Mortka Marcin
1410 czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie
Z „Fahrenheit”
Nadchodził osławiony rok 1410. Wielcy tego świata nerwowo
wiercili się na tronach i szeptem zasięgali porady
u nadwornych astrologów, a wielcy tamtego świata szykowali
się na całą bandę gości. Mali tego świata kopali sobie doły.
Oczy wszystkich z obawą kierowały się na wschód, tam, gdzie
wielki mistrz zakonu krzyżackiego, Ulryk von Jungingen,
dojrzewał do wiekopomnej decyzji...
***
– Scheiße!!! – chwalił nadchodzący dzień wielki mistrz,
siadając na łożu i poprawiając piżamę w czarne krzyże. –
Kuno, mam dziwne wrażenie, że ktoś się na mnie gapi.
– Guten Morgen, Mein Fuhrer – bąknął marszałek Kuno von
Liechtenstein, otwierając szeroko okiennice. – Ależ co wy,
mistrzu, kto by se chciał wami dupę zaw... Eee...
Dalszą karierę zakonną Kunona uratował capstrzyk, który
z dyskrecją topora bojowego rozdarł ciszę nad dziedzińcem Malborka. Pobojowisko po zakończonych nad
ranem krzyżackich juwenaliach drgnęło – któryś z braci rozdziawił przyłbicę, inny wybełkotał kilka
teutońskich przekleństw, czyjeś słabe, drżące ręce posłały w kierunku trębacza bełt z kuszy.
– Frustuck ist fertig! – oznajmił służalczo Kuno, by szybko skierować myśli mistrza na inny temat, po czym
zaczął rozkładać drewniane naczynia i sztućce (używane w Zakonie od czasu, kiedy pan Powała z Taczewa,
siłą swą się popisując, pogiął wszystko od toporków po lufy armatnie). Naraz drzwi do komnaty huknęły
o ścianę i do środka wpadł młody Krzyżaczek w niestwardniałej jeszcze zbroi.
– "Eeeeeekspres Krzyżacki"!!! – ryknął, rzucił jakimś pergaminem i zniknął.
– Ech, Jugend...– Wielki mistrz zasiadł przed miską pełną owsianki. – Czytaj, Kuno. Mnie... no... oczy się
pocą.
– Mało oryginalne – mruknął z satysfakcją Liechtenstein, poślinił kciuk i otworzył magazyn na pierwszej
stronie. – O, polityka zagraniczna. Białe niedźwiedzie kręcą się wokół Kremla i car moskiewski na wszelki
wypadek ewakuował się z rodziną!
– Gott mitt uns! – wrzasnął Ulryk. – Odechce się kacapom Inflant!
– Juści, że odechce! – Kuno wytarł czoło z owsianki. – Ponoć niedźwiadki z czeczeńskim akcentem
mruczą. A propos Inflant. Szwecja nałożyła embargo na eksport stali do Zakonu Kawalerów Mieczowych.
– Oj, niedobrze – zmartwił się mistrz. – Przyjdzie unseren Kamraten kijami kampfen...
O AUTORZE
Marcin Mortka - Urodzony w
roku 1976. Absolwent
Uniwersytetu im. Adama
Mickiewicza w Poznaniu na
wydziale skandynawistyki.
Podręcznikowy przykład
Zodiakalnego Barana. Z zawodu (i
powołania) nauczyciel, pilot wycieczek
zagranicznych (wąska specjalizacja -
Islandia i Norwegia) oraz tłumacz powieści
Patricka O'Briana. Pasjonat epoki wielkich
żaglowców oraz wypraw krzyżowych.
Miłośnik i popularyzator RPG, związany z
wydawnictwem "Portal", autor wielu
artykułów poświęconych tej tematyce w
"Portalu" oraz "Magii i Mieczu". W tym roku
wydał powieść "Ostatnia Saga" oraz pracuje
nad uniwersalnym dodatkiem RPG pod
roboczym tytułem "Czar Ziemi Świętej".
– O, jest coś o nas – Kuno zmarszczył brwi. – Na Wawelu trwają rozmowy polsko-litewsko-tatarskie
w sprawie rozwiązania kwestii krzyżackiej!
– Czyli co? – zawahał się Ulryk.
– Absolutnie nic. – Kuno pogłaskał wielkiego mistrza po głowie. – Będą gadać i gadać, póki nie stracą
wątku, potem na wszelki wypadek jeszcze raz ochrzczą wszystkich Litwinów i towarzystwo pojedzie nach
Hause w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Za około dwa tygodnie Litwini rozegrają z nami kilka
towarzyskich bitew dla podbudowania świadomości narodowej, a Polska pohuczy w dyplomacji,
wypełniając swoje zobowiązania sojusznicze. O, tu jest jeszcze coś ciekawego. Ludwik Święty nabór na
nową krucjatę ogłasza.
– Donnerwetter! – splunął owsianką rozzłoszczony mistrz. – Nie mam zamiaru umierać za żaden Gdańsk!
– Gdańsk jest już nasz – przypomniał mu Kuno, ponownie ścierając zupkę z czoła.
– No, wiem przecież – burknął wielki mistrz. – Jak słyszę o tych cholernych czynach społecznych, to taka
złość mnie bierze, że wszystko mi się myli... Ech, dawaj wiadomości sportowe!
– Langsam, langsam... – Kuno przerzucił z szelestem kilka stron. – O, wygraliśmy mecz towarzyski z K.S.
Spychów w "oczko" ! A to co ... – Zbladł nagle. – Gore...
– Kuno, was ist passiert? – zaniepokoił się Ulryk. – Polacy zaprzestali kręcić film o nas?
– "Wiadomości pasterskie" – głuchym głosem oznajmił von Liechtenstein. – Papież wyraża irytację
z powodu braku postępów Zakonu Krzyżackiego w chrystianizacji pogańskiej Litwy. Konklawe rozważa
projekt zmniejszenia dotacji na rzecz naszej działalności.
– Czyli co? – Wielki mistrz poczuł się zagubiony na szerokich wodach polityki.
– Nie będzie forsy na imprezy! – ryknął rozdzierająco Kuno von Liechtenstein i w geście desperacji
przyłożył sobie łuk do skroni, na szczęście nie naładowany. – Przecież od dawna mówiłem, że musimy
w końcu coś schrystianizować! Cokolwiek! – Nieudana próba samobójstwa pogłębiła jego depresję. –
Cokolwiek! Ty cycku obwisły! Ty krowi rowku! Ty...
Kunona uratował po raz drugi wykonawca capstrzyku, który powtórzył swój repertuar i na moment
zagłuszył kłótnie o cebry z wodą. Ulryk von Jungingen nie dosłyszał jednak ani słowa, zafrapowany
pierwszą częścią wypowiedzi Kunona. Pogłębiająca się zmarszczka na jego czole oznaczała, iż w twardej,
teutońskiej duszy kształtuje się Myśl...
Wielki mistrz stanął przy oknie, gospodarskim gestem ujął się pod boki i z zadumą objął spojrzeniem coraz
żywiej gramolącą się brać zakonną. Trębacz był nieugięty, ale sierżanci skrzykiwali już oddziały łuczników
w równe szeregi, a z remizy wytaczano niedzielną katapultę. Giermkowie zbierali opróżnione baryłki
zwrotne, potykając się o najbardziej ubawionych braci, pachołkowie prowadzili rżące wesoło i zataczające
się konie do wodopoju, a któryś z braci wyczołgał się z fosy, odchylił przyłbicę i rozejrzał się ze
zdziwieniem. Skrzypnęła katapulta.
Ulryk chlipnął, otarł łzę wzruszenia i naraz oznajmił wielkim głosem.
– Papież jest nieomylny. Ma rację, znaczy się. Czy my niedobrzy chrześcijanie, Kościoła zbrojne ramię,
Kuno?
– Było o tym na tych ulotkach... – zawahał się Kuno.
– Trza nam w te pędy Zakon do kupy pozbierać i na Litwę ruszyć! – rozochocił się mistrz. – Pokonamy
tych psubratów i papież nam prezenty przywiezie, kiedy na święta wpadnie! A Litwa wielka, Kuno, wielka!
Nachrystianizujemy się po pachy!
Wiatr znad Bałtyku rozwiewał poły jego piżamy, a pierwsze promienie słoneczne utkały aureolę wokół jego
głowy. Ogarnięty ekstazą, znów zwrócił się ku dziedzińcowi i naraz z jego ust wyrwał się okrzyk wielki
"Litwo!". Jak głosi legenda, echo owego wrzasku unosiło się w niebiosach przez dobrych parę stuleci, na
stałe wżerając się do światopoglądu pewnej grupy narodowościowej, po czym pewien nieznany bliżej poeta
chwycił za pióro i rozpoczął tym słowem obrzydliwe długi poemat, co wzbudziło to zdecydowanie
antylitewskie nastawienie większości polskich licealistów.
Na szczęście w pewnym momencie wielkiemu mistrzowi zabrakło tchu i wyczerpany oparł się o parapet.
Przy okazji zerknął też w dół.
– Kuno? – Zmarszczył brwi. – Co nasz biskup robi w fosie?
– Jaka tam fosa – pisnął Kuno. – Ledwo rów z wodą...
– Nie wykręcaj się od odpowiedzi! – ryknął Ulryk , odwróciwszy się w stronę rozmówcy.
– Bo... bo pił z bratem Wolfgangiem... – dukał Kuno, wytarłszy twarz z resztek owsianki. – ... i brat
Wolfgang mówił, że polska wódka diabelsko w gardło piecze... i... biskup poszedł ein bißchen wody
święconej wziąć na popitę... A że zejście do fosy śliskie...
– Masz ci los... – zasmucił się Ulryk. – Na świętą wojnę bez biskupa przyjdzie nam jechać...
– I tak miał raka! – próbował powiedzieć coś pocieszającego Kuno, widząc z ulgą, iż zapał wielkiego
mistrza słabnie.
– Nic to! – Machnął ręką wielki mistrz. – Awansujemy jakiegoś nowego! Chrzczenie nie jest takie trudne!
Machnie się kropidłem, powie to... no... Spiritus domine... spirytus szklanki i już! Szast prast i papież po
główkach będzie nas głaskał! Mnie będzie głaskał, znaczy się. Kuno, leć no do latryn, izby wytrzeźwień,
więzień, burdeli i biura rzeczy znalezionych i bractwo zakonne zbieraj! Wieść wielką o krucjacie nieś
w świat!
– Jawohl! – wykrzyknął Kuno, wyprężył się i z braku obcasów strzelił z rusznicy.
– Leć, Kuno, leć! No, a ja sobie teraz nieco odpocznę, a za jakąś godzinę znowu sobie "Litwo" wrzasnę –
obiecał wielki mistrz, a tymczasem jego wzrok padł na ostatnią stronę porzuconej przez Kunona gazety.
Tam widział już kolorowe obrazki swego ulubionego komiksu "Roland gegen Spiderman". Usiadł
wygodnie na łożu i począł analizować ryciny.
Chóralny wrzask łuczników krzyżackich świadczył o tym, iż udało im się wreszcie zwalić trębacza do
fosy.
***
Nieświadom rodzącego się zagrożenia, polski król Władysław Jagiełło dyskutował ze swoimi sojusznikami
na tematy polityczne
– Aaa wtenczas... hyp! ... widzisz... podchodzi do mnie Jurand... hyp! – bełkotał Władysław Jagiełło do
ucha Witoldowi. – Patrzę, a ten oczu nie ma... hyp! więc się pytam... hyp! kto zacz gały ci wyłupił... hyp!
– Żła dżewedżga do lazedżga! – ryczał kudłaty Dżelal el-Din, wybijając rytm trzonkiem topora na głowie
kniazia Świdrygiełły.
– Boooguuuurooooodziiiiiicaaaaaa! – wył Powała z Taczewa.
– ... a on...hyp! znak krzyża robi... hyp! Imaginujesz to sobie, Witold? ... hyp! Służba zdrowia go pokroiła!
hyp! – czkał z zadumą monarcha.
– Pakta podpisać musim, Wasza Wysokość! – biskup Oleśnicki z uporem machał pergaminami przed
oczyma Jagiełły.
– Juści, pakta! – ocknął się Jagiełło, wypuściwszy brata z objęć. Witold zsunął się pod ławę. – Niech sobie
ino gardło przepłuczę... Dżelal! Na czym to myśmy skończyli?
– Lachy bijut Krzyżaki! – rozdarł się Tatar. – My bijut Lachy!
– Aha! – uspokoił się monarcha. – Już myślałem, że coś mi umknęło. Zdrowie!
Niedobitki negocjatorów przy długim stole w sali biesiadnej na Wawelu napełniły swoje kubki. Jako że
rozmowy toczyły się od rana, większość z obradujących dawno już zaległa pod stołem, jeszcze raz
udowadniając, iż polityka to zadanie dla ludzi o tęgich głowach. Pod ścianą rzępoliła ostatnie kawałki
muzyczne kapela węgierska, niemalże zagłuszana przez bełkot obradujących i chrapanie ich stronników.
Nikt zatem z początku nie zwrócił uwagi na pazia Przemka, który wkroczył do sali.
– Wielmorzny krulu! – oznajmił, oblizując się na widok licznych butelek. – Wielmożny królu! – zaczął
jeszcze raz, starając się mówić poprawniej. – Delegacja krzyżacka pod bramami miasta stoi i widzenia się
domaga!
– Co? – ryknął monarcha.– Nic nie słyszę! Witold, ścisz tę cholerną muzykę!
Wielki książę litewski cisnął ciężkim półmiskiem i kapela węgierska umilkła jak rękę odjął. Przemko
powtórzył swoją wiadomość.
– Pies im mordy lizał – przeanalizował fakty Jagiełło i nalał sobie kolejny kubek wódki.
– Czego tu chcą Krzyżacy? – zadumał się biskup. – Może prezenty jakieś przywieźli?
– Prezenty? – z wysiłkiem zmarszczył czoło Jagiełło.
Naraz z krużganka dobiegł odgłos stokroć gorszy niż wokalne interpretacje polskiego folkloru
w wykonaniu Dżelala el-Dina. Negocjatorzy jeden po drugim odnajdowali współrzędne wejścia do sali
obrad i zawieszali na nim rozmyty wzrok. Wśród potwornego zgrzytu w drzwiach ukazał się Zawisza
Czarny, wlekący z wysiłkiem dwie postaci w zbrojach po kamiennej posadzce.
– Zawiszka znalazł! – oznajmił z dumą i wywalił język spod przyłbicy.
– Toż to pewno ci Krzyżacy spod bram! – Zdumiał się Jagiełło. – Mój ty Murzynku najwierniejszy, tak
swego pana we wszystkim wyręczasz! – Wzruszył się, targając go za uszami i częstując cukrem. – Chyba
trza by z nimi pogadać...
Przyłbice obu leżących na ziemi Krzyżaków nie wytrzymały bliskiego kontaktu z pięściami Zawiszy i były
zaklinowane.
– Otwieracz! – zażądał monarcha.
Witold wyciągnął topór z garści twardo śpiącego Świdrygiełły.
– Na pohybel Lachom! – Dżelal podkreślił swoje stanowisko polityczne.
– Tak, tak... – uspokoił go Litwin, czknął, wziął zamach i spuścił ostrze.
Zapadła głęboka cisza, tak głęboka, iż nawet śpiący zdawali się przestać chrapać. Oleśnicki pobladł,
Przemko zemdlał, a Dżelal zwymiotował do sakiewki Świdrygiełły.
– W nit trza było celować, Władziu – pouczył brata Witold.
– Gówno, nie zbroja – stropił się nieco Jagiełło i uniósł zakrwawione ostrze. – Dajcie tego drugiego.
– Lachy bijut! – wrzasnął blady z przerażenia Dżelal.
– Zamknij się, bo cię na tatar przerobię! – ryknął rozzłoszczony król. Jego siła przekonywania zwaliła
skośnookiego rycerza na ziemię, a potem topór opadł ponownie.
– No to se nie pogadamy... – bąknął Powała z Taczewa.
– Wasza Wysokość, takie zachowanie może wstrząsnąć równowagą europejską! – wykrzyknął
z oburzeniem biskup Oleśnicki. – Stosunki z...
– No proszę, klecha, a cięgiem o chędożeniu gada! – warknął Jagiełło. – Zawiszka, weź ich stąd. Jeszcze się
kto przewróci. Tylko głów nie wywalaj! – ryknął w ślad za opalonym rycerzem. – Zrobi się z nich jakieś
ozdoby wawelskie czy coś...
Radosne szczeknięcie Zawiszy niespodziewanie załamało się w płaczliwe skomlenie. W korytarzu rozległy
się czyjeś kroki i atmosfera zauważalnie zgęstniała. Rycerze, magnaci i książęta poczęli naraz z uwagą
przyglądać się paznokciom własnym i sąsiadów, pan Powała z Taczewa padł pod stół i udawał martwego,
a biskup Oleśnicki w popłochu otaczał się kokonem z wawelskich arrasów. W drzwiach pojawiła się
Jadwiga z siatkami zakupów.
– Cześć Jadzia – bąknął monarcha.
– Wrrrr! – odparła królowa zgodnie z wschodnioeuropejskim ceremoniałem dworskim. W sekundę później
nie obznajomiony z nim Dżelal el-Din zwijał się na podłodze z widelcem wbitym w czoło po tym, jak
według zasad tatarskiego savoir vivre’u powitał królową serią cmoknięć. Królowa, ignorując kulących się
pod ławami i w kątach mężów stanu, odstawiła siatki na udającym rozgwiazdę Witoldzie i podała
małżonkowi jakiś pergamin.
– Było w skrzynce – zgrzytnęła w kierunku kurczącego nogi Jagiełły. – Co to za jeden? – Wskazała wciąż
nieprzytomnego Przemka.
– Iiii tam... taki jeden... – zbagatelizował sprawę król. – I tak miałem nim Smoka nakarmić...
– Śliczny. Biorę – oznajmiła niewiasta, zarzuciła sobie pazia na ramię i wymaszerowała.
– Bajzel tu macie. – Zatrzymała się w progu i znowu powiało grozą. – Od jutra wszyscy na Wawelu mają
w kapciach chodzić. Wszyscy! – warknęła w kierunku Witolda, który pochopnie postanowił już wrócić do
życia.
I wyszła.
Na sali zapanowało radosne rozprężenie i ktoś pośpiesznie zabarykadował drzwi. Pan Powała z Taczewa
przez chwilę zgrywał twardziela, udając, iż szuka czegoś na podłodze, póki Witold nie roztrzaskał na nim
ławy, rozładowując napięcie.
– Biskup! – ryknął Jagiełło. – Albo jakiś inny naukowiec! Powiedziałem "naukowiec", a nie nałogowiec,
Witold! Biskup! Biskup, natychmiast wyłaź z moich ananasów!
– Arrasów, miłościwy panie!
– Przecież mówię, że ambarasów! Masz tu i czytaj, biskup! – wyciągnął pergamin w stronę Oleśnickiego. –
Tak żem się zdenerwował, że aż mi się oczy spociły!
– To jakaś depesza, miłościwy panie! – wychrypiał biskup. – Stoi tu, że "nadejdzie czas, stop, że wyłamana
będzie ich ręka prawa, stop, i wybite zęby, stop!" Podpisano – święta Brygida!
– Do cholery, przecież mówiłem, żeby nie przysyłać mi żadnych reklam, a gabinetów lekarskich
w szczególności. Muszę sobie golnąć! – Rozzłoszczony król walnął pięścią w Świdrygiełłę.
Niebawem powrócono do porządku obrad.
***
A w Malborku panowie krzyżaccy nie tracili czasu...
– Po pierwsze, wypowiedzenie wojny należy zawczasu uzgodnić z Naczelną Radą Związku Zawodowego
"Krzyżacka Solidarność" – wyliczał cierpliwie brat Herman. – Jeśli projekt przejdzie przez głosowanie
wstępne, możemy rozpisać referendum wśród braci i...
– Ponadto należy honorować zwolnienia lekarskie! – wtrącił brat Alfred. – Wielu braci ma alergię na
Litwinów lub źle znoszą tamtejsze powietrze, niektórzy też odmawiają służby wojskowej ze względu na
poglądy religijne...
– Weźmy też pod uwagę młodszą generację. – Z mądrą miną pogładził się po brodzie brat Hans. –
Niektórzy młodzi Krzyżacy dopiero co dostali się na studia.
Kuno von Liechtenstein opuścił przyłbicę.
– Won!!! – Kontrargumenty wielkiego mistrza wymiotły delegację z jego komnat. Kuno podniósł przyłbicę
i spojrzał z respektem na rozjuszonego von Jungingena.
– Widziałeś ich? Kombinują jak da Vinci z helikopterem. Wszystko zrobią, by ideę Zakonu pogrześć.
Gdzie oni się tego nauczyli?
– Za blisko polskiej granicy żeśmy ten Malbork wybudowali... – mruknął Kuno. Pikietująca brać rycerska
witała relację deputatów masowym szlochem.
– Przeklęte mąciwody! – zżymał się mistrz i przez chwilę szeleścił pergaminami, by wyglądać jak
prawdziwy, poważny szef sztabu. – Nie będziemy czekać na posłów z Krakowa, dołączą do nas w drodze.
Wszystko gotowe?
– Jawohl!
– Biskup wyświęcony, zbroje wyczyszczone, chorągiew pocerowana?
– Jawohl!
– Jakąś mapę Litwy mamy?
– Jawohl! Mamy niemieckiego Pascala "Litwa na weekend"!
– Gut! No to w drogę!
Zapadał już zmrok, ale płomień patriotyzmu w oczach wielkiego mistrza rozjaśniał nadciągające nad
Malbork ciemności. W ostatnim proteście bracia manifestacyjnie obsypali mistrza deszczem zwolnień
lekarskich, lecz von Jungingen zignorował je całkowicie, podobnie jak rozpuszczone wśród młodzieży
zakonnej włosy, namalowane na tarczach "pacyfki" i oplecione kwiatami topory. Porwawszy bat pasterski,
jął zapędzać braci do szeregów, pohukując przy tym raźno.
Wtedy to wreszcie zrozumiano, że wola mistrza jest nieugięta. Co rusz któryś z Krzyżaków wznosił łzawe
spojrzenie ku ukochanym, wyniosłym murom Malborka, ulubionym tawernom i pokojom mniszek,
a spazmy rozpaczy wstrząsały nim tak, że aż grzechotał we wnętrzu swej zbroi. Zasmarkani rycerze
chorągwi św. Jerzego drżącymi głosami nucili "Międzynarodówkę" – tym przydarzył się pech podwójny,
jako że nie należeli do Zakonu, a przyjechali z Reichu na wymianę między zakonną. Niestety, energiczne
szuranie pergaminami wcieliło ich również do armii, a wszelkie próby protestu roztrzaskały się o bruzdę na
czole wielkiego mistrza.
Wielki mistrz aż podskakiwał w siodle z nadmiaru emocji. Pośpiesznie wydawał ostatnie polecenia
komturowi von Plauen, który w wielkiej loterii zakonnej wygrał zaszczyt dowodzenia obroną Malborka pod
nieobecność wielkiego mistrza. Ku jego nieprzebranej radości, ominęła go sława weterana spod Grunwaldu.
– ... i pamiętajcie, komturze, iż jeśli który z braci zachorzeje, to nie wołać medykusa z Gdańska, bo to
kutwa, tylko miejscowego nożownika-akupunkturzystę – pouczał wielki mistrz. – Na noc zawsze zakładać
szlafmycę, nie pić nie przegotowanej wody i myć co wieczór wszystkie mniszki! Nie jeść za dużo słodyczy,
odmawiać rano pacierz i... – tu schylił się z siodła i wyszeptał komturowi do ucha – za żadne skarby nie
wpuszczać nikogo, kto by się Wallenrod nazywał!
– Jawohl! – Energicznie zasalutował komtur i po raz ostatni zmusił się do przybrania zawiedzionego
wyrazu twarzy. – Mistrzu, naprawdę nie mogę z tobą jechać?
– W sumie... – zastanowił się von Jungingen.
Komtur struchlał.
– Eeee tam... Damy sobie radę! – Machnął ręką wielki mistrz i skierował się w stronę swoich oddziałów.
Omdlały z ulgi komtur został z tyłu. Ulryk rzucił groźne spojrzenie na pierwsze szeregi, stanął
w strzemionach i nabrał tchu.
– Teraz wrzaśnie "Litwo!" – mściwie mruknął któryś ze związkowców. Chichot, wzmocniony brzękiem
blach, zastąpił szloch.
Wielki mistrz stracił wątek.
– Żołnierze Zakonu! Odjeżdżamy! – ryknął wreszcie, odnalazłszy ściągę pod zbroją.
Kilka tysięcy rycerstwa zakonnego zawyło z rozpaczy, któryś umarł z żalu i spadł z konia do fosy.
Załzawiony Kuno wytarł nos w wielką chorągiew Zakonu. Wielki mistrz chciał coś jeszcze powiedzieć, ale
machnął ręką, zawrócił konia i gwizdnął na resztę.
Komtur von Plauen odzyskał przytomność jakąś godzinę później.
– Odjechali? – spytał słabym głosem.
– Tak! – ryknęli nieliczni szczęśliwcy, wyznaczeni do pilnowania twierdzy.
– Trza to oblać... Pchnijże kto gońca do Zakonu Kawalerów Mieczowych, niech im powie, że mamy wolną
chatę...
***
Impreza jednakże do udanych zaliczać się nie mogła. Przebiegły Kuno von Liechtenstein włączył bowiem
do krzyżackich taborów zawartość piwnic twierdzy krzyżackiej, dzięki czemu nostalgia rycerstwa wnet
przeszła w entuzjazm i niezbyt raźny patriotyzm. Spożycie paliwa było ogromne, ale sprytny Kuno chciał
dokonać bezcłowych zakupów na Litwie. Był to, jak wiadomo, kraj mlekiem i wódką płynący do tego
stopnia, iż wielu filozofów tego świata zastanawiało się, dlaczego nie nosi on nazwy Malibu.
Niemniej do Litwy pozostawał jeszcze szmat drogi, a póki co, przed Krzyżakami wyrosło nagłe
wypiętrzenie polityczno-tektoniczne o nazwie Żmudź.
– Donnerwetter! Zabłądziliśmy! – zadudnił spod zbroi Ulryk, kiedy zwiadowcy przesylabizowali nazwę na
drewnianej tablicy na przejściu granicznym.
– Nein! – zaprzeczył ze znawstwem Kuno. – Żmudź należy do Litwy, czyli do Witolda, czyli do Jagiełły,
czyli do nas!
– A kniaź Świdrygiełło nas nie przegoni?
– Wywiad mówi, że pono niemocą wielką złożon. Bezbronny to kraj!
– Tedy ochrzcić by trza! – oznajmił świeżo pasowany biskup Hans, ważąc w garści maczugę i kichając
przeokrutnie. Smarki strzeliły przez otwory w przyłbicy i obryzgały tablicę.
Erupcja obudziła dwóch celników żmudzkich, śpiących w służbowych krzakach na przejściu granicznym,
którzy natychmiast poprawiali służbowe skóry, porwali służbowe pały i wyskoczyli na spotkanie gościom.
– Ty patrz! – stęknął jeden. – Korpus Dyplomatyczny!
– Ktoście wy! – Drugi był bardziej zasadniczy.
– Słowo Boże wam niesiemy! – oznajmił von Jungingen.
– Hurra, prezenty! – Ucieszył się pierwszy, lecz jego druga natura szybko wzięła górę. – Przewożone
towary podlegają ocleniu!
– Genug! – zagrzmiał gniewny głos wielkiego mistrza wewnątrz zbroi.– To tak witacie swego przyszłego
pana??? Biskupie! Chrzcić ich, chrzcić!
– Chorągiew im. Alberta Einsteina! Wziąć ich z lewa! – rozkazał Kuno.
Atakująca chorągiew zasygnalizowała manewr skrętu w lewo włączeniem kierunkowskazów i pancerne
pięści rycerzy z łoskotem posłały znakomitą część własnych towarzyszy na ziemię. Przez chwilę szala
starcia wahała się, lecz druga chorągiew, pod wezwaniem św. Człowieka z Cro Magnon, uderzyła na
wprost. Wobec takiej przewagi celnicy nie bronili się długo i szybko wywiesili mapę Rosji. Dostrzegłszy
liczne białe plamy, rycerze zakonni zaprzestali ataku i do rzeczy przystąpił biskup, kropiąc Żmudzinów
wodą święconą z manierki.
– Garną się do chrześcijaństwa, bestie! – udobruchał się wielki mistrz, widząc, jak obaj Żmudzini
łapczywie zlizywali spływające im po policzkach strumyki.
– O ScheiBe, pomyliły mi się manierki! – jęknął z rozpaczą biskup. – Importowana "Żubrówka"!
– Ruhig, biskupie! – poklepał go Kuno. – Żubrów ci na Żmudzi dostatek, nałapiemy trochę, jak będziemy
wracać, i założymy własną przetwórnię w Malborku!
Rozgrzane bojem bractwo ruszyło dalej w głąb żmudzkiej krainy w akompaniamencie chrzęstu zbroi
i radosnego rżenia zataczających się koni. Hałas niósł się daleko w puszczę, budząc tubylców. Ci zaś
wypełzali z szałasów, jaskiń i dziupli, po czym, po chwili wahania, ogarnięci wielką narodową nadzieją,
poczęli przedzierać się w stronę ich źródła. Na niedźwiedzich twarzach malowała się rosnąca radość.
W owym czasie Żmudzini namiętnie oddawali się dwóm rozrywkom. Pierwsza, mająca miejsce głównie
wiosną, polegała na długich przemarszach w sporych grupach, które inspirowała tajemnicza emanacja ze
wschodu. W dobrym tonie było przyniesienie portretów słynnych wodzów lub szamanów na długich
drągach, zdarzali się tacy, którzy przynosili same głowy. Śpiewano pieśni, których treści nazajutrz nie
pamiętano, gdyż ów pochód zawsze kończył się napotkaniem konkurencyjnego pochodu, czemu
towarzyszyło radosne okładanie się przy pomocy wyżej wspomnianych drągów, portretów i głów. Potem
siadano do wódki.
Drugi sport narodowy, to znaczy bicie Krzyżaków, opierało się na podobnym schemacie – wędrowali
w grupie ze śpiewem, dzierżyli kije, a po łuzganinie siadali do wódki.
– Nie walczę. – Na widok pierwszych Żmudzinów wygłosił swoje stanowisko polityczne brat Herman. – Ja
w ogóle to jestem pacyfistą.
– A ja ogłaszam strajk głodowy – bąknął ktoś z tylnich szeregów.
– Gott mit uns! – Wielkim głosem wrzasnął wielki mistrz i wyciągnął wielki miecz. – Bić pohańca!
Działacze "Solidarności Krzyżackiej" chcieli jeszcze owo zagadnienie przedyskutować, lecz oto
rozradowani, odziani w odświętne skóry Żmudzini nadbiegali w podskokach, wymachując niedzielnymi
pałami. Za nimi niósł się echem potężny tupot, daleko cięższy od tupotu rumaków bojowych..
***
Na Wawelu tymczasem poczęto zdawać sobie sprawę z ogromu zagrożenia.
Witold potrząsnął głową, aż mu mózg zachlupotał.
– Jeszcze raz – zażądał. – Kto bije?
– Krzyżacy Żmudzinów – wymamrotał znużony trwającą od trzech godzin lekcją politologii biskup
Oleśnicki.
– A co mnie to obchodzi?
– Bo Żmudź tobie się należy, choć Świdrygiełło tam rządzi.
– A Krzyżacy?
– Chcą ochrzcić Litwę, więc znienacka na Żmudź uderzyli!
– Litwa... To jest to moje, nie? – Bruzda na czole Witolda się pogłębiła.
– Tak, książę! Wielkie Księstwo Litewskie w unię z Polską i Mazowszem zostało połączone, a i Żmudź do
niego należy. Krzyżacy, wcześniej tereny Prusów i Jaćwieży zagarnąwszy, z poparciem Cesarstwa
Niemieckiego, Brandenburgii i Danii, krainę tę chcą zagarnąć dla siebie...
– Eee...
– Jeno wspólnie oprzeć im się możem, bo ze wschodu Ruś napiera, Tatarzy Podole często najeżdżają,
a i o Kawalerach Mieczowych zapomnieć nie wolno. Jeśliby Krzyżacy Żmudź zagarnęli, Ryga wnet z
Malborkiem połączyć by się mogła. Powstałoby wielkie państwo zakonne, które nawet wielkiej Szwecji
mogłoby zagrozić...
– Eee...
– Szwedzi na krzyżackie Pomorze się łaszą, ale póki co milczą, mimo iż z Danią i Norwegią w unię
w Kalmarze się połączyły. Ukraina też niespokojne ziemie, a Hanza coraz silniejsza w Gdańsku, niewesołe
dni w Europie nastały... – zadumał się biskup.
– Europa? – wybałuszył oczy Witold.
– Wasza książęca mość! – zawrzasnął od progu paź Przemko II. – Posłowie z Czech i Moraw na Wawelu!
Witoldowi pękła żyła na czole.
W istocie, pod Bramą Floriańską stał orszak rycerzy, którym spod hełmów spływały kosmyki włosów na
plecy.
– Króla nie ma dla nikogo! – ryknęła Jadwiga z okna baszty, na wszelki wypadek spuszczając kilka cegieł.
Jęki Przemka I niosły się w tle.
– Máš v hlavě nasráno, ty hysterko!– wrzasnął któryś z rycerzy, rozwścieczony dobywając katapulty.
– Wybaczcie królowo, on nie poznał! – Uratował honor delegacji inny z rycerzy. – Tu rycerz Jan Żiżka
z Trocnowa, poseł króla Czech, Moraw i Słowacji, Wacława Luksemburczyka!
– Umówieni?
– Ano! – skłamał z czeską rubasznością rycerz.
– To włazić, ale cicho! Władziu ma lekcję języków obcych, zły będzie jak licho!
Królowa wskazała halabardą drogę do sali, gdzie jedyną pamiątką po negocjacjach w sprawie krzyżackiej
był osadzony w żelaznej dziewicy Dżelal el-Din. Tatarowi najwyraźniej zaszkodził widelec wbity
w czaszkę i tylko szybka interwencja jednostki ÓŁOP-u (Ówczesnej Łajdackiej Organizacji Porządkowej)
uratowała Jagiełłę od zadziobania na śmierć. Czesi weszli w chwili, kiedy wykład biskupa doprowadził
księcia Witolda do stanu wyzwolenia pierwotnych instynktów. Waleczny Litwin zatrzasnął paszczę na
blacie ławy, udarł kawał drewna i żując je, zwrócił się w stronę Czechów.
– Ffffflleeegggo? – powitał ich.
– My poselstwo od Wacława Luksemburczyka!
– Sfffierrtalllać! – rozkazał wielki książę, ale rodzący się kryzys dyplomatyczny zagłuszył huk, z którym
Jadwiga wyważyła drzwi do laboratorium językowego.
– Władek! – wrzasnęła. – Jakiś Jan Żużel do ciebie! Jak skończysz z nim gadać, to wynieś śmieci!
Zakneblowany Dżelal el-Din próbował skontaktować się z Czechami, wprawiając swą żyłę na czole
w intensywnie pulsowanie. Żaden z nich nie znał jednak alfabetu Morse’a, a uwagę ich przyciągnęło
pojawienie się roztrzęsionego monarchy.
– Buenos dias, seniores! – wybełkotał. – Wulewu kuszy avek mła?
– Ja nie... – zarumienił się Jan Żiżka. – Ale mój towarzysz, Jan z Sarnowa, wielce zawsze waszmości
podziwiał i...
– Etwas zu trinken? – Jagiełło postawił gościom ultimatum.
– Ja! – szybko przypomnieli sobie niemiecki Czesi.
Wyczucie dyplomatyczne i tym razem Jagiełły nie zawiodło i już po godzinie rozmowy toczyły się bez
problemów.
– My jesteśmy husyci! – ryczał Jan Żiżka, waląc pięścią w stół. – Wąchamy wojnę na sto mil! My wiemy,
że wojna w Polsce!
– Wojna? – zdumiał się Jagiełło.
– Toż to Krzyżacy Żmudź najechali! – stracił rezon Czech.
– Scheisse, carramba. – Otworzył szeroko oczy monarcha. – Warum always dowiaduję się o alles na
końcu? No, prawie na końcu... – Spojrzał na plującego drzazgami Witolda.
– Właśnie! – Wielki książę dłubał w zębach. – Świdrygiełło nigdy nic nie jarzy, a ostatnio w ogóle...
Wynieśli go do piwnicy po obradach – może go przyniosę, co? Jednak co trzy głowy to nie jedna...
– Merde! – Zignorował radę brata Jagiełło. – Kein dziennik watching, choćby adin, od razu nichts wiedzieć.
A nie mówić ja, sztoby ein modern Italiano TV kaufen?
– Co on mówi? – stropił się swoim nieuctwem Czech.
– Ubolewa! – politycznie wyjaśnił biskup Oleśnicki.
– No! – Podchwycił wątek husyta. – Nasz pan i władca mówi, że on chętnie Polaków i Krzyżaków pogodzi
w majestacie prawa i nawet niedużo to będzie kosztować...
Jagiełło zadumał się, zawiesiwszy wzrok na Witoldzie i brzdąkając od niechcenia widelcem pośród czoła
unieruchomionego Dżelala. Wielki książę litewski żuł obrus w daremnej próbie pozbycia się smaku drewna
z ust.
"Leją nicht mich, but Witolda." dumał sobie król. "Ten zaś niczego nie kapuje, a war mit Krzyżaki to dla
niego nihil novi, a zatem ja se better odczekam ein Moment, popaktuję, a Krzyżakom porachujemy gnaty
later, jak sobie teeth na Litwie połamią..."
Niech wam będzie! – wrzasnął nagle, wyciągając rękę do Czecha.
Umowa? – spytał Jan Żiżka. – Zgadzacie się, panie?
– Yes, I don’t! – odparł wymijająco Jagiełło. – Oleśnicki, ty podpisz. Ja... tego... zaciąłem się przy goleniu.
***
Na rozprawie sądowej prowadzonych przed majestatem króla czeskiego Wacława pojawiły się wszyscy
zainteresowani. Po nieudanej krucjacie Krzyżacy byli wybitnie nie w humorach.
– Wodzu Hegemonie, ale nas sprali... – jęknął zbolałym głosem Kuno. – Szliśmy przez ich szeregi jak ein
Messer durch masło, a potem...
– Kuno, po pierwsze to wyrośnij z komiksów – stęknął Ulryk von Jungingen. – A po drugie, co my tu
właściwie robimy? Mówiłem ci już, ta Żmudź jest popieprzona! Słyszałeś, co oni śpiewali? Nie chcę takiej
prowincji...
Ciii...
– Cisza! – zaryczał woźny i szmer na sali sądowej umilkł posłusznie. Litwini odłożyli plujki, Krzyżacy
wyprostowali się dumnie w ławach, a Polacy przestali się z nich nabijać. Nawet Witold wiedział już
bowiem, że żmudzki prototyp pochodu pierwszomajowego rozbił w gruzy krzyżacki mit
o niezwyciężoności, a w chwilę później sprawę zakończyły żubry.
Von Liechtenstein nie wiedział, iż sam nieumyślnie spowodował katastrofę. Żubry w owych czasach miały
wtyki w całej Żmudzi i wyraźnie słyszały uwagę Kunona odnośnie łapania i hodowania ich gatunku
w Malborku. Jakkolwiek nic nie miały przeciwko byciu upłynnianym przez Żmudzinów, zdecydowanie
sprzeciwiały się kontraktom handlowym z narodami, które nie dość, że wzbraniały innym wejście do
Europy, to jeszcze określały żubra zupełnie idiotyczną nazwą – der Wissent. Sprzeciw swój oburzone
czworonogi wyraziły w zmasowanej szarży.
Spojrzenia wszystkich padły na wtaczającego się na salę rumianego Wacława Luksemburczyka. Ten
umościł się na miejscu prokuratora i skinął na kapelana.
– In nomine patris et filli et spiritus sancti...– powiedział ksiądz.
– Amen – odpowiedzieli wszyscy z wyjątkiem głupawo uśmiechniętego Dżelala el-Dina, a Jagiełło uznał za
stosowne dodać:
– Cinquecento mamma mia de la kupa matrona di fiesta amora wódka!
– Władziu! – szturchnął go w bok Oleśnicki. – Wszyscy wiedzą, że chodzisz na korki. Nie czas teraz na
popisy!
– Myślałem, że on do mnie... – szeptem usprawiedliwił się król.
– Te Deum! – oznajmił kapłan, a stojący na podwyższeniu chór nabrał powietrza w płuca.
– Te, matoł! – odparł urażony Witold, ale uwaga wszystkich skupiła się na pieśni, której melodia
niespodziewanie urzekła i Polaków, i Litwinów. Najpierw wszyscy poczęli nucić, potem kołysać w takt
muzyki, a na końcu cały gmach zatrząsł się w posadach, kiedy z gardeł rycerskich wydarło się gromkie
"Przepijemy naszej babci domek maaaaałyyy!!!". Król i jego otoczenie zgodnie z etykietą powstrzymali się
od śpiewu, ale na ich twarzach pojawiło się wzruszenie. Ta słynna pieśń religijna bardziej bowiem niż
"Bogurodzica" podkreślała polskie przywiązanie do tradycji i uwielbienie części przodków. Tu i ówdzie
odzywało się nawet nieśmiałe "Wir werden unseren Babbi Haus vertrinken", co świadczyło, iż Niemiec też
człowiek.
Wtedy to wstał Wacław Luksemburczyk.
– Witam serdecznie wszystkich chrześcijan... i muzułmanów – dodał szybko, widząc, iż Dżelal el-Din sięga
po arkan. – Witam króla Polski Władysława Jagiełłę, wielkiego księcia litewskiego Witolda, kniazia
żmudzkiego Świdrygiełłę, wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny, oraz wszystkich
przybyłych tu Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Krzyżaków, Niemców, Czechów, Tatarów...
– I Greków! – dorzucił jakiś głos z zapałem. Spowodowało to kilkuminutową przerwę w rozprawie, gdyż
z tego, co pamiętał Jagiełło, posłów greckich odprawiono. Wciąż nie dobudzony po negocjacjach na
Wawelu Świdrygiełło chrapnął głośno i Zawisza dyskretnie uderzył nim o ścianę. Wacław przemawiał
dalej:
– Zadaniem naszym stało się rozpatrzenie problemu natury polityczno-prawnej. Strona polska uważa, iż
krzyżacki atak na Żmudź jest złamaniem pokoju, i żąda rekompensaty, rewindykacji umów oraz prezentów.
Stanowczo dementuje też szerzone przez Krzyżaków pogłoski, iż jakoby Żmudź pogańska wciąż była.
A jeśli tak, to tylko trochę. Głos ma obrona.
– Idź! – mruknął Kuno von Liechtenstein, konspiracyjnie szturchając Ulryka.
– Ale ja już mówiłem, że nie chcę tej Żmudzi...
– Idź i mów to, co w Malborku!
– Z "Litwo!"?
– Nie, lepiej nie, bo jeszcze Witold się połapie. Idź!
Zasmucony wielki mistrz wdrapał się na mównicę i puścił bąka, który odbił się echem wewnątrz zbroi,
i spojrzenie na Jadwigę, które miało odbić się echem dopiero za czas jakiś. Odpędził jednak dziwny
niepokój, poprawił krawat i pokazowo zaszeleścił pergaminami.
– Zadaniem Zakonu jest chrystianizacja – zagaił, poprawiwszy opaskę na czole, kryjącą ślad po żubrzej
racicy. – Od czasu do czasu musimy sobie coś schrystianizować. Czasem Krzyżak musi, jak co go przydusi!
– huknął, dumny z wrażenia, jakie wywołał jego kunszt poetycki. – A Żmudź nie schrystianizowana, a za to
całkiem po... – zawahał się przed kolejnym rymem, lecz szybko odnalazł kolejny argument. – A tak
w ogóle to my potrzebujemy Lebensraum!
– Czy obrona chce powołać jakichś świadków? – spytał Wacław.
– Ty patrz! – jęknął ze złością Jagiełło. – Wiedziałem, że o czymś zapomnieliśmy!
– Naturlich! – odparł wielki mistrz. – Oto brat Wolfgang! Lieber Wolfgang! – zwrócił się do zakonnika. –
Ist Leben schwer w Zakonie?
– O ja! – zapłakał gorzkimi łzami wywołany Krzyżak. – Nichts do jedzenia, schlafen na podłodze, zimno!
O ja, mein Furher! Wir brauchen Lebensraum!
Wielki mistrz wywołał jeszcze pięciu swoich wojaków, aż przegonił go woźny. Wystąpienia wywarły
jednak swój skutek – zarówno obrona jak i oskarżenie pochlipywało nad nędzą życia krzyżackiego
i wywołany Jagiełło długo musiał wycierać nos.
– Ja chciałem powiedzieć, że to wszystko nie moja wina! – oznajmił. – To ten cały Mieszko tak namieszał,
że tam, gdzie powinna przebiegać granica Litwy, Rusi i Niemiec, rządzą się Polacy. I to rządzą kiepsko,
skoro sobie króla z importu musieli ściągnąć Ale Żmudź jest Świdrygiełły, czyli Witolda, czyli moja! I nie
oddamy wam ani guzika! Niech się tylko Świdrygiełło obudzi, to już on wam kota popędzi!
Zawisza Czarny zamachał groźnie uchwyconym za kark Świdrygiełłą i strona niemiecka stęknęła
z przerażenia. Jagiełło docenił ów gest psychologiczny i kontynuował.
– Nie będzie Niemiec pluł nam....
– Na miejsce! – ryknął woźny i Jagiełło uciekł z mównicy, pozostawiwszy tam uprzednio stracony wątek.
Wacław Luksemburczyk świeżo nabytym odruchem pogrzebał w pergaminach i oświadczył:
– Mości panowie, ogłaszam werdykt sędziowski. Z uwagi na miażdżącą przewagę argumentacji krzyżackiej
i interesujące konto w banku helweckim oświadczam, iż Polacy i Litwini powinni odwalić się od Żmudzi,
a ponadto złożyć obietnicę nie budzenia kniazia Świdrygiełły. Obie strony wymienią kurtuazyjne
prezenty...
– Słyszałeś? – syknął Jagiełło do Oleśnickiego. – Dali więcej niż my!
– To zniewaga! – biskup zazgrzytał zębami, aż iskry poszły. Czupryna Świdrygiełły zaskwierczała. –
Chociaż właściwie... Jaśnie panie, on coś mówił o prezentach...
– No właśnie... – zmarkotniał król. – Co robimy?
– Kęsim! – podpowiedział tatarski jednorożec.
– To jest myśl! – rozpromienił się monarcha. – Zawisza! Bierz ich!
Z głośnym ujadaniem rycerz z Garbowa rzucił się naprzód, tłukąc na prawo i lewo kniaziem Świdrygiełłą.
– Spokój! – Strzelił parą z nozdrzy woźny. Zawisza wyhamował i obejrzał się z lękiem.
– Rozróba! – Jadwiga podkasała kieckę i tygrysim skokiem runęła na głowę woźnemu. W ułamek sekundy
później funkcjonariusz państwowy był już wleczony w stronę drzwi. – Mój ci on! – Rzuciła przez ramię
walczącemu motłochowi.
Polacy i Niemcy wyrazili aprobatę przez trzykrotnie podrzucenie kniazia Świdrygiełły i z ulgą rzucali się na
siebie. Litwini odnaleźli inne zastosowanie dla swoich plujek, napchawszy je jakimiś grudkami
i przypalając je od czupryny kniazia Świdrygiełły, gdy tylko wylądował w pobliżu. Rozmarzonymi,
nieobecnymi spojrzeniami Pogoń śledziła starcie Korony i Krzyża.
– Mein Fuhrer, a co ze mną! – jęczał brat Stefan z dwoma nagimi mieczami w dłoni
– Teraz nie! – odwrzasnął wielki mistrz, tłukąc jakiegoś polskiego biskupa. – Przy okazji!
I tak oto zawiodły ostatnie próby pokojowego rozwiązania sporu. Wojna była nieunikniona.
* * *
– To niby tym Chrobry włamał się do Kijowa? – spytał Jagiełło, przypasowujący sobie Szczerbca do boku.
– Bolesław Chrobry wielkim monarchą był! – Tendencyjnie odpalił urażony biskup Oleśnicki. – Nie
włamywał się do Kijowa, jeno uderzeniem miecza bramę chciał otworzyć. Wtedy to miecz się wyszczerbił!
– Mieczem chciał bramę wywalić? – zdumiał się Władysław Jagiełło. – Hej, Witold! On był głupszy od
ciebie! Hyhyhyhy!
– Hyhyhyhy! – zawtórował mu Witold.
– Wasza królewska mość, chciałem oznajmić, że chorągwie już zebrane – suchym głosem powiedział
biskup.
– Świetnie. – Skinął głową z uznaniem Jagiełło. – Teraz je pocerujcie, między ludzi jedziemy...
– Wasza miłość! Na myśli miałem, że rycerze na błoniach podkrakowskich stoją!
– Ooo! – zdumiał się król. – A co się stało?
– Jak to co? – Biskupowi buchnęła para spod koloratki. – Przecież wojna idzie...
– Wiem, że wojna idzie! Co, Witold jestem, czy co? Pytam ino, skąd to tempo?
– Wici w kraj poszły, że pod Wawelem darmo piwo dają...
I tak król polski, wielki książę litewski i biskup krakowski wyszli na miejskie błonia, gdzie nieprzebrane
tłumy bojowników o słuszną sprawę powitały ich zgodnym rykiem:
– Piwa!
– Jest źle – ocenił biskup. – Po obradach na Wawelu ani kropli w arsenale. Cała nadzieja w naszym
głównodowodzącym... O, idzie!
Przed Jagiełłą zasalutował krzywonogi facet, prężąc się na baczność:
– Jestem Zyndram z Maszkowic...
– Hahaha! – zaryczał Jagiełło z nagłej radości. – Ale głupie imię!
– Nie to nie! – obraził się Zyndram i poszedł sobie. Nikt go więcej na kartach tej historii nie ujrzał.
Monarcha wzruszył ramionami i wlazł na szafot podkrakowski, służący czasem jako mównica, podczas
tych rzadkich chwil, kiedy ktoś miał ochotę kogoś słuchać. Zapalił papierosa i rzekł do tłumu, zaciągając
z wileńska.
– Kochane pospolite ruszenie!
– Tylko nie pospolite! – ryknął ktoś z tłumu. – My Rzeczpospolitej jedyni obrońcy i chrześcijaństwa
przedmurze!
– Ty, zamknij mordę! – wrzasnął na krzykacza sąsiad. – Z sarmatyzmem jeszcze poczekamy, może Niemcy
i Austria po dobroci nas wchłoną!
– Polacy! – zawył Jagiełło. – Oto nadeszła godzina rozprawy z wrogiem naszym najzaciętszym!
– Nareszcie! – krzyknęli radośnie rycerze. – Bić Litwę! Bić barbarzyńców, pogan!
– Nie! – ryknął Jagiełło, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli. – To Krzyżaka tłuc nam przyjdzie!!!
Nad Krakowem zapadła cisza.
– Krzyżacy? – Wielkopolanie zmarszczyli brwi. – Co tam nam Krzyżacy zawinili...
– Ja to nawet lubię Krzyżaków... – ktoś powiedział w chorągwi sandomierskiej. – A jak nas potem do
Europy nie wezmą?
Negocjacje trwały do późnego popołudnia. Rycerstwo próbowało namówić króla do zaatakowania Litwy,
a ich argumenty były tak przekonujące, że niebawem dołączył do nich również książę Witold. Ostatecznie
stanęło na tym, że jeśli rycerstwo polskie wesprze Jagiełłę w walce z Krzyżakami, będzie potem mogło
sobie urządzić kilka krucjat na Litwę, którym przewodzić zaofiarował się wspaniałomyślnie sam Witold.
I tak armia polska ruszyła za swym chichoczącym z uciechy władcą na...
– Hej, a ktoś wie, gdzie my właściwie jedziemy? – ocknął się nagle biskup Oleśnicki.
– O kurwa... – Witold z trwogą spojrzał na Jagiełłę, ale porywczy monarcha akurat z błogim wyrazem
twarzy wiercił sobie Szczerbcem w uchu. Zawisza Czarny wymijająco podrapał się za uchem, przytroczony
do siodła Świdrygiełło chrapnął głośniej, a Powała z Taczewa zaczął rozglądać się za czymś do pogięcia, co
czynił zawsze, kiedy go zagięto pytaniem.
– Na Lenino można, ale to cholernie daleko – namyślał się biskup. – Wasza Wysokość! Do Lenino droga...
eee... daleka, a tu niedaleko nowe, dopiero co uroczyście otwarte i nawet jeszcze nie przetarte pole bitewne!
Grunwald się zowie!
– Dobra! – rozochocił się Jagiełło. – Jedźmy tam! Zmylmy Krzyżaków! – Od ciągłego grzebania
Szczerbcem dowcip monarchy stał się niebywale ostry.
Otoczenie zgodnie zaklekotało przyłbicami w podziwie geniuszu strategicznego króla i armia polska raźno
pomknęła naprzód z prędkością, która wzbudziła zachwyt wśród historyków. Rzadko spotykane w polskiej
wojskowości tempo przemarszu próbowali przypisać patriotyzmowi i chęci jak najszybszego rozprawienia
się z Krzyżakami. Prawda była jednakże inna – według relacji nielicznych ocalałych maruderów, za armią
pędziła kolaska królowej Jadwigi, która też postanowiła trochę powojować. Według dramatycznych
doniesień, z antenki kolaski powiewało coś, co mgliście przypominało straszliwego woźnego sądowego.
Gnane przerażeniem tabory szybko wyprzedziły galopującą na złamanie karku szpicę i swym pędem
zdruzgotały most na Wiśle. Unoszące się na wodzie kawałki drewna olśniły zagranicznych obserwatorów,
którzy natychmiast zameldowali całej Europa o wynalezieniu w Polsce mostu pontonowego. Szczodry jak
zwykle Jagiełło postanowił kogoś za to nagrodzić, a względy poprawności politycznej sprawiły, że
sakiewką podzielili się Czech Jan Żiżka i Litwin Witold, którzy wkrótce poczęli realizować czeki
w przydrożnych gospodach.
– Wasza królewska mość, jacyś jeźdźcy zbliżają się do nas! – wykrzyknął naraz Powała z Taczewa
i pokazał wielki kłąb kurzu na horyzoncie.
– Hurra! – wrzasnął tryumfalnie monarcha. – Nasz zwiad wraca!
– Nie wysłaliśmy żadnego zwiadu! – ostudził go Oleśnicki.
– To wyślijmy! – zaproponował z entuzjazmem monarcha.– Jak wojna, to wojna!
– Może lepiej Zawiszę z łańcucha... – zaproponował Powała. – On im kota popędzi!
– Hahaha! – zaryczał król.– Dobry żart tynfa wart! Bierz ich, Zawisza!
Czarny rycerz runął z głośnym ujadaniem w stronę nadjeżdżających.
– Mnie to tynfa, a Żiżka i Witold kasę dostali... – wymamrotał obrażony woj z Taczewa, zezując w stronę
obu szczęśliwców. W ramach zacieśniania stosunków litewsko-czeskich chichoczący Żiżka właśnie
przesiadał się na konia Witolda, łaskocząc go źdźbłem trawy pod kolczugą.
Nie upłynęła minuta, kiedy Zawisza Czarny zaaportował jakiegoś młodego, przeraźliwie jęczącego rycerza.
– Niech mnie, toż to młody Zbyszko z Bogdańca! – zdumiał się Jagiełło. – A jest li stary Maćko z tobą?
– Ciamko, wasza królewska mość! – odparł Zbyszko, ścierając ślinę Zawiszy z jaki.
– Jakże to?
– Ano ze starości imię mu się przestawiło!
– A dokąd to się, Zbyszku, wybierasz? – zapytał życzliwie biskup Oleśnicki, wielkim szacunkiem ród
Bogdanieckich obdarzający. – Danusię jużeś odnalazł?
– Kogo? – Wybałuszył oczy Zbyszko, ukradkiem zerkając do scenariusza. – Eee... to znaczy... chyba tak...
Tak!!! Krzyżacy mi ją, juchy, ubili! – Teatralnym gestem udarł sobie garść włosów z przedramienia.
– A z Jagienką żenić się zamyślasz? – indagował dalej biskup.
– Eee... – Spocony Zbyszko gorączkowo kartkował scenariusz, ale z opresji nieoczekiwanie wybawił go
monarcha.
– Ciężki twój los, Zbyszku, jeno czas wojny nam nadszedł. Zarazem zemsty na Krzyżakach dokonasz, jak
i królowi swemu się przysłużysz! Pojedziesz z nami na Grunwald.
– Eee...
Gorączkowo oglądając się za siebie, wzmocniona o Zbyszka z Bogdańca i jego stryja wyprawa pognała
dalej i wkrótce przepiękne pole bitewne najnowszej generacji ukazało się ich oczom.
– Nawierzchnia ziemna – poinformował monarchę biskup Oleśnicki. – Z myślą o rycerstwie jest
zaopatrzone w duże pole wymiotowe, na dębach trybuny dla gości honorowych, bagna nieopodal w sam raz
do kąpieli błotnych, do jeziora niedaleko... Jedynie na jupitery nie starczyło.
– A łazienki? – spłonił się lekko monarcha.
Równie zaczerwieniony biskup pokazał mu las.
Jagiełło opuścił przyłbicę i wskazał Szczerbcem las grunwaldzki. Armia zaklekotała przyłbicami z ulgą –
jak wiadomo wszem i wobec, największym problemem dla rycerza w pełnej zbroi były potrzeby naturalne.
Biskup Oleśnicki z zakasaną sutanną, Jagiełło, Zbyszko, Powała z Taczewa, a nawet stary Ciamko
z Bogdańca w chodziaczku, z radosnym pohukiwaniem popędzili zatem w las. Między szybko
brązowiejącymi drzewami niósł się brzęk pośpiesznie ściąganych zbroi, plusk i westchnienia ulgi. Echo
przywiało piski rycerzy z ziemi gnieźnieńskiej, którzy nasikali do jamy niedźwiedzia.
Naraz na polu bitwy zatętniło niespodziewanie tysiące kopyt. Rozochoceni rycerze wskakiwali w zbroje,
myśląc, iż to Krzyżacy wpadli z kontrolną wizytą, lecz ku swemu zdumieniu ujrzeli rozciągające się
w półksiężyc wojska żmudzko-litewsko-tatarskie. Witold i Dżelal el-Din, jeden z marsem na czole, a drugi
z widelcem, podjechali z wolna do Jagiełły.
– Gdzieście tak zmarudzili? – ryknął monarcha, mocując się z guzikami przy swej zbroi.
– Nigdzie – bąknął Witold, próbują zakryć plecami łunę na horyzoncie.
– Kęsim – filozoficznie zauważył Tatar, koncentrując spojrzenie na rączce widelca. Złoty łańcuch, zdarty
z burmistrza Czerwieńska, ukrył pieczołowicie pod skalpem tegoż burmistrza. Nie rzucało się to w oczy,
gdyż tatarski wódz zwykł przystrajać się skalpami podczas każdej formalnej wizyty.
– No! – ryknął król, przywołując wszystkie zasoby swego autorytetu. – Żeby mi to było pierwszy
i przedostatni raz!
Nieufny biskup Oleśnicki na wszelki wypadek powitał Litwinów kropidłem i wyznaczył im sektor
siusiania. Przybycie reszty wojsk pod Grunwald spowodowało ogólne rozprężenie. Witold i Żiżka znikli
w rozbitym na poboczu namiocie, a Zawisza Czarny, po incydencie z krzyżackimi posłami, rozkochany
w kopaniu okrągłych przedmiotów, pomknął w pole z globusem Dżelala.
– Trzeba gdzieś zapisać, że jak już wymyślą piłkę nożną, to bez czarnych nie mamy co zaczynać – oznajmił
Jagiełło swojemu otoczeniu.
Moralne przygotowania do bitwy szły jak z płatka. Po nadejściu zmroku rycerstwo zabrało się za
odszpuntowywanie beczek i smażenie kiełbasek, po czym z "Bogurodzicą" na ustach udało się do wsi
Grunwald na potańcówkę w miejscowej remizie strażackiej. Mniej rozrywkowi litewscy bojarzy tęgo
ciągnęli spirytus i z zapałem grali w moskiewską ruletkę łukami. Żmudzini szybko wypili własny prowiant
i ci, którym nie pękły od tego oczy, chwycili pały i ruszyli w las, by potrenować swój narodowy sport
"Stary niedźwiedź mocno śpi – kto kutasa obudzi?" Jedynie w podobozie tatarskim panował niepokój
i konsternacja. Z okrzykami "Allach Akbar!", "Kęsim!" i "Lachy bijut!" oraz pełnym przerażenia
cmokaniem, Tatarzy biegali z dywanikami pod pachą po całym obozowisku, a zdenerwowany Dżelal el-Din
wściekle kręcił podeptanym globusem w poszukiwaniu Mekki.
Natomiast w namiocie królewskim najtęższe mózgi Litwy i Korony obmyślały plan bitwy.
– Komuś lodu do wódki? – spytał Jagiełło.
– Ja myślę... – Biskup Oleśnicki skończył cerować chorągiew ziemi krakowskiej i przygryzł nitkę. – ...że
trza by frontalnym atakiem, a Litwę wysłać przeciwko gościom krzyżackim.
– A to niby czemu? – Podskoczył król. – A jeśli tamci prezenty przywieźli?
– Gdyby przywieźli, to już by pewno dali! – uspokoił go biskup. – A tak, jeśli Bóg da, rozwiążemy sprawę
litewską raz na zawsze.
– Jakże to? – zmarszczył brwi król.
– Może nie trzeba będzie kolejnej unii podpisywać... – Biskup mocno zaakcentował słowo "podpisywać"
i Jagiełło stracił rezon. – Jak nie załatwimy tego teraz, to coś mi się zdaje, że kwestia Litwy wiekami będzie
się ciągnąć...
– Litwa? – Podniósł się z kąta Witold. – Wiem, Litwa to moje! – oświadczył z dumą.
– A ty wyłaź wreszcie z tego kąta i się z tym Czechem skończ obłapiać! – ryknął Jagiełło, zadowolony ze
zmiany tematu.
– Mój ci on! – zacietrzewił się wielki książę litewski.
– Pax! – uspokoił ich biskup. – Ważne sprawy trza nam uradzić...
– Właśnie! – Poderwał się król. – Czy to prawda, że Jadwiga za nami bieży?
– Ależ skąd! – uspokoił go cały sztab, zezując i wydymając wargi.
– Ale jakiegoś związanego pazia co sto metrów zostawiamy – bąknął Jan Żiżka. – Tak na wszelki wypadek.
– Królu, czy wybraliście tego, kto chorągiew ziemi krakowskiej poniesie!
– Ten tam... no... – ziewnął król. – Marcin z Wrocimo... Wrocimio...
– Wmorocio... – próbował pomóc Witold, już niepomny urazy.
– Wromcioro... – dobiegł z kąta zduszony szept Jana Żiżki
– Wciromo... – skrobał się po łysej czaszce biskup.
– Worcioro... – bąknął Powała z Taczewa.
– Dobra, wiemy o kogo chodzi – urwał Oleśnicki. – Obmyśliłem jeszcze jedną rzecz. Można by Krzyżaków
zmylić i wilcze doły im przed szeregami wykopać. Zbyszku! Chwyć no łopatę i skocz z tuzin wykopać!
Pamiętaj, Zbyszku, to za Danuśkę!
– Jędruś! – ryknął młody Bogdaniecki, stając na baczność i salutując. – Ran twoich całować niegodnym!
Po czym cisnął skryptem o ścianę i wybiegł jak szalony, potykając się o leżącego w progu kniazia
Świdrygiełłę.
Tymczasem biorąc namiar na płonącą remizę strażacką we wsi Grunwald, na pole bitwy dojechały hufce
krzyżackie. Ulryk von Jungingen wysforował do przodu, by przyjrzeć się obozowi wroga.
– Taki tam bajzel, że na nic obserwacja – mruknął zniechęcony. – Litwa stoi naprzeciw gości zakonnych, to
jedno pewne.
– Nic dziwnego, Witold okrutnie na prezenty łasy – mruknął Kuno.
– Nie mamy żadnych prezentów! – rozzłościł się wielki mistrz. – Nie pomyśleliśmy...
– O, a tam co? – Wskazał coś Kuno. – Jakiś idiota kopie dziury przed naszymi szeregami!
– Brać go! – rozkazał mistrz. – Trza nam języka zasięgnąć.
Po chwili związany Zbyszko z Bogdańca, z łopatą w garści, został przyprowadzony przed oblicze Ulryka
i Kunona.
– Wer bist du? – spytał von Jungingen, marszcząc brwi.
– Jam nie Babinicz... – wymamrotał Zbyszko. – Jam Kmicic!
– Polak żeś?
– Coby oleum do głowy uderzyła, wina trza dużo pić... – prawił rycerz z Bogdańca. – A potem naści piesku
kiełbasę!
– Wino i kiełbasa, toż to jak na dłoni, że Polak! – rozradował się wielki mistrz. – Co to za roboty tu
czynisz?
– Wszystko jeno pro publico bono! – wywrócił oczami Zbyszko.
– Tedy Polak żeś!
– Mów mi wuju! – oznajmił jeniec.
– Wżdy spoufalać się z tobą nie będę! – obruszył się wielki mistrz, na co Zbyszko aż stęknął z żalu.
– Od razum waści pokochał... – wyszlochał.
– Do rzeczy! – huknął wielki mistrz.– Co to za dziury? Oto pierwszy dół...
– ...i dałby Bóg ostatni! – zupełnie bez sensu skomentował Zbyszko.
– Tyżeś go wykopał?
– Jam to, nie chwaląc się, sprawił!
– A tamte? – Roztrzęsiony wielki mistrz pokazał morze czarnych dziur, wykopanych na świeżej
powierzchni Grunwaldu. – To też ty?
– Nic to, Baśka! – wzruszył ramionami Bogdaniecki.
– Ale na co wam one!!!
– Ojciec kazali...
– Nie, nie mogę z tym idiotą wytrzymać! – wydarł się mistrz, aż uganiające się za chłopkami polskie
rycerstwo obejrzało się z zainteresowaniem. – Niech kopie te jamy, Donnerwetter, chodźmy stąd...
Pozostawiony sobie samemu, rycerz tradycyjnym polskim gestem oparł się na łopacie i jął przemyśliwać
zaistniałą sytuację. Od obozu polsko-litewskiego nadbiegały śpiewy, z pobliskiego lasu wyganiano ostatnie
niedźwiedzie, ktoś ze zgrzytem ostrzył Szczerbca. Od jednego z namiotów krzyżackich dobiegły młodego
rycerza odgłosy kopulacji.
– Walisz waść jak cepem! – mruknął Zbyszko i powrócił do roboty.
***
Nadszedł pamiętny ranek 15 lipca roku pańskiego 1410.
– Bitwo! – Przeciągnął się w łożu Władysław Jagiełło. – Ojczyzno moja! Jakie Krzyżaków mrowie baty
nam dziś właduje, ten tylko się nie dowie, kto cię straci. Wielkim twe piękno mi się wydaje, choć mi to
wisi, bo dziś z wyra nie wstaję.
– Władziu! – zafrasowany biskup zajrzał do namiotu. – Czas do bitwy! Pobudka!
– Zaczynajcie beze mnie...
– Krzyżacy jadą! – wrzasnął jakiś giermek. – Prezenty jakieś wiozą!
– Hmmm... – zamruczał monarcha. – Już wstaję!
Wcześniej jednak król Polski zakasał piżamę i wymknął się w stronę podwiędniętego już mocno lasku
grunwaldzkiego. Znalezienie ustronnego miejsca nie zabrało mu wiele czasu, a natenczas ujął Jagiełło
w spodenki wetknięty swój przyrząd bawoli, długi, cętkowany, kręty jak wąż boa, oburącz mocarnie go
ścisnął, wzdął policzki jak banię, krwią w oczach zabłysnął, zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół
brzucha i z pęcherza wysłał cały zapas ducha. Mocz jak wicher, niepowstrzymanym echem niesie
w puszczę plusk i podwaja echem. Umilkli rycerze, stali inni szczacze zadziwieni...
Na szczęście giermkowie wsadzili króla w zbroję i posadzili na koniu, co pozbawiło go poetyckiego
nastroju na dobre. Wśród oczekującego przybycia Krzyżaków otoczenia króla panowało żywe
podekscytowanie, a roziskrzone spojrzenia śledziły dwóch heroldów, ostrożnie manewrujących pomiędzy
wilczymi dołami a’la Bogdaniec.
– Dużo tego nie wiozą... – wymamrotał Powała z Taczewa.
– Może czeki jakieś chociaż... – Wytężał wzrok biskup.
– Albo pisemka zagraniczne! – Podskoczył z wrażenia Jagiełło.
– Przywozimy ci panie te oto dwa miecze! – zagrzmiał złowieszczo pierwszy herold. – Tak oto otuchy ci
nasz mistrz chce dodać i sprawić, byś bitwę wreszcie wydał, bo nam gorąco jak cholera.
Zazdrośnie spojrzał przy tym na rycerzy polskich, którzy leżakowali, zbierali grzyby i grali w dwa ognie
resztkami remizy strażackiej. Mruknął też wrogo na widok chorągwi ziemi kaliskiej, która akurat z piskiem
zażywała kąpieli.
– Nasz mistrz pyta, czy ducha bojowego... – zaczął drugi, nie zwracając uwagi na gwałtowne zmiany na
fizjonomii Jagiełły.
– Dwa miecze?!? – Zadygotał z tłumionej wściekłości król polski.
– ... bo nie po chrześcijańsku jest przetrzymywanie nas pod piekącym słońcem, bo...
– Możemy się posunąć – zaproponował Witold i wymienił gorące spojrzenie z Żiżką.
– Dwa miecze?!?!?
– Ja jeden mogę wziąć! – zaproponował Powała z Taczewa.
– Dwa miecze?!?!?!?!?!
Zawisza zagrzebał obydwu heroldów w najbliższym wilczym dole, a miecze wziął Powała z Taczewa na
przechowanie. Rozwścieczony król natomiast chwycił za Szczerbca i ruszył na poszukiwanie młodych
giermków, których mógłby pasować na rycerzy. Przez dwie godziny ścigał po lesie przerażonych
młodzieńców, odrąbując ramiona w uroczystym ceremoniale pasowania. Wrzaski świeżo pasowanych
niosły się aż na równinę, budząc niepokój Krzyżaków, a kiedy królowi już trochę minęło, wrócił zdyszany
do obozu i zażądał mszy polowej.
Uradowany nagłą odmianą w zachowaniu króla, biskup przygotował kazanie, którego Jagiełło w otoczeniu
swej zestresowanej świty chciwie wysłuchał i równie chciwie dorwał się do kielicha z mszalnym winem.
– Jeszcze jedna msza! – czknął z zadowoleniem.
Jagiełło łapczywie wysłuchał jeszcze czterech mszy, w międzyczasie z furią pasując na rycerzy posłańców,
którzy nadbiegali z meldunkami o ruchach Krzyżaków. Następnie wlazł na konia i zabrał się za ustawianie
armii.
– Bić będziem! – oznajmił bełkotliwym głosem. – Wy tam, a wy tam! A wy nie tam! Bić! A masz! –
Z półobrotu pasował na rycerza jakiegoś giermka, który podszedł za blisko.
Dżelal el-Din podjął zabawę i począł z łuku strzelać do Kaliszan, wychodzących właśnie z wody.
Spanikowany Witold porwał Jana Żiżkę na ręce i począł umykać w stronę lasu, nakazując uczynić podobnie
pułkom litewsko-żmudzko-czeskim.
– Król zwariował! – oznajmił swoim przybocznym. – Trza będzie jeszcze raz przemyśleć tę unię.
Schowajmy się w lesie póki co! Aha, i niech ktoś przyniesie kniazia Świdrygiełłę! Jest w worku
podpisanym V.I.P.!
Całkiem przypadkowo Witold ustawił jednak swoich wojaków naprzeciwko doborowych hufców gości
zakonnych pod wodzą Kunona von Liechtensteina, a obok Litwinów wyjechali na równinę Polacy,
wymijając szerokim łukiem Jagiełłę oraz niepewnie rozglądając się za Jadwigą. Oba narody były już
gotowe do starcia – w przeciwieństwie do Czechów, którzy naraz uświadomili sobie, że naprzeciwko mają
świetnie uzbrojonych Krzyżaków, po prawej kosmatych Żmudzinów, a po lewej Tatarów, cmokających
z podziwu nad męstwem swego wodza, który z namaszczeniem liczył kaliskie skalpy. Co więcej, zarówno
Żmudź jak i Tatarzy przyglądali im się z daleko większym zainteresowaniem, aniżeli znacznie
odleglejszym Krzyżakom.
Wydawało się jednak, że bitwa jest nieunikniona. Nad polem zapadła cisza. Na dęby pośrodku równiny
włazili chłopi, a Witold rozładowywał napięcie, podnosząc przyłbicę i pozwalając swemu językowi łopotać
na wietrze.
– Wiiiitold! – zaryczał niespodziewanie Jagiełło.
– Co? – odwrzasnął wielki książę.
– Nic!!!
Niestety, stało się. Gwałtowny ruch głowy księcia spowodował, iż przyłbica opadła i przytrzasnęła język
Litwina w połowie długości.
– Aaaarrghhhh! – skomentował to Witold.
– Ihhhahahaha! – zarżały przestraszone konie.
– Wassssuuuup! – ryknęli zgodnym chórem Krzyżacy.
Wystraszona piekielnymi odgłosami brać litewska runęła przed siebie, a za nimi popędzili Żmudzini,
u których silnie rozwinięty był instynkt stadny. Hufiec tatarski pognał jako trzeci, ale zboczył natychmiast
z kursu, albowiem wiodący go Dżelal el-Din nabawił się zeza od gapienia się na końcówkę widelca.
Zawzięcie hałłakujący Tatarzy pomknęli za swoim wodzem i znikli gdzieś w okolicy jeziora Lubień.
Na linii szeregów armii księcia Witolda pozostał jedynie on sam, pochłonięty zakładaniem opatrunku
uciskowego na język. Nie ruszyli się również Czesi, którzy z dziwnymi minami patrzyli za Litwinami,
galopującymi prosto na długie kopie krzyżackie – tylne szeregi hufca Żiżki dyskretnie czmychały już
w kierunku obozu, a jako ostatni zawrócił zamyślony Jan Żiżka, wyrzucając po drodze obrączkę w krzaki.
– Jak tam nasi, jak tam nasi! – Podskakiwał na wzgórzu dowodzenia monarcha.
– Żmudzini jak jeden powpadali do wilczych dołów... – raportował Powala z Taczewa. – Litwini jadą
w stronę Krzyżaków, Tatarzy w stronę granicy, a Czesi w stronę obozu!
– Gore! – jęknął monarcha. – Panowie, nadszedł czas. Do hymnu!
– Gdzie? – spytali rycerze po chwili konsternacji..
– Śpiewać! – wył Jagiełło. – Hymn śpiewać, kurwa mać, bo na rycerza pasuję!!!
– Ach, hymn! Zaraz, to jakoś tak było...
– Mam to na końcu języka...
– Zaraz, niech się skupię...
– Do cholery, śpiewać coś! – Głos Jagiełły przeszedł w falset i spanikowany monarcha pokazał ruszających
wolno Krzyżaków. – Bo oni będą pierwsi!
– Armia! – Uniósł się w strzemionach Powała z Taczewa. – Do hymnu!
Ziemia zagrzmiała pod kopytami końskimi, kiedy chorągwie polskie i krzyżackie runęły na zderzenie
czołowe. Powietrze wypełnił szczęk oręża i słowa słynnych pieśni wojennych "Szumi dookoła las"
i "Deutchland uber alles", niemniej nie do końca wiadomo, która strona śpiewała co. Nad zgiełkiem starcia
unosiło się ujadanie Zawiszy Czarnego...
Tymczasem Litwa gnała naprzód z taką prędkością, że niektóre chorągwie przeszły w nadprzestrzeń
z ogromnym hukiem.
– Słyszeliście? – zadudnił Ulryk. – Litwini z armat walą! Odpowiedzieć ogniem!
Cały szereg krzyżackich bombard wypluł kule – na szczęście były to te same armaty, które ongiś powyginał
w Malborku Powała z Taczewa, popisując się swoją ogromną siłą. Salwa przeleciała nad Litwinami
i wyrżnęła w ziemię gdzieś w okolicach Ukrainy, będąc dla miejscowej ludności takim szokiem, że
z miejsca przestali lubić Polaków. Na szczęście ludzie wyciągają tam wnioski bardzo powoli i do roboty
wzięto się dopiero za Chmielnickiego.
Tymczasem Litwini dostali się już w zasięg krzyżackich maczug. Nieskomplikowany zabieg prania po łbie
z reguły przywraca temu narodowi zdolność logicznego myślenia i naraz Litwini zrozumieli, że po
pierwsze, na żadne prezenty nie mają co liczyć, po drugie, nikt nimi nie dowodzi, gdyż Witold operuje swój
język jakieś dwa kilometry za ich plecami, a po trzecie, w sumie to oni bardziej nie lubią Polaków.
Przeprosili zatem rycerzy Kunona von Liechtensteina i czmychnęli w kierunku pobliskich bagien, gdzie
mieli zamiar się zamelinować do końca konfliktu.
– Litwa ucieka! – wrzasnął tryumfalnie von Liechtenstein. – Za nimi!
– Ble ble ble! – zaprotestował z furią Witold z językiem na temblaku, lecz na widok radośnie pohukującego
pościgu szybko zrozumiał powagę sytuacji i, ruszając językiem niczym dźwignią skrzyni biegów, skoczył
w ślad za swoją armią w stronę bagnisk.
Należy dodać, iż nie wszyscy goście krzyżaccy popędzili za Litwinami. Cześć w ferworze walki powpadała
do wilczych dołów, gdzie dochodzili do siebie Żmudzini. Widok spadających z nieba wrogów pomógł im
odzyskać rezon i raźno zabrali się do pracy. Ponoć tego właśnie dnia narodziło się żmudzkie podziemie.
Należy również sprostować pana Długosza – otóż pułki smoleńskie w istocie pozostały na placu boju
podczas słynnej ucieczki Litwy, lecz przyczyną tego nie była ich bitność, ale zamiłowanie do rozrywki.
Głośna muzyka, a po niej walenie się po mordach z bandą przyjezdnych było bowiem tradycją znaną im
z lokalnych potańcówek, a o ucieczce Litwy dowiedzieli się dopiero po bitwie.
W międzyczasie biskup Oleśnicki wygonił z obozu Czechów, którzy nieco skołowani wrócili na pole walki.
Widząc, iż nie ma zarówno Litwy jak i gości zakonnych, wzruszyli ramionami i znów skierowali się do
obozu.
Wróćmy jednak do armii polskiej, bo ta naszym sercom najmilsza. Pierwsza szarża przyrżnęła
w Krzyżaków efektownie, poza jedną z chorągwi, która nie wcelowała we wroga i grzmotnęła we
wspomniane już wielkie dęby, łapiąc spadających chłopów na tarcze. Krzyżacy przywitali Polaków godnie
– mieczami, kopiami i wypuszczonym z worka kotem, za którym pogonił Zawisza Czarny (sprytni bracia
zakonni chcieli się rycerza z Garbowa jak najszybciej pozbyć, bo miał w boju ubić brata Arnolda von
Badena, który też umiał giąć miecze i topory. W planach Ulryka von Jungingena było wysłanie go na
Wawel w celu pogięcia Szczerbca).
Potem hałłakując radośnie przelecieli za plecami Polaków Tatarzy, którzy od jakiejś godziny orbitowali
w okolicach Grunwaldu. Kiedy Polacy odwrócili się, by zobaczyć, co się dzieje, ktoś gwizdnął Marcinowi
z Worcio... Cimowrio... Morciwo... No, w każdym razie chorągiew ziemi krakowskiej znikła. Rozeźlone
rycerstwo Korony, winiąc zarówno niegodziwych Krzyżaków jak i ciamajdowatych swoich, jednogłośnie
ustaliło, iż walka w takich warunkach nie ma sensu i trzeba natychmiast udać się ze skargą do króla.
Nieoczekiwany manewr Polaków zmylił powtórnie wygonionych z obozu Czechów, którzy myśląc, że
nadchodzą Krzyżacy, znów czmychnęli w krzaki.
A potem linia obrony poczęła pękać. Sepleniący Ciamko z Bogdańca pokusztykał w kierunku latryn, głośno
pomstując na dzisiejszą młodzież. Zbyszko chciał się dowiedzieć, kto dziadkowi dokuczył, ale okazało się,
że Rotgier, którego onegdaj już raz ubił, jeszcze żyje, a na dodatek chce go zabić.
– Za Danuśkę, Zbyszku! – zawołała jakaś zabłąkana na polu walki dwórka.
– Za Danuśkę! – odpowiedział na toast Zbyszko, przechylił kielich i zabrał się za grzmocenie Rotgiera.
Tymczasem do monarchy podjechał jakiś rycerz.
– Królu! Czas w pole z odwodami ruszyć! – zawołał.
– A ktoś ty? – monarcha zmarszczył brwi.
– Jam Dobko z Oleśnicy! – zasalutował rycerz.
– Hahaha! – zaryczał monarcha ze śmiechu. – Dupko z Obleśnicy! Hahaha!
– Nie, to nie! – obraził się rycerz i pojechał w siną dal. Daleko jednak nie ujechał, gdyż w krzakach dorwali
go Czesi, którzy postanowili jednak komuś przywalić.
Przez pole bitwy znowu przemknął tatarski Latający Holender, tym razem za plecami Krzyżaków.
– Królu! – Zbroczony od stóp do głów krwią Powała z Taczewa podjechał do wzgórza dowodzenia.
Wygląd jego nikogo nie zdziwił, gdyż wiadomym było, iż stacje honorowego krwiodawstwa odwiedzał
namiętnie, a że na bitwę się śpieszył, to go niedokładnie zakręcono.
– Królu, raczcie posiłki wezwać! – wyjęczał błagalnie rycerz.
– Nic z tego! – Monarcha był nieugięty. – Teraz walczcie, żreć będziecie potem!
Najwyższy jednak czas przenieść się na druga arenę bitwy. Litwini, gdy tylko zanurzyli się w bagnie,
wyciągnęli wędki i koszyki z prowiantem i poczęli udawać niedzielnych wędkarzy. Chóralne "Pssst!"
poniosło się nad bagnami, kiedy brzęczący zbrojami najeźdźcy poczęli się bezczelnie szwendać po bagnach
i płoszyć ryby bulgotaniem. Wielki książę zaś zapobiegliwie przedarł się jak najdalej, szukając miejsca,
gdzie ryby na pewno biorą. Zasiadł spokojnie, dobył wędzisko, nadział przynętę, i kiedy już miał brać
zamach, krew stanęła mu lodem. Oto bowiem z naprzeciwka wynurzyła się w złowieszczej ciszy dziwnie
znajoma karoca...
– Jaśnie pani! – wrzasnął przerażony do granic Litwin (dla dobra sprawy przyjmijmy, iż język już mu
wyzdrowiał).
– Hę? – Coś tknęło litewskich wędkarzy.
– Hop, hop! – podstępnie zaczęli nawoływać rycerze zakonni. – Wir sind hier! – chichotali między sobą,
ucieszeni własnym szelmostwem.
– Jadwigaaaa!!! – Ryk spanikowanego wielkiego księcia poniósł się nad moczarami.
Bagno zabulgotało, gdy Litwini trzęsącymi się rękami dobywali koni i wrzeszcząc przeraźliwie, gnali
precz. Całkiem przypadkowo ruszyli wprost na pohukujących rubasznie gości krzyżackich – w ułamku
sekundy przemknęli przez bagno i pędząc przed sobą krzyżackich niedobitków, wyjechali na równinę.
– Litwa wraca! – Rozległo się wśród znudzonego monotonią boju rycerstwa polskiego.
W tej sytuacji goście krzyżaccy popędzili w stronę dawnej linii frontu, w panice zapominając o wilczych
dołach i wpadając w objęcia ogłupiałych ze szczęścia Żmudzinów. Natomiast chcący zmieszać się
z tłumem Litwini walnęli w bok skrzydła krzyżackiego. Na tyłach swych wojska gnał książę Witold, co
dało panu Długoszowi powód do sformułowania tezy o jego geniuszu strategicznym i umiejętności
wyciągnięcia swych wojsk z największego nawet bagna.
Nieoczekiwany powrót Litwy sprawił, iż dwóch dowódców na polu walki podjęło znamienne decyzje.
– W sumie nawet bym powalczył, ale skoro Litwa wróciła... – Z ociąganiem powiedział Jan Żiżka, dając
znak do dyskretnego odwrotu.
– Czesi spieprzają – oznajmił przybocznym Ulryk von Jungingen. – Czas ruszyć odwody
– Jawohl! – zasalutowali wielki marszałek, wielki szatny i wielka sprzątaczka.
Doborowe, świeże chorągwie krzyżackie ruszyły w pole. Jungingen po raz kolejny popisał się
przebiegłością nie lada i poprowadził swoje hufce tak, by uderzyć prosto w plecy polskich rycerzy. Musiał
jednakże przejść przy tym tuż pod nosem Jagiełły i jego świty, którzy obserwując pole walki, udawali, iż
Krzyżaków nie widzą. Krzyżacy też odwrócili głowy w drugą stronę, bo wszyscy wiedzieli, iż wielki mistrz
srodze się z polskim monarchą gniewał.
Jeden tylko wojak w hufcu krzyżackim na obyczajach się nie znał, bo porwał kopię i ruszył w stronę
Polaków.
– Ich bin Diepold Kokeritz von Dieper! – przedstawił się podczas szarży.
– Hahaha! – zaśmiał się Jagiełło. – Dupol Kikiriki von Bimber!
Mortka Marcin 1410 czyli kilka słów prawdy o Grunwaldzie Z „Fahrenheit” Nadchodził osławiony rok 1410. Wielcy tego świata nerwowo wiercili się na tronach i szeptem zasięgali porady u nadwornych astrologów, a wielcy tamtego świata szykowali się na całą bandę gości. Mali tego świata kopali sobie doły. Oczy wszystkich z obawą kierowały się na wschód, tam, gdzie wielki mistrz zakonu krzyżackiego, Ulryk von Jungingen, dojrzewał do wiekopomnej decyzji... *** – Scheiße!!! – chwalił nadchodzący dzień wielki mistrz, siadając na łożu i poprawiając piżamę w czarne krzyże. – Kuno, mam dziwne wrażenie, że ktoś się na mnie gapi. – Guten Morgen, Mein Fuhrer – bąknął marszałek Kuno von Liechtenstein, otwierając szeroko okiennice. – Ależ co wy, mistrzu, kto by se chciał wami dupę zaw... Eee... Dalszą karierę zakonną Kunona uratował capstrzyk, który z dyskrecją topora bojowego rozdarł ciszę nad dziedzińcem Malborka. Pobojowisko po zakończonych nad ranem krzyżackich juwenaliach drgnęło – któryś z braci rozdziawił przyłbicę, inny wybełkotał kilka teutońskich przekleństw, czyjeś słabe, drżące ręce posłały w kierunku trębacza bełt z kuszy. – Frustuck ist fertig! – oznajmił służalczo Kuno, by szybko skierować myśli mistrza na inny temat, po czym zaczął rozkładać drewniane naczynia i sztućce (używane w Zakonie od czasu, kiedy pan Powała z Taczewa, siłą swą się popisując, pogiął wszystko od toporków po lufy armatnie). Naraz drzwi do komnaty huknęły o ścianę i do środka wpadł młody Krzyżaczek w niestwardniałej jeszcze zbroi. – "Eeeeeekspres Krzyżacki"!!! – ryknął, rzucił jakimś pergaminem i zniknął. – Ech, Jugend...– Wielki mistrz zasiadł przed miską pełną owsianki. – Czytaj, Kuno. Mnie... no... oczy się pocą. – Mało oryginalne – mruknął z satysfakcją Liechtenstein, poślinił kciuk i otworzył magazyn na pierwszej stronie. – O, polityka zagraniczna. Białe niedźwiedzie kręcą się wokół Kremla i car moskiewski na wszelki wypadek ewakuował się z rodziną! – Gott mitt uns! – wrzasnął Ulryk. – Odechce się kacapom Inflant! – Juści, że odechce! – Kuno wytarł czoło z owsianki. – Ponoć niedźwiadki z czeczeńskim akcentem mruczą. A propos Inflant. Szwecja nałożyła embargo na eksport stali do Zakonu Kawalerów Mieczowych. – Oj, niedobrze – zmartwił się mistrz. – Przyjdzie unseren Kamraten kijami kampfen... O AUTORZE Marcin Mortka - Urodzony w roku 1976. Absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na wydziale skandynawistyki. Podręcznikowy przykład Zodiakalnego Barana. Z zawodu (i powołania) nauczyciel, pilot wycieczek zagranicznych (wąska specjalizacja - Islandia i Norwegia) oraz tłumacz powieści Patricka O'Briana. Pasjonat epoki wielkich żaglowców oraz wypraw krzyżowych. Miłośnik i popularyzator RPG, związany z wydawnictwem "Portal", autor wielu artykułów poświęconych tej tematyce w "Portalu" oraz "Magii i Mieczu". W tym roku wydał powieść "Ostatnia Saga" oraz pracuje nad uniwersalnym dodatkiem RPG pod roboczym tytułem "Czar Ziemi Świętej".
– O, jest coś o nas – Kuno zmarszczył brwi. – Na Wawelu trwają rozmowy polsko-litewsko-tatarskie w sprawie rozwiązania kwestii krzyżackiej! – Czyli co? – zawahał się Ulryk. – Absolutnie nic. – Kuno pogłaskał wielkiego mistrza po głowie. – Będą gadać i gadać, póki nie stracą wątku, potem na wszelki wypadek jeszcze raz ochrzczą wszystkich Litwinów i towarzystwo pojedzie nach Hause w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Za około dwa tygodnie Litwini rozegrają z nami kilka towarzyskich bitew dla podbudowania świadomości narodowej, a Polska pohuczy w dyplomacji, wypełniając swoje zobowiązania sojusznicze. O, tu jest jeszcze coś ciekawego. Ludwik Święty nabór na nową krucjatę ogłasza. – Donnerwetter! – splunął owsianką rozzłoszczony mistrz. – Nie mam zamiaru umierać za żaden Gdańsk! – Gdańsk jest już nasz – przypomniał mu Kuno, ponownie ścierając zupkę z czoła. – No, wiem przecież – burknął wielki mistrz. – Jak słyszę o tych cholernych czynach społecznych, to taka złość mnie bierze, że wszystko mi się myli... Ech, dawaj wiadomości sportowe! – Langsam, langsam... – Kuno przerzucił z szelestem kilka stron. – O, wygraliśmy mecz towarzyski z K.S. Spychów w "oczko" ! A to co ... – Zbladł nagle. – Gore... – Kuno, was ist passiert? – zaniepokoił się Ulryk. – Polacy zaprzestali kręcić film o nas? – "Wiadomości pasterskie" – głuchym głosem oznajmił von Liechtenstein. – Papież wyraża irytację z powodu braku postępów Zakonu Krzyżackiego w chrystianizacji pogańskiej Litwy. Konklawe rozważa projekt zmniejszenia dotacji na rzecz naszej działalności. – Czyli co? – Wielki mistrz poczuł się zagubiony na szerokich wodach polityki. – Nie będzie forsy na imprezy! – ryknął rozdzierająco Kuno von Liechtenstein i w geście desperacji przyłożył sobie łuk do skroni, na szczęście nie naładowany. – Przecież od dawna mówiłem, że musimy w końcu coś schrystianizować! Cokolwiek! – Nieudana próba samobójstwa pogłębiła jego depresję. – Cokolwiek! Ty cycku obwisły! Ty krowi rowku! Ty... Kunona uratował po raz drugi wykonawca capstrzyku, który powtórzył swój repertuar i na moment zagłuszył kłótnie o cebry z wodą. Ulryk von Jungingen nie dosłyszał jednak ani słowa, zafrapowany pierwszą częścią wypowiedzi Kunona. Pogłębiająca się zmarszczka na jego czole oznaczała, iż w twardej, teutońskiej duszy kształtuje się Myśl... Wielki mistrz stanął przy oknie, gospodarskim gestem ujął się pod boki i z zadumą objął spojrzeniem coraz żywiej gramolącą się brać zakonną. Trębacz był nieugięty, ale sierżanci skrzykiwali już oddziały łuczników w równe szeregi, a z remizy wytaczano niedzielną katapultę. Giermkowie zbierali opróżnione baryłki zwrotne, potykając się o najbardziej ubawionych braci, pachołkowie prowadzili rżące wesoło i zataczające się konie do wodopoju, a któryś z braci wyczołgał się z fosy, odchylił przyłbicę i rozejrzał się ze zdziwieniem. Skrzypnęła katapulta. Ulryk chlipnął, otarł łzę wzruszenia i naraz oznajmił wielkim głosem. – Papież jest nieomylny. Ma rację, znaczy się. Czy my niedobrzy chrześcijanie, Kościoła zbrojne ramię, Kuno? – Było o tym na tych ulotkach... – zawahał się Kuno.
– Trza nam w te pędy Zakon do kupy pozbierać i na Litwę ruszyć! – rozochocił się mistrz. – Pokonamy tych psubratów i papież nam prezenty przywiezie, kiedy na święta wpadnie! A Litwa wielka, Kuno, wielka! Nachrystianizujemy się po pachy! Wiatr znad Bałtyku rozwiewał poły jego piżamy, a pierwsze promienie słoneczne utkały aureolę wokół jego głowy. Ogarnięty ekstazą, znów zwrócił się ku dziedzińcowi i naraz z jego ust wyrwał się okrzyk wielki "Litwo!". Jak głosi legenda, echo owego wrzasku unosiło się w niebiosach przez dobrych parę stuleci, na stałe wżerając się do światopoglądu pewnej grupy narodowościowej, po czym pewien nieznany bliżej poeta chwycił za pióro i rozpoczął tym słowem obrzydliwe długi poemat, co wzbudziło to zdecydowanie antylitewskie nastawienie większości polskich licealistów. Na szczęście w pewnym momencie wielkiemu mistrzowi zabrakło tchu i wyczerpany oparł się o parapet. Przy okazji zerknął też w dół. – Kuno? – Zmarszczył brwi. – Co nasz biskup robi w fosie? – Jaka tam fosa – pisnął Kuno. – Ledwo rów z wodą... – Nie wykręcaj się od odpowiedzi! – ryknął Ulryk , odwróciwszy się w stronę rozmówcy. – Bo... bo pił z bratem Wolfgangiem... – dukał Kuno, wytarłszy twarz z resztek owsianki. – ... i brat Wolfgang mówił, że polska wódka diabelsko w gardło piecze... i... biskup poszedł ein bißchen wody święconej wziąć na popitę... A że zejście do fosy śliskie... – Masz ci los... – zasmucił się Ulryk. – Na świętą wojnę bez biskupa przyjdzie nam jechać... – I tak miał raka! – próbował powiedzieć coś pocieszającego Kuno, widząc z ulgą, iż zapał wielkiego mistrza słabnie. – Nic to! – Machnął ręką wielki mistrz. – Awansujemy jakiegoś nowego! Chrzczenie nie jest takie trudne! Machnie się kropidłem, powie to... no... Spiritus domine... spirytus szklanki i już! Szast prast i papież po główkach będzie nas głaskał! Mnie będzie głaskał, znaczy się. Kuno, leć no do latryn, izby wytrzeźwień, więzień, burdeli i biura rzeczy znalezionych i bractwo zakonne zbieraj! Wieść wielką o krucjacie nieś w świat! – Jawohl! – wykrzyknął Kuno, wyprężył się i z braku obcasów strzelił z rusznicy. – Leć, Kuno, leć! No, a ja sobie teraz nieco odpocznę, a za jakąś godzinę znowu sobie "Litwo" wrzasnę – obiecał wielki mistrz, a tymczasem jego wzrok padł na ostatnią stronę porzuconej przez Kunona gazety. Tam widział już kolorowe obrazki swego ulubionego komiksu "Roland gegen Spiderman". Usiadł wygodnie na łożu i począł analizować ryciny. Chóralny wrzask łuczników krzyżackich świadczył o tym, iż udało im się wreszcie zwalić trębacza do fosy. *** Nieświadom rodzącego się zagrożenia, polski król Władysław Jagiełło dyskutował ze swoimi sojusznikami na tematy polityczne – Aaa wtenczas... hyp! ... widzisz... podchodzi do mnie Jurand... hyp! – bełkotał Władysław Jagiełło do ucha Witoldowi. – Patrzę, a ten oczu nie ma... hyp! więc się pytam... hyp! kto zacz gały ci wyłupił... hyp!
– Żła dżewedżga do lazedżga! – ryczał kudłaty Dżelal el-Din, wybijając rytm trzonkiem topora na głowie kniazia Świdrygiełły. – Boooguuuurooooodziiiiiicaaaaaa! – wył Powała z Taczewa. – ... a on...hyp! znak krzyża robi... hyp! Imaginujesz to sobie, Witold? ... hyp! Służba zdrowia go pokroiła! hyp! – czkał z zadumą monarcha. – Pakta podpisać musim, Wasza Wysokość! – biskup Oleśnicki z uporem machał pergaminami przed oczyma Jagiełły. – Juści, pakta! – ocknął się Jagiełło, wypuściwszy brata z objęć. Witold zsunął się pod ławę. – Niech sobie ino gardło przepłuczę... Dżelal! Na czym to myśmy skończyli? – Lachy bijut Krzyżaki! – rozdarł się Tatar. – My bijut Lachy! – Aha! – uspokoił się monarcha. – Już myślałem, że coś mi umknęło. Zdrowie! Niedobitki negocjatorów przy długim stole w sali biesiadnej na Wawelu napełniły swoje kubki. Jako że rozmowy toczyły się od rana, większość z obradujących dawno już zaległa pod stołem, jeszcze raz udowadniając, iż polityka to zadanie dla ludzi o tęgich głowach. Pod ścianą rzępoliła ostatnie kawałki muzyczne kapela węgierska, niemalże zagłuszana przez bełkot obradujących i chrapanie ich stronników. Nikt zatem z początku nie zwrócił uwagi na pazia Przemka, który wkroczył do sali. – Wielmorzny krulu! – oznajmił, oblizując się na widok licznych butelek. – Wielmożny królu! – zaczął jeszcze raz, starając się mówić poprawniej. – Delegacja krzyżacka pod bramami miasta stoi i widzenia się domaga! – Co? – ryknął monarcha.– Nic nie słyszę! Witold, ścisz tę cholerną muzykę! Wielki książę litewski cisnął ciężkim półmiskiem i kapela węgierska umilkła jak rękę odjął. Przemko powtórzył swoją wiadomość. – Pies im mordy lizał – przeanalizował fakty Jagiełło i nalał sobie kolejny kubek wódki. – Czego tu chcą Krzyżacy? – zadumał się biskup. – Może prezenty jakieś przywieźli? – Prezenty? – z wysiłkiem zmarszczył czoło Jagiełło. Naraz z krużganka dobiegł odgłos stokroć gorszy niż wokalne interpretacje polskiego folkloru w wykonaniu Dżelala el-Dina. Negocjatorzy jeden po drugim odnajdowali współrzędne wejścia do sali obrad i zawieszali na nim rozmyty wzrok. Wśród potwornego zgrzytu w drzwiach ukazał się Zawisza Czarny, wlekący z wysiłkiem dwie postaci w zbrojach po kamiennej posadzce. – Zawiszka znalazł! – oznajmił z dumą i wywalił język spod przyłbicy. – Toż to pewno ci Krzyżacy spod bram! – Zdumiał się Jagiełło. – Mój ty Murzynku najwierniejszy, tak swego pana we wszystkim wyręczasz! – Wzruszył się, targając go za uszami i częstując cukrem. – Chyba trza by z nimi pogadać... Przyłbice obu leżących na ziemi Krzyżaków nie wytrzymały bliskiego kontaktu z pięściami Zawiszy i były zaklinowane. – Otwieracz! – zażądał monarcha.
Witold wyciągnął topór z garści twardo śpiącego Świdrygiełły. – Na pohybel Lachom! – Dżelal podkreślił swoje stanowisko polityczne. – Tak, tak... – uspokoił go Litwin, czknął, wziął zamach i spuścił ostrze. Zapadła głęboka cisza, tak głęboka, iż nawet śpiący zdawali się przestać chrapać. Oleśnicki pobladł, Przemko zemdlał, a Dżelal zwymiotował do sakiewki Świdrygiełły. – W nit trza było celować, Władziu – pouczył brata Witold. – Gówno, nie zbroja – stropił się nieco Jagiełło i uniósł zakrwawione ostrze. – Dajcie tego drugiego. – Lachy bijut! – wrzasnął blady z przerażenia Dżelal. – Zamknij się, bo cię na tatar przerobię! – ryknął rozzłoszczony król. Jego siła przekonywania zwaliła skośnookiego rycerza na ziemię, a potem topór opadł ponownie. – No to se nie pogadamy... – bąknął Powała z Taczewa. – Wasza Wysokość, takie zachowanie może wstrząsnąć równowagą europejską! – wykrzyknął z oburzeniem biskup Oleśnicki. – Stosunki z... – No proszę, klecha, a cięgiem o chędożeniu gada! – warknął Jagiełło. – Zawiszka, weź ich stąd. Jeszcze się kto przewróci. Tylko głów nie wywalaj! – ryknął w ślad za opalonym rycerzem. – Zrobi się z nich jakieś ozdoby wawelskie czy coś... Radosne szczeknięcie Zawiszy niespodziewanie załamało się w płaczliwe skomlenie. W korytarzu rozległy się czyjeś kroki i atmosfera zauważalnie zgęstniała. Rycerze, magnaci i książęta poczęli naraz z uwagą przyglądać się paznokciom własnym i sąsiadów, pan Powała z Taczewa padł pod stół i udawał martwego, a biskup Oleśnicki w popłochu otaczał się kokonem z wawelskich arrasów. W drzwiach pojawiła się Jadwiga z siatkami zakupów. – Cześć Jadzia – bąknął monarcha. – Wrrrr! – odparła królowa zgodnie z wschodnioeuropejskim ceremoniałem dworskim. W sekundę później nie obznajomiony z nim Dżelal el-Din zwijał się na podłodze z widelcem wbitym w czoło po tym, jak według zasad tatarskiego savoir vivre’u powitał królową serią cmoknięć. Królowa, ignorując kulących się pod ławami i w kątach mężów stanu, odstawiła siatki na udającym rozgwiazdę Witoldzie i podała małżonkowi jakiś pergamin. – Było w skrzynce – zgrzytnęła w kierunku kurczącego nogi Jagiełły. – Co to za jeden? – Wskazała wciąż nieprzytomnego Przemka. – Iiii tam... taki jeden... – zbagatelizował sprawę król. – I tak miałem nim Smoka nakarmić... – Śliczny. Biorę – oznajmiła niewiasta, zarzuciła sobie pazia na ramię i wymaszerowała. – Bajzel tu macie. – Zatrzymała się w progu i znowu powiało grozą. – Od jutra wszyscy na Wawelu mają w kapciach chodzić. Wszyscy! – warknęła w kierunku Witolda, który pochopnie postanowił już wrócić do życia. I wyszła.
Na sali zapanowało radosne rozprężenie i ktoś pośpiesznie zabarykadował drzwi. Pan Powała z Taczewa przez chwilę zgrywał twardziela, udając, iż szuka czegoś na podłodze, póki Witold nie roztrzaskał na nim ławy, rozładowując napięcie. – Biskup! – ryknął Jagiełło. – Albo jakiś inny naukowiec! Powiedziałem "naukowiec", a nie nałogowiec, Witold! Biskup! Biskup, natychmiast wyłaź z moich ananasów! – Arrasów, miłościwy panie! – Przecież mówię, że ambarasów! Masz tu i czytaj, biskup! – wyciągnął pergamin w stronę Oleśnickiego. – Tak żem się zdenerwował, że aż mi się oczy spociły! – To jakaś depesza, miłościwy panie! – wychrypiał biskup. – Stoi tu, że "nadejdzie czas, stop, że wyłamana będzie ich ręka prawa, stop, i wybite zęby, stop!" Podpisano – święta Brygida! – Do cholery, przecież mówiłem, żeby nie przysyłać mi żadnych reklam, a gabinetów lekarskich w szczególności. Muszę sobie golnąć! – Rozzłoszczony król walnął pięścią w Świdrygiełłę. Niebawem powrócono do porządku obrad. *** A w Malborku panowie krzyżaccy nie tracili czasu... – Po pierwsze, wypowiedzenie wojny należy zawczasu uzgodnić z Naczelną Radą Związku Zawodowego "Krzyżacka Solidarność" – wyliczał cierpliwie brat Herman. – Jeśli projekt przejdzie przez głosowanie wstępne, możemy rozpisać referendum wśród braci i... – Ponadto należy honorować zwolnienia lekarskie! – wtrącił brat Alfred. – Wielu braci ma alergię na Litwinów lub źle znoszą tamtejsze powietrze, niektórzy też odmawiają służby wojskowej ze względu na poglądy religijne... – Weźmy też pod uwagę młodszą generację. – Z mądrą miną pogładził się po brodzie brat Hans. – Niektórzy młodzi Krzyżacy dopiero co dostali się na studia. Kuno von Liechtenstein opuścił przyłbicę. – Won!!! – Kontrargumenty wielkiego mistrza wymiotły delegację z jego komnat. Kuno podniósł przyłbicę i spojrzał z respektem na rozjuszonego von Jungingena. – Widziałeś ich? Kombinują jak da Vinci z helikopterem. Wszystko zrobią, by ideę Zakonu pogrześć. Gdzie oni się tego nauczyli? – Za blisko polskiej granicy żeśmy ten Malbork wybudowali... – mruknął Kuno. Pikietująca brać rycerska witała relację deputatów masowym szlochem. – Przeklęte mąciwody! – zżymał się mistrz i przez chwilę szeleścił pergaminami, by wyglądać jak prawdziwy, poważny szef sztabu. – Nie będziemy czekać na posłów z Krakowa, dołączą do nas w drodze. Wszystko gotowe? – Jawohl! – Biskup wyświęcony, zbroje wyczyszczone, chorągiew pocerowana?
– Jawohl! – Jakąś mapę Litwy mamy? – Jawohl! Mamy niemieckiego Pascala "Litwa na weekend"! – Gut! No to w drogę! Zapadał już zmrok, ale płomień patriotyzmu w oczach wielkiego mistrza rozjaśniał nadciągające nad Malbork ciemności. W ostatnim proteście bracia manifestacyjnie obsypali mistrza deszczem zwolnień lekarskich, lecz von Jungingen zignorował je całkowicie, podobnie jak rozpuszczone wśród młodzieży zakonnej włosy, namalowane na tarczach "pacyfki" i oplecione kwiatami topory. Porwawszy bat pasterski, jął zapędzać braci do szeregów, pohukując przy tym raźno. Wtedy to wreszcie zrozumiano, że wola mistrza jest nieugięta. Co rusz któryś z Krzyżaków wznosił łzawe spojrzenie ku ukochanym, wyniosłym murom Malborka, ulubionym tawernom i pokojom mniszek, a spazmy rozpaczy wstrząsały nim tak, że aż grzechotał we wnętrzu swej zbroi. Zasmarkani rycerze chorągwi św. Jerzego drżącymi głosami nucili "Międzynarodówkę" – tym przydarzył się pech podwójny, jako że nie należeli do Zakonu, a przyjechali z Reichu na wymianę między zakonną. Niestety, energiczne szuranie pergaminami wcieliło ich również do armii, a wszelkie próby protestu roztrzaskały się o bruzdę na czole wielkiego mistrza. Wielki mistrz aż podskakiwał w siodle z nadmiaru emocji. Pośpiesznie wydawał ostatnie polecenia komturowi von Plauen, który w wielkiej loterii zakonnej wygrał zaszczyt dowodzenia obroną Malborka pod nieobecność wielkiego mistrza. Ku jego nieprzebranej radości, ominęła go sława weterana spod Grunwaldu. – ... i pamiętajcie, komturze, iż jeśli który z braci zachorzeje, to nie wołać medykusa z Gdańska, bo to kutwa, tylko miejscowego nożownika-akupunkturzystę – pouczał wielki mistrz. – Na noc zawsze zakładać szlafmycę, nie pić nie przegotowanej wody i myć co wieczór wszystkie mniszki! Nie jeść za dużo słodyczy, odmawiać rano pacierz i... – tu schylił się z siodła i wyszeptał komturowi do ucha – za żadne skarby nie wpuszczać nikogo, kto by się Wallenrod nazywał! – Jawohl! – Energicznie zasalutował komtur i po raz ostatni zmusił się do przybrania zawiedzionego wyrazu twarzy. – Mistrzu, naprawdę nie mogę z tobą jechać? – W sumie... – zastanowił się von Jungingen. Komtur struchlał. – Eeee tam... Damy sobie radę! – Machnął ręką wielki mistrz i skierował się w stronę swoich oddziałów. Omdlały z ulgi komtur został z tyłu. Ulryk rzucił groźne spojrzenie na pierwsze szeregi, stanął w strzemionach i nabrał tchu. – Teraz wrzaśnie "Litwo!" – mściwie mruknął któryś ze związkowców. Chichot, wzmocniony brzękiem blach, zastąpił szloch. Wielki mistrz stracił wątek. – Żołnierze Zakonu! Odjeżdżamy! – ryknął wreszcie, odnalazłszy ściągę pod zbroją. Kilka tysięcy rycerstwa zakonnego zawyło z rozpaczy, któryś umarł z żalu i spadł z konia do fosy. Załzawiony Kuno wytarł nos w wielką chorągiew Zakonu. Wielki mistrz chciał coś jeszcze powiedzieć, ale machnął ręką, zawrócił konia i gwizdnął na resztę.
Komtur von Plauen odzyskał przytomność jakąś godzinę później. – Odjechali? – spytał słabym głosem. – Tak! – ryknęli nieliczni szczęśliwcy, wyznaczeni do pilnowania twierdzy. – Trza to oblać... Pchnijże kto gońca do Zakonu Kawalerów Mieczowych, niech im powie, że mamy wolną chatę... *** Impreza jednakże do udanych zaliczać się nie mogła. Przebiegły Kuno von Liechtenstein włączył bowiem do krzyżackich taborów zawartość piwnic twierdzy krzyżackiej, dzięki czemu nostalgia rycerstwa wnet przeszła w entuzjazm i niezbyt raźny patriotyzm. Spożycie paliwa było ogromne, ale sprytny Kuno chciał dokonać bezcłowych zakupów na Litwie. Był to, jak wiadomo, kraj mlekiem i wódką płynący do tego stopnia, iż wielu filozofów tego świata zastanawiało się, dlaczego nie nosi on nazwy Malibu. Niemniej do Litwy pozostawał jeszcze szmat drogi, a póki co, przed Krzyżakami wyrosło nagłe wypiętrzenie polityczno-tektoniczne o nazwie Żmudź. – Donnerwetter! Zabłądziliśmy! – zadudnił spod zbroi Ulryk, kiedy zwiadowcy przesylabizowali nazwę na drewnianej tablicy na przejściu granicznym. – Nein! – zaprzeczył ze znawstwem Kuno. – Żmudź należy do Litwy, czyli do Witolda, czyli do Jagiełły, czyli do nas! – A kniaź Świdrygiełło nas nie przegoni? – Wywiad mówi, że pono niemocą wielką złożon. Bezbronny to kraj! – Tedy ochrzcić by trza! – oznajmił świeżo pasowany biskup Hans, ważąc w garści maczugę i kichając przeokrutnie. Smarki strzeliły przez otwory w przyłbicy i obryzgały tablicę. Erupcja obudziła dwóch celników żmudzkich, śpiących w służbowych krzakach na przejściu granicznym, którzy natychmiast poprawiali służbowe skóry, porwali służbowe pały i wyskoczyli na spotkanie gościom. – Ty patrz! – stęknął jeden. – Korpus Dyplomatyczny! – Ktoście wy! – Drugi był bardziej zasadniczy. – Słowo Boże wam niesiemy! – oznajmił von Jungingen. – Hurra, prezenty! – Ucieszył się pierwszy, lecz jego druga natura szybko wzięła górę. – Przewożone towary podlegają ocleniu! – Genug! – zagrzmiał gniewny głos wielkiego mistrza wewnątrz zbroi.– To tak witacie swego przyszłego pana??? Biskupie! Chrzcić ich, chrzcić! – Chorągiew im. Alberta Einsteina! Wziąć ich z lewa! – rozkazał Kuno. Atakująca chorągiew zasygnalizowała manewr skrętu w lewo włączeniem kierunkowskazów i pancerne pięści rycerzy z łoskotem posłały znakomitą część własnych towarzyszy na ziemię. Przez chwilę szala starcia wahała się, lecz druga chorągiew, pod wezwaniem św. Człowieka z Cro Magnon, uderzyła na wprost. Wobec takiej przewagi celnicy nie bronili się długo i szybko wywiesili mapę Rosji. Dostrzegłszy
liczne białe plamy, rycerze zakonni zaprzestali ataku i do rzeczy przystąpił biskup, kropiąc Żmudzinów wodą święconą z manierki. – Garną się do chrześcijaństwa, bestie! – udobruchał się wielki mistrz, widząc, jak obaj Żmudzini łapczywie zlizywali spływające im po policzkach strumyki. – O ScheiBe, pomyliły mi się manierki! – jęknął z rozpaczą biskup. – Importowana "Żubrówka"! – Ruhig, biskupie! – poklepał go Kuno. – Żubrów ci na Żmudzi dostatek, nałapiemy trochę, jak będziemy wracać, i założymy własną przetwórnię w Malborku! Rozgrzane bojem bractwo ruszyło dalej w głąb żmudzkiej krainy w akompaniamencie chrzęstu zbroi i radosnego rżenia zataczających się koni. Hałas niósł się daleko w puszczę, budząc tubylców. Ci zaś wypełzali z szałasów, jaskiń i dziupli, po czym, po chwili wahania, ogarnięci wielką narodową nadzieją, poczęli przedzierać się w stronę ich źródła. Na niedźwiedzich twarzach malowała się rosnąca radość. W owym czasie Żmudzini namiętnie oddawali się dwóm rozrywkom. Pierwsza, mająca miejsce głównie wiosną, polegała na długich przemarszach w sporych grupach, które inspirowała tajemnicza emanacja ze wschodu. W dobrym tonie było przyniesienie portretów słynnych wodzów lub szamanów na długich drągach, zdarzali się tacy, którzy przynosili same głowy. Śpiewano pieśni, których treści nazajutrz nie pamiętano, gdyż ów pochód zawsze kończył się napotkaniem konkurencyjnego pochodu, czemu towarzyszyło radosne okładanie się przy pomocy wyżej wspomnianych drągów, portretów i głów. Potem siadano do wódki. Drugi sport narodowy, to znaczy bicie Krzyżaków, opierało się na podobnym schemacie – wędrowali w grupie ze śpiewem, dzierżyli kije, a po łuzganinie siadali do wódki. – Nie walczę. – Na widok pierwszych Żmudzinów wygłosił swoje stanowisko polityczne brat Herman. – Ja w ogóle to jestem pacyfistą. – A ja ogłaszam strajk głodowy – bąknął ktoś z tylnich szeregów. – Gott mit uns! – Wielkim głosem wrzasnął wielki mistrz i wyciągnął wielki miecz. – Bić pohańca! Działacze "Solidarności Krzyżackiej" chcieli jeszcze owo zagadnienie przedyskutować, lecz oto rozradowani, odziani w odświętne skóry Żmudzini nadbiegali w podskokach, wymachując niedzielnymi pałami. Za nimi niósł się echem potężny tupot, daleko cięższy od tupotu rumaków bojowych.. *** Na Wawelu tymczasem poczęto zdawać sobie sprawę z ogromu zagrożenia. Witold potrząsnął głową, aż mu mózg zachlupotał. – Jeszcze raz – zażądał. – Kto bije? – Krzyżacy Żmudzinów – wymamrotał znużony trwającą od trzech godzin lekcją politologii biskup Oleśnicki. – A co mnie to obchodzi? – Bo Żmudź tobie się należy, choć Świdrygiełło tam rządzi. – A Krzyżacy?
– Chcą ochrzcić Litwę, więc znienacka na Żmudź uderzyli! – Litwa... To jest to moje, nie? – Bruzda na czole Witolda się pogłębiła. – Tak, książę! Wielkie Księstwo Litewskie w unię z Polską i Mazowszem zostało połączone, a i Żmudź do niego należy. Krzyżacy, wcześniej tereny Prusów i Jaćwieży zagarnąwszy, z poparciem Cesarstwa Niemieckiego, Brandenburgii i Danii, krainę tę chcą zagarnąć dla siebie... – Eee... – Jeno wspólnie oprzeć im się możem, bo ze wschodu Ruś napiera, Tatarzy Podole często najeżdżają, a i o Kawalerach Mieczowych zapomnieć nie wolno. Jeśliby Krzyżacy Żmudź zagarnęli, Ryga wnet z Malborkiem połączyć by się mogła. Powstałoby wielkie państwo zakonne, które nawet wielkiej Szwecji mogłoby zagrozić... – Eee... – Szwedzi na krzyżackie Pomorze się łaszą, ale póki co milczą, mimo iż z Danią i Norwegią w unię w Kalmarze się połączyły. Ukraina też niespokojne ziemie, a Hanza coraz silniejsza w Gdańsku, niewesołe dni w Europie nastały... – zadumał się biskup. – Europa? – wybałuszył oczy Witold. – Wasza książęca mość! – zawrzasnął od progu paź Przemko II. – Posłowie z Czech i Moraw na Wawelu! Witoldowi pękła żyła na czole. W istocie, pod Bramą Floriańską stał orszak rycerzy, którym spod hełmów spływały kosmyki włosów na plecy. – Króla nie ma dla nikogo! – ryknęła Jadwiga z okna baszty, na wszelki wypadek spuszczając kilka cegieł. Jęki Przemka I niosły się w tle. – Máš v hlavě nasráno, ty hysterko!– wrzasnął któryś z rycerzy, rozwścieczony dobywając katapulty. – Wybaczcie królowo, on nie poznał! – Uratował honor delegacji inny z rycerzy. – Tu rycerz Jan Żiżka z Trocnowa, poseł króla Czech, Moraw i Słowacji, Wacława Luksemburczyka! – Umówieni? – Ano! – skłamał z czeską rubasznością rycerz. – To włazić, ale cicho! Władziu ma lekcję języków obcych, zły będzie jak licho! Królowa wskazała halabardą drogę do sali, gdzie jedyną pamiątką po negocjacjach w sprawie krzyżackiej był osadzony w żelaznej dziewicy Dżelal el-Din. Tatarowi najwyraźniej zaszkodził widelec wbity w czaszkę i tylko szybka interwencja jednostki ÓŁOP-u (Ówczesnej Łajdackiej Organizacji Porządkowej) uratowała Jagiełłę od zadziobania na śmierć. Czesi weszli w chwili, kiedy wykład biskupa doprowadził księcia Witolda do stanu wyzwolenia pierwotnych instynktów. Waleczny Litwin zatrzasnął paszczę na blacie ławy, udarł kawał drewna i żując je, zwrócił się w stronę Czechów. – Ffffflleeegggo? – powitał ich. – My poselstwo od Wacława Luksemburczyka!
– Sfffierrtalllać! – rozkazał wielki książę, ale rodzący się kryzys dyplomatyczny zagłuszył huk, z którym Jadwiga wyważyła drzwi do laboratorium językowego. – Władek! – wrzasnęła. – Jakiś Jan Żużel do ciebie! Jak skończysz z nim gadać, to wynieś śmieci! Zakneblowany Dżelal el-Din próbował skontaktować się z Czechami, wprawiając swą żyłę na czole w intensywnie pulsowanie. Żaden z nich nie znał jednak alfabetu Morse’a, a uwagę ich przyciągnęło pojawienie się roztrzęsionego monarchy. – Buenos dias, seniores! – wybełkotał. – Wulewu kuszy avek mła? – Ja nie... – zarumienił się Jan Żiżka. – Ale mój towarzysz, Jan z Sarnowa, wielce zawsze waszmości podziwiał i... – Etwas zu trinken? – Jagiełło postawił gościom ultimatum. – Ja! – szybko przypomnieli sobie niemiecki Czesi. Wyczucie dyplomatyczne i tym razem Jagiełły nie zawiodło i już po godzinie rozmowy toczyły się bez problemów. – My jesteśmy husyci! – ryczał Jan Żiżka, waląc pięścią w stół. – Wąchamy wojnę na sto mil! My wiemy, że wojna w Polsce! – Wojna? – zdumiał się Jagiełło. – Toż to Krzyżacy Żmudź najechali! – stracił rezon Czech. – Scheisse, carramba. – Otworzył szeroko oczy monarcha. – Warum always dowiaduję się o alles na końcu? No, prawie na końcu... – Spojrzał na plującego drzazgami Witolda. – Właśnie! – Wielki książę dłubał w zębach. – Świdrygiełło nigdy nic nie jarzy, a ostatnio w ogóle... Wynieśli go do piwnicy po obradach – może go przyniosę, co? Jednak co trzy głowy to nie jedna... – Merde! – Zignorował radę brata Jagiełło. – Kein dziennik watching, choćby adin, od razu nichts wiedzieć. A nie mówić ja, sztoby ein modern Italiano TV kaufen? – Co on mówi? – stropił się swoim nieuctwem Czech. – Ubolewa! – politycznie wyjaśnił biskup Oleśnicki. – No! – Podchwycił wątek husyta. – Nasz pan i władca mówi, że on chętnie Polaków i Krzyżaków pogodzi w majestacie prawa i nawet niedużo to będzie kosztować... Jagiełło zadumał się, zawiesiwszy wzrok na Witoldzie i brzdąkając od niechcenia widelcem pośród czoła unieruchomionego Dżelala. Wielki książę litewski żuł obrus w daremnej próbie pozbycia się smaku drewna z ust. "Leją nicht mich, but Witolda." dumał sobie król. "Ten zaś niczego nie kapuje, a war mit Krzyżaki to dla niego nihil novi, a zatem ja se better odczekam ein Moment, popaktuję, a Krzyżakom porachujemy gnaty later, jak sobie teeth na Litwie połamią..." Niech wam będzie! – wrzasnął nagle, wyciągając rękę do Czecha.
Umowa? – spytał Jan Żiżka. – Zgadzacie się, panie? – Yes, I don’t! – odparł wymijająco Jagiełło. – Oleśnicki, ty podpisz. Ja... tego... zaciąłem się przy goleniu. *** Na rozprawie sądowej prowadzonych przed majestatem króla czeskiego Wacława pojawiły się wszyscy zainteresowani. Po nieudanej krucjacie Krzyżacy byli wybitnie nie w humorach. – Wodzu Hegemonie, ale nas sprali... – jęknął zbolałym głosem Kuno. – Szliśmy przez ich szeregi jak ein Messer durch masło, a potem... – Kuno, po pierwsze to wyrośnij z komiksów – stęknął Ulryk von Jungingen. – A po drugie, co my tu właściwie robimy? Mówiłem ci już, ta Żmudź jest popieprzona! Słyszałeś, co oni śpiewali? Nie chcę takiej prowincji... Ciii... – Cisza! – zaryczał woźny i szmer na sali sądowej umilkł posłusznie. Litwini odłożyli plujki, Krzyżacy wyprostowali się dumnie w ławach, a Polacy przestali się z nich nabijać. Nawet Witold wiedział już bowiem, że żmudzki prototyp pochodu pierwszomajowego rozbił w gruzy krzyżacki mit o niezwyciężoności, a w chwilę później sprawę zakończyły żubry. Von Liechtenstein nie wiedział, iż sam nieumyślnie spowodował katastrofę. Żubry w owych czasach miały wtyki w całej Żmudzi i wyraźnie słyszały uwagę Kunona odnośnie łapania i hodowania ich gatunku w Malborku. Jakkolwiek nic nie miały przeciwko byciu upłynnianym przez Żmudzinów, zdecydowanie sprzeciwiały się kontraktom handlowym z narodami, które nie dość, że wzbraniały innym wejście do Europy, to jeszcze określały żubra zupełnie idiotyczną nazwą – der Wissent. Sprzeciw swój oburzone czworonogi wyraziły w zmasowanej szarży. Spojrzenia wszystkich padły na wtaczającego się na salę rumianego Wacława Luksemburczyka. Ten umościł się na miejscu prokuratora i skinął na kapelana. – In nomine patris et filli et spiritus sancti...– powiedział ksiądz. – Amen – odpowiedzieli wszyscy z wyjątkiem głupawo uśmiechniętego Dżelala el-Dina, a Jagiełło uznał za stosowne dodać: – Cinquecento mamma mia de la kupa matrona di fiesta amora wódka! – Władziu! – szturchnął go w bok Oleśnicki. – Wszyscy wiedzą, że chodzisz na korki. Nie czas teraz na popisy! – Myślałem, że on do mnie... – szeptem usprawiedliwił się król. – Te Deum! – oznajmił kapłan, a stojący na podwyższeniu chór nabrał powietrza w płuca. – Te, matoł! – odparł urażony Witold, ale uwaga wszystkich skupiła się na pieśni, której melodia niespodziewanie urzekła i Polaków, i Litwinów. Najpierw wszyscy poczęli nucić, potem kołysać w takt muzyki, a na końcu cały gmach zatrząsł się w posadach, kiedy z gardeł rycerskich wydarło się gromkie "Przepijemy naszej babci domek maaaaałyyy!!!". Król i jego otoczenie zgodnie z etykietą powstrzymali się od śpiewu, ale na ich twarzach pojawiło się wzruszenie. Ta słynna pieśń religijna bardziej bowiem niż "Bogurodzica" podkreślała polskie przywiązanie do tradycji i uwielbienie części przodków. Tu i ówdzie
odzywało się nawet nieśmiałe "Wir werden unseren Babbi Haus vertrinken", co świadczyło, iż Niemiec też człowiek. Wtedy to wstał Wacław Luksemburczyk. – Witam serdecznie wszystkich chrześcijan... i muzułmanów – dodał szybko, widząc, iż Dżelal el-Din sięga po arkan. – Witam króla Polski Władysława Jagiełłę, wielkiego księcia litewskiego Witolda, kniazia żmudzkiego Świdrygiełłę, wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny, oraz wszystkich przybyłych tu Polaków, Litwinów, Żmudzinów, Krzyżaków, Niemców, Czechów, Tatarów... – I Greków! – dorzucił jakiś głos z zapałem. Spowodowało to kilkuminutową przerwę w rozprawie, gdyż z tego, co pamiętał Jagiełło, posłów greckich odprawiono. Wciąż nie dobudzony po negocjacjach na Wawelu Świdrygiełło chrapnął głośno i Zawisza dyskretnie uderzył nim o ścianę. Wacław przemawiał dalej: – Zadaniem naszym stało się rozpatrzenie problemu natury polityczno-prawnej. Strona polska uważa, iż krzyżacki atak na Żmudź jest złamaniem pokoju, i żąda rekompensaty, rewindykacji umów oraz prezentów. Stanowczo dementuje też szerzone przez Krzyżaków pogłoski, iż jakoby Żmudź pogańska wciąż była. A jeśli tak, to tylko trochę. Głos ma obrona. – Idź! – mruknął Kuno von Liechtenstein, konspiracyjnie szturchając Ulryka. – Ale ja już mówiłem, że nie chcę tej Żmudzi... – Idź i mów to, co w Malborku! – Z "Litwo!"? – Nie, lepiej nie, bo jeszcze Witold się połapie. Idź! Zasmucony wielki mistrz wdrapał się na mównicę i puścił bąka, który odbił się echem wewnątrz zbroi, i spojrzenie na Jadwigę, które miało odbić się echem dopiero za czas jakiś. Odpędził jednak dziwny niepokój, poprawił krawat i pokazowo zaszeleścił pergaminami. – Zadaniem Zakonu jest chrystianizacja – zagaił, poprawiwszy opaskę na czole, kryjącą ślad po żubrzej racicy. – Od czasu do czasu musimy sobie coś schrystianizować. Czasem Krzyżak musi, jak co go przydusi! – huknął, dumny z wrażenia, jakie wywołał jego kunszt poetycki. – A Żmudź nie schrystianizowana, a za to całkiem po... – zawahał się przed kolejnym rymem, lecz szybko odnalazł kolejny argument. – A tak w ogóle to my potrzebujemy Lebensraum! – Czy obrona chce powołać jakichś świadków? – spytał Wacław. – Ty patrz! – jęknął ze złością Jagiełło. – Wiedziałem, że o czymś zapomnieliśmy! – Naturlich! – odparł wielki mistrz. – Oto brat Wolfgang! Lieber Wolfgang! – zwrócił się do zakonnika. – Ist Leben schwer w Zakonie? – O ja! – zapłakał gorzkimi łzami wywołany Krzyżak. – Nichts do jedzenia, schlafen na podłodze, zimno! O ja, mein Furher! Wir brauchen Lebensraum! Wielki mistrz wywołał jeszcze pięciu swoich wojaków, aż przegonił go woźny. Wystąpienia wywarły jednak swój skutek – zarówno obrona jak i oskarżenie pochlipywało nad nędzą życia krzyżackiego i wywołany Jagiełło długo musiał wycierać nos.
– Ja chciałem powiedzieć, że to wszystko nie moja wina! – oznajmił. – To ten cały Mieszko tak namieszał, że tam, gdzie powinna przebiegać granica Litwy, Rusi i Niemiec, rządzą się Polacy. I to rządzą kiepsko, skoro sobie króla z importu musieli ściągnąć Ale Żmudź jest Świdrygiełły, czyli Witolda, czyli moja! I nie oddamy wam ani guzika! Niech się tylko Świdrygiełło obudzi, to już on wam kota popędzi! Zawisza Czarny zamachał groźnie uchwyconym za kark Świdrygiełłą i strona niemiecka stęknęła z przerażenia. Jagiełło docenił ów gest psychologiczny i kontynuował. – Nie będzie Niemiec pluł nam.... – Na miejsce! – ryknął woźny i Jagiełło uciekł z mównicy, pozostawiwszy tam uprzednio stracony wątek. Wacław Luksemburczyk świeżo nabytym odruchem pogrzebał w pergaminach i oświadczył: – Mości panowie, ogłaszam werdykt sędziowski. Z uwagi na miażdżącą przewagę argumentacji krzyżackiej i interesujące konto w banku helweckim oświadczam, iż Polacy i Litwini powinni odwalić się od Żmudzi, a ponadto złożyć obietnicę nie budzenia kniazia Świdrygiełły. Obie strony wymienią kurtuazyjne prezenty... – Słyszałeś? – syknął Jagiełło do Oleśnickiego. – Dali więcej niż my! – To zniewaga! – biskup zazgrzytał zębami, aż iskry poszły. Czupryna Świdrygiełły zaskwierczała. – Chociaż właściwie... Jaśnie panie, on coś mówił o prezentach... – No właśnie... – zmarkotniał król. – Co robimy? – Kęsim! – podpowiedział tatarski jednorożec. – To jest myśl! – rozpromienił się monarcha. – Zawisza! Bierz ich! Z głośnym ujadaniem rycerz z Garbowa rzucił się naprzód, tłukąc na prawo i lewo kniaziem Świdrygiełłą. – Spokój! – Strzelił parą z nozdrzy woźny. Zawisza wyhamował i obejrzał się z lękiem. – Rozróba! – Jadwiga podkasała kieckę i tygrysim skokiem runęła na głowę woźnemu. W ułamek sekundy później funkcjonariusz państwowy był już wleczony w stronę drzwi. – Mój ci on! – Rzuciła przez ramię walczącemu motłochowi. Polacy i Niemcy wyrazili aprobatę przez trzykrotnie podrzucenie kniazia Świdrygiełły i z ulgą rzucali się na siebie. Litwini odnaleźli inne zastosowanie dla swoich plujek, napchawszy je jakimiś grudkami i przypalając je od czupryny kniazia Świdrygiełły, gdy tylko wylądował w pobliżu. Rozmarzonymi, nieobecnymi spojrzeniami Pogoń śledziła starcie Korony i Krzyża. – Mein Fuhrer, a co ze mną! – jęczał brat Stefan z dwoma nagimi mieczami w dłoni – Teraz nie! – odwrzasnął wielki mistrz, tłukąc jakiegoś polskiego biskupa. – Przy okazji! I tak oto zawiodły ostatnie próby pokojowego rozwiązania sporu. Wojna była nieunikniona. * * * – To niby tym Chrobry włamał się do Kijowa? – spytał Jagiełło, przypasowujący sobie Szczerbca do boku.
– Bolesław Chrobry wielkim monarchą był! – Tendencyjnie odpalił urażony biskup Oleśnicki. – Nie włamywał się do Kijowa, jeno uderzeniem miecza bramę chciał otworzyć. Wtedy to miecz się wyszczerbił! – Mieczem chciał bramę wywalić? – zdumiał się Władysław Jagiełło. – Hej, Witold! On był głupszy od ciebie! Hyhyhyhy! – Hyhyhyhy! – zawtórował mu Witold. – Wasza królewska mość, chciałem oznajmić, że chorągwie już zebrane – suchym głosem powiedział biskup. – Świetnie. – Skinął głową z uznaniem Jagiełło. – Teraz je pocerujcie, między ludzi jedziemy... – Wasza miłość! Na myśli miałem, że rycerze na błoniach podkrakowskich stoją! – Ooo! – zdumiał się król. – A co się stało? – Jak to co? – Biskupowi buchnęła para spod koloratki. – Przecież wojna idzie... – Wiem, że wojna idzie! Co, Witold jestem, czy co? Pytam ino, skąd to tempo? – Wici w kraj poszły, że pod Wawelem darmo piwo dają... I tak król polski, wielki książę litewski i biskup krakowski wyszli na miejskie błonia, gdzie nieprzebrane tłumy bojowników o słuszną sprawę powitały ich zgodnym rykiem: – Piwa! – Jest źle – ocenił biskup. – Po obradach na Wawelu ani kropli w arsenale. Cała nadzieja w naszym głównodowodzącym... O, idzie! Przed Jagiełłą zasalutował krzywonogi facet, prężąc się na baczność: – Jestem Zyndram z Maszkowic... – Hahaha! – zaryczał Jagiełło z nagłej radości. – Ale głupie imię! – Nie to nie! – obraził się Zyndram i poszedł sobie. Nikt go więcej na kartach tej historii nie ujrzał. Monarcha wzruszył ramionami i wlazł na szafot podkrakowski, służący czasem jako mównica, podczas tych rzadkich chwil, kiedy ktoś miał ochotę kogoś słuchać. Zapalił papierosa i rzekł do tłumu, zaciągając z wileńska. – Kochane pospolite ruszenie! – Tylko nie pospolite! – ryknął ktoś z tłumu. – My Rzeczpospolitej jedyni obrońcy i chrześcijaństwa przedmurze! – Ty, zamknij mordę! – wrzasnął na krzykacza sąsiad. – Z sarmatyzmem jeszcze poczekamy, może Niemcy i Austria po dobroci nas wchłoną! – Polacy! – zawył Jagiełło. – Oto nadeszła godzina rozprawy z wrogiem naszym najzaciętszym! – Nareszcie! – krzyknęli radośnie rycerze. – Bić Litwę! Bić barbarzyńców, pogan!
– Nie! – ryknął Jagiełło, czując, że sytuacja wymyka się spod kontroli. – To Krzyżaka tłuc nam przyjdzie!!! Nad Krakowem zapadła cisza. – Krzyżacy? – Wielkopolanie zmarszczyli brwi. – Co tam nam Krzyżacy zawinili... – Ja to nawet lubię Krzyżaków... – ktoś powiedział w chorągwi sandomierskiej. – A jak nas potem do Europy nie wezmą? Negocjacje trwały do późnego popołudnia. Rycerstwo próbowało namówić króla do zaatakowania Litwy, a ich argumenty były tak przekonujące, że niebawem dołączył do nich również książę Witold. Ostatecznie stanęło na tym, że jeśli rycerstwo polskie wesprze Jagiełłę w walce z Krzyżakami, będzie potem mogło sobie urządzić kilka krucjat na Litwę, którym przewodzić zaofiarował się wspaniałomyślnie sam Witold. I tak armia polska ruszyła za swym chichoczącym z uciechy władcą na... – Hej, a ktoś wie, gdzie my właściwie jedziemy? – ocknął się nagle biskup Oleśnicki. – O kurwa... – Witold z trwogą spojrzał na Jagiełłę, ale porywczy monarcha akurat z błogim wyrazem twarzy wiercił sobie Szczerbcem w uchu. Zawisza Czarny wymijająco podrapał się za uchem, przytroczony do siodła Świdrygiełło chrapnął głośniej, a Powała z Taczewa zaczął rozglądać się za czymś do pogięcia, co czynił zawsze, kiedy go zagięto pytaniem. – Na Lenino można, ale to cholernie daleko – namyślał się biskup. – Wasza Wysokość! Do Lenino droga... eee... daleka, a tu niedaleko nowe, dopiero co uroczyście otwarte i nawet jeszcze nie przetarte pole bitewne! Grunwald się zowie! – Dobra! – rozochocił się Jagiełło. – Jedźmy tam! Zmylmy Krzyżaków! – Od ciągłego grzebania Szczerbcem dowcip monarchy stał się niebywale ostry. Otoczenie zgodnie zaklekotało przyłbicami w podziwie geniuszu strategicznego króla i armia polska raźno pomknęła naprzód z prędkością, która wzbudziła zachwyt wśród historyków. Rzadko spotykane w polskiej wojskowości tempo przemarszu próbowali przypisać patriotyzmowi i chęci jak najszybszego rozprawienia się z Krzyżakami. Prawda była jednakże inna – według relacji nielicznych ocalałych maruderów, za armią pędziła kolaska królowej Jadwigi, która też postanowiła trochę powojować. Według dramatycznych doniesień, z antenki kolaski powiewało coś, co mgliście przypominało straszliwego woźnego sądowego. Gnane przerażeniem tabory szybko wyprzedziły galopującą na złamanie karku szpicę i swym pędem zdruzgotały most na Wiśle. Unoszące się na wodzie kawałki drewna olśniły zagranicznych obserwatorów, którzy natychmiast zameldowali całej Europa o wynalezieniu w Polsce mostu pontonowego. Szczodry jak zwykle Jagiełło postanowił kogoś za to nagrodzić, a względy poprawności politycznej sprawiły, że sakiewką podzielili się Czech Jan Żiżka i Litwin Witold, którzy wkrótce poczęli realizować czeki w przydrożnych gospodach. – Wasza królewska mość, jacyś jeźdźcy zbliżają się do nas! – wykrzyknął naraz Powała z Taczewa i pokazał wielki kłąb kurzu na horyzoncie. – Hurra! – wrzasnął tryumfalnie monarcha. – Nasz zwiad wraca! – Nie wysłaliśmy żadnego zwiadu! – ostudził go Oleśnicki. – To wyślijmy! – zaproponował z entuzjazmem monarcha.– Jak wojna, to wojna! – Może lepiej Zawiszę z łańcucha... – zaproponował Powała. – On im kota popędzi!
– Hahaha! – zaryczał król.– Dobry żart tynfa wart! Bierz ich, Zawisza! Czarny rycerz runął z głośnym ujadaniem w stronę nadjeżdżających. – Mnie to tynfa, a Żiżka i Witold kasę dostali... – wymamrotał obrażony woj z Taczewa, zezując w stronę obu szczęśliwców. W ramach zacieśniania stosunków litewsko-czeskich chichoczący Żiżka właśnie przesiadał się na konia Witolda, łaskocząc go źdźbłem trawy pod kolczugą. Nie upłynęła minuta, kiedy Zawisza Czarny zaaportował jakiegoś młodego, przeraźliwie jęczącego rycerza. – Niech mnie, toż to młody Zbyszko z Bogdańca! – zdumiał się Jagiełło. – A jest li stary Maćko z tobą? – Ciamko, wasza królewska mość! – odparł Zbyszko, ścierając ślinę Zawiszy z jaki. – Jakże to? – Ano ze starości imię mu się przestawiło! – A dokąd to się, Zbyszku, wybierasz? – zapytał życzliwie biskup Oleśnicki, wielkim szacunkiem ród Bogdanieckich obdarzający. – Danusię jużeś odnalazł? – Kogo? – Wybałuszył oczy Zbyszko, ukradkiem zerkając do scenariusza. – Eee... to znaczy... chyba tak... Tak!!! Krzyżacy mi ją, juchy, ubili! – Teatralnym gestem udarł sobie garść włosów z przedramienia. – A z Jagienką żenić się zamyślasz? – indagował dalej biskup. – Eee... – Spocony Zbyszko gorączkowo kartkował scenariusz, ale z opresji nieoczekiwanie wybawił go monarcha. – Ciężki twój los, Zbyszku, jeno czas wojny nam nadszedł. Zarazem zemsty na Krzyżakach dokonasz, jak i królowi swemu się przysłużysz! Pojedziesz z nami na Grunwald. – Eee... Gorączkowo oglądając się za siebie, wzmocniona o Zbyszka z Bogdańca i jego stryja wyprawa pognała dalej i wkrótce przepiękne pole bitewne najnowszej generacji ukazało się ich oczom. – Nawierzchnia ziemna – poinformował monarchę biskup Oleśnicki. – Z myślą o rycerstwie jest zaopatrzone w duże pole wymiotowe, na dębach trybuny dla gości honorowych, bagna nieopodal w sam raz do kąpieli błotnych, do jeziora niedaleko... Jedynie na jupitery nie starczyło. – A łazienki? – spłonił się lekko monarcha. Równie zaczerwieniony biskup pokazał mu las. Jagiełło opuścił przyłbicę i wskazał Szczerbcem las grunwaldzki. Armia zaklekotała przyłbicami z ulgą – jak wiadomo wszem i wobec, największym problemem dla rycerza w pełnej zbroi były potrzeby naturalne. Biskup Oleśnicki z zakasaną sutanną, Jagiełło, Zbyszko, Powała z Taczewa, a nawet stary Ciamko z Bogdańca w chodziaczku, z radosnym pohukiwaniem popędzili zatem w las. Między szybko brązowiejącymi drzewami niósł się brzęk pośpiesznie ściąganych zbroi, plusk i westchnienia ulgi. Echo przywiało piski rycerzy z ziemi gnieźnieńskiej, którzy nasikali do jamy niedźwiedzia. Naraz na polu bitwy zatętniło niespodziewanie tysiące kopyt. Rozochoceni rycerze wskakiwali w zbroje, myśląc, iż to Krzyżacy wpadli z kontrolną wizytą, lecz ku swemu zdumieniu ujrzeli rozciągające się
w półksiężyc wojska żmudzko-litewsko-tatarskie. Witold i Dżelal el-Din, jeden z marsem na czole, a drugi z widelcem, podjechali z wolna do Jagiełły. – Gdzieście tak zmarudzili? – ryknął monarcha, mocując się z guzikami przy swej zbroi. – Nigdzie – bąknął Witold, próbują zakryć plecami łunę na horyzoncie. – Kęsim – filozoficznie zauważył Tatar, koncentrując spojrzenie na rączce widelca. Złoty łańcuch, zdarty z burmistrza Czerwieńska, ukrył pieczołowicie pod skalpem tegoż burmistrza. Nie rzucało się to w oczy, gdyż tatarski wódz zwykł przystrajać się skalpami podczas każdej formalnej wizyty. – No! – ryknął król, przywołując wszystkie zasoby swego autorytetu. – Żeby mi to było pierwszy i przedostatni raz! Nieufny biskup Oleśnicki na wszelki wypadek powitał Litwinów kropidłem i wyznaczył im sektor siusiania. Przybycie reszty wojsk pod Grunwald spowodowało ogólne rozprężenie. Witold i Żiżka znikli w rozbitym na poboczu namiocie, a Zawisza Czarny, po incydencie z krzyżackimi posłami, rozkochany w kopaniu okrągłych przedmiotów, pomknął w pole z globusem Dżelala. – Trzeba gdzieś zapisać, że jak już wymyślą piłkę nożną, to bez czarnych nie mamy co zaczynać – oznajmił Jagiełło swojemu otoczeniu. Moralne przygotowania do bitwy szły jak z płatka. Po nadejściu zmroku rycerstwo zabrało się za odszpuntowywanie beczek i smażenie kiełbasek, po czym z "Bogurodzicą" na ustach udało się do wsi Grunwald na potańcówkę w miejscowej remizie strażackiej. Mniej rozrywkowi litewscy bojarzy tęgo ciągnęli spirytus i z zapałem grali w moskiewską ruletkę łukami. Żmudzini szybko wypili własny prowiant i ci, którym nie pękły od tego oczy, chwycili pały i ruszyli w las, by potrenować swój narodowy sport "Stary niedźwiedź mocno śpi – kto kutasa obudzi?" Jedynie w podobozie tatarskim panował niepokój i konsternacja. Z okrzykami "Allach Akbar!", "Kęsim!" i "Lachy bijut!" oraz pełnym przerażenia cmokaniem, Tatarzy biegali z dywanikami pod pachą po całym obozowisku, a zdenerwowany Dżelal el-Din wściekle kręcił podeptanym globusem w poszukiwaniu Mekki. Natomiast w namiocie królewskim najtęższe mózgi Litwy i Korony obmyślały plan bitwy. – Komuś lodu do wódki? – spytał Jagiełło. – Ja myślę... – Biskup Oleśnicki skończył cerować chorągiew ziemi krakowskiej i przygryzł nitkę. – ...że trza by frontalnym atakiem, a Litwę wysłać przeciwko gościom krzyżackim. – A to niby czemu? – Podskoczył król. – A jeśli tamci prezenty przywieźli? – Gdyby przywieźli, to już by pewno dali! – uspokoił go biskup. – A tak, jeśli Bóg da, rozwiążemy sprawę litewską raz na zawsze. – Jakże to? – zmarszczył brwi król. – Może nie trzeba będzie kolejnej unii podpisywać... – Biskup mocno zaakcentował słowo "podpisywać" i Jagiełło stracił rezon. – Jak nie załatwimy tego teraz, to coś mi się zdaje, że kwestia Litwy wiekami będzie się ciągnąć... – Litwa? – Podniósł się z kąta Witold. – Wiem, Litwa to moje! – oświadczył z dumą. – A ty wyłaź wreszcie z tego kąta i się z tym Czechem skończ obłapiać! – ryknął Jagiełło, zadowolony ze zmiany tematu.
– Mój ci on! – zacietrzewił się wielki książę litewski. – Pax! – uspokoił ich biskup. – Ważne sprawy trza nam uradzić... – Właśnie! – Poderwał się król. – Czy to prawda, że Jadwiga za nami bieży? – Ależ skąd! – uspokoił go cały sztab, zezując i wydymając wargi. – Ale jakiegoś związanego pazia co sto metrów zostawiamy – bąknął Jan Żiżka. – Tak na wszelki wypadek. – Królu, czy wybraliście tego, kto chorągiew ziemi krakowskiej poniesie! – Ten tam... no... – ziewnął król. – Marcin z Wrocimo... Wrocimio... – Wmorocio... – próbował pomóc Witold, już niepomny urazy. – Wromcioro... – dobiegł z kąta zduszony szept Jana Żiżki – Wciromo... – skrobał się po łysej czaszce biskup. – Worcioro... – bąknął Powała z Taczewa. – Dobra, wiemy o kogo chodzi – urwał Oleśnicki. – Obmyśliłem jeszcze jedną rzecz. Można by Krzyżaków zmylić i wilcze doły im przed szeregami wykopać. Zbyszku! Chwyć no łopatę i skocz z tuzin wykopać! Pamiętaj, Zbyszku, to za Danuśkę! – Jędruś! – ryknął młody Bogdaniecki, stając na baczność i salutując. – Ran twoich całować niegodnym! Po czym cisnął skryptem o ścianę i wybiegł jak szalony, potykając się o leżącego w progu kniazia Świdrygiełłę. Tymczasem biorąc namiar na płonącą remizę strażacką we wsi Grunwald, na pole bitwy dojechały hufce krzyżackie. Ulryk von Jungingen wysforował do przodu, by przyjrzeć się obozowi wroga. – Taki tam bajzel, że na nic obserwacja – mruknął zniechęcony. – Litwa stoi naprzeciw gości zakonnych, to jedno pewne. – Nic dziwnego, Witold okrutnie na prezenty łasy – mruknął Kuno. – Nie mamy żadnych prezentów! – rozzłościł się wielki mistrz. – Nie pomyśleliśmy... – O, a tam co? – Wskazał coś Kuno. – Jakiś idiota kopie dziury przed naszymi szeregami! – Brać go! – rozkazał mistrz. – Trza nam języka zasięgnąć. Po chwili związany Zbyszko z Bogdańca, z łopatą w garści, został przyprowadzony przed oblicze Ulryka i Kunona. – Wer bist du? – spytał von Jungingen, marszcząc brwi. – Jam nie Babinicz... – wymamrotał Zbyszko. – Jam Kmicic! – Polak żeś?
– Coby oleum do głowy uderzyła, wina trza dużo pić... – prawił rycerz z Bogdańca. – A potem naści piesku kiełbasę! – Wino i kiełbasa, toż to jak na dłoni, że Polak! – rozradował się wielki mistrz. – Co to za roboty tu czynisz? – Wszystko jeno pro publico bono! – wywrócił oczami Zbyszko. – Tedy Polak żeś! – Mów mi wuju! – oznajmił jeniec. – Wżdy spoufalać się z tobą nie będę! – obruszył się wielki mistrz, na co Zbyszko aż stęknął z żalu. – Od razum waści pokochał... – wyszlochał. – Do rzeczy! – huknął wielki mistrz.– Co to za dziury? Oto pierwszy dół... – ...i dałby Bóg ostatni! – zupełnie bez sensu skomentował Zbyszko. – Tyżeś go wykopał? – Jam to, nie chwaląc się, sprawił! – A tamte? – Roztrzęsiony wielki mistrz pokazał morze czarnych dziur, wykopanych na świeżej powierzchni Grunwaldu. – To też ty? – Nic to, Baśka! – wzruszył ramionami Bogdaniecki. – Ale na co wam one!!! – Ojciec kazali... – Nie, nie mogę z tym idiotą wytrzymać! – wydarł się mistrz, aż uganiające się za chłopkami polskie rycerstwo obejrzało się z zainteresowaniem. – Niech kopie te jamy, Donnerwetter, chodźmy stąd... Pozostawiony sobie samemu, rycerz tradycyjnym polskim gestem oparł się na łopacie i jął przemyśliwać zaistniałą sytuację. Od obozu polsko-litewskiego nadbiegały śpiewy, z pobliskiego lasu wyganiano ostatnie niedźwiedzie, ktoś ze zgrzytem ostrzył Szczerbca. Od jednego z namiotów krzyżackich dobiegły młodego rycerza odgłosy kopulacji. – Walisz waść jak cepem! – mruknął Zbyszko i powrócił do roboty. *** Nadszedł pamiętny ranek 15 lipca roku pańskiego 1410. – Bitwo! – Przeciągnął się w łożu Władysław Jagiełło. – Ojczyzno moja! Jakie Krzyżaków mrowie baty nam dziś właduje, ten tylko się nie dowie, kto cię straci. Wielkim twe piękno mi się wydaje, choć mi to wisi, bo dziś z wyra nie wstaję. – Władziu! – zafrasowany biskup zajrzał do namiotu. – Czas do bitwy! Pobudka! – Zaczynajcie beze mnie...
– Krzyżacy jadą! – wrzasnął jakiś giermek. – Prezenty jakieś wiozą! – Hmmm... – zamruczał monarcha. – Już wstaję! Wcześniej jednak król Polski zakasał piżamę i wymknął się w stronę podwiędniętego już mocno lasku grunwaldzkiego. Znalezienie ustronnego miejsca nie zabrało mu wiele czasu, a natenczas ujął Jagiełło w spodenki wetknięty swój przyrząd bawoli, długi, cętkowany, kręty jak wąż boa, oburącz mocarnie go ścisnął, wzdął policzki jak banię, krwią w oczach zabłysnął, zasunął wpół powieki, wciągnął w głąb pół brzucha i z pęcherza wysłał cały zapas ducha. Mocz jak wicher, niepowstrzymanym echem niesie w puszczę plusk i podwaja echem. Umilkli rycerze, stali inni szczacze zadziwieni... Na szczęście giermkowie wsadzili króla w zbroję i posadzili na koniu, co pozbawiło go poetyckiego nastroju na dobre. Wśród oczekującego przybycia Krzyżaków otoczenia króla panowało żywe podekscytowanie, a roziskrzone spojrzenia śledziły dwóch heroldów, ostrożnie manewrujących pomiędzy wilczymi dołami a’la Bogdaniec. – Dużo tego nie wiozą... – wymamrotał Powała z Taczewa. – Może czeki jakieś chociaż... – Wytężał wzrok biskup. – Albo pisemka zagraniczne! – Podskoczył z wrażenia Jagiełło. – Przywozimy ci panie te oto dwa miecze! – zagrzmiał złowieszczo pierwszy herold. – Tak oto otuchy ci nasz mistrz chce dodać i sprawić, byś bitwę wreszcie wydał, bo nam gorąco jak cholera. Zazdrośnie spojrzał przy tym na rycerzy polskich, którzy leżakowali, zbierali grzyby i grali w dwa ognie resztkami remizy strażackiej. Mruknął też wrogo na widok chorągwi ziemi kaliskiej, która akurat z piskiem zażywała kąpieli. – Nasz mistrz pyta, czy ducha bojowego... – zaczął drugi, nie zwracając uwagi na gwałtowne zmiany na fizjonomii Jagiełły. – Dwa miecze?!? – Zadygotał z tłumionej wściekłości król polski. – ... bo nie po chrześcijańsku jest przetrzymywanie nas pod piekącym słońcem, bo... – Możemy się posunąć – zaproponował Witold i wymienił gorące spojrzenie z Żiżką. – Dwa miecze?!?!? – Ja jeden mogę wziąć! – zaproponował Powała z Taczewa. – Dwa miecze?!?!?!?!?! Zawisza zagrzebał obydwu heroldów w najbliższym wilczym dole, a miecze wziął Powała z Taczewa na przechowanie. Rozwścieczony król natomiast chwycił za Szczerbca i ruszył na poszukiwanie młodych giermków, których mógłby pasować na rycerzy. Przez dwie godziny ścigał po lesie przerażonych młodzieńców, odrąbując ramiona w uroczystym ceremoniale pasowania. Wrzaski świeżo pasowanych niosły się aż na równinę, budząc niepokój Krzyżaków, a kiedy królowi już trochę minęło, wrócił zdyszany do obozu i zażądał mszy polowej. Uradowany nagłą odmianą w zachowaniu króla, biskup przygotował kazanie, którego Jagiełło w otoczeniu swej zestresowanej świty chciwie wysłuchał i równie chciwie dorwał się do kielicha z mszalnym winem.
– Jeszcze jedna msza! – czknął z zadowoleniem. Jagiełło łapczywie wysłuchał jeszcze czterech mszy, w międzyczasie z furią pasując na rycerzy posłańców, którzy nadbiegali z meldunkami o ruchach Krzyżaków. Następnie wlazł na konia i zabrał się za ustawianie armii. – Bić będziem! – oznajmił bełkotliwym głosem. – Wy tam, a wy tam! A wy nie tam! Bić! A masz! – Z półobrotu pasował na rycerza jakiegoś giermka, który podszedł za blisko. Dżelal el-Din podjął zabawę i począł z łuku strzelać do Kaliszan, wychodzących właśnie z wody. Spanikowany Witold porwał Jana Żiżkę na ręce i począł umykać w stronę lasu, nakazując uczynić podobnie pułkom litewsko-żmudzko-czeskim. – Król zwariował! – oznajmił swoim przybocznym. – Trza będzie jeszcze raz przemyśleć tę unię. Schowajmy się w lesie póki co! Aha, i niech ktoś przyniesie kniazia Świdrygiełłę! Jest w worku podpisanym V.I.P.! Całkiem przypadkowo Witold ustawił jednak swoich wojaków naprzeciwko doborowych hufców gości zakonnych pod wodzą Kunona von Liechtensteina, a obok Litwinów wyjechali na równinę Polacy, wymijając szerokim łukiem Jagiełłę oraz niepewnie rozglądając się za Jadwigą. Oba narody były już gotowe do starcia – w przeciwieństwie do Czechów, którzy naraz uświadomili sobie, że naprzeciwko mają świetnie uzbrojonych Krzyżaków, po prawej kosmatych Żmudzinów, a po lewej Tatarów, cmokających z podziwu nad męstwem swego wodza, który z namaszczeniem liczył kaliskie skalpy. Co więcej, zarówno Żmudź jak i Tatarzy przyglądali im się z daleko większym zainteresowaniem, aniżeli znacznie odleglejszym Krzyżakom. Wydawało się jednak, że bitwa jest nieunikniona. Nad polem zapadła cisza. Na dęby pośrodku równiny włazili chłopi, a Witold rozładowywał napięcie, podnosząc przyłbicę i pozwalając swemu językowi łopotać na wietrze. – Wiiiitold! – zaryczał niespodziewanie Jagiełło. – Co? – odwrzasnął wielki książę. – Nic!!! Niestety, stało się. Gwałtowny ruch głowy księcia spowodował, iż przyłbica opadła i przytrzasnęła język Litwina w połowie długości. – Aaaarrghhhh! – skomentował to Witold. – Ihhhahahaha! – zarżały przestraszone konie. – Wassssuuuup! – ryknęli zgodnym chórem Krzyżacy. Wystraszona piekielnymi odgłosami brać litewska runęła przed siebie, a za nimi popędzili Żmudzini, u których silnie rozwinięty był instynkt stadny. Hufiec tatarski pognał jako trzeci, ale zboczył natychmiast z kursu, albowiem wiodący go Dżelal el-Din nabawił się zeza od gapienia się na końcówkę widelca. Zawzięcie hałłakujący Tatarzy pomknęli za swoim wodzem i znikli gdzieś w okolicy jeziora Lubień. Na linii szeregów armii księcia Witolda pozostał jedynie on sam, pochłonięty zakładaniem opatrunku uciskowego na język. Nie ruszyli się również Czesi, którzy z dziwnymi minami patrzyli za Litwinami, galopującymi prosto na długie kopie krzyżackie – tylne szeregi hufca Żiżki dyskretnie czmychały już w kierunku obozu, a jako ostatni zawrócił zamyślony Jan Żiżka, wyrzucając po drodze obrączkę w krzaki.
– Jak tam nasi, jak tam nasi! – Podskakiwał na wzgórzu dowodzenia monarcha. – Żmudzini jak jeden powpadali do wilczych dołów... – raportował Powala z Taczewa. – Litwini jadą w stronę Krzyżaków, Tatarzy w stronę granicy, a Czesi w stronę obozu! – Gore! – jęknął monarcha. – Panowie, nadszedł czas. Do hymnu! – Gdzie? – spytali rycerze po chwili konsternacji.. – Śpiewać! – wył Jagiełło. – Hymn śpiewać, kurwa mać, bo na rycerza pasuję!!! – Ach, hymn! Zaraz, to jakoś tak było... – Mam to na końcu języka... – Zaraz, niech się skupię... – Do cholery, śpiewać coś! – Głos Jagiełły przeszedł w falset i spanikowany monarcha pokazał ruszających wolno Krzyżaków. – Bo oni będą pierwsi! – Armia! – Uniósł się w strzemionach Powała z Taczewa. – Do hymnu! Ziemia zagrzmiała pod kopytami końskimi, kiedy chorągwie polskie i krzyżackie runęły na zderzenie czołowe. Powietrze wypełnił szczęk oręża i słowa słynnych pieśni wojennych "Szumi dookoła las" i "Deutchland uber alles", niemniej nie do końca wiadomo, która strona śpiewała co. Nad zgiełkiem starcia unosiło się ujadanie Zawiszy Czarnego... Tymczasem Litwa gnała naprzód z taką prędkością, że niektóre chorągwie przeszły w nadprzestrzeń z ogromnym hukiem. – Słyszeliście? – zadudnił Ulryk. – Litwini z armat walą! Odpowiedzieć ogniem! Cały szereg krzyżackich bombard wypluł kule – na szczęście były to te same armaty, które ongiś powyginał w Malborku Powała z Taczewa, popisując się swoją ogromną siłą. Salwa przeleciała nad Litwinami i wyrżnęła w ziemię gdzieś w okolicach Ukrainy, będąc dla miejscowej ludności takim szokiem, że z miejsca przestali lubić Polaków. Na szczęście ludzie wyciągają tam wnioski bardzo powoli i do roboty wzięto się dopiero za Chmielnickiego. Tymczasem Litwini dostali się już w zasięg krzyżackich maczug. Nieskomplikowany zabieg prania po łbie z reguły przywraca temu narodowi zdolność logicznego myślenia i naraz Litwini zrozumieli, że po pierwsze, na żadne prezenty nie mają co liczyć, po drugie, nikt nimi nie dowodzi, gdyż Witold operuje swój język jakieś dwa kilometry za ich plecami, a po trzecie, w sumie to oni bardziej nie lubią Polaków. Przeprosili zatem rycerzy Kunona von Liechtensteina i czmychnęli w kierunku pobliskich bagien, gdzie mieli zamiar się zamelinować do końca konfliktu. – Litwa ucieka! – wrzasnął tryumfalnie von Liechtenstein. – Za nimi! – Ble ble ble! – zaprotestował z furią Witold z językiem na temblaku, lecz na widok radośnie pohukującego pościgu szybko zrozumiał powagę sytuacji i, ruszając językiem niczym dźwignią skrzyni biegów, skoczył w ślad za swoją armią w stronę bagnisk. Należy dodać, iż nie wszyscy goście krzyżaccy popędzili za Litwinami. Cześć w ferworze walki powpadała do wilczych dołów, gdzie dochodzili do siebie Żmudzini. Widok spadających z nieba wrogów pomógł im odzyskać rezon i raźno zabrali się do pracy. Ponoć tego właśnie dnia narodziło się żmudzkie podziemie.
Należy również sprostować pana Długosza – otóż pułki smoleńskie w istocie pozostały na placu boju podczas słynnej ucieczki Litwy, lecz przyczyną tego nie była ich bitność, ale zamiłowanie do rozrywki. Głośna muzyka, a po niej walenie się po mordach z bandą przyjezdnych było bowiem tradycją znaną im z lokalnych potańcówek, a o ucieczce Litwy dowiedzieli się dopiero po bitwie. W międzyczasie biskup Oleśnicki wygonił z obozu Czechów, którzy nieco skołowani wrócili na pole walki. Widząc, iż nie ma zarówno Litwy jak i gości zakonnych, wzruszyli ramionami i znów skierowali się do obozu. Wróćmy jednak do armii polskiej, bo ta naszym sercom najmilsza. Pierwsza szarża przyrżnęła w Krzyżaków efektownie, poza jedną z chorągwi, która nie wcelowała we wroga i grzmotnęła we wspomniane już wielkie dęby, łapiąc spadających chłopów na tarcze. Krzyżacy przywitali Polaków godnie – mieczami, kopiami i wypuszczonym z worka kotem, za którym pogonił Zawisza Czarny (sprytni bracia zakonni chcieli się rycerza z Garbowa jak najszybciej pozbyć, bo miał w boju ubić brata Arnolda von Badena, który też umiał giąć miecze i topory. W planach Ulryka von Jungingena było wysłanie go na Wawel w celu pogięcia Szczerbca). Potem hałłakując radośnie przelecieli za plecami Polaków Tatarzy, którzy od jakiejś godziny orbitowali w okolicach Grunwaldu. Kiedy Polacy odwrócili się, by zobaczyć, co się dzieje, ktoś gwizdnął Marcinowi z Worcio... Cimowrio... Morciwo... No, w każdym razie chorągiew ziemi krakowskiej znikła. Rozeźlone rycerstwo Korony, winiąc zarówno niegodziwych Krzyżaków jak i ciamajdowatych swoich, jednogłośnie ustaliło, iż walka w takich warunkach nie ma sensu i trzeba natychmiast udać się ze skargą do króla. Nieoczekiwany manewr Polaków zmylił powtórnie wygonionych z obozu Czechów, którzy myśląc, że nadchodzą Krzyżacy, znów czmychnęli w krzaki. A potem linia obrony poczęła pękać. Sepleniący Ciamko z Bogdańca pokusztykał w kierunku latryn, głośno pomstując na dzisiejszą młodzież. Zbyszko chciał się dowiedzieć, kto dziadkowi dokuczył, ale okazało się, że Rotgier, którego onegdaj już raz ubił, jeszcze żyje, a na dodatek chce go zabić. – Za Danuśkę, Zbyszku! – zawołała jakaś zabłąkana na polu walki dwórka. – Za Danuśkę! – odpowiedział na toast Zbyszko, przechylił kielich i zabrał się za grzmocenie Rotgiera. Tymczasem do monarchy podjechał jakiś rycerz. – Królu! Czas w pole z odwodami ruszyć! – zawołał. – A ktoś ty? – monarcha zmarszczył brwi. – Jam Dobko z Oleśnicy! – zasalutował rycerz. – Hahaha! – zaryczał monarcha ze śmiechu. – Dupko z Obleśnicy! Hahaha! – Nie, to nie! – obraził się rycerz i pojechał w siną dal. Daleko jednak nie ujechał, gdyż w krzakach dorwali go Czesi, którzy postanowili jednak komuś przywalić. Przez pole bitwy znowu przemknął tatarski Latający Holender, tym razem za plecami Krzyżaków. – Królu! – Zbroczony od stóp do głów krwią Powała z Taczewa podjechał do wzgórza dowodzenia. Wygląd jego nikogo nie zdziwił, gdyż wiadomym było, iż stacje honorowego krwiodawstwa odwiedzał namiętnie, a że na bitwę się śpieszył, to go niedokładnie zakręcono. – Królu, raczcie posiłki wezwać! – wyjęczał błagalnie rycerz.
– Nic z tego! – Monarcha był nieugięty. – Teraz walczcie, żreć będziecie potem! Najwyższy jednak czas przenieść się na druga arenę bitwy. Litwini, gdy tylko zanurzyli się w bagnie, wyciągnęli wędki i koszyki z prowiantem i poczęli udawać niedzielnych wędkarzy. Chóralne "Pssst!" poniosło się nad bagnami, kiedy brzęczący zbrojami najeźdźcy poczęli się bezczelnie szwendać po bagnach i płoszyć ryby bulgotaniem. Wielki książę zaś zapobiegliwie przedarł się jak najdalej, szukając miejsca, gdzie ryby na pewno biorą. Zasiadł spokojnie, dobył wędzisko, nadział przynętę, i kiedy już miał brać zamach, krew stanęła mu lodem. Oto bowiem z naprzeciwka wynurzyła się w złowieszczej ciszy dziwnie znajoma karoca... – Jaśnie pani! – wrzasnął przerażony do granic Litwin (dla dobra sprawy przyjmijmy, iż język już mu wyzdrowiał). – Hę? – Coś tknęło litewskich wędkarzy. – Hop, hop! – podstępnie zaczęli nawoływać rycerze zakonni. – Wir sind hier! – chichotali między sobą, ucieszeni własnym szelmostwem. – Jadwigaaaa!!! – Ryk spanikowanego wielkiego księcia poniósł się nad moczarami. Bagno zabulgotało, gdy Litwini trzęsącymi się rękami dobywali koni i wrzeszcząc przeraźliwie, gnali precz. Całkiem przypadkowo ruszyli wprost na pohukujących rubasznie gości krzyżackich – w ułamku sekundy przemknęli przez bagno i pędząc przed sobą krzyżackich niedobitków, wyjechali na równinę. – Litwa wraca! – Rozległo się wśród znudzonego monotonią boju rycerstwa polskiego. W tej sytuacji goście krzyżaccy popędzili w stronę dawnej linii frontu, w panice zapominając o wilczych dołach i wpadając w objęcia ogłupiałych ze szczęścia Żmudzinów. Natomiast chcący zmieszać się z tłumem Litwini walnęli w bok skrzydła krzyżackiego. Na tyłach swych wojska gnał książę Witold, co dało panu Długoszowi powód do sformułowania tezy o jego geniuszu strategicznym i umiejętności wyciągnięcia swych wojsk z największego nawet bagna. Nieoczekiwany powrót Litwy sprawił, iż dwóch dowódców na polu walki podjęło znamienne decyzje. – W sumie nawet bym powalczył, ale skoro Litwa wróciła... – Z ociąganiem powiedział Jan Żiżka, dając znak do dyskretnego odwrotu. – Czesi spieprzają – oznajmił przybocznym Ulryk von Jungingen. – Czas ruszyć odwody – Jawohl! – zasalutowali wielki marszałek, wielki szatny i wielka sprzątaczka. Doborowe, świeże chorągwie krzyżackie ruszyły w pole. Jungingen po raz kolejny popisał się przebiegłością nie lada i poprowadził swoje hufce tak, by uderzyć prosto w plecy polskich rycerzy. Musiał jednakże przejść przy tym tuż pod nosem Jagiełły i jego świty, którzy obserwując pole walki, udawali, iż Krzyżaków nie widzą. Krzyżacy też odwrócili głowy w drugą stronę, bo wszyscy wiedzieli, iż wielki mistrz srodze się z polskim monarchą gniewał. Jeden tylko wojak w hufcu krzyżackim na obyczajach się nie znał, bo porwał kopię i ruszył w stronę Polaków. – Ich bin Diepold Kokeritz von Dieper! – przedstawił się podczas szarży. – Hahaha! – zaśmiał się Jagiełło. – Dupol Kikiriki von Bimber!