław... To źle... Stan! Stan brzmi po
naszemu. Mów Stan Laski i zaraz będą cię brali za tutejszego,
za Amerykanina.
Stanisław tak bardzo chciał zostać potomkiem Kolumba,
że bez wahania pozbył się polskich naleciałości i z niekłamaną
przyjemnością przedstawiał się jako Stan Laski do czasu, aż
Urząd Imigracyjny nie zaczął mu deptać po piętach, bo jak
większość swoich rodaków przebywał w Stanach nielegalnie.
Nie posiadał upragnionej „zielonej karty", musiał więc
zwiewać do kraju. Tu powrócił do dawnego brzmienia
swojego nazwiska, ale postanowił zostawić
zamerykanizowane imię, dyskretnie sugerujące cudzoziemskie
pochodzenie. W ten właśnie sposób Stanisław Łaski został
Stanem Łaski, kimś w rodzaju mędrca, a może nawet proroka.
Podróżując, nigdzie nie zagrzewając miejsca, wiódł życie
beztroskie, tak jakby cały kraj należał do niego, a on, jak
przystało panu na włościach, rozparty wygodnie w coraz to
innym fotelu, otoczony grupką słuchaczy, opowiadał historie z
życia wzięte. Domorosły kaznodzieja. Potrafił skupić na sobie
uwagę rozdygotanego tłumu, każąc mu wyciszyć
indywidualne emocje, aby skoncentrować je na osiągnięciu
jedności duchowej owej małej społeczności. Najwyraźniej
posiadał wszystkie cechy dobrego przywódcy, nic więc
dziwnego, że ludzie lgnęli do niego, czasem oddając mu
cześć, na jaką nie zasłużył, bo czynów bohaterskich na swoim
koncie nie posiadał. Wykorzystywał jedynie naiwność nowych
znajomych. Żyjąc ich kosztem, wyśmiewał w duchu
małomiasteczkowy styl bycia. Przez jakiś czas poważnie
myślał o założeniu sekty. Byłby wspaniałym guru, gdyby nie
resztki przyzwoitości, które ciągle błąkały się w jego duszy i
często hamowały za daleko idące plany. Zerować na ludzkiej
dobroci, wziąć, co podarowane - można. Krzywdzić - nigdy!
Nazwisko zobowiązuje go do uczciwości. W końcu nazywa
się Łaski. Stan Łaski. Rozgrzeszenie, jakie sam sobie dawał,
nie było może do końca uczciwe, ale sądził, że skoro nie
wymyślił własnej religii, samozwańczo nie obwołał się
bogiem ani nawet królem to ma prawo chodzić z
podniesionym czołem. Co więc skłoniło go do pozostania w
tym miasteczku? Irracjonalne przeczucie. Wewnętrzny głos,
zmuszający do cierpliwości, czekania. Jakby samo
oczekiwanie miało mu przynieść korzyści. Nie sprzeciwiał się,
nie działał wbrew podpowiedziom losu. Spokojnie przyglądał
się żyjącym w mieście ludziom, wierząc, że niedługo pozna
prawdziwą przyczynę, dla której odłożył inne plany. Kaśki,
dziewczyny, która niespodziewanie stanęła na jego drodze, nie
traktował poważnie i chociaż oświadczył się jej zgodnie z
ustaloną tradycją, z kwiatami, z pierścionkiem, w
romantycznej scenerii, wiedział, że do małżeństwa nie
dojdzie. Prawdopodobnie narzeczona rozmyśli się w ostatniej
chwili, zerwie zaręczyny. Mieszkając z nim, jeszcze przed
ślubem zdąży nacieszyć się dużo od siebie starszym
partnerem, poznać jego nawyki i wady. Takie rozwiązanie
było dla niego wygodne. Chociaż z drugiej strony, lata lecą...
Może warto spróbować? Mieć kogoś, kto będzie dbał o jego
żołądek i garderobę? We dwoje zawsze łatwiej. Stan sam nie
wiedział, czy potrafi kochać, a ta drobna, młodziutka kobietka,
pełna zapału i nieujarzmionego wigoru wymagała od niego
całkowitego oddania, co z kolei raniło jego dumę i ograniczało
poczucie wolności. W tej chwili jednak odczuwał nieznaną mu
dotąd więź i irracjonalny strach przed niepewną przyszłością.
Od kilku już dni niepokoił się dziwnym zachowaniem
dziewczyny. Chodziła ciągle zamyślona, podskakiwała, kiedy
usłyszała dźwięk telefonu. Szepcząc do siebie, dodawała w
pamięci jakieś liczby, mnożyła je i dzieliła. Najwyraźniej
miała zmartwienie. Stan zapytał wprost, o co chodzi, ale ona
wykręciła się banalnie, nie zadając sobie trudu, aby wymyślić
dla niego bardziej wiarygodną historyjkę.
- Nic ci nie powiem. - Sztucznie uśmiechała się. - To
tajemnica. Wielka tajemnica! Nie moja... Dobrze, że cię
poznałam. Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś.
- Chętnie jeszcze pomogę - próbował jednak wyciągnąć z
niej tę cudzą tajemnicę.
- Jesteś kochany, ale z tym problemem musimy sobie
same poradzić.
Stan Łaski posądzał Kaśkę o knucie jakiejś intrygi.
Domyślał się, że działa w zmowie z Lucyną. Już sama praca u
pani mecenasowej, która płaciła dziewczynie wyłącznie za
dotrzymywanie sobie towarzystwa, wydawała mu się
podejrzana. Nie widziałby może w tym nic złego, gdyby nie
zauważył wpływu starszej przyjaciółki na łatwowierną,
naiwną Kasię. Spędzając tak wiele czasu na rozmowach z
bardziej wykształconą, doświadczoną, najprawdopodobniej
znudzoną i zmanierowaną dobrobytem kobietą, nasiąkała
cynizmem jak gąbka. Dziewczyna zmieniła swoje poglądy,
niestety, zwłaszcza te dotyczące stosunków damsko - męskich.
Odczuł to na własnej skórze, dlatego od jakiegoś czasu na
wszelki wypadek przygotowany był do wyjazdu.
W każdej chwili mógł opuścić ich wspólne gniazdko. Tak
przynajmniej myślał. Jeden dziwny telefon uświadomił mu, że
jest wprost przeciwnie. Katarzyna mówiła zdyszanym,
wystraszonym, ledwie słyszalnym, głosem. Bełkotała jak
pijana.
- Słuchaj, muszę zniknąć... Nic takiego, ot, mała
konspiracja, zresztą i tak nie zrozumiesz - szeptała. - Możesz
zostać w naszym mieszkaniu, ale pamiętaj, by zapłacić czynsz
- napominała go. - Nie szukaj mnie, nic złego mi się nie stanie.
Do ojca sama napiszę, więc jakby ciebie pytał, rozkładaj
bezradnie ręce. W ten nasz ślub to chyba nie wierzyłeś? Dasz
sobie radę, tylko musisz wymazać mnie z pamięci. Lecę do
raju! A zresztą, może jeszcze za tobą zatęsknię, może jeszcze
odezwę się do ciebie... Słodziutki jesteś! Buziaczki! Cześć.
Stan szybko zorientował się, jakie zmiany mogą zajść w
jego życiu. Po raz pierwszy doświadczył pustki, która
ogarnęła go z każdej strony, z każdego kąta. Dziewczyny nie
widział kilka godzin, a już dławiąca tęsknota rozsiadła się w
jego piersi. Zdziwiony taką niespodziewaną reakcją własnego
organizmu, uśmiechnął się ironicznie na samą myśl o miłości.
Nie miał żalu do Katarzyny, że wystawiła go do wiatru.
Przeciwnie, wrócił myślami do owego stanu wyczekiwania,
który trzymał go w tym mieście, przyznał sam przed sobą, że
jego wielka nagroda wymknęła mu się z rąk i postanowił nie
poddać się losowi. Widocznie przyszła pora na działanie.
Jeżeli otrzymał pierwszy znak, muszą być następne. Wszystko
zależy od jego spostrzegawczości i inteligencji. Drugi znak
rozpoznał bezbłędnie. Na nocnym stoliczku znalazł, wciśnięte
między stare gazety, zdjęcie domu państwa Szukalskich. Teraz
już wiedział, dokąd powinien się udać i z kim rozpocząć
poszukiwania.
Rozdział IV
Konstanty z bólem i niemałym zdziwieniem stwierdził, że
świat nie zauważył jego osobistej tragedii. W telewizyjnych
wiadomościach nie ukazała się migawka sprzed jego domu. W
gazetach brak było jakiejkolwiek wzmianki o ucieczce
Lucynki. Słońce, jak co dzień rano, pojawiło się na niebie.
Ziemia nadal się obracała... Umówione spotkania były
aktualne, dlatego nie spoglądając w lustro, szykował się, jak
zwykle o tej porze, do pracy. Wyraźnie poczuł unoszący się w
powietrzu orzeźwiający aromat świeżo parzonej kawy, słyszał
dochodzące z kuchni ciche stuknięcia talerzyków. Pewnie
mógłby mylnie przypuszczać, że Lucyna wróciła i właśnie
szykuje mu śniadanie, gdyby nie drobny incydent... Idąc do
łazienki, spotkał w salonie typka podającego się za Stana
Łaskiego, który dziwnym trafem wciąż przebywał w jego
domu, w dodatku zachowując się tak, jakby z tym domem był
zrośnięty. Zuchwałość gościa wywołała w adwokacie
ambiwalentne uczucia. Chętnie wywaliłby go na zbity pysk,
ale z drugiej strony cieszył się z przygotowywanej przez niego
kawy i z tego, że przy śniadaniu będzie miał z kim
porozmawiać. Nie pamiętał, czy proponował Łaskiemu
gościnę i z jakiej racji tamten stara się wypełniać obowiązki
jego żony, ale w tej chwili było mu to całkowicie obojętne. W
duchu obiecał sobie, że w drodze do pracy pomyśli, w jaki
sposób pozbyć się natręta. Nadal nic o nim nie wiedział, a
przede wszystkim nie znał jego zamiarów. Ciekawe, na jakie
nieprzyjemności będzie jeszcze narażony i z jakimi
konsekwencjami odejścia Lucyny przyjdzie mu się zmierzyć?
W kuchni na patelni parowała jajecznica. Uśmiechnięty,
starannie ogolony, pachnący Stan Łaski przywitał Kostka
przyjacielskim klepnięciem po ramieniu.
- Zrozpaczony, ale zdyscyplinowany. Mecenas zawsze
gotowy do poświęceń. Na posterunku - stwierdził.
- Bardzo proszę... Nie mam nastroju... - starał się
uzmysłowić Stanowi, że znajdują się na jego, Kostka,
terytorium i chociażby z tej przyczyny należy się mu odrobina
szacunku.
- Ja nic złego... - zapewnił go Stan, podnosząc dłonie w
geście poddania. - To tylko tak, po przyjacielsku. Mecenasie,
po co te dąsy?
Szukalskiego rozwścieczyła poufałość gościa. Zazwyczaj
nie sprawiał ludziom przykrości, jednak w tym przypadku
zachował się odwrotnie, pytając bez ogródek:
- Długo będę miał zaszczyt gościć pana pod moim
dachem?
- Tego nie wiem - Stan odpowiadał mu bez cienia urazy,
czy skrępowania. - Poczekam na pana z obiadem, potem
porozmawiamy i wspólnie ustalimy strategię. Jeżeli się nie
dogadamy, będę zmuszony sam ruszyć na poszukiwanie
naszych zaginionych skarbów, ale mam uzasadnioną nadzieję
na pana, mecenasie, towarzystwo. Co na obiadek?
- Jest pan bezczelny - żachnął się Kostek.
- Nie potwierdzam i nie zaprzeczam - śmiał się Stan. -
Bywam jednak przydatny. Dusza człowiek, tak o mnie mówią.
Trochę dystansu, mecenasku. Mamy wspólny cel. Znajdziemy
nasze panie i wtedy się pożegnamy. Po co się zaraz tak
irytować? Szkoda nerwów na drobiazgi. Przed nami sporo
pracy i może długa, wspólna podróż. Niestety, na razie
jesteśmy na siebie skazani.
- Pan naprawdę chce tu zostać? Tu, w moim domu? Sam?
Jak pan sobie to wyobraża?
- A dlaczego, nie?
- To mój dom! - Konstanty wyraźnie zaakcentował słowo
„mój".
- Czy jeżeli zostanę, ugotuję nam obiad, poleżę na
kanapie i, czekając na pana, z nudów obejrzę telewizyjny
program, to prawo własności do tego domu przejdzie na mnie?
- Panie Łaski - mówił rozdrażniony Kostek, przełykając
ostatni kęs jajecznicy. - Jeżeli pan tu zostanie, wezwę policję!
Czy to jest dla pana jasne? Dziękuję za śniadanie, jajecznica
była pyszna, ale wybaczy pan, ze zrozumiałych względów nie
zastąpi mi pan żony. Możemy się umówić na telefon, gdyby
któryś z nas miał nowe wiadomości o dziewczynach... To
wszystko, na co mogę się zgodzić!
Stan Łaski, jakby nie słysząc słów gospodarza, uśmiechał
się sztucznie. Ustawił brudne naczynia w zmywarce, umył
ręce i wytarł je dokładnie w papierowy ręcznik. Nie
komentując gościnności mecenasa, położył klucze Kaśki na
stole i z ironicznym, jakby zastygłym na twarzy uśmieszkiem,
wyszedł z kuchni, zostawiając Kostka z rozłożonymi
bezradnie ramionami.
- No tak - skwitował mecenas - wyjście bardzo teatralne,
ale nie o to, do cholery, chodziło! Idź, idź... Krzyż ci na
drogę...
Opuszczając dom Szukalski starannie sprawdził, czy
wszystkie okna są dobrze pozamykane. Trzy razy pociągnął za
klamkę u wejściowych drzwi. Trzy razy naciskał guzik pilota,
sprawdzając, czy dobrze zamknął bramę do garażu.
Zachowywał się tak, jakby chciał za wszelką cenę ocalić
resztki szczęścia. Dom bez Lucyny stał się obcy, nieprzyjazny.
Czy on ponosił za to winę? Gdzie popełnił błąd? Kiedy
zlekceważył potrzeby żony? Zdradzony, porzucony... Czy jest
współwinny rozpadowi małżeństwa? Ale najważniejsze
pytanie, jakie zadawał sobie tego poranka, dotyczyło Stana
Łaskiego. Bez jego bezczelności, sprytu i desperacji nie zdoła
odnaleźć dziewczyn. Konieczność obcowania z tym facetem
źle wpływała na układ nerwowy Konstantego. Nie potrafił
Krystyna Śmigielska GOTOWE NA ZMIANY Ewie
Prolog Konstanty Szukalski, mężczyzna w średnim wieku, czterdziestka stuknęła mu w zeszłym roku, nie był lekkoduchem w dzieciństwie, nie był nim za czasów swej młodości, a tym bardziej obecnie. Od najwcześniejszych lat swojego życia zmagał się z przeciwnościami losu i z nienawiścią do własnego imienia. Uważał je za niedzisiejsze, ekscentryczne, żeby nie powiedzieć - dziwaczne. Obdarowała go nim, zakochana w poezji, matka. Swoją drogą nie było ono najgorsze. Strach pomyśleć o innych możliwościach, a wybór mamusia miała spory, bowiem jeżeli Konstanty, to wiadomo... do kompletu - Ildefons. A dajmy na to, taki Cyprian Kamil... lub też Kamil, na domiar złego - Krzysztof! Chociaż jeżeli chodzi o świętego Krzysztofa, akurat jego Kostek powinien darzyć wielkim szacunkiem. Kiedy nosi się nazwisko Szukalski i poważnie traktuje płynące z niego proroctwo, nie należy w żaden sposób uchybiać świętemu Krzysztofowi, bo kto wie, jaka kara za takie zuchwalstwo może zostać nam wymierzona. Jeżeli chodzi o etymologię tego popularnego skądinąd nazwiska, nasz bohater twierdził z uporem, że dotyczy poszukiwania prawdy, sensu życia i tym podobnych bzdur. Nie oznacza człowieka wędrującego, ale dociekliwego. Nie szperającego, a poszukującego... Życiowa droga Konstantego do złudzenia przypominała pełną zakrętów i ostrych zwrotów serpentynę. Przeważnie wiodła pod górkę, a kiedy nareszcie osiągała upragniony cel, było jeszcze gorzej, ponieważ z każdego szczytu trzeba kiedyś zejść. Kostek nie potrafił sobie przyswoić prawideł rządzących „górską wspinaczką" i w żaden sposób nie udało mu się opanować różnych sposobów schodzenia, co powodowało, że przeważnie zlatywał na łeb na szyję, spadał na pysk lub w najlepszym razie obtłukiwał pośladki. Metoda zejścia łagodnym stokiem oraz upadek na cztery łapy - nie
były mu znane. Dlatego też z każdym rokiem stawał się odporniejszy na codzienne, małe porażki. Z anemicznego, nieśmiałego, pełnego kompleksów młodzieńca wyrósł w końcu na całkiem skutecznego, specjalizującego się w sprawach rozwodowych, adwokata. Chcąc zyskać poważanie w środowisku i nie narażać się na przykre docinki ze strony kolegów, ożenił się z młodą prawniczką. Śmiało można byłoby nazwać go szczęściarzem, gdyby nie maleńki minus, drobny szczegół... Jego piękna żona nie mogła urodzić mu potomka i tę jej przypadłość Kostek traktował jak swój własny dopust boży, uważając za największe w życiu upokorzenie. Zaszył się w domowym zaciszu i najchętniej siedziałby tam do końca życia. Ze wstydu unikał towarzyskich spotkań, wakacyjnych wyjazdów w gronie kolegów, a nawet rodzinnych imprez. Po pracy chyłkiem przemykał bocznymi, wąskimi uliczkami miasta, zmierzając wprost do domu. I ani się nie domyślał, że z dnia na dzień staje się osowiałym odludkiem. Nie łowił ryb, nie grał w golfa, czy w bilard. Jak na osobę stroniącą od ludzi przystało, chętnie spacerował w pobliskim lasku, a grupę wiecznie politykujących, przekrzykujących się kolegów, zastępowała mu starannie ważąca słowa żona. Ta jej rozwaga i małomówność z pewnością przyczyniały się do wyjątkowo zgodnego współżycia małżonków. Nie mogąc opiekować się potomkiem, pani Lucyna przelewała buzujące w niej macierzyńskie uczucia na ukochanego męża oraz małego psiego mieszańca, a ostatnio nawet na młodą dziewczynę - Katarzynę, która trzy razy w tygodniu pełniła zaszczytną funkcję damy do towarzystwa i pomagała pani mecenasowej w domowych pracach. Mimo różnicy wieku, między kobietami bardzo szybko pojawiła się nić porozumienia i przyjaźni. Wspólnie omawiały istotne dla nich życiowe
problemy, skupiając się głównie nad zamążpójściem Katarzyny.
Rozdział I Rozpoczęty wielkanocnym poniedziałkiem tydzień zakończyć miał długi, majowy weekend. Takie nagromadzenie wolnych od pracy dni bez najmniejszej przesady można było nazwać Wielką Kumulacją, zdarza się przecież raz na wiele lat. Nic więc dziwnego, że zmuszonym do aktywności ludziom łatwiej było poświęcić każdą myśl sposobom wykorzystania pełnego swobody i odpoczynku czasu, niż skoncentrować się nad wykonywaniem zawodowych obowiązków. Mecenas Konstanty Szukalski był szczególnie obojętny na dziejące się wokół niego wydarzenia. Ponurą sądową salę, ciemną jak omawiane w niej ludzkie grzeszki, rozświetlały wiosenne promienie słońca. Udając zasłuchanego w monotonny głos sędziego, mecenas z kamiennym wyrazem twarzy obserwował maleńkie drobinki kurzu, wznoszące się i opadające, nikomu niepotrzebne, a jednak z niespożytą siłą walczące o przetrwanie. Zazdrościł im werwy i energii. Normalnie niewidoczne dla ludzkiego oka, w świetle potrafiły zaprezentować się z wdziękiem, z zadziwiającą wręcz gracją. Proces dobiegał końca. Sędzia, najwyraźniej odurzony świeżym powietrzem, wpadającym do pomieszczenia wprost z szeroko otwartego okna, anemicznie czytał uzasadnienie wydanego przed chwilą wyroku. Jego głos nie był w stanie przedrzeć się przez kłębowisko myśli mecenasa Szukalskiego. Sprawa potoczyła się tak, jak przewidywał. Klient wywalczył prawo do widywania się z dziećmi, co dla adwokata oznaczało spory przypływ gotówki. Teraz tylko te pieniądze były dla niego ważne. Kruczki, prawnicze niuanse przestały go już interesować. Szybko wymazywał z pamięci szczegóły procesu. Wpatrywał się w soczystą zieleń młodych liści drzewa, tego, które rosło pod gmachem sądu, a swoimi wiotkimi gałązkami wdzierało się przez otwarte okno do sali
rozpraw Wydziału Spraw Cywilnych. Jazgot kłócących się w konarach wróbli zagłuszał odgłosy pobliskich ulic, stwarzając mylne wrażenie harmonijnego współistnienia ludzkiej cywilizacji i natury. Punkt widzenia - pomyślał. Z drugiej strony wszystko wygląda inaczej - odruchowo spojrzał na stojący na boku sędziowskiego stołu mały, miedziany posążek Temidy. Konstanty, starannie ogolony, z leciutkimi oznakami pierwszej siwizny na ciemnych, wciąż bujnych włosach, z powagą w lekko przymrużonych, chronionych przez długie, gęste rzęsy oczach, wyprostowany, sprężysty, w adwokackiej todze prezentował się niczym dawny dostojnik lub współczesny polityk. Jedynym mankamentem jego postury były stopy. Źle dopasowane, jakby należące do osoby znacznie niższej i cięższej. Szerokie, ale krótkie, przez co mecenas często tracił równowagę, chwiejąc się jak wańka - wstańka to w prawo, to w lewo lub jakby był na lekkim rauszu - do przodu i do tyłu. Okres młodzieńczego buntu, ustawicznych poszukiwań właściwej drogi miał już za sobą. Sumiennie przykładał się do wykonywanych przez siebie obowiązków, a zarobione w ten sposób pieniądze chętnie wydawał na małe przyjemności, nazywając je drobnymi erzacami szczęścia. Dociekanie prawdy pozostawiał młodszym, wcale nie żałując, że to nie on krzyknie: EUREKA! Ciągle jednak na dnie jestestwa tkwiła w nim gotowość najemnika, aby w razie konieczności zdjąć z oczu przepaskę ukochanej boginki i nie bacząc na konsekwencje własnych czynów, rzucić się w wir poszukiwań, dociekań i analiz. Ale to potem... Nie teraz... Dopiero kiedy będzie miał pewność, że na każdym swoim małym poletku osiągnął cel najważniejszy, łącząc wszystkie marzenia w jeden wielki sukces, w Wielką Kumulację, po której nastąpi całkowite oczyszczenie, zmycie brudów życia i upragniony
wypoczynek. Póki co, cieszył się z wielu aspektów otaczającej go rzeczywistości, ze spraw i rzeczy, z ich ogromnej różnorodności. Wdzierające się w sądowe korytarze słońce oświetlało zakurzone togi, powodując wypieki na twarzach ich właścicieli. Na dworze zrobiło się gorąco, a i w środku też jakoś cieplej. Romantyczny nastrój ogarniał wszystkie żyjące stworzenia, nie omijając Konstantego. Wiosna szumiała w głowach, rozpierała piersi nawet malkontentów, nastrajając ciut optymistyczniej, bo gorzej już było... Ciepły wiatr przyniósł z sobą siłę i chęć do intensywniejszego odczuwania istnienia. Kostek przyjął gratulacje od klienta i aby uzgodnić dalszą strategię działania umówił się z nim w swojej kancelarii. Nie przewidywali kłopotów, ale... nigdy nie można ufać byłym żonom. Należy być przygotowanym na wszystko. Chcąc zamknąć sprawę, musieli jeszcze szczegółowo omówić kwestie finansowe, dokonać końcowych rozliczeń. Ten etap swojej pracy mecenas Szukalski lubił najbardziej. Budynek sądu opuszczał z uczuciem dobrze spełnionego obowiązku i lekko uśmiechając się do siebie, skierował kroki do kwiaciarni, w której obstalował bukieciki konwalii. Zamówienie złożył jeszcze w marcu, chcąc przez cały kwiecień, dzień w dzień, odbierać pachnące wiosną kwiaty. Dla niej, dla Lucynki kupował (sztucznie pędzone) małe, leśne dzwoneczki - dowody swojej dozgonnej miłości. Dumny był z tego oryginalnego pomysłu. Mężczyzna w średnim wieku rzadko bywa romantyczny. Żona doceniała jego starania. Wąchając konwalie, lekko muskała wargami drobne kwiatki, kokieteryjnie gładziła palcami cienkie łodyżki, jakby chciała na nich zagrać. Przyglądając się temu tańcowi z konwaliowym bukiecikiem, nieomal czuł ciepło jej ust. Dotyk dłoni na swoim ciele.
- Jesteś perwersyjna - szeptał. - To boli... - Uwielbiam zapach... Kocham miękkość... - Lucyna mruczała jak kotka, prężąc się i wyginając. Nic więc dziwnego, że widok białych, mocno pachnących kwiatków kojarzył się mecenasowi z rozpasaną orgią z jego własną żoną w jego własnym łóżku. Szybkim krokiem zmierzał do kwiaciarni, by dziś również poczuć rozkoszne podniecenie, kiedy cienką łodyżkę konwalii będzie przesuwał po leciutko falujących piersiach Lucyny. Wygrany proces stanowił dobry pretekst, aby do bukieciku dołączyć nieduży prezencik. Coś gustownego, skromnego, ale w dobrym tonie i cenie. Pomysł tyle udany, co trywialny. Porozstawiane po całym domu szkatułki z biżuterią świadczyły o sporej liczbie wygranych przez Konstantego sądowych spraw. Kosztowne drobiazgi były miłymi niespodziankami, ale już nie robiły na jego żonie oczekiwanego wrażenia. Brakowało spontanicznego zachwytu, jakże pożądanej ekscytacji. Chłodna w okazywaniu emocji Lucyna, kwitowała nowe cacuszko krótkim uśmiechem, zdawkowym całusem w policzek, co zdaniem Kostka było stanowczo nieadekwatnym podziękowaniem do poniesionych przez niego kosztów, a już na pewno z takich zachowań nie można było domyślić się, jaką rangę miał jego kolejny, zawodowy sukces. Właśnie z tego powodu tym razem zrezygnował z zakupu. Skwitowawszy swoje rozmyślania machnięciem ręki i cichym westchnieniem - trudno! - wszedł do kwiaciarni. - O, jest pan - młoda dziewczyna powitała go uśmiechem. - Dziś zrobiłam coś wyjątkowego. Mam nadzieję, że będzie pan zadowolony. Próbowałam, czy taki bukiecik konwalii nadawałyby się na ślubną wiązankę. Co pan o tym sądzi? - pytała, demonstrując efekt swojej pracy. - Wybaczy pani, ale nie znam się na ślubnych wiązankach - mecenas poczuł się urażony.
Pomyślał, że sprzedająca kwiaty smarkula stanowczo za bardzo się z nim spoufala. Widocznie opacznie zrozumiała jego codzienne odwiedziny w małym sklepiku. W stosunkach międzyludzkich zawsze należy trzymać odpowiedni dystans, w przeciwnym razie inni mają cię za nic i bez najmniejszego skrępowania zadają pytania z dziedziny, o której ty nie masz zielonego pojęcia, podczas gdy oni są w niej ekspertami. Co za blamaż. Dać się zapędzić w kozi róg uśmiechniętej, chudej kwiaciarce. Mecenas Szukalski stracił dobry humor. Bukiet przestał mu się podobać i z niechęcią, żeby nie powiedzieć z odrazą, wepchnął go do zapakowanej aktami teczki. Nie był pewien, jak tę wiązankę przyjmie żona, czy przypadkiem nie nasunie jej na myśl niepotrzebnych podejrzeń, bo chociaż on nie miał o tym bladego pojęcia, kwiaty kojarzyły się z wiankiem i ślubną suknią jak dwa i dwa to cztery. Aby uniknąć niepotrzebnych spięć, podjął szybką decyzję. Zrezygnuje z kosztownego drobiazgu, zrezygnuje z konwalii. Kupi nieduży, pyszny, przekładany śmietankowym kremem torcik i butelkę francuskiego szampana. Przewidywał, że słodka, gastronomiczna rozpusta przy świecach wprowadzi go znów w dobry nastrój i będzie mógł delektować się zwycięstwem, Lucyną oraz spokojem, na który sobie zapracował. Zadowolony z postanowień szedł szybkim krokiem w stronę cukierni i bez obaw sięgnął po komórkę. Chciał uprzedzić żonę o swoich planach. Nie zdążył, telefon sam zadzwonił. Na wyświetlaczu pojawił się obcy numer. Kostek odebrał połączenie. - Słucham. - Dzień dobry. Czy mam zaszczyt z mecenasem Szukalskim? - Tak, słucham. - Pana żona odeszła.
- Proszę powtórzyć! - stanowczo, podniesionym głosem zażądał Konstanty. - Pana żona odeszła - jego rozmówca najwyraźniej był pewny siebie i krzyk adwokata nie zrobił na nim wrażenia. - Głupi żart... Jeżeli jeszcze raz zadzwoni pan do mnie, zgłoszę to na policję. Jak się pan nazywa? - zapytał naiwnie. - Stan Łaski. Rozmowa została przerwana. Kostek przystanął. Wpatrując się w telefon, starał się zrozumieć treść dziwacznego dialogu, w którym właśnie wziął udział. Odruchowo wpisał na listę kontaktów numer nieznajomego pod hasłem „Stan Łaski". Będzie miał już namiary na tego żartownisia. Nie wierzył mu, to oczywiste, ale ziarenko zwątpienia zostało zasiane i kiełkowało, powodując wewnętrzne rozterki, dręczący niepokój. Jadąc do domu, bezwiednie naciskał pedał gazu.
Rozdział II Dom z zewnątrz wyglądał zwyczajnie. Nic nie wskazywało na to, żeby wydarzyło się w nim coś tragicznego w skutkach, potrafiącego przenicować całe dotychczasowe życie adwokata. Tylko ta lekko uchylona furtka... Nie było też psa, który zawsze witał go pierwszy. Wyczuwając z daleka zbliżającego się pana, piszczał i skakał na wejściowe drzwi, drapiąc je pazurami, nierzadko zostawiając trwałe ślady na drewnianej, gładkiej powierzchni. Wybaczano mu, ponieważ nie robił tego złośliwie, lecz z przywiązania i miłości. Psie serce! Wewnątrz domu panowała cisza. Nie było słychać odgłosów psiego powitania ani pośpiesznych kroków Lucyny. - To nie był żart. - Dopiero teraz nogi się pod nim ugięły. - Pana żona odeszła... Pana żona odeszła... - powtarzał machinalnie, biegając nerwowo po pustym domu. - Pewnie wyszła z psem na spacer... Może do sklepu? Zamiast panikować, zadzwoń do niej, kretynie - głośno zganił sam siebie. - Proste rozwiązania są najlepsze. Po wybraniu numeru telefonu Lucynki, usłyszał znajomą melodię. Nie było wątpliwości. Telefon dzwonił w kuchni i właśnie tam, na małej półeczce, na której stały dwie porcelanowe filiżanki, go odnalazł. Skoro nie mógł skontaktować się z żoną, postanowił zadzwonić do Kasi, ale i tym razem okazało się, że jej komórka znajduje się w ich domu. Wisiała na krótkiej smyczy na wieszaku w przedpokoju. - Uspokój się, idioto! - Kostek starał się opanować emocje. - To tylko zbieg okoliczności. Nic nieznaczący zbieg okoliczności. Usiądź, nie panikuj. Myśl rozsądnie. Co u licha robi u nas komórka Kaśki? I gdzie jest list pożegnalny? Lucyna nie odeszłaby bez słowa, nie zrobiłaby mi takiego świństwa.
O porwaniu nawet nie chciał myśleć. Jako adwokat nie prowadził spraw kryminalnych, no może kiedyś, na początku zawodowej kariery bronił dwóch, czy trzech drobnych złodziejaszków. Od wielu lat jednak zajmował się wyłącznie procesami cywilnymi, po zakończeniu których czasem spotykał się z niezadowoleniem swoich klientów, zwłaszcza wtedy, gdy ich zdaniem wyrok nie był sprawiedliwy. Ale czy po przegranym procesie można być aż tak sfrustrowanym i pielęgnować w sobie poczucie krzywdy do tego stopnia, aby w końcu posunąć się do pozbawienia wolności żony mecenasa? - Kiepski kryminał - zaśmiał się sztucznie. - Odeszła? Jej kurtka przecież nadal jest w przedpokoju... Klucze od domu? - Spojrzał na ukryty pod kuchennym blatem mały wieszaczek. - Są. I od samochodu też wiszą. Domowy telefon odezwał się głośno, natarczywie. Konstanty biegał po kuchni i salonie. - Jasna cholera! - krzyczał. - Co za głupek wymyślił bezprzewodowe słuchawki? Komuś najwyraźniej bardzo zależało na rozmowie z mecenasem, ponieważ nie rezygnował, co skutkowało ciągłym, melodyjnym dźwiękiem dzwonka zmuszającym Kostka do intensywniejszych poszukiwań. - Sekundę - prosił zupełnie tak, jakby telefonująca do niego osoba mogła go usłyszeć. - Już ją mam... Chwileczkę. Już, już... Słuchawka leżała tam, gdzie zawsze, na parapecie kuchennego okna. Lucyna podczas rozmowy lubiła przez nie wyglądać. Opierała się plecami o sąsiednią ścianę, unosiła stopy i w ten sposób, wyższa, jakby przybyło jej kilka centymetrów, mogła lekko przymrużonymi oczyma patrzeć przed siebie i cichym, łagodnym głosem mówić do słuchawki.
Często obserwował jej wysmukłą postać i ładny, jakby emanujący ciepłem i spokojem, profil twarzy. - Słucham - Kostek starał się uspokoić oddech i broń Boże nie dać po sobie poznać, że jest chociażby troszeczkę zaniepokojony. - No i co, mecenasie? Odeszła? Oj, niedowiarek z pana, niedowiarek - czartowski głos chichotał w słuchawce. - Zaraz dzwonię na policję! - straszył rozmówcę Konstanty. Poznał go od razu. Teraz już nie puści mu płazem tych niewybrednych żarcików. - Nie ma po co - brzmiał głos w słuchawce. - Oni nawet nie kiwną palcem. Pana żona jest dorosła, może robić, co zechce. No i musi upłynąć czas... Co najmniej dwadzieścia cztery godziny. Szkoda zachodu. Zresztą, ja już u nich byłem. - O, w to nie wątpię - szydził Kostek, chcąc w ten sposób zasugerować rozmówcy podejrzenia dotyczące jego przestępczej przeszłości. Do tej pory nie pomyślał o zgłoszeniu zaginięcia żony. Ciągle nie mógł uwierzyć w dobre intencje tajemniczego mężczyzny, bo skoro jest tak doskonale poinformowany, to pewnie maczał palce w zniknięciu Lucyny. - Panie Szukalski, czy pan mnie dobrze zrozumiał? - dopytywał się dzwoniący. - Nawet bardzo dobrze. Jeszcze chwilka i... - Nie, nie, nie! Nic pan nie rozumie. Chcę panu pomóc, a właściwie to chcę, żeby pan mi pomógł. Proponuję spotkanie. Będę czekał na pana w kawiarni Magnolia, powiedzmy... za kwadrans. Jeżeli pan nie przyjdzie, sam ich poszukam. - Ich? - zdziwił się mecenas. - Chyba nie myśli pan, że jestem bawiącym się w podchody harcerzykiem? Zniknięcie pana żony interesowałoby mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, gdyby nie
Kasia, a właściwie jej brak. Bo tak się śmiesznie składa, że uciekły obie. Pana żona i moja Kasia. - Będę za kwadrans w Magnolii. Jak pana rozpoznam? - Kostek wyraził zgodę na rozmowę w cztery oczy z nieznajomym mężczyzną. - Proszę się nie martwić, ja pana znajdę. Do zobaczenia! Zanim Konstanty zdążył odpowiedzieć, w słuchawce dźwięczał już przeciągły, informujący go o zakończeniu rozmowy, sygnał. Odruchowo spojrzał na zegarek. Czasu było mało. Chcąc zdążyć na umówione spotkanie, musiał zacząć działać. Zbiegł do garażu po zostawioną w aucie butelkę szampana oraz pudełko z tortem, które należało jak najszybciej schować w chłodne miejsce. Niestety, wszystko wskazywało na to, że dziś nie będzie świętował swojego sukcesu. Dopiero po powrocie do kuchni, wkładając tort do lodówki, zobaczył leżącą na niej małą, starannie złożoną kartkę z ozdobnej papeterii, na której Lucyna napisała swoim do przesady równym, prawie kaligraficznym pismem: „Chyba Cię kocham... Nie szukaj mnie, u mnie wszystko w porządku. Odezwę się. Na pewno się odezwę. L." Pozostawioną mu lakoniczną wiadomość przeczytał trzy razy. Szok, jakiego doznał, sprawił, że w amoku obracał się, wymachując bezładnie rękoma, jakby chciał odgonić natrętną, atakującą go muchę. - Naprawdę nie zasłużyłem na więcej? Nie zasłużyłem? - kiwał z ubolewaniem głową. Nie było na kogo ani na co czekać. Wyjął z lodówki, dopiero co do niej włożony, tort. Mocno wstrząsnął butelką z ciepłym szampanem i celując w sufit, wystrzelił na wiwat. Spieniony płyn białą fontanną oblewał żyrandol, spływając z niego jako deszcz złocistych kropelek, które opadały na włosy, twarz i marynarkę Konstantego. Po chwili strumień osłabł, ale resztki szampana wciąż zachęcająco pomrukiwały
w butelce. Mecenas bez wahania przycisnął ją do warg, przechylił głowę i strzelający bąbelkami płyn pił łapczywie jak nowonarodzone dziecko, które po trudach porodu, zmęczone długim oczekiwaniem nareszcie czuje bliskość matczynego sutka i zaczyna zachłannie ciągnąć ciepły, lepki, życiodajny napój, bo instynktownie wie, że tak trzeba, że od rozchodzącego się w brzuszku ciepła zależy jego przeżycie. Tak i Konstanty, nieprzepadający za trunkami, połykał to swoiste lekarstwo, podświadomie zdając sobie sprawę z tego, że właśnie ono jest mu w tej chwili niezbędne, potrzebne, aby móc przetrwać. Dlatego pił z zamkniętymi oczami, nie odrywając butelki od ust, do samego końca, do dna, do pustki... Opróżniona flaszka wymknęła mu się z rąk, ale o dziwo, nie potłukła się, tylko z łomotem potoczyła pod bar, obróciła dwa razy i poturlała prosto pod stojak na wina. - Ciągnie swój do swego! - prawie radośnie zawołał mecenas i jeszcze całkiem raźnym krokiem podążył za pustą butelczyną, aby usiąść obok niej na posadzce. Ze stojaka w kształcie piramidki wyjął cztery wina, odkorkował je i z namaszczeniem ustawił w rządku na podłodze. Po krótkim namyśle podniósł się i lekko chwiejnym krokiem przemierzył kuchnię. Postanowił przynieść sobie, odpowiednią do obecnego stanu ducha, zakąskę. Uznał, że w jego sytuacji najodpowiedniejszy będzie puszysty, przełożony kremem torcik. Nie korzystając z kieliszka ani z talerzyka ucztował, po kolei opróżniając butelki. Słodkie wino zagryzał słodkim tortem. Wytrawne wino zagryzał słodkim tortem. Czerwone wino zagryzał słodkim tortem. Białe wino zagryzał słodkim tortem. Nadal jednak nie było mu słodko.
Rozdział III W pokoju panował półmrok. Stojąca w kącie stara lampa z witrażowym abażurem przekształcała zimne promienie elektrycznego światła w kolorowe odblaski, rozsiadające się niczym barwne motyle na ścianach i suficie. Nie pamiętał, żeby ją włączał, ale w jego stanie wszystko było możliwe, dlatego nie zastanawiał się nad tym, skupiając uwagę na własnej osobie. Mieszanina win z tortem spowodowała łatwe do przewidzenia efekty. Głowa mu pękała, w ustach czuł gorzki smak. Nie mogąc zapanować nad bezwładnymi kończynami, zsunął się z kanapy wprost na jasny dywan. Jak mały, wystraszony kotek, zwinął się w kłębek. Szarpiąc miękkie włókna chodnika, przeistaczał się z bezbronnego zwierzaka w rozwścieczonego, pałającego chęcią zemsty basiora. Tarzając się po podłodze, skowyczał jak ranny wilk. Fizyczny ból potęgował się, narastał, przeszywając klatkę piersiową, skręcając trzewia. W ataku furii rozrywał przepoconą, nieświeżą koszulę, jakby zapomniał, że aby ją zdjąć, wystarczy rozpiąć guziki. - Co się stało? Dlaczego? O co tu, kurwa, chodzi? - wrzeszczał w obłędzie. - Spokojnie mecenasie! Nie szalej... - niespodziewanie usłyszał męski głos. Zdezorientowany, ogłupiały z cierpienia Kostek usiadł na dywanie, rozglądając się po pokoju bardziej z zaciekawieniem niż z przerażeniem. - Dobra, chłopie, czas się pozbierać - zdecydował za niego obcy głos. - Szoruj pan pod prysznic, a ja zrobię nam kawę. Oj, Zawisza to z ciebie nie jest, mecenasie... Zawiodłem się na panu. Kostek dopiero teraz dostrzegł mężczyznę, siedzącego na bujanym, odrapanym z farby fotelu, spadku po niedawno zmarłej babci. Obecność nieznajomego podziałała na
mecenasa jak swoiste antidotum. W ułamku sekundy wytrzeźwiał, podniósł się z podłogi i, utrzymując nienaganną równowagę, starannie wciskał rozchełstaną koszulę w spodnie. Rozczulanie się nad własnym losem, rozpamiętywanie i wszelkie pytania związane ze swoją obecną sytuacją musiał odłożyć na później. Nikt nie chce, aby oglądano jego klęskę. Wstydzimy się swojej słabości. Obcy uśmiechał się, jakby kpił z jego niemocy. Kim był? Skąd się tu wziął? Kostek właśnie otworzył usta, żeby zadać mu te pytania, ale gość najwyraźniej źle zrozumiał jego intencję, bo wrzasnął: - Nie! Na rany boskie, nie tutaj! Rozumiem, że jest ci niedobrze, ale, człowieku, idź do łazienki! Litości! Kostek chwiejnym krokiem ruszył we wskazanym przez intruza kierunku. Przez moment zaświtała mu myśl, że może właśnie poznał włamywacza, który korzystając z jego niedyspozycji, wyniesie dorobek całego życia, ale zaraz przyszła refleksja, że właściwie cały ten majdan nie ma już dla niego żadnego znaczenia. Gówno go to wszystko obchodzi. - Niech sobie bierze, co chce. Mam to w dupie... - mruczał, wchodząc pod prysznic. Kąpiel w letniej wodzie rzeczywiście przywróciła mu zdolność analizowania istniejących wydarzeń i pozwoliła zebrać myśli. Myjąc zęby, przyjrzał się sobie w wiszącym nad umywalką lustrze. Nie wyglądał szczególnie, fakt, ale czy można dobrze wyglądać, kiedy jest się porzuconym mężem? Trudno, jakoś trzeba żyć dalej... Z braku czystego ubrania nałożył frotowy szlafrok, czuł się w nim jednak nieswojo. Musiał przejść przez salon, bo garderoba znajdowała się po jego drugiej stronie. Obcemu mężczyźnie najwyraźniej nie przeszkadzał jego skąpy strój. Wciąż uśmiechnięty, z filiżanką świeżo zaparzonej, aromatycznie parującej kawy w dłoniach, siedział wygodnie w
skórzanym fotelu. Widząc przemykającego się Kostka, gość wskazał ręką na drugą stojącą na stoliku filiżankę. - Proszę, mecenasie, kawa dobrze panu zrobi. O, przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Stan Łaski - odstawił filiżankę na stolik i wyciągnął przed siebie dłoń. - Co to u licha znaczy? - dopytywał się mecenas, zapominając o krępującym go stroju. - Pan ze mnie kpi? Wątpię, żeby dzisiejsze wydarzenia, których doświadczyłem boleśnie, miały cokolwiek wspólnego z łaską. Kim pan jest do cholery i jakim cudem pan się tu dostał? - krzyczał, podając mu jednak rękę. - Dostałem się normalnie, przez drzwi. Były otwarte, więc nie można nazwać mojego wejścia cudem ani nawet wtargnięciem. Jesteśmy współtowarzyszami niedoli. Jedziemy, niestety, na tym samym wózku. Kaśka jest moją narzeczoną, a nazywam się naprawdę Stan Łaski. Oto mój paszport - mówił, wręczając mecenasowi dokument. Stanisław Łaski do dwudziestego piątego roku życia nie dostrzegał w swoim istnieniu niczego nadzwyczajnego. Ot, jak wszyscy jego rodacy oczekiwał od losu manny z nieba i biadolił, kiedy na jego starannie uczesaną głowę zamiast upragnionej kaszki spadały krople deszczu lub puszyste płatki śniegu. Sam jednak nie wyznaczał sobie wzniosłych celów, wiodąc tym samym życie jednostajne, z powtarzającymi się epizodami, mało interesujące, żeby nie powiedzieć - beznadziejnie nudne. Dopiero wyjazd za ocean uzmysłowił mu, że w sprzyjających warunkach może liczyć na przychylność sił nadprzyrodzonych. Stało się to za pośrednictwem wuja, jowialnego staruszka, kuzyna dziadka, który urodził się już w Stanach, ale chętnie popisywał się znajomością języka polskiego. To on uzmysłowił młodemu Łaskiemu, że posiada ukryty głęboko, drzemiący, ale w każdej chwili gotowy do wykorzystania wielki potencjał. Daleki
krewny ujrzał ten dar w oczach Stanisława i bezceremonialnie stwierdził: - Stanisław... Stanisław... To źle... Stan! Stan brzmi po naszemu. Mów Stan Laski i zaraz będą cię brali za tutejszego, za Amerykanina. Stanisław tak bardzo chciał zostać potomkiem Kolumba, że bez wahania pozbył się polskich naleciałości i z niekłamaną przyjemnością przedstawiał się jako Stan Laski do czasu, aż Urząd Imigracyjny nie zaczął mu deptać po piętach, bo jak większość swoich rodaków przebywał w Stanach nielegalnie. Nie posiadał upragnionej „zielonej karty", musiał więc zwiewać do kraju. Tu powrócił do dawnego brzmienia swojego nazwiska, ale postanowił zostawić zamerykanizowane imię, dyskretnie sugerujące cudzoziemskie pochodzenie. W ten właśnie sposób Stanisław Łaski został Stanem Łaski, kimś w rodzaju mędrca, a może nawet proroka. Podróżując, nigdzie nie zagrzewając miejsca, wiódł życie beztroskie, tak jakby cały kraj należał do niego, a on, jak przystało panu na włościach, rozparty wygodnie w coraz to innym fotelu, otoczony grupką słuchaczy, opowiadał historie z życia wzięte. Domorosły kaznodzieja. Potrafił skupić na sobie uwagę rozdygotanego tłumu, każąc mu wyciszyć indywidualne emocje, aby skoncentrować je na osiągnięciu jedności duchowej owej małej społeczności. Najwyraźniej posiadał wszystkie cechy dobrego przywódcy, nic więc dziwnego, że ludzie lgnęli do niego, czasem oddając mu cześć, na jaką nie zasłużył, bo czynów bohaterskich na swoim koncie nie posiadał. Wykorzystywał jedynie naiwność nowych znajomych. Żyjąc ich kosztem, wyśmiewał w duchu małomiasteczkowy styl bycia. Przez jakiś czas poważnie myślał o założeniu sekty. Byłby wspaniałym guru, gdyby nie resztki przyzwoitości, które ciągle błąkały się w jego duszy i często hamowały za daleko idące plany. Zerować na ludzkiej
dobroci, wziąć, co podarowane - można. Krzywdzić - nigdy! Nazwisko zobowiązuje go do uczciwości. W końcu nazywa się Łaski. Stan Łaski. Rozgrzeszenie, jakie sam sobie dawał, nie było może do końca uczciwe, ale sądził, że skoro nie wymyślił własnej religii, samozwańczo nie obwołał się bogiem ani nawet królem to ma prawo chodzić z podniesionym czołem. Co więc skłoniło go do pozostania w tym miasteczku? Irracjonalne przeczucie. Wewnętrzny głos, zmuszający do cierpliwości, czekania. Jakby samo oczekiwanie miało mu przynieść korzyści. Nie sprzeciwiał się, nie działał wbrew podpowiedziom losu. Spokojnie przyglądał się żyjącym w mieście ludziom, wierząc, że niedługo pozna prawdziwą przyczynę, dla której odłożył inne plany. Kaśki, dziewczyny, która niespodziewanie stanęła na jego drodze, nie traktował poważnie i chociaż oświadczył się jej zgodnie z ustaloną tradycją, z kwiatami, z pierścionkiem, w romantycznej scenerii, wiedział, że do małżeństwa nie dojdzie. Prawdopodobnie narzeczona rozmyśli się w ostatniej chwili, zerwie zaręczyny. Mieszkając z nim, jeszcze przed ślubem zdąży nacieszyć się dużo od siebie starszym partnerem, poznać jego nawyki i wady. Takie rozwiązanie było dla niego wygodne. Chociaż z drugiej strony, lata lecą... Może warto spróbować? Mieć kogoś, kto będzie dbał o jego żołądek i garderobę? We dwoje zawsze łatwiej. Stan sam nie wiedział, czy potrafi kochać, a ta drobna, młodziutka kobietka, pełna zapału i nieujarzmionego wigoru wymagała od niego całkowitego oddania, co z kolei raniło jego dumę i ograniczało poczucie wolności. W tej chwili jednak odczuwał nieznaną mu dotąd więź i irracjonalny strach przed niepewną przyszłością. Od kilku już dni niepokoił się dziwnym zachowaniem dziewczyny. Chodziła ciągle zamyślona, podskakiwała, kiedy usłyszała dźwięk telefonu. Szepcząc do siebie, dodawała w pamięci jakieś liczby, mnożyła je i dzieliła. Najwyraźniej
miała zmartwienie. Stan zapytał wprost, o co chodzi, ale ona wykręciła się banalnie, nie zadając sobie trudu, aby wymyślić dla niego bardziej wiarygodną historyjkę. - Nic ci nie powiem. - Sztucznie uśmiechała się. - To tajemnica. Wielka tajemnica! Nie moja... Dobrze, że cię poznałam. Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś. - Chętnie jeszcze pomogę - próbował jednak wyciągnąć z niej tę cudzą tajemnicę. - Jesteś kochany, ale z tym problemem musimy sobie same poradzić. Stan Łaski posądzał Kaśkę o knucie jakiejś intrygi. Domyślał się, że działa w zmowie z Lucyną. Już sama praca u pani mecenasowej, która płaciła dziewczynie wyłącznie za dotrzymywanie sobie towarzystwa, wydawała mu się podejrzana. Nie widziałby może w tym nic złego, gdyby nie zauważył wpływu starszej przyjaciółki na łatwowierną, naiwną Kasię. Spędzając tak wiele czasu na rozmowach z bardziej wykształconą, doświadczoną, najprawdopodobniej znudzoną i zmanierowaną dobrobytem kobietą, nasiąkała cynizmem jak gąbka. Dziewczyna zmieniła swoje poglądy, niestety, zwłaszcza te dotyczące stosunków damsko - męskich. Odczuł to na własnej skórze, dlatego od jakiegoś czasu na wszelki wypadek przygotowany był do wyjazdu. W każdej chwili mógł opuścić ich wspólne gniazdko. Tak przynajmniej myślał. Jeden dziwny telefon uświadomił mu, że jest wprost przeciwnie. Katarzyna mówiła zdyszanym, wystraszonym, ledwie słyszalnym, głosem. Bełkotała jak pijana. - Słuchaj, muszę zniknąć... Nic takiego, ot, mała konspiracja, zresztą i tak nie zrozumiesz - szeptała. - Możesz zostać w naszym mieszkaniu, ale pamiętaj, by zapłacić czynsz - napominała go. - Nie szukaj mnie, nic złego mi się nie stanie. Do ojca sama napiszę, więc jakby ciebie pytał, rozkładaj
bezradnie ręce. W ten nasz ślub to chyba nie wierzyłeś? Dasz sobie radę, tylko musisz wymazać mnie z pamięci. Lecę do raju! A zresztą, może jeszcze za tobą zatęsknię, może jeszcze odezwę się do ciebie... Słodziutki jesteś! Buziaczki! Cześć. Stan szybko zorientował się, jakie zmiany mogą zajść w jego życiu. Po raz pierwszy doświadczył pustki, która ogarnęła go z każdej strony, z każdego kąta. Dziewczyny nie widział kilka godzin, a już dławiąca tęsknota rozsiadła się w jego piersi. Zdziwiony taką niespodziewaną reakcją własnego organizmu, uśmiechnął się ironicznie na samą myśl o miłości. Nie miał żalu do Katarzyny, że wystawiła go do wiatru. Przeciwnie, wrócił myślami do owego stanu wyczekiwania, który trzymał go w tym mieście, przyznał sam przed sobą, że jego wielka nagroda wymknęła mu się z rąk i postanowił nie poddać się losowi. Widocznie przyszła pora na działanie. Jeżeli otrzymał pierwszy znak, muszą być następne. Wszystko zależy od jego spostrzegawczości i inteligencji. Drugi znak rozpoznał bezbłędnie. Na nocnym stoliczku znalazł, wciśnięte między stare gazety, zdjęcie domu państwa Szukalskich. Teraz już wiedział, dokąd powinien się udać i z kim rozpocząć poszukiwania.
Rozdział IV Konstanty z bólem i niemałym zdziwieniem stwierdził, że świat nie zauważył jego osobistej tragedii. W telewizyjnych wiadomościach nie ukazała się migawka sprzed jego domu. W gazetach brak było jakiejkolwiek wzmianki o ucieczce Lucynki. Słońce, jak co dzień rano, pojawiło się na niebie. Ziemia nadal się obracała... Umówione spotkania były aktualne, dlatego nie spoglądając w lustro, szykował się, jak zwykle o tej porze, do pracy. Wyraźnie poczuł unoszący się w powietrzu orzeźwiający aromat świeżo parzonej kawy, słyszał dochodzące z kuchni ciche stuknięcia talerzyków. Pewnie mógłby mylnie przypuszczać, że Lucyna wróciła i właśnie szykuje mu śniadanie, gdyby nie drobny incydent... Idąc do łazienki, spotkał w salonie typka podającego się za Stana Łaskiego, który dziwnym trafem wciąż przebywał w jego domu, w dodatku zachowując się tak, jakby z tym domem był zrośnięty. Zuchwałość gościa wywołała w adwokacie ambiwalentne uczucia. Chętnie wywaliłby go na zbity pysk, ale z drugiej strony cieszył się z przygotowywanej przez niego kawy i z tego, że przy śniadaniu będzie miał z kim porozmawiać. Nie pamiętał, czy proponował Łaskiemu gościnę i z jakiej racji tamten stara się wypełniać obowiązki jego żony, ale w tej chwili było mu to całkowicie obojętne. W duchu obiecał sobie, że w drodze do pracy pomyśli, w jaki sposób pozbyć się natręta. Nadal nic o nim nie wiedział, a przede wszystkim nie znał jego zamiarów. Ciekawe, na jakie nieprzyjemności będzie jeszcze narażony i z jakimi konsekwencjami odejścia Lucyny przyjdzie mu się zmierzyć? W kuchni na patelni parowała jajecznica. Uśmiechnięty, starannie ogolony, pachnący Stan Łaski przywitał Kostka przyjacielskim klepnięciem po ramieniu. - Zrozpaczony, ale zdyscyplinowany. Mecenas zawsze gotowy do poświęceń. Na posterunku - stwierdził.
- Bardzo proszę... Nie mam nastroju... - starał się uzmysłowić Stanowi, że znajdują się na jego, Kostka, terytorium i chociażby z tej przyczyny należy się mu odrobina szacunku. - Ja nic złego... - zapewnił go Stan, podnosząc dłonie w geście poddania. - To tylko tak, po przyjacielsku. Mecenasie, po co te dąsy? Szukalskiego rozwścieczyła poufałość gościa. Zazwyczaj nie sprawiał ludziom przykrości, jednak w tym przypadku zachował się odwrotnie, pytając bez ogródek: - Długo będę miał zaszczyt gościć pana pod moim dachem? - Tego nie wiem - Stan odpowiadał mu bez cienia urazy, czy skrępowania. - Poczekam na pana z obiadem, potem porozmawiamy i wspólnie ustalimy strategię. Jeżeli się nie dogadamy, będę zmuszony sam ruszyć na poszukiwanie naszych zaginionych skarbów, ale mam uzasadnioną nadzieję na pana, mecenasie, towarzystwo. Co na obiadek? - Jest pan bezczelny - żachnął się Kostek. - Nie potwierdzam i nie zaprzeczam - śmiał się Stan. - Bywam jednak przydatny. Dusza człowiek, tak o mnie mówią. Trochę dystansu, mecenasku. Mamy wspólny cel. Znajdziemy nasze panie i wtedy się pożegnamy. Po co się zaraz tak irytować? Szkoda nerwów na drobiazgi. Przed nami sporo pracy i może długa, wspólna podróż. Niestety, na razie jesteśmy na siebie skazani. - Pan naprawdę chce tu zostać? Tu, w moim domu? Sam? Jak pan sobie to wyobraża? - A dlaczego, nie? - To mój dom! - Konstanty wyraźnie zaakcentował słowo „mój".
- Czy jeżeli zostanę, ugotuję nam obiad, poleżę na kanapie i, czekając na pana, z nudów obejrzę telewizyjny program, to prawo własności do tego domu przejdzie na mnie? - Panie Łaski - mówił rozdrażniony Kostek, przełykając ostatni kęs jajecznicy. - Jeżeli pan tu zostanie, wezwę policję! Czy to jest dla pana jasne? Dziękuję za śniadanie, jajecznica była pyszna, ale wybaczy pan, ze zrozumiałych względów nie zastąpi mi pan żony. Możemy się umówić na telefon, gdyby któryś z nas miał nowe wiadomości o dziewczynach... To wszystko, na co mogę się zgodzić! Stan Łaski, jakby nie słysząc słów gospodarza, uśmiechał się sztucznie. Ustawił brudne naczynia w zmywarce, umył ręce i wytarł je dokładnie w papierowy ręcznik. Nie komentując gościnności mecenasa, położył klucze Kaśki na stole i z ironicznym, jakby zastygłym na twarzy uśmieszkiem, wyszedł z kuchni, zostawiając Kostka z rozłożonymi bezradnie ramionami. - No tak - skwitował mecenas - wyjście bardzo teatralne, ale nie o to, do cholery, chodziło! Idź, idź... Krzyż ci na drogę... Opuszczając dom Szukalski starannie sprawdził, czy wszystkie okna są dobrze pozamykane. Trzy razy pociągnął za klamkę u wejściowych drzwi. Trzy razy naciskał guzik pilota, sprawdzając, czy dobrze zamknął bramę do garażu. Zachowywał się tak, jakby chciał za wszelką cenę ocalić resztki szczęścia. Dom bez Lucyny stał się obcy, nieprzyjazny. Czy on ponosił za to winę? Gdzie popełnił błąd? Kiedy zlekceważył potrzeby żony? Zdradzony, porzucony... Czy jest współwinny rozpadowi małżeństwa? Ale najważniejsze pytanie, jakie zadawał sobie tego poranka, dotyczyło Stana Łaskiego. Bez jego bezczelności, sprytu i desperacji nie zdoła odnaleźć dziewczyn. Konieczność obcowania z tym facetem źle wpływała na układ nerwowy Konstantego. Nie potrafił