mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Moore John - Niedobry krolewicz Karolek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :857.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Moore John - Niedobry krolewicz Karolek.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 134 stron)

Rozdział 1 Noc była ciemna – nie burzliwa, absolutnie – ale bardzo ciemna, czyli idealna dla duchów. Mówiąc ściślej, była to noc idealna, żeby je zobaczyć. Ektoplazma zjaw jarzy się bladą poświatą, więc im czarniejsza noc, tym łatwiej je dostrzec. Teoretycznie duchy powinny być widoczne także za dnia, w zupełnie ciemnym pomieszczeniu, jednak z niewiadomych przyczyn tak się nie dzieje. W każdym razie, późna, ciemna i nieburzliwa noc jest doskonała dla kogoś, kto chce spotkać ducha, a jeszcze lepsza, jeśli ktoś chce go zobaczyć i ominąć z daleka. Co sądzą o tym duchy, nie wiadomo. Sam zamek był raczej nowy jak na tego typu gmachy - jego budowę ukończono zaledwie pokolenie wcześniej -mimo to miał tradycyjną, kwadratową bryłę i graniaste wieże. Większość stawianych w tamtych czasach zamków charakteryzowała się wieżami okrągłymi, dzięki czemu zwiększało się pole rażenia strzelców, oraz zaokrąglonymi murami, mniej podatnymi na zawalenie się w wyniku podkopu. Jednakże zamek dalski stał na skalistym wzniesieniu, w którym nie dałoby się wydrążyć tunelu, a kwadratowe pomieszczenia są praktyczniejsze w życiu codziennym. Łatwiej ustawić w nich meble. Nie posiadał mostu zwodzonego, gdyż nie otaczała go fosa. Ani w zamku dalskim, ani w rozciągającym się wokół mieście, ani na polach uprawnych leżących u stóp wzgórza, nie było nadmiaru wody. Brak tych obronnych udogodnień nie robił jednak różnicy strażnikom patrolującym blanki. A zamek miał blanki wszędzie. Nie było ku temu żadnej szczególnej przyczyny. Po prostu podobały się architektowi. W czasach, gdy stawiano budowlę, blanki były ostatnim krzykiem mody w architekturze zamkowej. Ciągnęły się wzdłuż wewnętrznych i zewnętrznych murów, umocnień, dachów, wież i cytadeli. Było więc co patrolować. - Musisz zaczekać, aż naprawdę się ściemni - powiedział jeden z wartowników do Hortensja. - Właśnie wtedy go widać. Inaczej przejdziesz obok i nawet go nie zauważysz. Wystarczy blask księżyca, a znika. - Zęby mówiącego zaszczekały nieco, ale przyczyną tego mógł być chłód. Wiał przenikliwy wiatr, a w nocy temperatura opadała bardzo szybko. Hortensjo popatrzył w górę. Na horyzoncie widniało kilka gwiazd, lecz niebo nad ich głowami zasnuwały ciężkie, nieprzeniknione chmury. Księżyc miał wzejść dopiero za kilka godzin. - To król - stwierdził inny strażnik. - Duch króla - poprawił go pierwszy. - Nie czepiaj się słówek, Turic. Wiem, o czym mówię. - Skąd wiesz, że to król, Rod? - zapytał Hortensjo. - Bo wyglądał jak król. - Więc musiałeś widzieć jego twarz? Strażnicy wymienili spojrzenia. - No, nie do końca - przyznał Turic. - Ale wyglądał jak król. - To znaczy jak? - Miał w ręce butelkę taniego zajzajera. - Aha - rzekł Hortensjo. To rzeczywiście wskazywało raczej na króla. Jednakże Hortensjo był rycerzem i czuł, że jako przełożony żołnierzy powinien wykazać się większą trzeźwością umysłu. - Ale nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. Król zmarł w tym tygodniu, pojawia się duch, więc naturalne, że nasuwają się pewne... - To był „Kosiarz Księżycowy" - przerwał mu Rod. -Widzieliśmy etykietkę.

- Faktycznie, jego ulubiona marka - przyznał Hortensjo. - No, rozpoznałbym go wszędzie. Niezbyt przezroczysty, żółtawy i strasznie śmierdział. - Duch? - Bimber. - A, w takim razie to musiał być Kosiarz. Niektóre partie są właśnie takie. Wina słabej kontroli jakości. No, chłopcy - Hortensjo klepnął strażników po plecach -jako że jestem dziś najwyższym rangą strażnikiem na służbie, do mnie należy sprawdzenie tego zjawiska. Jeśli król, niech spoczywa w pokoju, wysłał tu swojego ducha, domyślam się, że ma nam coś ważnego do powiedzenia. - Święta racja - rzekł Rod. - Zgadzam się - zawtórował Turic. - Jesteś do tego najodpowiedniejszym człowiekiem, Hortensjo. Oczywiście będziemy zaraz za tobą. I racja, to pewnie król, a nie jakiś piekielny demon, który przybrał postać króla, żeby zwabić cię w pułapkę. - Co? - zdziwił się dowódca. - No, bo to niewykluczone - stwierdził Rod. - Trzeba odwagi, żeby stanąć twarzą w twarz z taką zjawą. Pamiętasz ten nawiedzony dom w posiadłości Zaciszna Przystań? Tego utopionego chłopca, jego widmo i żałosne łkania dochodzące z szopy na łódki? No, to z tych, co weszli tam chłopakowi pociechę przynieść, żaden żywy nie wyszedł już. Poszarpane ich szczątki za dnia odnaleziono i w skrzynkach małych pochowano. - Chłopakowi pociechę przynieść? - powtórzył Hortensjo. - Żywy nie wyszedł już? Dlaczego przestawiasz słowa? - Historie o duchach brzmią lepiej w archaicznym języku. - On ma rację - wtrącił Turic. - Nie z tym przestawianiem słów, tylko z widziadłami. To diabelskie, zdradliwe istoty. Nie mówiąc już o zjawach ukochanych osób, które zwodzą nieostrożnych ludzi. Wiadomo, że tak się dzieje. Marynarze skaczą za burtę zwabieni przez ma-midła dziewic, matki podążają za duchami swoich dzieci do grobów... A rankiem ich bezgłowe lub pozbawione krwi ciała są znajdywane z twarzami wykrzywionymi w grymasie straszliwego przerażenia, niemym świadec- twie okropnych... - Tak, tak, już dobrze! - przerwał mu Hortensjo. -Nie musisz kończyć. - Tam! - krzyknął Rod. Ujrzeli niewyraźną, białą poświatę, drgającą jak odbity w kałuży blask księżyca. Pojawiła się na drugim końcu murów i płynąc statecznie, powoli zniknęła za ścianą kilka sekund po tym, jak ją dostrzegli. - Zupełnie jak wczoraj - zauważył Turic. - Poszedł do schodów prowadzących na południową wieżę. Idziesz za nim? - Oczywiście - odparł Hortensjo. - Przecież mówiłem, że stawię czoła zjawie, prawda? - To czemu stoisz? - No, nie mówiłem, że zabiorę się do tego tak od razu. Dobry żołnierz robi najpierw rekonesans. Zbiera informacje. Rozpatruje się w sytuacji. Zanim podejmę jakieś działania, powinienem poobserwować go kilka nocy, żeby sprawdzić, czy nie uda mi się ustalić jakiegoś sche- matu jego zachowania. - Tam jest - wskazał ręką Turic. - To właśnie schemat jego zachowania. - Znowu idzie na wieżę.

- No dobrze. - Hortensjo uniósł latarnię, by oświetlić sobie drogę i po cichu ruszył w stronę schodów na wieżę. Jak w każdej wieży, schody były bardzo wąskie, tak że jednocześnie mieściła się na nich tylko jedna osoba. Biegły spiralnie po murach, wznosząc się zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dawało to obrońcom więcej miejsca na pracę mieczem, jednocześnie ograniczając swobodę ruchów napastnikom. Świeca w latarni rzucała blask na ciemne kamienne bloki. Stopnie nad głową rycerza ginęły w mroku. - Lepiej nie szarżować - wyszeptał. - Po ciemku łatwo potknąć się i spaść na dół. Przy tej wysokości czekałaby nas niechybna śmierć. Możliwe, że właśnie tego chce zjawa, zwabiając nas tutaj. Ale latarnia nas oślepi i jej nie zobaczymy. Więc plan jest taki: pójdę pierwszy, oświetlając drogę. Wy będziecie szli tuż za mną, w moim cieniu. W ten sposób wasze oczy będą osłonięte przed bezpośrednim blaskiem, a jak dotrzemy na górę, zdołacie dostrzec marę. Jeśli ją tam zastaniemy, dobędziecie mieczy i spróbujecie ją osaczyć. Gotowi? Obejrzał się przez ramię, zmarszczył brwi i pomaszerował z powrotem. - Mówiliście, że będziecie szli zaraz za mną! - No, „zaraz za tobą" to raczej nieprecyzyjne określenie - oświadczył Turic. - Właśnie - poparł go Rod. - No, bo kto wie, ile to jest dokładnie „zaraz za"? Uważam, że można iść zaraz za kimś i nadal znajdować się w pewnej odległości od niego. - Nie inaczej. - Milczeć! - warknął Hortensjo. - Miecze do rąk i naprzód. Wedrzemy się na schody szturmem. Ja poprowadzę. Wy pobiegniecie za mną, zaraz za mną, co oznacza, że jak dotrę na szczyt bez was, dołączycie do tego piekielnego demona. Zrozumiano? Uniósł latarnię, żeby sprawdzić, czy kiwają głowami na potwierdzenie. Odpowiedział im oszczędnym skinieniem, odwrócił się i przytrzymał latarnię blisko siebie. - Idziemy - powiedział, kiedy uznał, że ich wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i ruszył żwawo w stronę wieży. Przy schodach zwolnił, ale tylko na moment, aby upewnić się, że słyszy za plecami kroki strażników. Potem wbiegł na górę tak szybko, jak tylko odważył się to zrobić w takich ciemnościach. Na ostatnim zakręcie przyspieszył i trzymając miecz przed sobą, wyskoczył na platformę dachu. Nic go nie zaatakowało. Odsunął się szybko, schodząc z drogi dwóm strażnikom, którzy dobiegli na górę, także osłaniając się mieczami. Hortensjo zaciemnił latarnię i cała trójka rozejrzała się w poszukiwaniu widma. Nietrudno było je zauważyć. Pośrodku płaskiego dachu spoczywał kłąb białej, świetlistej mgły. Zbliżywszy się, mężczyźni mogli rozróżnić niewyraźny kształt leżącej na boku sylwetki, która tuliła do piersi butelkę. Włosy i broda postaci były przepocone i potargane, a z kącika ust ciekła jej strużka ektoplazmatycznej śliny. Miała zamknięte oczy. Strażnicy stali cicho, nasłuchując. Ponad szum wiatru wybijało się charakterystyczne pijackie pochrapywanie. - O, tak - stwierdził Turic z obrzydzeniem. - Nie ma wątpliwości. To król. * * * Dawno temu, daleko stąd, na szerokim pasie lądu pomiędzy morzem a górami rozciągały się tereny dwudziestu (mniej więcej) królestw. Były to baśniowe królestwa, zaczarowane krainy, gdzie prawa natury dało się naginać za pomocą magii. Dla mieszkańców nie miało to jednak wielkiego znaczenia. Magia w Dwudziestu Królestwach przypominała dzisiejszą kardiochirurgię. Wymagała wysokich kwalifikacji zdobywanych przez lata nauki i praktyki, rzadko dawała satysfakcjonujące rezultaty i mało kogo było stać na usługi oferowane przez fachowców z tej dziedziny. Nawet ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, korzystali z nich niechętnie i tylko w ostateczności.

Jeżeli jednak wszystko przebiegało zgodnie z planem, mogła przynieść spektakularne efekty. Jednakże tego dnia, na szlaku łączącym Nemezję z Dalią nie działo się nic magicznego. Nad ocienioną górami drogą zwieszały się ulistnione gałęzie, z których miarowo kapały krople wody pozostałej po zimnym, porannym deszczu. Pomimo późnej wiosny, na przełęczy nadal panował chłód; szczyty po obu stronach pokrywał jeszcze śnieg. Z nozdrzy koni, ciągnących dwukółkę, wydobywały się obłoczki pary, podobnie jak z ust dwóch młodych kobiet jadących w powoziku. Ta, która kierowała zaprzęgiem, miała rude włosy, zielone oczy i była wyjątkowo piękna, choć pełne usta nadawały jej twarzy nieco kapryśny wyraz. Dłonie owej damy skrywały rękawiczki z jagnięcej skórki, a wspaniałą figurę oblekało ciemne futro. Jej towarzyszka, nie mniej czarująca dziewczyna o blond włosach i błękitnych oczach, trzymała ręce pod wełnianym płaszczem. Obie tryskały młodzieńczą energią i pewnością siebie. Były wesołe, ale też pilnie obserwowały otoczenie, gdyż zbliżały się do wąskiej kładki, znanej jako ulubione miejsce zbójców. I rzeczywiście, zanim jeszcze dotarły do przeprawy, usłyszały szum rzeki Pandan, a potem dobiegające spomiędzy drzew głosy. Zaraz za zakrętem ujrzały mostek, karetę i czterech ludzi. Kareta stała tuż przy kładce -pierwsza para koni zdążyła nawet na nią wejść. Powóz otaczali mężczyźni z obnażonymi mieczami. Ich przywódca wydawał się pogrążony w rozmowie z kimś siedzącym w środku. Dziewczyna o rudych włosach zatrzymała dwukółkę. - Dick Galant Terrapin, notoryczny rozbójnik - wymruczała pod nosem. Oczy jej towarzyszki rozszerzyły się ze zdumienia. - Naprawdę jest galantem? - wyszeptała. - Nie liczyłabym na to, Rozalindo. Mężczyźni nadają sobie bardzo dziwaczne przezwiska. Wielki Jakub jest zwykle bardzo niski, a Krótki Jasiek to zawsze olbrzym. Jeśli zaś na kogoś wołają Herman Kudłacz, z pewnością jest on... - Łysy - dokończyła Rozalinda. - Zawracamy? - Ani myślę. I tak już nas zauważyli, a nie zdołamy im uciec. Zobaczmy, jakie „myto" będą chcieli od nas wyłudzić. Dick Terrapin grał rolę rogatkowego od niemal sześciu lat, co jest niezwykle długim okresem jak na tak ryzykowną grę. Nie wiadomo, skąd pochodził, ale gdzieś tam po drodze odebrał solidną edukację, czego nigdy nie omieszkał podkreślić. Rzeczywiście, miał kilka cech arystokraty - był chciwy, pazerny i wolał zgarniać pieniądze niż je zarabiać. Niemniej jednak postępował według swoistego kodeksu honorowego, który nie pozwalał mu pozostawiać swych ofiar bez grosza przy duszy. Pasażer karety pogodził się już z koniecznością oddania sakiewki. Ale ponieważ jechał do Dalii po raz pierwszy, to w kwestii obliczania swej straty musiał polegać na słowie Dicka. - Wytłumacz mi to jeszcze raz - powiedział do Ter-rapina. - Kwartnik stanowi jedną czwartą pensa. To rozumiem. A potem są pensy, dwupensówki, trzypensówki i... czteropensówki. - Nie - odparł rozbójnik. - Cztery pensy to ćwier-ciak. - Ćwierciak. - Tak. I nikt nie mówi trzypensówka. To się nazywa dydek. - A dwanaście pensów to... - Szelak. A dwadzieścia szelaków to kupler. - To nie ma sensu. Czemu nie dwanaście, albo dwadzieścia cztery? To byłoby bardziej logiczne.

- Tak po prostu jest. Są też pretensy, o wartości jednego kuplera i jednego szelaka. - Czyli pretens to dwadzieścia jeden szelaków? - Dokładnie. - Nie dwadzieścia cztery? - Pasażer nie chciał porzucić swojej teorii symetrii monetarnej. - Nie. Na szelaka mówi się też szpila. A więc jeśli ktoś zażąda od ciebie szpili i dychy to zapłacisz mu... - Jednego szelaka i dziesięć pensów - dopowiedział pasażer. - Nie, jednego szelaka i sześć pensów. - Dość - jęknęła ofiara napadu. - Wystarczy! Zaczyna mnie od tego boleć głowa. Weź te pieniądze. Zostaw mi tylko na dzisiejszą kolację i nocleg w Dalii. - Trzy szpile powinny ci starczyć - powiedział Ter-rapin, zwracając mu kilka monet. - Nie pozwól sobie policzyć więcej jak pięć. Niektórzy oberżyści to zwykli złodzieje. - Ty pewnie wiesz o tym najlepiej - podsumował pasażer kwaśno, po czym zatrzasnął drzwiczki. Woźnica strzelił lejcami i powóz przejechał przez most, znikając wkrótce w gęstym lesie po drugiej stronie rzeki. Banda zbójców natychmiast skoncentrowała się na dwukółce. Dwóch zbirów zablokowało most, a trzeci ustawił się po lewej stronie powoziku. Terrapin zdjął kapelusz i skłonił się nisko rudej piękności. - Czy mam honor z lady Katarzyną Durace? - Jeśli ktoś ma tu honor, to ja - odparła Katarzyna. -Obawiam się jednak, że pańska twarz nie jest mi znajoma. Spotkaliśmy się już? - Nie mieliśmy tej przyjemności - rzekł bandyta. -Nazywam się Terrapin. - Litości! - jęknęła Katarzyna. Jej dłoń powędrowała do piersi, jakby dziewczyna chciała uspokoić trzepoczące serce, a w rzeczywistości przysunęła ją bliżej ukrytego za gorsem sztyletu. - Tylko nie Dick Galant Terrapin, osławiony pirat drogowy i herszt rabusiów! Terrapin niemal niedostrzegalnie wypiął pierś. Ro-zalinda powiodła wzrokiem po jego trzech kamratach. Każdy z nich na spojrzenie ślicznej dziewczyny zareagował instynktownie, poprawiając kołnierzyk i wciągając brzuch. Rozalinda obdarzyła ich dobrotliwym uśmiechem. Pod płaszczem zacisnęła dłonie na trzonku dębowej pałki. - Ranisz mnie do żywego, o pani - zwrócił się Terrapin do Katarzyny. - Jesteśmy tylko skromnymi poborcami myta, których zadaniem jest pilnowanie, by podróżni bezpiecznie przejechali przez most. Bądź pewna, że skoro tylko uiścisz niewielką opłatę, przez resztę drogi do Dalii nie będziesz musiała lękać się napadu. - Ach - westchnęła Katarzyna. - Nasza rodzinna fortuna stopniała bardzo przez lata. Boję się, że nie zdołam zapłacić ci myta, jakkolwiek niewielkie by ono nie było. Po wielu latach pracy w równodrożnym rozboju, Dick Galant znał już każdą smutną historyjkę, jaką tylko był w stanie wymyślić podróżny. - Stosujemy także barter, ślicznotko. Więc bądź tak miła i oddaj nam swoje klejnoty. - Nie mają na sobie biżuterii, szefie - odezwał się jeden z jego pomagierów. - Ani pierścioneczka.

Uśmiech spełzł z twarzy Terrapina. - Przeszukać ich bagaże. Dwóch jego ludzi już to robiło. - Nic, Dick. Tylko ubrania i to nieciekawe. - Jedziemy na pogrzeb króla - wyjaśniła Katarzyna. - Strojne toalety byłyby nie na miejscu. - Doświadczone podróżniczki - rzekł Terrapin. - Zostawiłyście kosztowności w domu. Bardzo mądrze. - Zaiste, odbyłam kilka podróży. Uśmiech Terrapina powrócił, ale tym razem nie nadał mu przyjaznego wyglądu. - Na szczęście kobieta zawsze ma coś cennego. Rozalinda wydała stłumiony okrzyk przerażenia. Ludzie Dicka wydali się nagle więksi, bardziej grubiańscy i znajdowali się niebezpiecznie blisko. Jej palce mocniej zacisnęły się na pałce. Katarzyna jednak sprawiała wrażenie nieporuszonej. - Proszę, nie spieraj się ze mną, panie. - W jej dłoni, jakby znikąd, pojawił się nagle sztylet. - Bo stawka ta może kosztować cię życie. Terrapin podniósł rękę. - Ależ drogie panie, z pewnością uda się nam uniknąć nieprzyjemności. - Oparł się o bok powoziku i przechylił do środka. - Proponuję mały kwiz. Czy któraś z was zna historię o Edypie i Sfinksie? - Niestety, nie - westchnęła Katarzyna. - Moi rodzice nie pochwalali kształcenia dziewcząt na poziomie wyższym. Odebrałam edukację w zakresie bardziej tradycyjnych, kobiecych dziedzin sztuki, jak haftowanie czy pieczenie babeczek. Pomimo niebezpiecznej sytuacji, w jakiej się znalazły, Rozalinda musiała się uśmiechnąć. - Sfinks - zaczął Terrapin - strzegł przejścia na drodze w starożytnej Grecji. Był to potwór o głowie kobiety i uskrzydlonym tułowiu lwa. - Samicy lwa? - Mit nie precyzuje płci lwa, ale zakładam, że także był on rodzaju żeńskiego. Starożytni Grecy byli nieco perwersyjni, ale nie aż tak pokręceni. W niektórych legendach miał skrzydła orła. - Jakiego orła? - Aąuila heliaca, orła cesarskiego - odparł Dick. -Gatunek wędrowny, zamieszkujący północne równiny i wybrzeża Grecji. A teraz przestań grać na zwłokę, panienko. - Przepraszam. Mów dalej. - Sfinks zadał Edypowi zagadkę i obiecał, że pozwoli mu przejść, jeśli ten ją rozwiąże. A teraz, drogie panie, zadam wam to samo pytanie. Odpowiecie prawidłowo, a będziecie mogły kontynuować podróż. Jeśli wam się to nie uda, oddacie swoje wdzięki bez oporu. - Jesteś całkowicie pewien, że nie wolałbyś raczej babeczek? - To kusząca propozycja, ale nie. Zagadka Sfinksa brzmi tak: jakie stworzenie rano chodzi na czterech nogach, w południe na dwóch, zaś wieczorem na trzech? Jak widzicie, Sfinks od razu wykluczył minerały i warzywa, a tym samym znacznie ograniczył możliwości. - Faktycznie, ograniczył - powiedziała Katarzyna pogodnie. - Ale odpowiedź jest oczywista. To Niedobry Królewicz Karolek.

Był to jeden z niewielu momentów w życiu Terrapina, kiedy zapomniał języka w gębie. Spojrzał na Katarzynę, uniósł brew i czekał, aż dziewczyna rozwinie swą odpowiedź. Ta jednak tylko się uśmiechała.. - Niedobry Królewicz Karolek? - powtórzył. - Obawiam się, że to nieprawidłowa odpowiedź, moja pani. Ale wyjaśnij, dlaczego tak uważasz? - Bo widzę właśnie, jak nadciąga. Porusza się na czterech nogach, kiedy podjeżdża na koniu, gotów zrobić z ciebie szaszłyk. Idzie na dwóch, gdy po zejściu z rumaka zbliża się i wraża ci ostrze w nerki. A kiedy wyciąga miecz i opiera się na nim, patrząc jak wykrwawiasz się, wijąc w agonii, stoi na trzech. Terrapin popatrzył na drogę. Kłusował w ich stronę czarny rumak. Jeździec, młody mężczyzna, miał na sobie wysokie buty z ostrogami, ciemne bryczesy i czarną skórzaną kurtkę do jazdy konnej. Wiatr burzył jego czarne, gęste włosy na odkrytej głowie. Z tej odległości nie dało się dostrzec miny konnego, jednakże Dickowi wydawało się, że nadciąga chmura burzowa - rzeczywiście, czarne chmury gromadziły się nad młodzieńcem, gdziekolwiek się nie udał. - Po namyśle i konsultacji z naszym jury, zdecydowaliśmy uznać twoją odpowiedź - rzekł rozbójnik pospiesznie. - Jakie nagrody czekają na naszych zwycięzców, Jerry? Jego kompan ładował już pudła do dwukółki. - Zestaw najmodniejszych waliz tekturowych, luksusowy, w pełni opłacony trzydniowy rejs na pokładzie Daru Nemezji; wikt, kajuta, tranzyty, napiwki, portowe i rezerwacje - niewliczone w cenę, oraz dwa naszyjniki damskie w kolorze złotym z oryginalnymi autentycznymi łupkami diamentowymi. Odpowiedzialność za odprowadzenie podatków spoczywa na zwycięzcy. - No, to spływamy - oznajmił Terrapin. - Miło było cię spotkać, pani. Musimy to kiedyś powtórzyć. - Odwrócił się, stając oko w oko z czarnym rumakiem. - Um. Jeździec pochylił się, spoglądając uważnie na pasażerki. Miał czarne, głęboko osadzone oczy, przez co zdawał się nie tyle patrzeć, co łypać spode łba. - Jakiś problem? - Skądże - odparł Terrapin. - Nie ciebie pytałem. - Nic nam nie jest, Karolku - powiedziała Katarzyna. - Właśnie miałyśmy kontynuować naszą podróż do Dalii. Nie mylę się chyba, zakładając, że jedziemy w tę samą stronę? Młodzieniec skinął głową. - Jak sytuacja w Nemezji? Czy plaga już do was dotarła? Katarzyna spochmurniała. - Niestety, tak. Miałam nadzieję, że góry nas ochronią, ale kilka miesięcy temu odnotowaliśmy pierwszy przypadek, a z każdym tygodniem ich liczba rośnie. - Długo byłem na uniwersytecie i nie miałem wieści z domu, ale obawiam się, że tu jest tak samo. - A w Bitburgii? - Jeszcze gorzej. Szerzy się według wyraźnego schematu. Początkowo występuje w wielkich skupiskach ludzkich, a potem rozprzestrzenia wzdłuż szlaków handlowych, w końcu dosięgając nawet małych miasteczek. Pozostaje mieć nadzieję, że epidemia wygaśnie sama z siebie. - Na razie nie widać żadnych oznak, żeby słabła. - Plaga? - wtrącił się Terrapin. - Wybaczcie, że wam przerwę, ale mówiąc o pladze, macie na

myśli... Nie mówicie chyba o... - Owszem - odparł Karolek. - O kawiarniach. Rabuś prychnął z odrazą. - Kawiarnie. Wydają się pojawiać znikąd, cała Ne-mezja jest nimi skażona. A te ceny! Dziesięć pensów za duże macchiato! To absurdalne. To... - Rozbój na równej drodze, Dick? - Karolek przerzucił nogę przez siodło i lekko zeskoczył na ziemię. - Nie to chciałem powiedzieć - zaprotestował Terrapin, robiąc krok w tył i sięgając do miecza. Karolek spojrzał na niego groźnie i odwrócił się do dziewcząt. - Nie będę was dłużej zatrzymywał. Dziękuję za nowiny. Może spotkamy się znowu w Dalii. - Klepnął ich konia w zad i powozik ruszył. Katarzyna wydawała się urażona tym nagłym pożegnaniem. Rozalinda, z niejasnych dla niej samej powodów, zapragnęła, by zwierzę ruszało się szybciej. Niedobry Królewicz Karolek budził w niej dziwny niepokój. Gdy dwukółka zjechała z kładki, Karolek znowu skierował uwagę na herszta rozbójników. - Nagabywałeś mnie, gdy jechałem na studia, Dick. Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałem? Terrapin podjął próbę wykazania się odwagą. - Nie przestraszysz mnie, Karolku. Wiem, że nie jesteś prawowitym następcą tronu. Nie znajdujesz się też na terenie Dalii. Twoja władza tu nie sięga. W tei okolicy mogę robić, co mi się żywnie podoba. Możesz sobie być dobry w walce na miecze, ale nie pokonasz całej mojej bandy. / - Jakiej bandy? / Terrapin zerknął na boki. Jego ludzie zniknęli w krzakach już wtedy, gdy Karolek zsiadł z konia. Gdy rabuś odwrócił się znowu, królewicz miał miecz w dłoni. Terrapin podskoczył mimowolnie. - Ten trakt to jedyna przejezdna przez cały rok droga łącząca Dalię z portem w Nemezji - rzekł Karolek. -Dlatego jest ważna dla naszego handlu. Nie chcę, żeby okupowali ją bandyci czy fałszywi rogatkowi. Wyrażam się jasno? -Tak. - Dobrze. - Karolek schował miecz do pochwy i wsiadł na konia. - Masz szczęście, że do Dalii sprowadza mnie tak radosna okazja, więc dzisiaj ci odpuszczę. Ale jak spotkam cię tu następnym razem... Ale nie będzie następnego razu, prawda, Dick? - Nie będzie - zgodził się Terrapin. - Radosna okazja? O czym ty mówisz? Każdy kto tędy przejeżdża, udaje się na pogrzeb. Król nie żyje. Karolek spiął konia. Zwierzę ruszyło, stukając podkowami po drewnianym mostku. - Właśnie o tej radosnej okazji mówię. * * * Dawno temu w Dalii, człowiek imieniem Józef Durk uzurpował sobie prawo do jednego z kilku źródeł, z których woda biła przez okrągły rok, i wybudował browar. Durk znał swój fach. Warzył niezłego lagera, produkując go w procesie zimnej fermentacji z najwyższej jakości chmielu. Józef Durk nie zawracał sobie szczególnie głowy sprzedażą swojego wyrobu. Warzył takie piwo, jakie mu smakowało. Inni również pili je chętnie, zgodni, że piwo Durka jest dobre. Przebywając w Dalii, piło się Durka.

Po śmierci Józefa browar odziedziczył jego syn, Tomasz. Tomasz otworzył także piwiarnię. Sprzedawał w niej własny wyrób, ale trzymał też kilka beczek importowanego piwa, żeby mieć lepszy ruch w interesie. Większość klientów zamawiała jednak Durka. Ale Tomaszowi nie wystarczało, że ludzie piją jego piwo. Zadawał sobie bardzo ważne pytanie: Dlaczego ludzie nie piją więcej piwa? Zastanawiał się nad tym przez kilka lat, obserwując bacznie swoją klientelę. Sfinansował badania. Zlecił analizy. I w końcu doszedł do/Zaskakujących wniosków. Ludzie nie pili piwa, bo nie odpowiadał im jego smak. To znaczy pili, oczywiście. Pili je dla ochłody w gorące dni i żeby zaspokoić/pragnienie, i dlatego, że bąbelki szczypały przyjemnie w język. Pili piwo, bo pasowało do niektórych potraw otfaz wprowadzało miły nastrój i atmosferę dobrej zabawy. Pili je również dla towarzystwa. A także dlatego, że wprawiało ich w dobry humor. Ale smaku piwa tak naprawdę nie lubili. Inny browarnik zlekceważyłby tę wiedzę, lecz Tomasz potrafił dostrzec korzyści, jakie ze sobą niosła. Skoro gościom nie odpowiadał smak piwa, należało dać im piwo o jak najmniej wyrazistym smaku. Najprościej było je po prostu rozwodnić. Ku radości Tomasza, obroty wzrosły. Nie tylko sprzedawał więcej piwa, ale zarabiał też więcej na tej samej ilości wyprodukowanego trunku. Jednak nie można było rozcieńczać piwa w nieskończoność. Gdy dolało się zbyt dużo wody, smakowało ono jak chrzczone, a to nie robiło dobrego wrażenia i oczywiście nie wprawiało już gości w tak dobry humor. Tomasz zaczął więc eksperymentować z procesem warzenia. Zastępował część chmielu słodem jęczmiennym, pszenicznym albo kukurydzianym. Smak się polepszył. Sprzedaż za każdym razem wzrastała. Kiedy w końcu spróbował ryżu, od razu wiedział, że to jest to. Jego piwo wspaniale wyglądało, było umiarkowanie mocne i w zasadzie bez smaku. Piwo Durk szybko stało się numerem jeden w Dalii. I właśnie to stanowiło źródło irytacji wnuka Józefa Durka - Tomaszka. Był on wielkim amatorem piwa. Rodzina nie pozwalała mu na razie kierować browarem, ale wiedział, że któregoś dnia przejmie nad nim kontrolę, a wtedy znowu zacznie produkować prawdziwe piwo -piwo, którego prawdziwy mężczyzna nie musiałby się wstydzić. Na razie jednak zarządzał tylko piwiarnią. Robił to całkiem nieźle. Miał w sprzedaży wybór tradycyjnie warzonych piw z małych wytwórni rozsianych po całych Dwudziestu Królestwach - pierwszorzędny towar, istny raj dla piwoszy, prawdziwych piwoszy. Jedzenie także było dobre (jak na piwiarnię), a ładne, pier-siaste barmanki (w tej kwestii nie było żadnych skarg) nosiły schludne kitle. Wieczorami przygrywał skrzypek. Latem pozostawiano otwarte okna, żeby wpuścić miły wietrzyk i zatrudniano kilku małych chłopców, którzy zabijali muchy. W zimie okna były zamknięte, na kominku buzował ogień, a powietrze gęstniało od zapachów pikli, sera, pieczonych kiełbasek i piwa, naturalnie. W porównaniu z innymi lokalami tego rodzaju, piwiarnia była spora, ale w ostatnim tygodniu ciągle zatłoczona - z okazji pogrzebu do miasta zjechało mnóstwo ludzi, niektórzy nawet przebyli w tym celu nemeskie góry. Tomaszek usługiwał wraz z barmankami, na próżno starając się krzewić piwną wiedzę wśród gości. - Stef - zaczepił stałego klienta. - A może spróbujesz tego? To alacjański lekki lager. Delikatne piwo, może nieco ciemniejsze i mocniejsze niż to, które pijasz zwykle, ale łagodnie chmielone, o subtelnym jałowcowym aromacie. - Kwaterkę Durka - zamówił Stef. Jedną z korzyści prowadzenia karczmy było to, że przypadkiem słyszało się różne rzeczy. Kiedyś Tomaszek podsłuchał rozmowę dwóch murarzy, którzy budowali dom dla bogatego kupca. Planowali oni oszukać zleceniodawcę, stosując niskiej jakości zaprawę. Wieczorem Tomaszek poszedł do domu kupca, zapukał do kuchennego wejścia i podzielił się zdobytymi informacjami, sugerując, że są one warte napiwku. Służący, który z nim rozmawiał, wysłuchał wszystkiego w

kamiennym milczeniu, a potem zatrzasnął Tomaszkowi drzwi przed nosem. Po tej nauczce wrócił do piwiarni, postanowiwszy wyciągnąć odpowiednie wnioski. Jednak kilka dni później do karczmy przyszedł pewien człowiek (lecz nie tamten bogaty kupiec) i dał Tomaszkowi garść monet. Poinstruował go także, jak może zarobić więcej. Tomaszek myślał o tym teraz, wycierając stolik dla nowego gościa. - Właśnie dostałem coś specjalnego, panie Carter -powiedział. - Koniecznie powinien pan tego spróbować. To wspaniałe deseraedzkie czerwone ale. Uzyskiwane ze skarmelizowanego surowca, ma bogaty smak słodu z dominującą nutą goryczki. Głęboki, bursztynowy kolor, wysoka zawartość alkoholu i delikatny, owocowy posmak czynią z... - Podaj mi szklanicę Durka - przerwał mu Carter. - Już się robi. Kiedyś nieznajomy odwiedził Tomaszka ponownie. Zaznaczył, że nie wolno mu sprzedawać informacji nikomu innemu i oświadczył, że aby wyrównać straty, jakie Tomaszek poniesie z tego tytułu, będzie otrzymywał małe uposażenie. Ponieważ Tomaszek nie myślał nigdy o przekazywaniu informacji nikomu innemu, przystał na propozycję natychmiast. Przypuszczał oczywiście, że nie jest jedynym informatorem, a tylko małym trybikiem machiny, prawdopodobnie bardzo rozbudowanej sieci wywiadowczej, ale nie pytał, ani kto jeszcze się tym zajmuje, ani dla kogo pracuje. Zastanawianie się nad tym nie leżało w jego interesie. Nadstawiał uszu i ciułał brzęczące monety. Tomaszek zauważył, że barmanka stara się zwrócić na coś jego uwagę. Spojrzał w stronę, gdzie wskazywała. Jeden ze stolików na sali zajmowała właśnie Katarzyna Durace z towarzyszką. Tomaszek prowadził porządną karczmę - kobietom nie wolno było podchodzić do baru. Pospiesznie więc przebrał się w czysty fartuch i napełnił szklanice najlepszym ze sprowadzonych właśnie piw. - Jak dobrze panią znowu widzieć, lady Katarzyno -przywitał się, ustawiając szklanki na stole. - Poczęstunek z wyrazami uszanowania od firmy. Pozwól, pani, zaprezentować Zakonne Dark Special. Pochodzi z klasztoru illyrskiego, gdzie mnisi warzą go już od ponad dziewie -ciuset lat. Katarzyna dotknęła szklanki. - I wciąż jest zimne! - Mnisi potrafią robić niesamowite trunki. Jeśli lubisz dobre piwo, pani, jesteś wytrawnym znawcą, kobietą umiejącą docenić sztukę browarniczą i szukasz czegoś, co zadowoli twoje podniebienie, nie zawiedziesz się tym podwójnie palonym wybornym piwem illyrskim. Katarzyna obrzuciła go uważnym spojrzeniem swych ciemnozielonych oczu. - Brzmi doskonale, Tomaszku... Nazywasz się Tomaszek, prawda? - Tak - odparł karczmarz, niedorzecznie szczęśliwy, że zapamiętała jego imię. - Ale tak naprawdę, mam teraz ochotę na szklaneczkę Durka. Uśmiech Tomaszka zrzedł nieco. - Oczywiście, pani. - A ja proszę Durk Jasne Lekkie - powiedziała Ro-zalinda. - Już się robi - odparł Tomaszek, wzdychając w duchu. Przyniósł zamówione napoje, zabrał ze stołu wcześniejszy poczęstunek i stanąwszy przy barze, opróżnił jedną ze szklanek. Ucieszył się, gdy do baru podszedł jakiś klient. - Co tam pijesz? - zapytał nowo przybyły. - Zakonne Dark Special. Spróbuj - zaproponował Tomaszek, podając mu drugą szklankę. - Na

koszt firmy -dodał, przyglądając się uważnie gościowi. Mężczyzna nie nosił szlifów, ale po kroju jego tuniki można było poznać, że prawdopodobnie jest wojskowym. - Chętnie, dziękuję. Całkiem niezłe. - Tak uważasz? Pewnie nie jesteś stąd? - Nie. Z Nemezji. Tutejsi twierdzili, że najlepsze piwo w Dalii to Durk, ale sam nie wiem. Jest jakieś takie wodniste. - Na długo zostajesz? - Jutro wracam do domu. Ale pewnie znów się zjawię przed końcem lata. I nie martw się, przyjadę z ludźmi, którzy wypiją wszystko. Tomaszek zastanowił się nad słowami przybysza. Teraz, kiedy w Dalii przebywało tylu ludzi z różnych krajów, obecność wojskowego z Nemezji nie wydawała się niczym dziwnym. Ale ten miał zamiar wrócić z innymi żołnierzami. Ta informacja mogła być warta kilku pensów. Rozdział 2 Karolek stał w oknie wieży północnej, patrząc z marsową miną na równiny i wzgórza Dalii. Zbocza porastały okryte młodymi listkami drzewa, a brązowe połacie pól ornych znaczyły już zielone wschody. Na brzegach spływających z pagórków strumieni kwitło polne kwiecie. Wiosenny deszczyk pokrył wszystko w zasięgu wzroku połyskliwą powłoką. Rozciągający się przed zasępionymi oczami królewicza krajobraz - kryte strzechą domki z zadbanymi ogródkami, brykające pod drzewami koźlęta, pola uprawne - niósł ze sobą wszystkie obietnice wiosny, obiet- nice bujności, urodzaju i odrodzenia. Ale Karolek wiedział, że to złudzenie. Od niepamiętnych czasów Nemeskie Góry Szare, nazwane tak od zalegającej w dolinach popielatej mgły, uważano za niemożliwe do przebycia. Nie z powodu ich wysokości, ale dlatego, że niemal pionowe rozpadliny i wąwozy oraz zbite gęstwiny ciernistych zarośli najdzielniejszych wędrowców zmuszały do zawrócenia z drogi. Zaledwie sto lat temu banda politycznych ekspatriantów z Nemezji, wraz z hordą zwolenników, przetarła szlak przez góry. Po drugiej stronie znaleźli porośnięte gęstymi lasami wzgórza i zielone równiny Dalii. I wtedy popełnili wielki błąd. Zostali. Książę odwrócił się od okna. Komnata, w której przebywał, zwykle służyła do dużych zebrań. Pośrodku stał długi stół z szesnastoma siedziskami i karafką wody. Jednak tym razem szklanki do wody ustawiono tylko przy trzech miejscach, a na drugim krańcu blatu misę z winogronami. Na ścianach wisiały gobeliny, z których jeden przedstawiał mapę Dwudziestu Królestw. Na jednym końcu pomieszczenia znajdował się postument z popiersiem praprapradziadka Karolka, jednego z założycieli Dalii, zaś po przeciwnej stronie sztalugi z dużymi arkuszami czystego papieru. Stryjowie Karolka wydawali w progu rozkazy swoim dworzanom i różnym piecze-niarzom. Potem przegonili wszystkich z korytarza, zamknęli drzwi i znużeni usiedli. Gdy już się rozlokowali, Karolek również zajął miejsce przy stole. - Chciałbym wyrazić wdzięczność, że się do nas przyłączyłeś, Karolku - zaczął stryj Gregory. - Miło, że poświęcasz nam czas. - Wiemy, jak ci spieszno, by wrócić na uniwersytet -dodał stryj Packard. Karolek wzruszył ramionami. Tak naprawdę nieszczególnie zależało mu na powrocie do szkoły. Podobnie jak na pozostaniu w Dalii. Nie przepadał też za stryjami, którzy kojarzyli mu się z podstarzałymi szakalami. Starsi, kościści mężczyźni o pobrużdżonych twarzach i chytrych, okrutnych uśmieszkach, wyglądali jakby ciągle węszyli za jakąś padliną. Karolek poczęstował się winogronem.

- Król - odezwał się jeden z nich, bacznie przyglądając się Karolkowi - nie zostawił spadkobiercy. Karolek zaśmiał się krótko. - Na litość boską, stryjku Packy. Nie musisz się troszczyć o moje uczucia. Chyba zdążyłeś się już zorientować, że nie jestem na tym punkcie przewrażliwiony. Mężczyźni wyraźnie się odprężyli. - No dobrze, Karolku. Więc rozumiesz sytuację. Do nas należy mianowanie sukcesora. - Co? Więc żaden z was nie obejmie tronu? - Pojawiły się pewne problemy, Karolku - oświadczył Gregory. - Nemezja. Młody Fortescue ma teraz ustabilizowaną sytuację w państwie i znowu chce odzyskać Dalię. - Świetnie! - stwierdził Karolek. - Najwyższa pora. Niech ją sobie weźmie. Stryjowie wymienili spojrzenia. - Dlaczego tak mówisz? - Och, dajcie spokój. - Karolek odepchnął się od stołu, wstał i podszedł do okna, które wychodziło na góry. - Popatrzcie na nie. Uczyłem się o tym w zeszłym semestrze. Takie pasma górskie stanowią barierę orograficzną, rodzaj tarczy opadowej. Zatrzymują chmury, więc deszcz pada po tamtej stronie, a rzeki spływają po stokach i przez Nemezję do morza. Do nas dociera tylko ta odrobina wilgoci, której uda się znaleźć drogę pomiędzy szczytami. Reszta naszych marnych zasobów wody pochodzi ze zbuntowanych strumieni, które zdecydowały przeciwstawić się większości i płynąć na wschód. Uczono mnie, że gospodarstwo rolne potrzebuje minimum osiemdziesięciu centymetrów opadów rocznie, a my mamy ledwie siedemdziesiąt. - Średnio siedemdziesiąt. - Karolek odwrócił się i ujrzał stryja Packarda stojącego przy drugim oknie. W głosie mężczyzny brzmiała gorycz. - Czasami więcej. W dobrym roku plony są wysokie, a w kolejnym jeszcze lepsze. Trzeciego zaczynasz myśleć, że fortuna się w końcu uśmiechnęła i mimo wszystko uda się zrobić coś w obejściu. A potem nadchodzą lata suszy i sytuacja staje się jeszcze gorsza. - Nasi przeklęci przodkowie uważali, że to raj - powiedział Gregory. - Na pewno tak to właśnie wyglądało: bujna trawa, drzewa. Piętnaście centymetrów gleby na skale! - prychnął. - Trzeba było setek lat, żeby wyrosły tu te dęby i magnolie. Kiedy je wykarczowano, nastąpił koniec wszystkiego. - A teraz ludzie wypasają kozy na pastwiskach - dodał Packard. - Za kilka pokoleń będą tu nagie skały. - A więc jesteśmy zgodni - podsumował Karolek, gdy wrócili do stołu. - Niech Fortescue zabierze sobie Dalię. Zapadło długie wymowne milczenie, tyle że Karolek nie rozumiał jego wymowy. Chłopak popatrzył na stryjów, a oni popatrzyli na niego. - No, dalej, mówcie, co macie do powiedzenia - przerwał w końcu ciszę. - Zaprosiliście mnie tu z jakiegoś powodu, więc chcę go usłyszeć. - Fortescue wcale nie chce naszego królestwa - oznajmił Packard. - No dobrze, przed chwilą mówiłem, że je chce, ale uważa, że nie warto o nie walczyć. - Rozsądny człowiek - stwierdził Karolek. - Faktycznie, nie warto. - Ale ludzie będą walczyć - rzekł Gregory. - Szlachta do samego końca będzie chciała zatrzymać ziemie i tytuły, a lud pozostanie wierny swojemu władcy. To przez tę patriotyczną indoktrynację w szkołach. Bardzo trudno się od tego uwolnić, nawet po latach. - A Fortescue nie może dokonać inwazji ot, tak sobie. Musi mieć jakiś powód. Inaczej reszta

królestw zerwałaby stosunki z Nemezją. - Tak, faktycznie, macie problem. - Karolek zaczął kiwać się na krześle. Ziewnął. - Wybaczcie. - Chyba, że król zostanie zdetronizowany - powiedział Packard. - Chyba, że wybuchnie rewolucja. Zamieszki wśród cywilów i tak dalej. - Właśnie - poparł go Gregory. - Wtedy wszyscy będą zadowoleni, gdy Fortescue wkroczy, by przywrócić porządek. - Co? - Karolek pochylił się do przodu, a nogi krzesła stuknęły o podłogę. Spoglądał na stryjów spod zmarszczonych brwi, dopóki kawałki układanki nie powskaki-wały w jego głowie na właściwe miejsca. Potem rozjaśnił się i roześmiał gromko. - Rozumiem już! Rozumiem! Za- przedaliście się Fortescue. Zapłaci wam za przekazanie mu władzy nad Dalią. - Nie podobają mi się te oskarżenia - zaczął Gregory. - My tylko... - Tak, właśnie tak! - warknął Packard. - Sprzedaliśmy się. Martwi cię to? Sam powiedziałeś, że Dalii będzie lepiej pod rządami Nemezji. Poza tym, i tak nigdy nie zależało ci na tym kraju. - I nadal mi nie zależy. Nie zrozumcie mnie źle. Wcale mnie to nie martwi. Do licha, podziwiam was za to, co robicie. Cieszę się, że ktoś w końcu wyciągnie z tego nędznego kraiku jakiś zysk. Packard uspokoił się wyraźnie. - No dobrze. A więc potrzebujemy złego króla. Kogoś, kto podniesie podatki, będzie nadużywał władzy, rozgniewa szlachtę, uciemięży lud; kogoś, przeciw komu zbuntują się wszystkie warstwy społeczne. Potem For-tescue wkroczy pod pretekstem przywrócenia porządku, aresztuje króla, wyśle go na jakieś luksusowe wygnanie, usadzi na tronie swoją marionetkę i wypłaci nam pieniądze. - Niezły plan. Nie, żeby mnie to obchodziło, ale pozwólcie, że zapytam z ciekawości: jakiego to biednego ciemięgę zamierzacie posadzić na tronie? Kuzyna Ryszarda? Ucisk i prześladowania nie są jego mocną stroną. Jak się nazywa ten dzieciak, którego ciotka Lidia tak hołubi? James? Jason? Sądzę, że będzie miał kłopoty z wywołaniem zamieszek i powstania. Nie wyobrażam sobie, żeby uczynił w życiu rzecz gorszą niż przegapienie pory karmienia złotej rybki. - To niełatwa decyzja - zaczął Gregory. - Tak wielu członków naszej rodziny posiada odpowiednie kwalifikacje i zasłużyło na tron. Koronacja na króla Dalii to zaszczyt, który... - Mieliśmy nadzieję, że ty się zgodzisz - przerwał mu Packard, patrząc wprost na Karolka. Ten wlepił w niego zaskoczone spojrzenie. W porównaniu do większości młodych ludzi, Karolek niejedno w życiu widział. Podróżował po całej Dalii oraz Nemezji i bywał na dworach wszystkich sąsiednich królestw. Hulał w ich miastach i czytywał w ich bibliotekach. Spędził nawet jakiś czas na morzu. Studiował na uniwersytecie w Bitburgii, którego kadra, jak na każdej słynnej uczelni, miała dużą wprawę w sztuce przekonywania studentów, że nauczyli się więcej niż w rzeczywistości. To wszystko wywołało w Karolku przeświadczenie posiadania tak rozległej wiedzy o świecie, że nikt w Dalii nie jest w stanie powiedzieć ani uczynić nic, co by go zaskoczyło. Teraz jednak musiał przyznać, że jest zdumiony. Przez chwilkę wodził wzrokiem od jednego stryja do drugiego. - Dlaczego ja? - zapytał w końcu. - To ciężka robota, Karolku. Nie ma co zaprzeczać. Nowy król będzie musiał podejmować wiele ogromnie niepopularnych decyzji. Wszyscy zwrócą się przeciw niemu. - Królowie zawsze mają jakichś antagonistów. I co to ma za znaczenie? Jeśli dobrze

zrozumiałem, to i tak wy będziecie pociągać za sznurki zza kulis. - Problem w tym, że my nadal będziemy musieli tu mieszkać, gdy już będzie po wszystkim - wyjaśnił Gregory. - Podobnie jak reszta rodziny. I cała arystokracja. Nie możemy oddać kraju w czyjeś ręce, a potem tu zostać. Nawet przeprowadzka do Nemezji nic nam nie da. Poza tym mamy tu krewnych, koneksje, interesy. - Potrzeba nam kogoś, kto później mógłby się spakować i wyjechać. Ty nigdy nie lubiłeś tego miejsca. I wiemy, że po studiach nie zamierzałeś tu wracać. Fortescue cię zdetronizuje, odbędzie się jakiś pokazowy procesik, a potem zostaniesz wygnany i dostaniesz zakaz powrotu pod karą śmierci. Wrócisz do Bitburgii akurat na semestr jesienny. Założę się, że zaliczą ci to do praktyk studenckich. - Będziecie musieli wypełnić odpowiednie formularze - stwierdził Karolek nieobecnym tonem. - Ale nadal nie widzę siebie... - Oczywiście, dopuścimy cię do udziału w zyskach. I będziemy hojni. Może mamy jakieś tam wady, ale na pewno nie jesteśmy chciwi. Wiesz, że dostaniesz godziwą zapłatę. - To nie kwestia pieniędzy. Matka zostawiła mi spory majątek. - Każdy chce sobie dorobić. - Pewnie, Ryszard czy Jason też. - Nie będę współpracował z Ryszardem. Ten facet jest taki cholernie przyjacielski. Wiesz, o czym mówię, Ka-rolku. Wielkie, niebieskie oczy, nieustannie dobry humor i zaraźliwy śmiech. Wszyscy go lubią. Wprost emanuje charyzmą. Ludzie nigdy się przeciw niemu nie zbuntują. A jeśli nawet, złamałoby mu to serce. A z kolei Jason... No, nie jest znowu taki gruby, tylko trochę... - Pulchny - podsunął Karolek. - Misiowaty - sprecyzował Packard. - Nawet słyszałem, jak dziewczęta tak o nim mówią. Jak pluszak. Nie każdy grubas jest wesoły. Znałem wielu grubych władców, którzy byli okrutnymi sukin... znaczy do gruntu okrutni. Ale nie można być jednocześnie misiowatym i złym. - A ja jestem zły? - Ależ skąd - niemal jednocześnie zaprzeczyli stryjowie. - Absolutnie, Karolku. - Ale wyglądasz tak, jakbyś był - ciągnął Gregory. -Masz odpowiedni image. No i nazywają cię Niedobrym Królewiczem Karolkiem. - Och, daj spokój. Przecież wiesz, jak zdobyłem to przezwisko. - Ale większość ludzi tego nie pamięta. Wyglądasz na twardziela, masz odpowiednią postawę, zawsze ubierasz się na czarno... - Co?! Wcale nie ubieram się zawsze na czarno. - Nie? - zdziwił się Gregory. - Teraz jesteś w czerni - zauważył Packard. - Przyjechałem na pogrzeb. Wszyscy jesteśmy ubrani na czarno. Wy też. - Tak, ale ty wyglądasz na faceta, który zawsze chodzi w czerni. O to właśnie chodzi. Masz image. Masz reputację. Budzisz postrach. Te czarne oczy, złowrogie spojrzenie, blizny na twarzy... - Nie mam żadnych blizn! - Ależ masz. Tu, na policzku. - Zaciąłem się przy goleniu. Zniknie za parę dni. - No, ale wyglądasz na takiego, co powinien mieć blizny na twarzy.

- Wspomnę o tym mojemu golibrodzie. Na pewno będzie zachwycony. - Jeszcze jedno - zaczął Gregory, ale zawahał się i spojrzał na Packarda. Ten nieznacznie skinął głową. -Mam nadzieję, że nie uderzę w twoją czułą strunę, ani nic takiego. Wybacz mi, Karolku, jeśli tak. Sprawa pochodzenia z nieprawego łoża. - To żadna czuła struna - odparł Karolek lekkim tonem. - Przywykłem do tej myśli. - Cóż, kiedyś byłeś na tym punkcie raczej przewrażliwiony. Pamiętam, jak na przyjęciu z okazji swoich jedenastych urodzin podbiłeś młodemu Cantinflowowi oko kotletem z kością. - Kotletem z kością? - powtórzył Packard. - To był jeden z tych potężnych kotletów, jakie serwują w restauracji Almondine. - Ach, tak. Są fantastyczne. Szkoda, że kucharze zamkowi nigdy nie nauczyli się ich robić. Wychodzą im albo surowe w środku, albo spieczone i suche. Zanim Gregory podjął poprzedni wątek, nastąpiło kilka dygresji na temat pieczonego schabu, z i bez jabłkowego czatni[1], specjalności szefa kuchni w Almondine. [1]To miejsce wydaje się odpowiednie na dodanie odnośnika. Ter-ry Pratchett i Susanna Ciarkę robią wiele przypisów, a ich książki są bestsellerami, więc może ja także powinienem kilka wstawić. - Chodzi o to, że są ludzie, którzy będą popierać króla bez względu na to, jakim nie byłby łajdakiem. Jak wspominałem, to przez to uczenie w szkołach, że mają stać na straży prawa i być dobrymi obywatelami. Ale jeśli na tronie zasiądzie nieprawowity spadkobierca, łatwiej go będzie zdetronizować. - Oczywiście wielu władców rządzi, nie posiadając praw do korony - wtrącił Packard. - To nic szczególnego, dopóki ktoś nie zacznie robić z tego problemu. My prawdopodobnie nie będziemy musieli nawet sięgać do tego argumentu. To tylko dodatkowy as w rękawie. - Nie wiem, czy wiesz, Karolku, ale jak to wszystko się skończy, Rada Lordów mogłaby cię uznać za prawowitego następcę. Packy i ja twierdziliśmy, że powinno to zostać zrobione lata temu, ale król by się nie zgodził. Karolek machnął lekceważąco ręką. - Powtarzam wam, że to nic ważnego. - No, w każdym razie, jeśli byś się zdecydował, oferta będzie aktualna. Kiedyś zapewne będziesz miał dzieci, a dla nich to może być ważne. - Obawiam się, że będą musiały znosić upokorzenia. Karolek wsparł stopę o nogę stołową i odepchnął się mocno. Wstał i pochylił się, kładąc ręce na blacie. - Drodzy stryjowie, podziwiam was. Sprzedaż królestwa za miarkę soczewicy, wystrychnięcie na dudka wysoko urodzonych towarzyszy, zdrada zaufania ludu, to tak podstępna intryga, że czuję dumę z przynależności do takiej rodziny, choćby częściowo. Nie znam drugiego kraju, który tak bardzo potrzebowałby zostać sprzedany, ani innej arystokracji zasługującej na wykantowanie bar- dziej, niż ta w Dalii. Wyrazy uznania. - Zaklaskał kilkakrotnie, a potem odwrócił się od starców i ruszył do drzwi. - Aczkolwiek, nie bierzcie mnie pod uwagę w tej grze. Może i jestem tak zły, za jakiego mnie uważacie, ale podstępne plany nie są w moim stylu. A teraz wybaczcie, zamierzam oblać sporo egzaminów w tym semestrze i mam wiele książek, które muszę zostawić odłogiem. - Rozumiem, Karolku - rzekł Gregory. - Dziękuję, że nas wysłuchałeś. Znajdziemy kogoś innego. Mam nadzieję, że możemy liczyć na twoją dyskrecję.

- Naturalnie. - Spodziewam się, że Katarzyna będzie rozczarowana - dodał Packard. - Liczyła pewnie, że to będziesz ty. Karolek zatrzymał się z ręką na klamce. - Katarzyna? - Lady Katarzyna Durace. - Lady Katarzyna Durace? - Karolek zawiesił głos, jakby się zastanawiał. - Około dwudziestki, głowę niższa ode mnie, nienagannie ubrana, melodyjny głos, smukłe nogi, wąska kibić, grzywa włosów barwy zachodzącego słońca, delikatne rzęsy, miękkie, różowe usteczka o kształcie nadającym jej twarzy słodki, kapryśny wyraz, nieskazitelna jasna cera z cieniem piegów na nosku 1 zielone oczy, które błyszczą jak szmaragdy w świetle ognia, gdy jest rozdrażniona, a skrzą się niczym zmarszczki na wodzie o poranku, gdy się uśmiecha? Ta Katarzyna Durace? - Ach, więc ją znasz? Karolek zdjął rękę z klamki. - Wydaje mi się... że o niej słyszałem. - Skierował kroki z powrotem do stołu, odsunął krzesło i okręcił je. Spojrzał na mebel, jakby zastanawiając się, czy usiąść. I w końcu usiadł. - Powiedzcie mi więcej. * * * Po pogrzebie odbyła się oczywiście uroczysta stypa -przygnębiająca impreza, biorąc pod uwagę okazję - z toastami i szwedzkim stołem. Mężczyźni kręcili guzikami, snując ponure refleksje nad przemijalnością życia. Kobiety, skrywające twarze za czarnymi woalkami, przykładały do oczu rąbki chusteczek i spekulowały na temat cen toalet obecnych dam. Wszyscy podzielali zdanie, że ostatni władca, pomijając niewielki, leciusieńki pociąg do butelki, był jednym z najlepszych nieboszczyków, jacy rządzili Dalią. Katarzyna oraz Rozalinda zachowywały się tak, jak spodziewano się po kobietach - wyglądały blado, mizernie i mało jadły. Teraz nadrabiały poprzedni marny posiłek, jedząc późną kolację w zamkowej jadalni. Siedziały u szczytu długiego stołu, nadal w żałobnych szatach, ale już bez woalek. Ich jedynym towarzystwem byli zajmujący miejsca na drugim krańcu stołu dwaj adwokaci, którzy prowadzili dyskusję na temat jakichś prawniczych zagadnień. W kominku paliły się równo trzy spore bierwiona. Płomyki świec rzucały na dziewczęta niewielki krąg światła. Katarzyna odłamała kawałek ciemnego chleba. - Piękna ceremonia. Lubię, jak podczas pogrzebu pada deszcz. Nie ulewa, ale monotonne kapanie kropelek dodaje nastroju. Sprawia, że cała uroczystość wydaje się taka, no, pogrzebowa. - Zgadzam się - rzekła Rozalinda. - Gdy świat jest taki szary, ponury, życie wydaje się być pełne smutków i niedoli, ma się wrażenie, że nieboszczyk zrobił dobrze, porzucając je. Jeśli podczas pogrzebu panuje słoneczna pogoda, silniej odczuwa się stratę, żałując, że odszedł zbyt wcześnie. Czy moja suknia marszczyła się na plecach? - Nie, układała się świetnie. - Wydawało mi się, że jest za ciasna. Nie mam zaufania do tej nowej krawcowej. Mężczyźni wyglądali bardzo dobrze, nie uważasz? Szczególnie Niedobry Królewicz Karolek. Tak wspaniale stawił czoła tym bandytom na drodze, nieprawdaż? - Rozalinda przyjrzała się bacznie towarzyszce. - Jest bardzo atrakcyjny, nie sądzisz? Katarzyna nabrała masła na nożyk. - Chyba tak.

- Nie mógł oderwać od ciebie oczu. - O, patrz, idzie Hortensjo. Pewnie skończył właśnie służbę. - Katarzyna pomachała kromką w stronę umundurowanego żołnierza trzymającego pod pachą hełm. -Przysiądź się do nas, Hortensjo. Hortensjo przeszedł przez komnatę, zatrzymał się na moment przed kominkiem, a potem zajął miejsce obok Rozalindy. - Dobry wieczór, panie. Jeszcze trzy miesiące, a wypełnię zobowiązania wobec korony. Teraz zaś, po tak długiej warcie miło spędzić nieco czasu w waszym czarującym towarzystwie. Zjadłyście już? - Właśnie zaczynamy. - Zastanawiam się, czy mogłabym dostać omlet - powiedziała Rozalinda. - Nie - odparła Katarzyna. - Nie w Dalii. - Chyba że chcesz jajka w proszku - dodał Hortensjo. - A nie chcesz. - Ach, tak. Zapomniałam, że w Dalii nie macie jajek. Jakaś klątwa, prawda? - Nie klątwa - zaprzeczyła Katarzyna. - Raczej nieudane zaklęcie. - I tak naprawdę możemy mieć jajka. Jeśli bardzo chcesz, dostaniesz kacze albo gęsie. Tylko kur tu nie ma. - A to dzięki czarodziejowi Tessaloniuszowi - wyjaśniła Katarzyna. - W końcu okazał się zupełnie niezłym fachowcem. Jest teraz królewskim magiem w Dalii. Ale tamto stało się wiele lat temu, gdy dopiero zaczynał swoją karierę. - Zabił wszystkie kury? - Wypędził je. Właściwie próbował pozbyć się węży. Słyszał, że zrobiono coś takiego w innym kraju i uznał, że to dobry pomysł. Ale popełnił gdzieś błąd i zamiast węży, wypędził kurczaki. - Uważam, że to był dobry pomysł - oświadczyła Rozalinda. - Nie lubię węży. Fuj. - W końcu udało mu się wygonić węże - kontynuował Hortensjo. - Ale musiał sprowadzić je z powrotem. - Na Boga, dlaczego? - Szczury - odparła Katarzyna. - Węże żywią się gryzoniami, więc kiedy ich zabrakło, szczury i myszy pustoszyły spichlerze, a wiewiórki ziemne zjadały wschody. Okazało się, że węże są potrzebne. Tak więc czarodziej, otrzymawszy lekcję pokory, musiał odwrócić swoje wielkie zaklęcie i sprowadzić gady z powrotem do Dalii. Bez wątpienia jest to nauczka dla nas wszystkich. Rozalinda pomyślała przez chwilę. - Ale skoro mógł odwrócić zaklęcie, które wypędziło węże, dlaczego nie odwrócił tego, które wygnało kury? - Błyskotliwy umysł - pochwalił ją Hortensjo. - Podoba mi się ta dziewczyna. - Rozalinda bezwiednie wyprężyła pierś. - Nie mógł tego zrobić - kontynuował, wracając do tematu - ponieważ nie wiedział, gdzie popełnił pomyłkę. Dlatego właśnie nie potrafił odwrócić zaklęcia. - Tak więc, żadnych omletów - podsumowała Katarzyna. - Żadnych sufletów, pasty z jajek ani biszkop-cików.

- Żadnych ciast - dodał Hortensjo. - Żadnych za-baione. A co najgorsze, żadnego ajerkoniaku. - Spróbował przybrać zrozpaczoną minę. - W zimie musimy pić czystą brandy. Rozalinda poklepała go po ręce. - To musi być dla ciebie naprawdę straszne. - Zaiste. Ale jesteśmy twardymi wojakami. Nie zrażamy się trudnościami. A każdej jesieni mamy festiwal kurczaków, na który zza gór przywożą fury pełne pieczonych kurcząt i jaj na twardo. Robimy w parkach pikniki i zajadamy się tymi delicjami. - Ale i tak nie macie jajek, ciast, kremów, siekanej wątróbki i rosołu. Ludzie muszą być pewnie wściekli. Dlaczego król zatrzymał tego Tessaloniusza? - Nie tylko zatrzymał, ale nawet awansował. Nikt nie wie dlaczego, ale król był blisko z Tessaloniuszem. A potem, gdy król zmarł, mag zniknął. - Naprawdę? - zdziwiła się Katarzyna. - Nie wiedziałam. - Nikt nie widział go od śmierci króla. Packard i Gregory kazali nam patrzeć, czy się nie pojawi. - Może po prostu skrył się gdzieś, pogrążony w żałobie. A królewicz Karolek? Dlaczego nazywają go Niedobrym Królewiczem? Czy za tym też kryje się jakaś historia? - spytała Rozalinda. - Owszem - odparła Katarzyna krótko. - To ja nadałam mu takie przezwisko. Potraktował mnie w bardzo nierycerski sposób. Zdradził moje zaufanie. Rozalinda spojrzała na nią szeroko otwartymi oczami. Katarzyna miała bardzo poważną minę i nerwowo miętosiła serwetkę. Blondynka popatrzyła na Hortensja, który pochylał się, wpatrując z zainteresowaniem w Katarzynę. Najwyraźniej również dla niego była to nowość. - No, powiedz nam, o co chodzi - ponagliła towarzyszkę Rozalinda. - Zaprosił mnie na kolację. A pamiętajcie, że działo się to, gdy byłam młoda i niewinna. - A teraz nie jesteś już młoda i niewinna? - spytał Hortensjo. - Niestety, nie - westchnęła Katarzyna. - Lata smutku naznaczyły mą twarz cierpieniem. - Zaprosił cię na kolację... - przypomniała jej Rozalinda. - Tak. Wysłał po mnie karocę. Poszliśmy do miłej restauracji. Był późny wieczór, a my siedzieliśmy na tarasie. Nalał mi do kieliszka chłodnego wina. Panowało upalne lato i czułam pragnienie. Wypiłam je szybko, może zbyt szybko. - O Boże - jęknęła Rozalinda, przeczuwając, dokąd zmierza opowieść. Zerknęła na Hortensja, sprawdzając jego reakcję. Młody żołnierz miał srogą minę. - Atmosfera wieczoru sprawiła, że się zapomniałam. Świecił księżyc, ciepły wiaterek przynosił zapach róż, a trio muzyków wygrywało romantyczne melodie. Serwowano różne dania i kilka gatunków win. Karolek napełniał mi kieliszek, zanim opróżniłam go do końca. Nie kontrolowałam, ile piję. Ale myślałam, że mogę mu zaufać. Rozalinda i Hortensjo ponuro skinęli głowami. - Zaczęło mi się kręcić w głowie. Płomyki świec zlały się w plamę światła. Kelnerzy sprzątnęli talerze i przynieśli tacę z deserami. Jakby znikąd pojawiła się przede mną lampka koniaku. Mówiłam mu, że już nie chcę pić. Ale nalegał. Ta ostatnia porcja alkoholu przepełniła miarę. Nie mogłam już jasno myśleć. I wtedy, gdy byłam bezbronna, a moje instynkty samozachowawcze przytępione, Karolek okrutnie wykorzystał moją słabość. Hortensjo zacisnął usta w cienką linię. Rozalinda zdawała się być porażona potwornością tego, co niechybnie miała usłyszeć.

- Och, Katarzyno. - Pochyliła się nad stołem, zniżając głos do szeptu. - Nie mów tylko, że... Nie... Nie królewicz Karolek... Powiedz, że to nie to, o czym myślę! - Obawiam się, że tak. - Chcesz powiedzieć... że zjadł twój deser?! - Tak! - Katarzyna westchnęła ciężko. - I wszystkie czekoladki! Hortensjo wstał nagle. - Ślicznie, panienki. Bardzo zabawne. Muszę przyznać, że mnie nabrałyście. A teraz wybaczcie, muszę odejść. Dziewczęta śmiały się serdecznie. - Nie złość się na nas, Hortensjo. Tylko żartowałyśmy. - Rozalinda poklepała jego krzesło. - Siadaj. Właśnie niosą nam jedzenie. - Nie jestem zły, Rozalindo. Wrócę nieco później, jeśli jeszcze tu będziecie. Ale mam do wypełnienia jeszcze jeden obowiązek służbowy. Muszę dostarczyć wiadomość naszemu Niedobremu Królewiczowi. * * * Karolek szedł korytarzami zamku, czując lekkie oszołomienie. Długo siedział ze stryjami, omawiając szczegóły strategii działania. Od nadmiaru informacji kręciło mu się w głowie. Nie zostanie koronowanym władcą Dalii. Będzie rządził jako regent. Przeanalizował ten problem ze stryjami i wszyscy zgodzili się, że tak będzie najlepiej. - Znacznie trudniej obalić króla niż regenta - stwierdził Packard. - Ludzie mają pewne bariery psychiczne. Są granice, których nie przekroczą bez względu na to, jak fatalnym okażesz się monarchą. My będziemy grać na zwłokę, a tymczasem ty zajmiesz się rządzeniem, doprowadzając wszystko do odpowiedniego stanu rzeczy. Powiemy ludziom, że planujemy wielką ceremonię koronacyjną. - Wyznaczymy ją na czas festiwalu kurczaków - rzekł Gregory. - Wtedy z Nemezji przybywają wozy, a pod przykrywką transportu Fortescue łatwo przerzuci tu swoich żołnierzy. Karolek był jednak bardziej zainteresowany Katarzyną. - To dobry wybór - powiedział Gregory. - Ród Durace'ów zawsze pretendował do tronu. A wiesz, co robi nowy król, którego prawa do korony są wątpliwe. Jego pierwszym ruchem jest aresztowanie potencjalnych rywali. Jeśli to dorośli, nakazuje ich zgładzić, jeśli dzieci, zamknąć w wieży. - Chwileczkę - wtrącił Karolek. - Absolutnie nie zamierzam zamykać w wieży żadnych dzieci. - Nie, oczywiście, że nie. Ale Katarzyna to dobry wybór. Jest pretendentką do obu tronów, dalskiego i nemes-kiego. Może nie w pierwszej kolejności, ale nadal stanowi wiarygodny wybór. - Ale jeśli jednak chciałbyś pojmać jakieś dziecko -odezwał się Packard - nie miałbym nic przeciwko, gdyby to była ta mała zaraza, Allen Durace. Za to bębnienie pod moim oknem... - Karolek i Gregory spiorunowali go wzrokiem. - To była tylko delikatna sugestia - wycofał się. - Katarzyna cieszy się wielką popularnością - kontynuował Gregory. - Ma liczne koneksje i wielu przyjaciół, więc wszyscy będą wstrząśnięci, gdy rozpuścimy plotkę, że wpadła w twoje łapska.

- Szczególnie, gdy usłyszą, że, um... dybiesz na jej cześć. A odbierając jej cnotę, wydasz się wyjątkowo nieludzki. - Powtórzcie, bo chcę mieć co do tego całkowitą jasność. Zamierzacie powiedzieć, że, umm... bałamucę Katarzynę Durace? - No, musimy ostrożnie dobierać słowa. Jeśli mężczyzna jest przystojny, nazywane jest to bałamuceniem. W przypadku arystokraty - uwiedzeniem, zaś gdy rzecz taką czyni plebejusz, gwałtem. Ale jakkolwiek to nazwiemy, jej poplecznicy wyczytają swoje między wierszami i będą oburzeni. Karolek szarpnął nerwowo za kołnierzyk. - Ale Katarzyna się na to zgodziła? Że mógłbym, um, nastawać na jej wdzięki? Jesteście tego zupełnie, absolutnie pewni? - Wszystko jej wyjaśniliśmy. Obiecała współpracować w pełnym zakresie. Podobnie jak ty, zdaje sobie sprawę, że w konsekwencji przyniesie to korzyści mieszkańcom Dalii. Karolek przystanął u wylotu korytarza prowadzącego do jego komnat. Oparł się o ścianę. Ludzie, pomyślał. Nie wolno mi o nich zapominać. Spoczywa na mnie teraz ogromna odpowiedzialność. A jednak trudno było mu się skupić na obowiązkach, ponieważ nie mógł oderwać myśli od Katarzyny Durace. Prześladowała go wizja dziewczyny leżącej na satynowych prześcieradłach, z włosami rozsypanymi na poduszce. Muszę się przespać. Do rana sprawy się same poukładają. Zerknął w głąb korytarza, ale zdecydował się pójść do komnat królewskich. - Równie dobrze mogę zacząć grać swoją rolę od razu. Król posiadał apartament składający się z holu, gabinetu, garderoby, saloniku oraz sypialni. Dworzanie i oficjalni goście przechodzili przez hol, z którego prowadziło wejście do gabinetu. W gabinecie znajdowały się także drzwi do sypialni. Służba zamkowa oraz goście prywatni kierowali się do saloniku i garderoby, która także była połączona z sypialnią. Jedna para okien apartamentu wychodziła na dziedziniec, z drugiej, umieszczonej od strony urwiska, roztaczał się rozległy widok na miasto. Po wejściu do salonu, Karolek zmarszczył nos. Rany, jęknął w duchu. Przeciął komnatę i otworzył na oścież oba okna. - Ależ tu cuchnie tytoniem i tanim winem - powiedział głośno. - Dlaczego służba tego nie wywietrzyła? - Ja nic nie czuję - odezwał się ktoś za jego plecami. W fotelu siedział mężczyzna w średnim wieku, z nogą założoną na nogę, odziany w nieforemne, niedopasowane szaty żałobne. Jego włosy wykazywały wyraźne skłonności do siwienia, postura - do tycia, a przedwcześnie postarzałą twarz znaczyły zmarszczki typowe dla osób latami nadużywających tytoniu i trunków. Teraz także palił fajkę, a do piersi tulił butelkę wina likierowego. - Nie wątpię - odrzekł Karolek. - Do diabła, to ciebie czuję, Androniuszu. - Podszedł do starszego mężczyzny, wyjął mu z rąk fajkę i butelkę, a potem wyrzucił obie rzeczy przez okno. Z dołu dobiegł słaby odgłos rozbijającego się na skale szkła. - Co ty tu robisz? Mężczyzna spojrzał z żalem na okno, a następnie przeniósł wzrok na Karolka. Z trudem wstał z fotela i skłonił się. - Za panowania króla pełniłem obowiązki, z wielką satysfakcją zresztą, Wiernego Sługi Rodziny. Teraz oferuję swoje usługi tobie, mój władco. - Nazywasz siebie Wiernym Sługą Rodziny? Wydawało mi się, że byłeś bardziej jego kumplem do kieliszka. Co, muszę przyznać, oznaczało dla ciebie pracę na kilka etatów. - Zawsze podziwiałem za to waszego ojca. Łatwo podejmować dobre decyzje na trzeźwo. Tylko prawdziwy mąż stanu potrafi rządzić na cyku.

- Rozumiem. Androniuszu, z tego, co pamiętam, służyłeś naszej rodzinie odkąd byłem dzieckiem. Byłeś najbliższym współpracownikiem ojca i jego serdecznym przyjacielem. Znałeś też dobrze moją matkę. Czy choć raz w ciągu tych wszystkich lat, kiedy pełniłeś funkcję doradcy ojca, skorzystał on choć z jednej twojej rady? - Z przyjemnością muszę stwierdzić, że bez względu na to, jak bardzo król miał zmącony umysł, zawsze zachowywał tyle rozsądku, by całkowicie ignorować moje rady. - Miał szczęście. Cóż, dziękuję za twoją ofertę, ale prawdę mówiąc, podjąłem samodzielnie już tak wiele błędnych decyzji, że z pewnością uda mi się robić to nadal bez twojej pomocy. A teraz, jeśli wybaczysz, miałem ciężki dzień i chcę się położyć spać. - Dobry pomysł, panie. Droga jest długa i stroma, a chcemy wyruszyć jak najwcześniej. - Co? Długa i stroma droga? Dokąd? Androniusz udał zaskoczenie. - No, do Świątyni Iksji oczywiście. To tradycja. Przed przejęciem władzy, król Dalii odwiedza Arcykapłankę Iksji, żeby usłyszeć jej przepowiednię dotyczącą losów państwa. - To nie żadna tradycja. Ten kraj nie ma nawet stu lat. Jest za młody, żeby nazywać tu cokolwiek tradycją. - Ktoś musi ustanawiać tradycje - stwierdził Androniusz, jedna z niewielu osób w państwie, które nie bały się sprzeciwić królowi otwarcie. - Twój ojciec darzył Arcykapłankę wielkim szacunkiem, podobnie jak jego ojciec. Tutejsi ludzie otaczają ją czcią. Będą mieli większe zaufanie do twych rządów, jeśli złożysz jej wizytę i wysłuchasz proroctwa na temat przyszłości Dalii. - Byłbyś zaskoczony, ile wiem o przyszłości Dalii, Androniuszu. Spodziewam się, że w nadchodzącym czasie będę bardzo zajęty. Będę miał do roboty lepsze rzeczy niż słuchanie jakiejś bredzącej staruchy. - To nie są brednie. Wygłasza zdumiewające przepowiednie. Nawet Tessaloniusz zasięgał u niej rad. - Uhm, a tak przy okazji, gdzie jest Tessaloniusz? - Nie widziałem go. - Tuż po tym oświadczeniu rozległo się pukanie do drzwi. Karolek ruszył do wyjścia, ale Androniusz wyminął go płynnie i sam otworzył. Karolek niemal oczekiwał, że ujrzy w progu Tessaloniusza, ale stanął oko w oko z młodym, szczupłym mężczyzną w mundurze. - Sir Hortensjo ze straży królewskiej - zaanonsował gościa sługa. - Świetnie - westchnął Karolek. - Jestem regentem dopiero od trzech godzin, a już jakiś młody szlachcic stara się zaskarbić sobie moje względy. Jestem zmęczony. Przyjdź jutro. - Stanowczo odsunął dłoń Androniusza z klamki i pchnął drzwi. - Wasza wysokość, jestem Hortensjo. Nie poznajesz mnie? Studiowaliśmy razem w Bitburgii. Karolek otworzył szerzej drzwi i przyjrzał się uważnie strażnikowi. - Nie, nie poznaję. Mówisz, że chodziliśmy razem na zajęcia? - Um, nie, panie. Nie mieliśmy wspólnych wykładów, ale spotkaliśmy się parę razy. Um, otrzęsiny? Zjazd absolwentów? - Przykro mi, nie kojarzę cię. - Noc rekrutacyjna do bractw? Wielki spęd kibiców przed meczem? Karolek potrząsnął głową. - Nie przypominam sobie. Wróć jutro w godzinach urzędowania. Dobranoc. - Zatrzasnął drzwi i odwrócił się do sługi. - Androniuszu, co ty tu jeszcze robisz? Nie potrzeba mi... Zaraz... - Zrobił w tył zwrot i z powrotem otworzył drzwi. Strażnik, wyraźnie markotny, opuszczał właśnie hol. - Wracaj. Niech pomyślę. Hortensjo. Aktywista z bractwa, tak? To ty upiłeś się na zjeździe

absolwentów, próbowałeś wjechać na salę balową czterokonnym zaprzęgiem i zaklinowałeś się w drzwiach frontowych? Hortensjo zarumienił się mocno. - Wasza wysokość, nie byłem jedynym, który... - Czy to nie ciebie aresztowano podczas próby wślizgnięcia się do kwater dziewcząt w przebraniu opiekunki? - To niedokładnie tak... Mogę wyjaśnić... Bo ja... - Tak, teraz cię pamiętam. O co chodzi? Hortensjo stanął na baczność. - Wasza wysokość, przyszedłem cię poinformować, że widziałem twojego ojca. - Wszyscy go widzieliśmy. Wspaniały pogrzeb. Fantastycznie zabalsamowany nieboszczyk. Wyglądał jak żywy. - Nie, panie. Chodzi o to, że widziałem go dzisiaj. Na blankach. Widziałem jego ducha. - Och, oczywiście. Widziałeś jego ducha. Na blankach. Rozumiem. - Karolek zerknął na Androniusza, przewracając oczami. Sługa skinął nieznacznie głową. - To był on, z pewnością. I pojawił się nie po raz pierwszy. Inni także go widzieli. - Cóż, nie możemy na to pozwolić, prawda? Porozmawiaj rano z moim sekretarzem. Pomyślimy nad wezwaniem egzorcysty. To tamte drzwi w holu. Tymi już nie wchodź. - Nie! Wasza wysokość, duch pragnie z tobą porozmawiać. Chce ci przekazać jakąś wiadomość. - Poczekaj tu. - Karolek wszedł do sypialni, gdzie stał mały sekretarzyk. Otworzył szufladę, wyjął kałamarz, pióro, arkusz papieru, a potem zanurzył pióro w atramencie. Po powrocie do saloniku podał pióro i kartkę intruzowi. Młodzieniec wziął je do ręki. - Um, co to, panie? - Pióro i papier. Jeśli zobaczysz go znowu, zapisz wiadomość. Idę spać. - Mam wrażenie, że duch chce porozmawiać z tobą osobiście. Wydawał się bardzo wzburzony. To pewnie coś ważnego. - Posłuchaj, Hortensjo. Nie rozmawiałem z ojcem za jego życia. Tym bardziej nie zamierzam robić tego teraz, gdy jest martwy. Jestem zmęczony. Jak się nie wyśpię, rano będę rozdrażniony i wybuchowy. - No to chyba nie sypiasz zbyt wiele - wymamrotał Hortensjo. Znał królewicza raczej ze słyszenia, a ten miał reputację wiecznie poirytowanego choleryka. Stał przez dłuższą chwilę, jak głupi trzymając w dłoni pióro, podczas gdy Karolek odwrócił się i podszedł do otwartego okna. Androniusz ruszył do drzwi i obaj z Horten-sjem, rzucając regentowi spojrzenia przez ramię, wyszli za próg. Zanim zdążyli zamknąć za sobą drzwi, Karolek odezwał się znowu. - Czekajcie. Chodźcie tutaj. Mężczyźni wymienili spojrzenia i szybko dołączyli do królewicza. Karolek wskazał na znajdujący się poniżej dziedziniec. Przylegał on do sali jadalnej i został tak zaprojektowany, żeby podczas pięknej pogody można było jeść pod gołym niebem. Teraz był oświetlony kilkoma pochodniami. Roztaczał się z niego widok na góry, a wzdłuż ścian stały szeregi doniczek, w których kucharz hodował przyprawy. Wokół placyku spacerowały dwie otulone długimi futrami kobiety. Oglądały doniczki i dys-

kutowały na temat ich zawartości. Karolek wskazywał na jedną z dziewcząt. - To Katarzyna Durace, nieprawdaż? Androniusz zerknął mu przez ramię. - Lady Katarzyna Durace, tak, panie. Urodzona i wychowana w Dalii. Ostatnio mieszkała u krewnych w Nemezji. Wróciła na pogrzeb. Nie słyszałem, żeby planowała w najbliższym czasie ponowny wyjazd. - A kim jest ta druga? - To Rozalinda Amund - odpowiedział Hortensjo. -Dworka lady Katarzyny. Jej ojciec jest chyba sędzią na nemeskim dworze. - Hmm. Czy nadal mamy w południowej wieży pokoje, w których zwykle przetrzymujemy więźniów politycznych? - Oczywiście, panie. - Ładne? Duże? Wygodne? - O tak, panie. Są tak piękne jak twój własny, a apartament na szczycie wieży, przewidziany dla najbardziej wpływowych więźniów, jest bardzo luksusowy. - Czy jest gotów do zamieszkania? Świeża pościel, czyste ręczniki? Opróżnione popielniczki? Uzupełniony minibarek? - Obawiam się, że nie wiem, panie. - Androniusz poczuł się tym wypytywaniem zbity z pantałyku. - Nie używano go od pewnego czasu. - Więc sprawdź to. Wyciągnij służbę z łóżek i każ im go przygotować. Niech postawią na stole kosz z owocami, włożą miętówki pod poduszkę. Wiesz o co chodzi. Hortensjo! Hortensjo automatycznie stanął na baczność. - Tak, panie? - Sprowadź mi tu kilku strażników. Dopilnuj, żeby się dobrze prezentowali. Czyste mundury, pozapinane guziki i tak dalej. - Tak panie. - Po raz kolejny Androniusz i Hortensjo ruszyli razem do drzwi, po raz kolejny wymieniając pytające spojrzenia. Potem wzruszyli ramionami i pokonali hol, rozchodząc się u jego końca w przeciwne strony. Karolek, oparłszy łokcie na parapecie, zaczął obserwować dziedziniec. Katarzyna odrzuciła kaptur, a jej długie włosy zalśniły w świetle pochodni złotem i czerwienią. Rysy otoczonej kołnierzem twarzy zmiękczały cienie. Jej jasny owal zdawał się unosić ponad ciemnym futrem. Karolek przymknął powieki, wsłuchując się w melodyjną słodycz głosu dziewczyny. Otworzył znowu oczy i skupił wzrok na jej ustach. Były to, uznał, najbardziej perfekcyjne kobiece usta na świecie. Zaczął się zastanawiać, jakby to było... - Strażnicy przybyli - oznajmił Hortensjo, pojawiając się za nim. W drzwiach stało dwóch krzepkich mężczyzn. Wilgotne brody wskazywały, że Hortensjo kazał im się przed przyjściem umyć. Androniusz powrócił, niosąc w ręce gruszkę. - Pokoje w wieży są gotowe, panie. Zaopatrzone w miętówki, owoce oraz małe buteleczki z szamponem i odżywką. - Świetnie. Świetnie. - Prostując się nagle, Karolek otworzył okno na całą szerokość, tak że skrzydło z łoskotem uderzyło o ścianę. Spacerujące po dziedzińcu dziewczęta popatrzyły w górę. Królewicz teatralnym gestem wskazał na Katarzynę. - Aresztować tę kobietę!

* * Lord Gagnot pomyślał, że Karolek jest jednym z najbardziej rozsądnych młodzieńców, jakiego miał okazję spotkać od dłuższego czasu. Królewicz nie nalegał na zachowanie żadnych ceremoniałów, tylko wstał na jego widok z tronu, towarzyszył mu do zawalonego księgami rachunkowymi oraz fakturami stołu, a potem zaproponował, żeby gość nalał sobie coś do picia. Gagnot opowiedział mu kilka historyjek o przejażdżkach konnych oraz polowaniach w swojej posiadłości, czując coraz większą sympatię do młodego człowieka, który słuchał ich z uwagą, wygłaszając pochwały. Gagnot uznał, że szacunek, jaki Karolek okazuje starszym, nawet jeśli stoją oni niżej w hierarchii społecznej, jest godny podziwu. Gdy jego lordowska mość przerwał opowieści, żeby nalać sobie kolejną porcję whisky, Karolek mimochodem wspomniał, że gdy w drodze do miasta mijał posiadłość Gagnota, zachwyciła go znajdująca się tam rezydencja. - Tak, dom jest naprawdę piękny. Właśnie go przebudowaliśmy. Dodaliśmy nowe skrzydło. - Naprawdę robi wrażenie. - Musisz kiedyś przyjść na kolację, żeby obejrzeć wnętrza. Ja nie znam się za bardzo na urządzaniu domów, ale moja żona sprawiła się świetnie, wybierając nowe dywany i zasłony. Wszystkie meble to oczywiście pamiątki rodowe. - Rozumiem, że lady Gagnot lubi wydawać wystawne przyjęcia? - O tak. Oboje lubimy podejmować gości. Zaczekaj, aż sam któreś zobaczysz. Wyślemy ci zaproszenie na jesienny bal. - Dziękuję. - Karolek uśmiechnął się łagodnie. - Rezydencja wygląda na sporą, jak na raczej niewielką posiadłość. Pewnie niełatwo ją utrzymać. - Hmm? A, tak. Cóż, wymaga umiejętnego rozporządzania finansami. Ale wiemy, jak mądrze wydawać pieniądze. Lady Gagnot potrafi oszczędnie gospodarować. Karolek położył rękę na jednej z ksiąg, jakby od niechcenia przysuwając ją ku sobie. - Rada Lordów powierzyła ci odpowiedzialność za publiczne spichlerze, czyż nie? - Hmm? A, tak. Poprosili, żebym się tym zajął, a ja się zgodziłem. Kolejny z wielu obowiązków, jakie wziąłem na siebie w służbie Dalii. Karolek otworzył księgę. Przez chwilę porównywał zapisy z fakturami. - A jednak z rachunków wynika, że wielkość zapasów nie zgadza się z ilością zboża, jaka została zdeponowana w magazynach. - Ech, to prawdopodobnie jakiś błąd urzędnika. Zaraz sprawdzę. - Sprawdź raczej magazyny, podobnie jak ja zrobiłem to dzisiejszego ranka. Powinny być prawie pełne. A są niemal puste. Gagnot odłożył okulary i głośno wypuścił powietrze z płuc. - No dobrze, Karolku, widzę, dokąd to zmierza. Chcesz udziału w zyskach. No cóż, przykro mi, wasza wysokość, ale to niemożliwe. I tak daję bardzo duże łapówki Radzie Lordów. - Zdradzasz zaufanie ludu. Kradniesz zboże z publicznych spichlerzy, sprzedajesz je znajomkom za bezcen i bierzesz łapówki, umożliwiając im ciągnąć z tego olbrzymie profity. - Nie zatrzymuję całych zysków. - Gagnot był coraz -bardziej zdenerwowany. - Przecież ci