ROZDZIAŁ PIERWSZY
Istny zamek Drakuli!
Nie, to byłoby nie w porza˛dku wobec Drakuli. Jest
znacznie gorzej, pomys´lała Crys, wpatruja˛c sie˛ z nie-
dowierzaniem w ogromny dom majacza˛cy na kon´cu
długiego podjazdu.
Z ge˛stnieja˛cej z chwili na chwile˛ mgły wyłaniały
sie˛ strome dachy, zrujnowane wiez˙yczki i wysoki
mur, z kto´rego tu i tam poodpadały czerwone cegły.
Zrujnowane monstrum udawało gotycka˛ budowle˛,
chociaz˙ prawdopodobnie pochodziło zaledwie
z dziewie˛tnastego wieku. Najwyraz´niej w czasach
kro´lowej Wiktorii ludzie utracili poczucie proporcji
i dobrego smaku.
Czy to moz˙liwe, z˙eby tu mieszkał Sam Barton,
starszy brat jej przyjacio´łki Molly? Nie. Wprawdzie
Molly była osoba˛ oryginalna˛, nawet nieco ekscen-
tryczna˛ – ale to nie jest chyba dziedziczne, prawda?
Crys wysiadła z samochodu i podeszła do wielkiej
bramy. Litery wyryte na omszałym słupie były zatar-
te, ale wcia˛z˙ czytelne: Sokole Gniazdo. Sie˛gne˛ła po
list od Molly. Wszystko sie˛ zgadzało. Ale moz˙e
w Yorkshire wie˛cej domo´w nosi taka˛ nazwe˛? Poza
tym to nie był wcale dom, ale zamek – otoczony mu-
rem z flankami, ze zwodzonym mostem i resztkami
fosy, w kto´rej nie było juz˙ wody. Molly nie mo´wiła
nic o zamku.
Po zastanowieniu Crys uznała, z˙e prawdopodob-
nie gdzies´ w głe˛bi stoi drugi dom, mniejszy i wygod-
niejszy. Musiała sprawdzic´ to jak najszybciej, bo
zapadał zmrok i ge˛stniała mgła. Dalsza droga w ta-
kich warunkach be˛dzie bardzo trudna.
Wro´ciła do samochodu i powoli ruszyła. Wjez˙-
dz˙aja˛c na chwieja˛cy sie˛ most, przełkne˛ła s´line˛ ze
strachu. Spojrzała w do´ł. Zas´miecona, zaros´nie˛ta
krzakami fosa cuchne˛ła wilgocia˛, ale na szcze˛s´cie
nie była bardzo głe˛boka. Tylko co to za pocie-
szenie?
Odetchne˛ła z ulga˛, kiedy znalazła sie˛ po drugiej
stronie. Zaparkowała na dziedzin´cu i wysiadła, z˙eby
sie˛ rozejrzec´. Dacho´wki, kto´re wiatry zrywały przez
lata z dachu, pe˛kały jej z chrze˛stem pod stopami.
Teren – to musiał byc´ kiedys´ klomb – przypominał
teraz dz˙ungle˛. Woko´ł nie zauwaz˙yła nawet s´ladu
innych budynko´w.
Od strony podwo´rza zamek ro´wniez˙ nie wygla˛dał
przyjaz´nie. Cze˛s´c´ dolnych okien zasłonie˛ta była ma-
sywnymi drewnianymi okiennicami albo w ogo´le
zabita deskami, w pozostałych zacia˛gnie˛to zasłony,
z˙eby uniemoz˙liwic´ obcym zagla˛danie do s´rodka.
Okna na wyz˙szych pie˛trach, chociaz˙ całe, skojarzyły
sie˛ Crys z oczami s´lepca, kto´ry na pro´z˙no wpatruje
sie˛ w s´wiat woko´ł siebie.
6 CAROLE MORTIMER
Chyba nikt tu nie mieszkał. Nikt przeciez˙ nie wy-
trzymałby takiej przygne˛biaja˛cej atmosfery.
Nagle Crys znieruchomiała. Wydało jej sie˛, z˙e cos´
słyszy. Przytłumiony dz´wie˛k, kto´rego nie umiała
rozpoznac´. Stała, niepewna, co robic´. Zaryzykowac´
i sprawdzic´, co to jest? A moz˙e wsia˛s´c´ do samochodu
i po prostu odjechac´?
Wariant drugi był ne˛ca˛cy, ale przed ucieczka˛
powstrzymywało ja˛jedno – uciekała przez cały osta-
tni rok. Niedawno powiedziała sobie, z˙e nadszedł
czas, z˙eby znowu stawic´ czoło z˙yciu. To dlatego
przyje˛ła zaproszenie Molly i zgodziła sie˛ spe˛dzic´
z nia˛ kilka dni w Yorkshire u jej brata. Decyzja nie
przyszła jej łatwo. A teraz co? Po długiej i me˛cza˛cej
podro´z˙y z Londynu znalazła sie˛ w tym okropnym
miejscu i nawet nie wie, czy dobrze trafiła. I jeszcze
ta mgła. I ten dz´wie˛k.
Zza we˛gła wcia˛z˙ dochodził rytmiczny odgłos. Cos´
jakby kopanie. Crys poczuła sie˛ nieswojo. Uspokaja-
ła sie˛, z˙e byc´ moz˙e to okiennica szarpana przez wiatr
wali o s´ciane˛, ale wiedziała, z˙e nie ruszy sie˛ sta˛d,
dopo´ki nie sprawdzi. Musi tam po´js´c´. Jes´li spotka
ludzka˛istote˛, po prostu zapyta, jak dojechac´ do domu
Sama Bartona. Jes´li to okiennica – jeszcze lepiej.
Zdecydowanym krokiem podeszła do kamiennego
łuku, za kto´rym rozcia˛gał sie˛ zaros´nie˛ty ogro´d. Ale
nie zaszła daleko. Boz˙e! Stane˛ła oko w oko z naj-
wie˛kszym psem, jakiego widziała w z˙yciu. Gotowy
do skoku przysiadł na tylnich łapach i, nie spusz-
czaja˛c z niej wzroku, ostrzegawczo szczerzył ze˛by.
7ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Jego stłumione warczenie przypominało pomruk
grzmotu.
Crys zamarła. Poczuła suchos´c´ w ustach. Wszyst-
kie mie˛s´nie miała napie˛te do bo´lu. Jak zahipnotyzo-
wana wpatrywała sie˛ w stalowe oczy bestii.
– O co chodzi, Merlin? – rozległ sie˛ głos tuz˙ obok.
Ale wokoło nie było z˙ywej duszy. Głos nie nalez˙ał
do nikogo. Crys poczuła na plecach lodowaty dreszcz.
Dopiero teraz zrozumiała, co to znaczy oblac´ sie˛ zim-
nym potem ze strachu. Co teraz?
– Wez´ sie˛ w gars´c´, dziewczyno – rozkazała sobie
w duchu. – Ponure zamczysko, oblepiaja˛ca wszystko
mgła i ten... ten pies Baskerville’o´w kaz˙dego wpra-
wiłyby w dygot. Pus´ciły ci nerwy, ale nie ma powo-
do´w do paniki.
Nie ma powodu do paniki?!
Oczywis´cie, z˙e sa˛.
Lada chwila ogromna bestia skoczy jej do gardła,
a ona ma udawac´, z˙e nie ma powodu do paniki?
– Ostrzegam cie˛, Merlin! Jes´li znowu zamierzasz
gonic´ kro´liki, nie be˛de˛ wycia˛gac´ cie˛ z nory.
To nie był bezcielesny głos. Nalez˙ał do człowieka.
Konkretnie – do me˛z˙czyzny, kto´ry był gdzies´ nieda-
leko i mo´gł ja˛ uratowac´.
– Pomocy!
Zamiast krzyku Crys wydobyła z siebie cichy
pisk. Jednak to wystarczyło, z˙eby warczenie zmieniło
sie˛ we ws´ciekły bulgot.
– Pomocy!
Tym razem sie˛ udało. Drugi okrzyk był głos´niej-
8 CAROLE MORTIMER
szy. Ale czy dotarł do uszu potencjalnego wyzwoli-
ciela?
– Merlin! Uspoko´j sie˛. Mo´wiłem ci... – głos prze-
rwał.
– Aaaaa!
Tym razem Crys wrzasne˛ła naprawde˛ głos´no. Sze-
roko otwartymi oczami wpatrywała sie˛ w głowe˛,
wyłaniaja˛ca˛sie˛ spod ziemi dwa, najwyz˙ej trzy metry
dalej. Głowa miała czarne, zmierzwione włosy i kil-
kudniowy zarost na twarzy. Drakula! Ten zamek
nalez˙y jednak do Drakuli.
Jedno było pocieszaja˛ce – na widok swojego pana
pies przestał warczec´. Połoz˙ył sie˛, chociaz˙ nie spusz-
czał wzroku z Crys. Czekał. Czekał, az˙ dostanie hasło
do ataku. Co do tego nie miała wa˛tpliwos´ci. Mimo
mgły widziała mine˛ me˛z˙czyzny i groz´ne błyski w je-
go zielonych oczach.
Tymczasem on podcia˛gna˛ł sie˛ na trzonku łopaty
i z łatwos´cia˛ wyskoczył z – jak sie˛ okazało – dziury
wykopanej w ziemi. Wysoki, barczysty, w innych
warunkach mo´głby wydac´ sie˛ dos´c´ przystojny. Teraz
jednak był tak napie˛ty jak jego pies i patrzył na Crys
z nieukrywana˛ wrogos´cia˛. Przyszło jej do głowy, z˙e
z dwojga złego woli chyba psa. Oblizała suche wargi.
– Dobry wieczo´r – wychrypiała.
– Dobry? – Skrzywił sie˛ ironicznie i pytaja˛co
podnio´sł brwi. Stał bez ruchu, czekaja˛c na odpowiedz´,
ale Crys była zbyt roztrze˛siona, z˙eby to zauwaz˙yc´.
– Co pan tam robił? – wyja˛kała w kon´cu, wycia˛-
gaja˛c palec w kierunku prostoka˛tnej dziury w ziemi.
9ZAMEK NA WRZOSOWISKU
– A jak sie˛ pani zdaje?
Wbrew swojemu wygla˛dowi odezwał sie˛ głosem
wykształconego człowieka, co jednak ani troche˛ nie
zmniejszyło obaw Crys.
– Nie mam poje˛cia – odpowiedziała ostroz˙nie.
Me˛z˙czyzna ani drgna˛ł, ale Crys miała wraz˙enie, z˙e
jest coraz bardziej zły. Z obawa˛ spojrzała na łopate˛,
kto´rej nie wypuszczał z ra˛k.
– Niech pani zgaduje.
To nie była propozycja. Raczej z˙a˛danie. Crys
przełkne˛ła s´line˛. Nie miała ochoty na rozwia˛zywanie
zagadek zadawanych przez obcego faceta. Obcego
i chyba niebezpiecznego. Chciała jedynie, z˙eby po-
wiedział jej, jak dojechac´ do domu Sama Bartona.
– Przykro mi, z˙e zakło´ciłam pana spoko´j, ale...
– zacze˛ła stanowczym tonem.
– Nie tyle mo´j, co Merlina – wycedził chłodno.
– Merlina? Ach, chodzi o psa – zorientowała
sie˛. Na dz´wie˛k jej głosu pies unio´sł sie˛ na przed-
nich łapach i wydobył z gardła przecia˛głe wark-
nie˛cie.
Me˛z˙czyzna parskna˛ł kro´tkim s´miechem.
– Nie lubi, kiedy sie˛ go tak nazywa.
– Przed chwila˛ sam pan powiedział, z˙e na imie˛
mu Merlin.
– Owszem. Miałem na mys´li okres´lenie gatun-
kowe.
– Ale...
– Zaro´wno ja, jak i pani dobrze wiemy, kim jest
Merlin – przerwał zniecierpliwiony. – Skoro jednak
10 CAROLE MORTIMER
on ma wa˛tpliwos´ci, uwaz˙am, z˙e nalez˙y je uszanowac´.
Nie wiem jak pani?
Crys zerkne˛ła na ogromna˛ bestie˛ i zdecydowała,
z˙e nie be˛dzie wdawac´ sie˛ w niepotrzebne dyskusje
z jej panem.
– A jaki to... Jaka to rasa? – zapytała.
– Wilczarz irlandzki. Rodzinaowczarko´w. –Udzie-
liwszy odpowiedzi, rzucił jej nieche˛tne spojrzenie. –
Miło sie˛ z pania˛gawe˛dzi – mrukna˛ł tonem wskazuja˛-
cym na cos´ wre˛cz przeciwnego – ale jak sama pani
widzi, musze˛ skon´czyc´ kopac´ gro´b, wie˛c – spojrzał
znacza˛co na jej samocho´d.
– To naprawde˛ jest gro´b? – wyja˛kała.
Przeszył ja˛ zimny dreszcz. Z powodu mgły, po-
mys´lała. Nie wierzyła w wampiry. Zreszta˛ one urze˛-
duja˛ jedynie noca˛. Tylko z˙e te˛ pore˛ z trudem moz˙na
nazwac´ dniem. Co najmniej od dwo´ch godzin jechała
na s´wiatłach. Zrobiła nieznaczny krok w tył. Miała
nadzieje˛, z˙e psi potwo´r tego nie zauwaz˙y. Chodziło
o to, z˙eby byc´ jak najdalej od jego pana, kto´ry z chwili
na chwile˛ robił sie˛ bardziej nieprzyjemny, a takz˙e,
z˙eby oddalic´ sie˛ sta˛d z godnos´cia˛. I to jak najszybciej.
– Rozumiem pana niecierpliwos´c´ – zacze˛ła. – Ja
ro´wniez˙ nie mam wiele czasu. Jestem w podro´z˙y i...
– Doka˛d?
Zamrugała, zaskoczona obcesowym pytaniem.
– Słucham?
Zmarszczył brwi z irytacja˛.
– Niewiele oso´b przejez˙dz˙a ta˛ droga˛. Z˙e o moim
podwo´rzunie wspomne˛. Pytałem, doka˛d pani jechała.
11ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Miała okazje˛, z˙eby zapytac´ o droge˛ do domu Sama
Bartona. Jednak us´wiadomiła sobie, z˙e nie chce zdra-
dzac´, doka˛d jedzie.
– Do przyjacio´ł. – Wzruszyła ramionami. Poczu-
ła, z˙e jej wełniany z˙akiet nasia˛kł juz˙ wilgocia˛.
W ten sposo´b chciała mu us´wiadomic´, z˙e gdzies´
na nia˛ czekaja˛ i z˙e ktos´ natychmiast zawiadomi
policje˛, jes´li sie˛ nie pojawi. Facet dwa razy sie˛
zastanowi, zanim zrobi jej krzywde˛. Prawde˛ mo´wia˛c,
Molly nie była osoba˛, kto´rej przyszłoby do głowy
dzwonic´ na policje˛. Pre˛dzej pomys´lałaby, z˙e Crys
zmieniła plany i została w Londynie. No, ale on nie
musiał tego wiedziec´.
– Prawdopodobnie z´le skre˛ciłam – pro´bowała zba-
gatelizowac´ sprawe˛. – Nie be˛de˛ pana dłuz˙ej niepokoic´.
– Juz˙ pani mo´wiłem, z˙e Merlin jest bardziej za-
niepokojony pani obecnos´cia˛ niz˙ ja – wycedził me˛z˙-
czyzna.
– Wydaje sie˛ teraz całkiem spokojny.
Rozmowa sprzyja nawia˛zaniu osobowych wie˛zi.
Crys czytała kiedys´, z˙e złoczyn´cy duz˙o trudniej jest
zaatakowac´, jes´li mie˛dzy nim a ofiara˛wytworzyły sie˛
osobowe wie˛zi. Zaraz, zaraz. Kto mo´wi, z˙e ona jest
ofiara˛? Nie jest. Jest podro´z˙nym, kto´ry zgubił droge˛
i trafił do... Włas´nie. Do kogo? Zreszta˛ niewaz˙ne.
W tym stanie nerwo´w musi sie˛ sta˛d ewakuowac´ jak
najszybciej. Jednak potencjalny złoczyn´ca najwyraz´-
niej postanowił podja˛c´ konwersacje˛.
– Wraz˙enia wzrokowe bywaja˛myla˛ce. Wilczarze
to urodzeni mys´liwi. Instynkt i tyle – oznajmił.
12 CAROLE MORTIMER
– Czy pan celowo pro´buje mnie nastraszyc´? Nie
uda sie˛ to panu.
Chyba w tym samym artykule przeczytała, z˙e
w krytycznej sytuacji lepiej zaatakowac´, niz˙ czekac´
na atak.
– Naprawde˛? – Us´miechna˛ł sie˛ drwia˛co. – W ta-
kim razie doskonale pani udaje przeraz˙enie.
Zachłysne˛ła sie˛ z oburzenia.
– Nie z˙ycze˛ sobie... – zacze˛ła, ale znowu nie miała
szansy dokon´czyc´.
– Pulsuja˛ca z˙yła na lewej skroni. Rozszerzone
z´renice. Mie˛s´nie twarzy napie˛te tak, z˙e nie wykonuja˛
polecen´ mo´zgu. Usztywnione całe ciało. – Wyliczan-
ka sprawiała mu wyraz´na˛ przyjemnos´c´ i nie zamie-
rzał jej przerywac´. Rzucił okiem na jej re˛ce i dodał
z satysfakcja˛: – Dłonie zacis´nie˛te w pie˛s´ci. Boje˛ sie˛,
z˙e na sko´rze ma pani s´lady po tych starannie polakie-
rowanych paznokietkach. Aa! I jeszcze jedno. Cho-
ciaz˙ drz˙y pani z zimna, to nad pani go´rna˛ warga˛
pojawiły sie˛ kropelki potu.
Crys wiedziała, z˙e to wszystko prawda. Mimo z˙e
starała sie˛ ukryc´ swoje emocje, ten człowiek rozszyf-
rował je z łatwos´cia˛. A jednak nie miał prawa tak
z niej drwic´. Była ws´ciekła. Paliły ja˛ policzki.
– Czuje˛ sie˛ jak w horrorze – wybuchła. – Gotycka
ruina. Jej włas´ciciel wyskakuje z grobu i wygla˛da
ro´wnie dziko jak jego... owczarek. – W pore˛ przypo-
mniała sobie, jakiego słowa uz˙yc´, z˙eby nie rozdraz˙nic´
psa. – A pan chciałby, z˙ebym była spokojna i opano-
wana!
13ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Me˛z˙czyzna wzruszył ramionami, kompletnie nie-
wzruszony jej furia˛.
– Niczego od pani nie chciałem. W ogo´le pani tu
nie zapraszałem. Nie mam poje˛cia, kim pani jest.
I nie chce˛ tego wiedziec´ – dodał, patrza˛c na nia˛
oboje˛tnie.
– Zapomniał pan dodac´, z˙e ma gro´b do wykopa-
nia – prychne˛ła Crys.
– Owszem. Musze˛ pochowac´ krewniaka Merlina.
– Wskazał głowa˛ lez˙a˛cy niedaleko brezent. – To
owczarek alzacki.
Crys zrozumiała, z˙e pod plandeka˛ lez˙y ciało mar-
twego psa.
– Czy on nie ma pana? Moz˙e jego włas´ciciel
wolałby zrobic´ to sam? – Przy ostatnich słowach głos
jej zadrz˙ał.
– Prawdopodobnie kiedys´ musiał miec´ pana, ale
z tego co wiem, od kilku miesie˛cy wło´czył sie˛ po
okolicznych lasach. Farmerzy od dawna pro´bowali
go złapac´, bo polował na ich owce. Kto´rys´ z nich
musiał go wykon´czyc´.
Crys wpatrywała sie˛ w me˛z˙czyzne˛ przeraz˙onym
wzrokiem.
– To przeciez˙ nielegalne.
– Wiem. Jednak nigdy tego nie udowodnie˛ – od-
powiedział ponuro.
Crys robiła sie˛ coraz bledsza. Rzuciła ukradkowe
spojrzenie na podłuz˙ny kształt przykryty brezentem.
– Czy... czy to była szybka s´mierc´? – spytała
z nadzieja˛ w głosie.
14 CAROLE MORTIMER
– Ska˛d mam wiedziec´? – warkna˛ł. – Wa˛tpie˛.
Trucizna działa wolno.
– Trucizna? – powto´rzyła osłupiała. Czuła, jak
ugie˛ły sie˛ pod nia˛ kolana.
Kiwna˛ł głowa˛.
– Nie miał z˙adnych ran. Trucizna wydaje sie˛
najbardziej prawdopodobna˛ przyczyna˛ s´mierci.
S´mierc´, kolejna s´mierc´. Gdziekolwiek spojrzec´ –
s´mierc´. Idzie za nia˛ jak cien´.
To była ostatnia mys´l, jaka˛ zapamie˛tała, zanim
ogarne˛ła ja˛ ciemnos´c´. Upadła twarza˛ na wilgotna˛
ziemie˛.
15ZAMEK NA WRZOSOWISKU
ROZDZIAŁ DRUGI
Crys ockne˛ła sie˛ z policzkiem na czyms´ szorstkim.
Wcia˛z˙ kre˛ciło sie˛ jej w głowie, a uczucie nudnos´ci
było tak silne, z˙e kołysało nia˛, jak na łodzi. Powoli
otworzyła oczy.
Czegos´ podobnego sie˛ nie spodziewała. Okazało
sie˛, z˙e jest niesiona na re˛kach przez me˛z˙czyzne˛
o groz´nej twarzy. Obok kroczył ro´wnie groz´ny pies.
W jednej chwili przypomniała sobie wszystko. Ot-
worzyła usta, z˙eby krzykna˛c´.
– Nie z˙ycze˛ sobie z˙adnych krzyko´w – mrukna˛ł
me˛z˙czyzna przez zacis´nie˛te ze˛by.
Crys zamkne˛ła usta tak szybko, jak je otworzyła.
Jak to moz˙liwe, zastanawiała sie˛, z˙e facet, kto´ry
wydawał sie˛ patrzec´ przed siebie, zauwaz˙ył, z˙e wro´-
ciła jej s´wiadomos´c´?
– Jes´li pani wrzas´nie, rzuce˛ pania˛ na ziemie˛, tu
gdzie stoje˛ – dodał tonem, kto´ry niemal moz˙na było-
by uznac´ za przyjacielski. – Co za dzien´! Najpierw
znalazłem trupa tego psa... Spoko´j, Merlin – rzucił
do psa, kto´ry słysza˛c znienawidzone słowo, zacza˛ł
warczec´. Na głos pana pies zamilkł natychmiast. –
Znalazłem to stworzenie – poprawił sie˛, uwzgle˛d-
niaja˛c delikatne uczucia Merlina – a kiedy pro´bowa-
łem przyzwoicie je pochowac´, na mo´j prywatny teren
wtargne˛ła kobieta z chorobliwie bujna˛ wyobraz´nia˛,
kto´ra uznała, z˙e mo´j jedyny towarzysz jest stworem
piekielnym, a ja diabłem wcielonym.
Energicznym kopnie˛ciem otworzył drzwi i wszedł
do s´rodka. Bezceremonialnie posadził Crys na krze-
s´le.
– Powinienem zostawic´ pania˛tam, gdzie zachcia-
ło sie˛ pani zemdlec´ – powiedział i wyszedł. Pies ra-
zem z nim.
Crys rozejrzała sie˛, s´wiadoma, z˙e nadarzyła sie˛
okazja do ucieczki – byc´ moz˙e jedyna. Ale to, co
zobaczyła, sprawiło z˙e nie była w stanie ruszyc´ sie˛
z miejsca. Znajdowała sie˛ w wielkiej kuchni – naj-
pie˛kniejszej kuchni, jaka˛ widziała w z˙yciu. Nikt by
sie˛ nie spodziewał, z˙e w tym rozpadaja˛cym sie˛ zamku
jest takie wne˛trze!
Pomieszczenie było wysokie i przestronne. Pod
s´cianami stały kredensy z woskowanego drewna
o przejrzystym, ciepłym kolorze, w ka˛cie szumiał
ciemnozielony piec – nowoczesny, lecz stylizowany
na stary, a na s´rodku stał wielki de˛bowy sto´ł, nad
kto´rym zawieszono błyszcza˛ce mosie˛z˙ne rondle i pa-
telnie oraz wszelkie utensylia potrzebne do gotowa-
nia, smaz˙enia i pieczenia. Kamienna podłoga była
koloru nasyconej terakoty, krzesło, na kto´rym sie-
działa, miało proste, szlachetne kształty. Niebywałe!
– Nie tego sie˛ pani spodziewała, prawda? – Me˛z˙-
czyzna stał w drzwiach i przygla˛dał sie˛ jej z szyder-
czym us´miechem.
17ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Szanse˛ ucieczki diabli wzie˛li. Nawet nie zauwaz˙y-
ła, kiedy wro´cił. Ze zdziwieniem spostrzegła, z˙e jest
młodszy, niz˙ sa˛dziła. Teraz wygla˛dał na trzydzies´ci,
trzydzies´ci pie˛c´ lat. Był tez˙ wyz˙szy i szczuplejszy,
niz˙ wydawał sie˛ jej wczes´niej. Bez brody mo´gł byc´
nawet interesuja˛cy. Co nie znaczy, z˙e mniej groz´ny.
– Dlaczego chce pan, z˙eby to miejsce wygla˛dało
na niezamieszkane? – Była pewna, z˙e robi to spe-
cjalnie.
Unio´sł brwi i podszedł do pieca. Postawił na
płycie miedziany czajnik i dopiero wtedy odwro´cił
sie˛ w jej strone˛.
– A jak pani mys´li? – wycedził kpia˛co, a w jego
oczach dojrzała znajomy szyderczy błysk.
– Z˙eby trzymac´ na dystans kobiety z chorobliwie
bujna˛ wyobraz´nia˛? – odpowiedziała pytaniem.
– Strzał w dziesia˛tke˛ – us´miechna˛ł sie˛ nieznacz-
nie. Przy odrobinie dobrej woli moz˙na było uznac´, z˙e
jest rozbawiony. – Kawa czy herbata? – zapytał.
– Kawa, jes´li moz˙na – opowiedziała bezwiednie.
Dopiero po chwili dotarła do niej absurdalnos´c´ sytua-
cji. Jeszcze przed chwila˛ wyobraz˙ała sobie straszne
rzeczy, a teraz przyjmuje propozycje˛ wypicia tu kawy.
Rozluz´niła szalik i zacze˛ła s´cia˛gac´ beret, kiedy
przypomniała sobie o psie.
– Gdzie jest Merlin? – rozejrzała sie˛ w popłochu.
– Prawdopodobnie znowu poluje na kro´liki – mach-
na˛ł re˛ka˛ jego pan, kto´ry stoja˛c plecami do Crys
wyjmował z kredensu puszke˛ z kawa˛. – Przed chwila˛
wypus´ciłem go frontowymi...
18 CAROLE MORTIMER
Odwro´cił sie˛ i przerwał gwałtownie, a Crys, kto´ra
nareszcie troche˛ ochłone˛ła i zaczynała rozkoszowac´
sie˛ ciepłem ogarniaja˛cym jej zzie˛bnie˛te ciało, przez
dobre kilka sekund niczego nie zauwaz˙ała. Siedziała
z przymknie˛tymi oczami i pro´bowała sie˛ rozluz´nic´.
Nagle poczuła sie˛ tak, jakby powietrze woko´ł niej
naładowane było elektrycznos´cia˛. Spojrzała na gos-
podarza. Stał bez ruchu i patrzył na nia˛.
Zaczerwieniona po korzonki włoso´w Crys ner-
wowo poprawiła sie˛ na krzes´le. Wiedziała, o co
chodzi. Zobaczył jej włosy – długie, jedwabiste,
w niespotykanym odcieniu srebrzystoblond. Rozpo-
znał ja˛! Powinna sie˛ wstrzymac´ ze zdejmowaniem
beretu. Chociaz˙, kto wie? Moz˙e jednak jej nie rozpo-
znał?
Postanowiła obro´cic´ wszystko w z˙art.
– Nie tego sie˛ pan spodziewał, prawda? – po-
wto´rzyła jego słowa z wymuszonym us´miechem.
– Zacznijmy od tego, z˙e nie spodziewałem sie˛
pani wizyty – odpowiedział, mierza˛c ja˛ lodowatym
spojrzeniem.
Ale spodziewał sie˛ jej ktos´ inny. Wstała. Im szyb-
ciej sta˛d wyjdzie, tym lepiej.
– Włas´ciwie to dzie˛kuje˛ za kawe˛... – zacze˛ła.
– Jest juz˙ gotowa – ucia˛ł. Postawił przed nia˛
dymia˛cy kubek i dodał nie znosza˛cym sprzeciwu
głosem. – Prosze˛ to wypic´. Widac´, z˙e pani przemarz-
ła do szpiku kos´ci.
Usiadł naprzeciwko i grzeja˛c dłonie o swo´j kubek
obserwował ja˛spod oka. Nie było sensu protestowac´,
19ZAMEK NA WRZOSOWISKU
tym bardziej z˙e cała kuchnia napełniła sie˛ zapachem
dobrej, mocnej kawy. Crys łatwo dała sie˛ skusic´.
Letnia lura, kto´ra˛ podali jej na stacji benzynowej
kilka godzin wczes´niej, nie zasługiwała nawet na
miano kawy.
Wypije i zaraz wyjedzie, postanowiła. Teraz i tak
byłoby to trudne, skoro Merlin, niepilnowany przez
swojego pana, biegał po okolicy. A jes´li – Crys
zmarszczyła brwi – a jes´li ten człowiek wypus´cił psa
specjalnie, z˙eby ona nie mogła sta˛d wyjs´c´?
– Chorobliwa wyobraz´nia i podejrzliwy umysł.
Co za kombinacja! – Me˛z˙czyzna pokre˛cił głowa˛
z niesmakiem. – Ciekawe, co be˛dzie naste˛pne? Nar-
kotyk w kawie? – I z wyraz´na˛ przyjemnos´cia˛ wypił
wielki łyk. – Z˙eby nie mogła sie˛ pani bronic´, kiedy
juz˙ siła˛ wcia˛gne˛ pania˛ na go´re˛ do sypialni.
Wys´miewał sie˛ z niej bezlitos´nie. Była ws´ciekła,
ale nie mogła sie˛ powstrzymac´. Zerkne˛ła mimocho-
dem na swo´j kubek. Tym samym dała mu powo´d do
kolejnego złos´liwego chichotu. Nie pro´bował nawet
byc´ grzeczny.
– Robi sie˛ po´z´no. Czekaja˛na mnie. – Otuliła szyje˛
szalikiem i spojrzała w strone˛ okna. Perspektywa
poszukiwania domu Sama Bartona w mgle i w ciem-
nos´ciach nie była zache˛caja˛ca, ale nie miała zamiaru
dłuz˙ej znosic´ impertynencji tego gbura. – Czy ze-
chciałby mnie pan odprowadzic´ do samochodu? Mer-
linowi mogłoby sie˛ nie spodobac´, z˙e wychodze˛ sama.
– Uhm. Nie spodobałoby mu sie˛ to – potwierdził.
Czekała na jakis´ jego ruch, ale ani drgna˛ł.
20 CAROLE MORTIMER
Nagle cisze˛ przerwał dzwonek telefonu. Crys pod-
skoczyła. Beret wypadł jej z ra˛k.
– Spokojnie. To tylko telefon. – Me˛z˙czyzna, nie
kryja˛c rozbawienia, przygla˛dał sie˛ jej uwaz˙nie.
– Wiem, co to jest – warkne˛ła i schyliła sie˛, z˙eby
podnies´c´ beret. Kiedy sie˛ wyprostowała, zobaczyła,
z˙e dalej na nia˛ patrzy. – Nie zamierza pan odebrac´?
To moz˙e byc´ cos´ waz˙nego.
– Moz˙e byc´ – potwierdził oboje˛tnie.
Monotonne dzwonienie zaczynało działac´ jej na
nerwy, ale on siedział z przekrzywiona˛na bok głowa˛
i nasłuchiwał. Wstał, kiedy po chwili telefon umilkł.
– Dwanas´cie – powiedział.
– Dwanas´cie? Dlaczego... – przerwała, bo telefon
odezwał sie˛ znowu.
– Dwanas´cie dzwonko´w, przerwa i znowu dzwo-
nek. Czyli ktos´ z rodziny – wyjas´nił, podchodza˛c do
aparatu.
Crys otworzyła szeroko oczy. Liczył sygnały! Cos´
podobnego nie przyszłoby jej do głowy.
– A gdyby było mniej niz˙ dwanas´cie dzwonko´w?
– wyja˛kała zdumiona.
– To nie zadawałbym sobie trudu, z˙eby wstac´
– odpowiedział z re˛ka˛na słuchawce. – Czy moge˛ juz˙
odebrac´, czy ma pani jeszcze jakies´ pytania, na kto´re
powinienem odpowiedziec´?
Crys znowu zalała sie˛ rumien´cem. Ten człowiek
miał wyja˛tkowy dar wyprowadzania jej z ro´wnowagi.
– Nie, nie mam pytan´. – Odwro´ciła głowe˛. Naj-
21ZAMEK NA WRZOSOWISKU
lepiej byłoby teraz wyjs´c´ i nie byc´ s´wiadkiem roz-
mowy, ale gdzies´ tam na podwo´rzu czyhał dziki pies.
Chca˛c nie chca˛c została.
Dziwny facet, mys´lała. Najwyraz´niej nie z˙yczył
sobie z˙adnych kontakto´w ze s´wiatem zewne˛trznym.
Tolerował tylko swoja˛ rodzine˛. Był niemiły, nie
miał wzgle˛do´w dla innych ludzi, ale z drugiej strony
przeja˛ł sie˛ losem nieznanego psa. Kopanie grobu
w zamarznie˛tej ziemi nie było ani łatwe, ani przy-
jemne.
Nagle do Crys dotarł fragment rozmowy, kto´ry
sprawił, z˙e jej dalsze rozmys´lania przestały miec´
sens.
– Skon´cz z tymi wymo´wkami, Molly, i powiedz
jasno, kiedy moge˛ sie˛ ciebie spodziewac´. – Naj-
wyraz´niej miał zwyczaj przerywania wszystkim roz-
mo´wcom! – Pojutrze? I oczywis´cie oczekujesz, z˙e
be˛de˛ zajmowac´ sie˛ twoim gos´ciem, az˙ raczysz sie˛ tu
pojawic´?
Crys nie wierzyła własnym uszom. Molly. Ten,
kto telefonował, miał na imie˛ Molly!
– Bardzo s´mieszne – burkna˛ł w słuchawke˛, rzuca-
ja˛c ro´wnoczes´nie gniewne spojrzenie w kierunku
Crys, kto´ra zapomniawszy o zasadach dobrego wy-
chowania, wbijała w niego osłupiały wzrok. – Słu-
chaj! – cia˛gna˛ł. – Tego nie było w umowie. Po-
zwoliłem ci przywiez´c´ tu tego Chrisa tylko dlatego,
z˙e wybiłas´ rodzicom z głowy pomysł przyjazdu do
mnie w czasie Boz˙ego Narodzenia. Przysługa za
przysługe˛. Jestem ci bardzo wdzie˛czny, z˙e zaprosiłas´
22 CAROLE MORTIMER
ich do Nowego Jorku, ale to wcale nie znaczy, z˙e
be˛de˛ zamiast ciebie nian´czyc´ obcego faceta. Co?!
Powto´rz to jeszcze raz!
Umilkł gwałtownie. Crys przymkne˛ła oczy. Dos-
konale wiedziała, jakich wyjas´nien´ udziela mu teraz
Molly. Nie jakas´ tam Molly, tylko jej przyjacio´łka
Molly, kto´ra teraz mieszkała w Nowym Jorku. Nie
mogło byc´ mowy o zbiegu okolicznos´ci. A jes´li tak
– to gospodarz tego zamczyska musiał byc´ jej uko-
chanym starszym bratem Samem.
Jak to moz˙liwe? Molly była kochana, ciepła i opie-
kun´cza. A ten facet? Lepiej nie mo´wic´.
– Nie, Molly – w głosie Sama była chłodna ironia.
– Nie wystrasze˛ twojej przyjacio´łki. Postaram sie˛ nie
byc´ jak Heathcliff z ,,Wichrowych wzgo´rz’’. Tak,
powto´rze˛ jej, jak ci przykro, z˙e nie moz˙esz sama jej
przywitac´. Co? – prychna˛ł niecierpliwie. – ,,Ba˛dz´
miły dla niej’’? – Rzucił złos´liwe spojrzenie Crys,
kto´ra znowu czuła, z˙e sie˛ czerwieni. – Co ty sobie
mys´lisz, Molly?
Oczywis´cie. Molly musiała zdawac´ sobie sprawe˛,
z˙e uprzejmos´c´ nie lez˙ała w naturze jej brata.
– Be˛de˛ sie˛ starac´ – zas´miał sie˛ niespodziewanie
Sam.
I chociaz˙ s´miech zabrzmiał nadspodziewanie
sympatycznie, Crys wiedziała, z˙e nie chce czekac´
na przyjazd Molly w domu tego złos´liwego czło-
wieka.
– Czy moge˛? – Podeszła do niego, wycia˛gaja˛c
re˛ke˛ po słuchawke˛.
23ZAMEK NA WRZOSOWISKU
– Tak, Molly. Na pewno nie zapomne˛ jej powie-
dziec´, jak bardzo ci przykro. Pogadamy, jak przyje-
dziesz.
I nie zwracaja˛c uwagi na gest Crys, odłoz˙ył słu-
chawke˛.
24 CAROLE MORTIMER
ROZDZIAŁ TRZECI
Crys pozbierała sie˛ z najwie˛kszym wysiłkiem.
– To była Molly, prawda? – zapytała ponurym
głosem.
Wykrzywił twarz w kpia˛cym us´mieszku.
– Co´z˙ za wnikliwos´c´! Wydaje mi sie˛, z˙e wymieni-
łem jej imie˛ kilka razy.
Crys pus´ciła zaczepke˛ mimo uszu. W tej sytuacji
musi trzymac´ nerwy na wodzy.
– W takim razie pan jest jej bratem Samem.
– Brawo! Umysł Einsteina!
Wbrew wczes´niejszemu postanowieniu Crys nie
mogła powstrzymac´ złos´ci. Jak to moz˙liwe, z˙eby
Molly miała takiego brata?
– Wypraszam sobie. To, z˙e jest pan Samem Bar-
tonem, nie upowaz˙nia pana...
– Samem – przerwał jak zwykle. – A wie˛c Chris
to pani? – Przyjrzał sie˛ jej uwaz˙nie.
– Crys, nie Chris – poprawiła go bezwiednie.
– Zdrobnienie od Cristiny? – zainteresował sie˛.
– Nie. Od Crystal.
– Crystal? – zdziwił sie˛. – Jak kryształ? – Kiwne˛ła
głowa˛. – Nawet pasuje – stwierdził.
Nie była pewna, czy znowu jej nie obraz˙a.
– A to dlaczego? – spojrzała na niego pode-
jrzliwie.
– Jest pani krucha. Wydaje sie˛, z˙e wystarczy
lekko dotkna˛c´, a rozsypie sie˛ pani na kawałeczki.
– Wraz˙enia wzrokowe bywaja˛ myla˛ce – powto´-
rzyła jego słowa.
– Touché 1
. – Us´miechna˛ł sie˛ rozbawiony i przez
chwile˛ mierzył ja˛ wzrokiem, jakby nie przyjmował
do wiadomos´ci, z˙e dobrze wychowani ludzie tak nie
robia˛.
Dobrze wiedziała, jak wygla˛da. Zawsze była
szczupła, a podczas ostatniego, trudnego roku schud-
ła jeszcze kilka kilogramo´w. Tylko wielkie szare
oczy i pełne usta przypominały dawna˛ Crys. Miała
nadzieje˛, z˙e pobyt w Yorkshire pozwoli jej odzyskac´
siły, ale wystarczyła kilkuminutowa znajomos´c´
z bratem Molly, z˙eby zwa˛tpiła w to całkowicie.
– A wie˛c, Crys, nie musisz juz˙ nigdzie jechac´.
– Wstał i dolał sobie kawy. Tylko sobie. – Nalac´ ci?
– zapytał poniewczasie.
– Nie, dzie˛kuje˛ – odpowiedziała z wyszukana˛
grzecznos´cia˛.
Widocznie jak człowiek mieszka sam, to zapo-
mina o dobrych manierach. Nie powinna sie˛ dziwic´.
Przeciez˙ juz˙ wczes´niej dawał jej do zrozumienia,
z˙e nie jest tu mile widziana. Szkoda, z˙e Molly
sie˛ spo´z´nia. Crys nie miała jej tego za złe – Molly
1
Touché [fr.] – trafiony; w szermierce – dotknie˛cie prze-
ciwnika bronia˛ i zdobycie punktu.
26 CAROLE MORTIMER
jak kaz˙da aktorka musiała podporza˛dkowac´ z˙ycie
prywatne pracy na planie filmowym.
– Mys´le˛, z˙e w tej sytuacji be˛dzie lepiej... – za-
cze˛ła. Powinna sie˛ spodziewac´, z˙e jak zwykle nie da
jej dokon´czyc´.
– Mam nadzieje˛, z˙e nie zamierzasz mi zakomuni-
kowac´, z˙e masz zamiar poczekac´ na Molly w jakims´
hotelu. Ona nigdy by mi tego nie wybaczyła.
– Jakby to miało dla pana jakies´ znaczenie – prych-
ne˛ła. Jakos´ nie mogła sie˛ zdobyc´, z˙eby ro´wniez˙
przejs´c´ z nim na ty.
– Oto´z˙ bardzo sie˛ mylisz – powiedział stanowczo.
– Molly jest dla mnie kims´ bardzo waz˙nym. – Crys ze
zdziwieniem usłyszała, jak zmienił sie˛ ton jego głosu.
Okazało sie˛, z˙e nawet ktos´ taki jak Sam Barton nie
potrafi czasem ukryc´ swoich uczuc´. – Ona... ona jest
kims´ zupełnie niezwykłym – cia˛gna˛ł. – Wszyscy jej
przyjaciele sa˛ tu mile widziani.
Crys podzielała jego zdanie. Molly była naprawde˛
niezwykła. Obie dziewczyny poznały sie˛ dziesie˛c´ lat
temu, w internacie ekskluzywnej szkoły s´redniej.
Molly doła˛czyła do nich dopiero w ostatniej klasie.
Niełatwo jest zmieniac´ szkołe˛ w takim momencie.
Jednak szybko została zaakceptowana przez wszyst-
kich. Obie z Crys bardzo sie˛ zaprzyjaz´niły i spe˛dzały
wie˛kszos´c´ czasu razem.
Dopiero teraz Crys ze zdziwieniem zdała sobie
sprawe˛, z˙e nigdy nie odwiedzały sie˛ podczas wakacji.
To dlatego nie poznała starszego o dwanas´cie lat
brata swojej przyjacio´łki.
27ZAMEK NA WRZOSOWISKU
– Jak rozumiem, sa˛dził pan, z˙e Crys jest przyja-
cielem Molly – powiedziała, z˙eby jakos´ podtrzymac´
rozmowe˛.
– Molly strasznie zalez˙ało, z˙ebym był miły dla tej
osoby. Sto razy powtarzała, z˙e jej gos´c´ musi sie˛
dobrze u mnie czuc´. Podejrzewałem, z˙e przyjez˙dz˙a
z me˛z˙czyzna˛, z kto´rym cos´ ja˛ ła˛czy.
Crys zrobiło sie˛ ciepło na sercu – Molly dobrze
rozumiała, co sie˛ z nia˛ dzieje i nawet z daleka
troszczyła sie˛ o nia˛. Szkoda, z˙e jej tu nie ma. Mimo z˙e
Crys przestała sie˛ bac´ Sama Bartona, czuła sie˛ nie-
swojo na mys´l o tym, z˙e miałaby u niego czekac´ na
przyjazd przyjacio´łki. W tym człowieku było cos´
niepokoja˛cego. Poza tym nie chciała sie˛ narzucac´
– on był odludkiem i nawet nie starał sie˛ udawac´, z˙e
jej wizyta sprawia mu przyjemnos´c´. I jeszcze cos´.
Dlaczego trzydziestoos´mioletni me˛z˙czyzna, pisarz
– jak dowiedziała sie˛ od Molly – robił wszystko, z˙eby
jego luksusowy i wytworny dom wygla˛dał z zewna˛trz
jak ruina? Dziwne.
– Bardzo mi pochlebia – zacze˛ła oficjalnie – z˙e
moge˛ czuc´ sie˛ gos´ciem Sama Bartona, ale lepiej
be˛dzie...
– Sama – poprawił ja˛. – To zupełnie wystarczy.
Nie warto bawic´ sie˛ w takie ceremonie. Przekonałas´
sie˛ juz˙, z˙e ja nie uprawiam gry w towarzyskie kon-
wenanse.
Potrza˛sne˛ła głowa˛.
– Mimo to...
– Słuchaj! Jak słusznie wczes´niej zauwaz˙yłas´,
28 CAROLE MORTIMER
Carole Mortimer Zamek na wrzosowisku
ROZDZIAŁ PIERWSZY Istny zamek Drakuli! Nie, to byłoby nie w porza˛dku wobec Drakuli. Jest znacznie gorzej, pomys´lała Crys, wpatruja˛c sie˛ z nie- dowierzaniem w ogromny dom majacza˛cy na kon´cu długiego podjazdu. Z ge˛stnieja˛cej z chwili na chwile˛ mgły wyłaniały sie˛ strome dachy, zrujnowane wiez˙yczki i wysoki mur, z kto´rego tu i tam poodpadały czerwone cegły. Zrujnowane monstrum udawało gotycka˛ budowle˛, chociaz˙ prawdopodobnie pochodziło zaledwie z dziewie˛tnastego wieku. Najwyraz´niej w czasach kro´lowej Wiktorii ludzie utracili poczucie proporcji i dobrego smaku. Czy to moz˙liwe, z˙eby tu mieszkał Sam Barton, starszy brat jej przyjacio´łki Molly? Nie. Wprawdzie Molly była osoba˛ oryginalna˛, nawet nieco ekscen- tryczna˛ – ale to nie jest chyba dziedziczne, prawda? Crys wysiadła z samochodu i podeszła do wielkiej bramy. Litery wyryte na omszałym słupie były zatar- te, ale wcia˛z˙ czytelne: Sokole Gniazdo. Sie˛gne˛ła po list od Molly. Wszystko sie˛ zgadzało. Ale moz˙e w Yorkshire wie˛cej domo´w nosi taka˛ nazwe˛? Poza
tym to nie był wcale dom, ale zamek – otoczony mu- rem z flankami, ze zwodzonym mostem i resztkami fosy, w kto´rej nie było juz˙ wody. Molly nie mo´wiła nic o zamku. Po zastanowieniu Crys uznała, z˙e prawdopodob- nie gdzies´ w głe˛bi stoi drugi dom, mniejszy i wygod- niejszy. Musiała sprawdzic´ to jak najszybciej, bo zapadał zmrok i ge˛stniała mgła. Dalsza droga w ta- kich warunkach be˛dzie bardzo trudna. Wro´ciła do samochodu i powoli ruszyła. Wjez˙- dz˙aja˛c na chwieja˛cy sie˛ most, przełkne˛ła s´line˛ ze strachu. Spojrzała w do´ł. Zas´miecona, zaros´nie˛ta krzakami fosa cuchne˛ła wilgocia˛, ale na szcze˛s´cie nie była bardzo głe˛boka. Tylko co to za pocie- szenie? Odetchne˛ła z ulga˛, kiedy znalazła sie˛ po drugiej stronie. Zaparkowała na dziedzin´cu i wysiadła, z˙eby sie˛ rozejrzec´. Dacho´wki, kto´re wiatry zrywały przez lata z dachu, pe˛kały jej z chrze˛stem pod stopami. Teren – to musiał byc´ kiedys´ klomb – przypominał teraz dz˙ungle˛. Woko´ł nie zauwaz˙yła nawet s´ladu innych budynko´w. Od strony podwo´rza zamek ro´wniez˙ nie wygla˛dał przyjaz´nie. Cze˛s´c´ dolnych okien zasłonie˛ta była ma- sywnymi drewnianymi okiennicami albo w ogo´le zabita deskami, w pozostałych zacia˛gnie˛to zasłony, z˙eby uniemoz˙liwic´ obcym zagla˛danie do s´rodka. Okna na wyz˙szych pie˛trach, chociaz˙ całe, skojarzyły sie˛ Crys z oczami s´lepca, kto´ry na pro´z˙no wpatruje sie˛ w s´wiat woko´ł siebie. 6 CAROLE MORTIMER
Chyba nikt tu nie mieszkał. Nikt przeciez˙ nie wy- trzymałby takiej przygne˛biaja˛cej atmosfery. Nagle Crys znieruchomiała. Wydało jej sie˛, z˙e cos´ słyszy. Przytłumiony dz´wie˛k, kto´rego nie umiała rozpoznac´. Stała, niepewna, co robic´. Zaryzykowac´ i sprawdzic´, co to jest? A moz˙e wsia˛s´c´ do samochodu i po prostu odjechac´? Wariant drugi był ne˛ca˛cy, ale przed ucieczka˛ powstrzymywało ja˛jedno – uciekała przez cały osta- tni rok. Niedawno powiedziała sobie, z˙e nadszedł czas, z˙eby znowu stawic´ czoło z˙yciu. To dlatego przyje˛ła zaproszenie Molly i zgodziła sie˛ spe˛dzic´ z nia˛ kilka dni w Yorkshire u jej brata. Decyzja nie przyszła jej łatwo. A teraz co? Po długiej i me˛cza˛cej podro´z˙y z Londynu znalazła sie˛ w tym okropnym miejscu i nawet nie wie, czy dobrze trafiła. I jeszcze ta mgła. I ten dz´wie˛k. Zza we˛gła wcia˛z˙ dochodził rytmiczny odgłos. Cos´ jakby kopanie. Crys poczuła sie˛ nieswojo. Uspokaja- ła sie˛, z˙e byc´ moz˙e to okiennica szarpana przez wiatr wali o s´ciane˛, ale wiedziała, z˙e nie ruszy sie˛ sta˛d, dopo´ki nie sprawdzi. Musi tam po´js´c´. Jes´li spotka ludzka˛istote˛, po prostu zapyta, jak dojechac´ do domu Sama Bartona. Jes´li to okiennica – jeszcze lepiej. Zdecydowanym krokiem podeszła do kamiennego łuku, za kto´rym rozcia˛gał sie˛ zaros´nie˛ty ogro´d. Ale nie zaszła daleko. Boz˙e! Stane˛ła oko w oko z naj- wie˛kszym psem, jakiego widziała w z˙yciu. Gotowy do skoku przysiadł na tylnich łapach i, nie spusz- czaja˛c z niej wzroku, ostrzegawczo szczerzył ze˛by. 7ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Jego stłumione warczenie przypominało pomruk grzmotu. Crys zamarła. Poczuła suchos´c´ w ustach. Wszyst- kie mie˛s´nie miała napie˛te do bo´lu. Jak zahipnotyzo- wana wpatrywała sie˛ w stalowe oczy bestii. – O co chodzi, Merlin? – rozległ sie˛ głos tuz˙ obok. Ale wokoło nie było z˙ywej duszy. Głos nie nalez˙ał do nikogo. Crys poczuła na plecach lodowaty dreszcz. Dopiero teraz zrozumiała, co to znaczy oblac´ sie˛ zim- nym potem ze strachu. Co teraz? – Wez´ sie˛ w gars´c´, dziewczyno – rozkazała sobie w duchu. – Ponure zamczysko, oblepiaja˛ca wszystko mgła i ten... ten pies Baskerville’o´w kaz˙dego wpra- wiłyby w dygot. Pus´ciły ci nerwy, ale nie ma powo- do´w do paniki. Nie ma powodu do paniki?! Oczywis´cie, z˙e sa˛. Lada chwila ogromna bestia skoczy jej do gardła, a ona ma udawac´, z˙e nie ma powodu do paniki? – Ostrzegam cie˛, Merlin! Jes´li znowu zamierzasz gonic´ kro´liki, nie be˛de˛ wycia˛gac´ cie˛ z nory. To nie był bezcielesny głos. Nalez˙ał do człowieka. Konkretnie – do me˛z˙czyzny, kto´ry był gdzies´ nieda- leko i mo´gł ja˛ uratowac´. – Pomocy! Zamiast krzyku Crys wydobyła z siebie cichy pisk. Jednak to wystarczyło, z˙eby warczenie zmieniło sie˛ we ws´ciekły bulgot. – Pomocy! Tym razem sie˛ udało. Drugi okrzyk był głos´niej- 8 CAROLE MORTIMER
szy. Ale czy dotarł do uszu potencjalnego wyzwoli- ciela? – Merlin! Uspoko´j sie˛. Mo´wiłem ci... – głos prze- rwał. – Aaaaa! Tym razem Crys wrzasne˛ła naprawde˛ głos´no. Sze- roko otwartymi oczami wpatrywała sie˛ w głowe˛, wyłaniaja˛ca˛sie˛ spod ziemi dwa, najwyz˙ej trzy metry dalej. Głowa miała czarne, zmierzwione włosy i kil- kudniowy zarost na twarzy. Drakula! Ten zamek nalez˙y jednak do Drakuli. Jedno było pocieszaja˛ce – na widok swojego pana pies przestał warczec´. Połoz˙ył sie˛, chociaz˙ nie spusz- czał wzroku z Crys. Czekał. Czekał, az˙ dostanie hasło do ataku. Co do tego nie miała wa˛tpliwos´ci. Mimo mgły widziała mine˛ me˛z˙czyzny i groz´ne błyski w je- go zielonych oczach. Tymczasem on podcia˛gna˛ł sie˛ na trzonku łopaty i z łatwos´cia˛ wyskoczył z – jak sie˛ okazało – dziury wykopanej w ziemi. Wysoki, barczysty, w innych warunkach mo´głby wydac´ sie˛ dos´c´ przystojny. Teraz jednak był tak napie˛ty jak jego pies i patrzył na Crys z nieukrywana˛ wrogos´cia˛. Przyszło jej do głowy, z˙e z dwojga złego woli chyba psa. Oblizała suche wargi. – Dobry wieczo´r – wychrypiała. – Dobry? – Skrzywił sie˛ ironicznie i pytaja˛co podnio´sł brwi. Stał bez ruchu, czekaja˛c na odpowiedz´, ale Crys była zbyt roztrze˛siona, z˙eby to zauwaz˙yc´. – Co pan tam robił? – wyja˛kała w kon´cu, wycia˛- gaja˛c palec w kierunku prostoka˛tnej dziury w ziemi. 9ZAMEK NA WRZOSOWISKU
– A jak sie˛ pani zdaje? Wbrew swojemu wygla˛dowi odezwał sie˛ głosem wykształconego człowieka, co jednak ani troche˛ nie zmniejszyło obaw Crys. – Nie mam poje˛cia – odpowiedziała ostroz˙nie. Me˛z˙czyzna ani drgna˛ł, ale Crys miała wraz˙enie, z˙e jest coraz bardziej zły. Z obawa˛ spojrzała na łopate˛, kto´rej nie wypuszczał z ra˛k. – Niech pani zgaduje. To nie była propozycja. Raczej z˙a˛danie. Crys przełkne˛ła s´line˛. Nie miała ochoty na rozwia˛zywanie zagadek zadawanych przez obcego faceta. Obcego i chyba niebezpiecznego. Chciała jedynie, z˙eby po- wiedział jej, jak dojechac´ do domu Sama Bartona. – Przykro mi, z˙e zakło´ciłam pana spoko´j, ale... – zacze˛ła stanowczym tonem. – Nie tyle mo´j, co Merlina – wycedził chłodno. – Merlina? Ach, chodzi o psa – zorientowała sie˛. Na dz´wie˛k jej głosu pies unio´sł sie˛ na przed- nich łapach i wydobył z gardła przecia˛głe wark- nie˛cie. Me˛z˙czyzna parskna˛ł kro´tkim s´miechem. – Nie lubi, kiedy sie˛ go tak nazywa. – Przed chwila˛ sam pan powiedział, z˙e na imie˛ mu Merlin. – Owszem. Miałem na mys´li okres´lenie gatun- kowe. – Ale... – Zaro´wno ja, jak i pani dobrze wiemy, kim jest Merlin – przerwał zniecierpliwiony. – Skoro jednak 10 CAROLE MORTIMER
on ma wa˛tpliwos´ci, uwaz˙am, z˙e nalez˙y je uszanowac´. Nie wiem jak pani? Crys zerkne˛ła na ogromna˛ bestie˛ i zdecydowała, z˙e nie be˛dzie wdawac´ sie˛ w niepotrzebne dyskusje z jej panem. – A jaki to... Jaka to rasa? – zapytała. – Wilczarz irlandzki. Rodzinaowczarko´w. –Udzie- liwszy odpowiedzi, rzucił jej nieche˛tne spojrzenie. – Miło sie˛ z pania˛gawe˛dzi – mrukna˛ł tonem wskazuja˛- cym na cos´ wre˛cz przeciwnego – ale jak sama pani widzi, musze˛ skon´czyc´ kopac´ gro´b, wie˛c – spojrzał znacza˛co na jej samocho´d. – To naprawde˛ jest gro´b? – wyja˛kała. Przeszył ja˛ zimny dreszcz. Z powodu mgły, po- mys´lała. Nie wierzyła w wampiry. Zreszta˛ one urze˛- duja˛ jedynie noca˛. Tylko z˙e te˛ pore˛ z trudem moz˙na nazwac´ dniem. Co najmniej od dwo´ch godzin jechała na s´wiatłach. Zrobiła nieznaczny krok w tył. Miała nadzieje˛, z˙e psi potwo´r tego nie zauwaz˙y. Chodziło o to, z˙eby byc´ jak najdalej od jego pana, kto´ry z chwili na chwile˛ robił sie˛ bardziej nieprzyjemny, a takz˙e, z˙eby oddalic´ sie˛ sta˛d z godnos´cia˛. I to jak najszybciej. – Rozumiem pana niecierpliwos´c´ – zacze˛ła. – Ja ro´wniez˙ nie mam wiele czasu. Jestem w podro´z˙y i... – Doka˛d? Zamrugała, zaskoczona obcesowym pytaniem. – Słucham? Zmarszczył brwi z irytacja˛. – Niewiele oso´b przejez˙dz˙a ta˛ droga˛. Z˙e o moim podwo´rzunie wspomne˛. Pytałem, doka˛d pani jechała. 11ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Miała okazje˛, z˙eby zapytac´ o droge˛ do domu Sama Bartona. Jednak us´wiadomiła sobie, z˙e nie chce zdra- dzac´, doka˛d jedzie. – Do przyjacio´ł. – Wzruszyła ramionami. Poczu- ła, z˙e jej wełniany z˙akiet nasia˛kł juz˙ wilgocia˛. W ten sposo´b chciała mu us´wiadomic´, z˙e gdzies´ na nia˛ czekaja˛ i z˙e ktos´ natychmiast zawiadomi policje˛, jes´li sie˛ nie pojawi. Facet dwa razy sie˛ zastanowi, zanim zrobi jej krzywde˛. Prawde˛ mo´wia˛c, Molly nie była osoba˛, kto´rej przyszłoby do głowy dzwonic´ na policje˛. Pre˛dzej pomys´lałaby, z˙e Crys zmieniła plany i została w Londynie. No, ale on nie musiał tego wiedziec´. – Prawdopodobnie z´le skre˛ciłam – pro´bowała zba- gatelizowac´ sprawe˛. – Nie be˛de˛ pana dłuz˙ej niepokoic´. – Juz˙ pani mo´wiłem, z˙e Merlin jest bardziej za- niepokojony pani obecnos´cia˛ niz˙ ja – wycedził me˛z˙- czyzna. – Wydaje sie˛ teraz całkiem spokojny. Rozmowa sprzyja nawia˛zaniu osobowych wie˛zi. Crys czytała kiedys´, z˙e złoczyn´cy duz˙o trudniej jest zaatakowac´, jes´li mie˛dzy nim a ofiara˛wytworzyły sie˛ osobowe wie˛zi. Zaraz, zaraz. Kto mo´wi, z˙e ona jest ofiara˛? Nie jest. Jest podro´z˙nym, kto´ry zgubił droge˛ i trafił do... Włas´nie. Do kogo? Zreszta˛ niewaz˙ne. W tym stanie nerwo´w musi sie˛ sta˛d ewakuowac´ jak najszybciej. Jednak potencjalny złoczyn´ca najwyraz´- niej postanowił podja˛c´ konwersacje˛. – Wraz˙enia wzrokowe bywaja˛myla˛ce. Wilczarze to urodzeni mys´liwi. Instynkt i tyle – oznajmił. 12 CAROLE MORTIMER
– Czy pan celowo pro´buje mnie nastraszyc´? Nie uda sie˛ to panu. Chyba w tym samym artykule przeczytała, z˙e w krytycznej sytuacji lepiej zaatakowac´, niz˙ czekac´ na atak. – Naprawde˛? – Us´miechna˛ł sie˛ drwia˛co. – W ta- kim razie doskonale pani udaje przeraz˙enie. Zachłysne˛ła sie˛ z oburzenia. – Nie z˙ycze˛ sobie... – zacze˛ła, ale znowu nie miała szansy dokon´czyc´. – Pulsuja˛ca z˙yła na lewej skroni. Rozszerzone z´renice. Mie˛s´nie twarzy napie˛te tak, z˙e nie wykonuja˛ polecen´ mo´zgu. Usztywnione całe ciało. – Wyliczan- ka sprawiała mu wyraz´na˛ przyjemnos´c´ i nie zamie- rzał jej przerywac´. Rzucił okiem na jej re˛ce i dodał z satysfakcja˛: – Dłonie zacis´nie˛te w pie˛s´ci. Boje˛ sie˛, z˙e na sko´rze ma pani s´lady po tych starannie polakie- rowanych paznokietkach. Aa! I jeszcze jedno. Cho- ciaz˙ drz˙y pani z zimna, to nad pani go´rna˛ warga˛ pojawiły sie˛ kropelki potu. Crys wiedziała, z˙e to wszystko prawda. Mimo z˙e starała sie˛ ukryc´ swoje emocje, ten człowiek rozszyf- rował je z łatwos´cia˛. A jednak nie miał prawa tak z niej drwic´. Była ws´ciekła. Paliły ja˛ policzki. – Czuje˛ sie˛ jak w horrorze – wybuchła. – Gotycka ruina. Jej włas´ciciel wyskakuje z grobu i wygla˛da ro´wnie dziko jak jego... owczarek. – W pore˛ przypo- mniała sobie, jakiego słowa uz˙yc´, z˙eby nie rozdraz˙nic´ psa. – A pan chciałby, z˙ebym była spokojna i opano- wana! 13ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Me˛z˙czyzna wzruszył ramionami, kompletnie nie- wzruszony jej furia˛. – Niczego od pani nie chciałem. W ogo´le pani tu nie zapraszałem. Nie mam poje˛cia, kim pani jest. I nie chce˛ tego wiedziec´ – dodał, patrza˛c na nia˛ oboje˛tnie. – Zapomniał pan dodac´, z˙e ma gro´b do wykopa- nia – prychne˛ła Crys. – Owszem. Musze˛ pochowac´ krewniaka Merlina. – Wskazał głowa˛ lez˙a˛cy niedaleko brezent. – To owczarek alzacki. Crys zrozumiała, z˙e pod plandeka˛ lez˙y ciało mar- twego psa. – Czy on nie ma pana? Moz˙e jego włas´ciciel wolałby zrobic´ to sam? – Przy ostatnich słowach głos jej zadrz˙ał. – Prawdopodobnie kiedys´ musiał miec´ pana, ale z tego co wiem, od kilku miesie˛cy wło´czył sie˛ po okolicznych lasach. Farmerzy od dawna pro´bowali go złapac´, bo polował na ich owce. Kto´rys´ z nich musiał go wykon´czyc´. Crys wpatrywała sie˛ w me˛z˙czyzne˛ przeraz˙onym wzrokiem. – To przeciez˙ nielegalne. – Wiem. Jednak nigdy tego nie udowodnie˛ – od- powiedział ponuro. Crys robiła sie˛ coraz bledsza. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na podłuz˙ny kształt przykryty brezentem. – Czy... czy to była szybka s´mierc´? – spytała z nadzieja˛ w głosie. 14 CAROLE MORTIMER
– Ska˛d mam wiedziec´? – warkna˛ł. – Wa˛tpie˛. Trucizna działa wolno. – Trucizna? – powto´rzyła osłupiała. Czuła, jak ugie˛ły sie˛ pod nia˛ kolana. Kiwna˛ł głowa˛. – Nie miał z˙adnych ran. Trucizna wydaje sie˛ najbardziej prawdopodobna˛ przyczyna˛ s´mierci. S´mierc´, kolejna s´mierc´. Gdziekolwiek spojrzec´ – s´mierc´. Idzie za nia˛ jak cien´. To była ostatnia mys´l, jaka˛ zapamie˛tała, zanim ogarne˛ła ja˛ ciemnos´c´. Upadła twarza˛ na wilgotna˛ ziemie˛. 15ZAMEK NA WRZOSOWISKU
ROZDZIAŁ DRUGI Crys ockne˛ła sie˛ z policzkiem na czyms´ szorstkim. Wcia˛z˙ kre˛ciło sie˛ jej w głowie, a uczucie nudnos´ci było tak silne, z˙e kołysało nia˛, jak na łodzi. Powoli otworzyła oczy. Czegos´ podobnego sie˛ nie spodziewała. Okazało sie˛, z˙e jest niesiona na re˛kach przez me˛z˙czyzne˛ o groz´nej twarzy. Obok kroczył ro´wnie groz´ny pies. W jednej chwili przypomniała sobie wszystko. Ot- worzyła usta, z˙eby krzykna˛c´. – Nie z˙ycze˛ sobie z˙adnych krzyko´w – mrukna˛ł me˛z˙czyzna przez zacis´nie˛te ze˛by. Crys zamkne˛ła usta tak szybko, jak je otworzyła. Jak to moz˙liwe, zastanawiała sie˛, z˙e facet, kto´ry wydawał sie˛ patrzec´ przed siebie, zauwaz˙ył, z˙e wro´- ciła jej s´wiadomos´c´? – Jes´li pani wrzas´nie, rzuce˛ pania˛ na ziemie˛, tu gdzie stoje˛ – dodał tonem, kto´ry niemal moz˙na było- by uznac´ za przyjacielski. – Co za dzien´! Najpierw znalazłem trupa tego psa... Spoko´j, Merlin – rzucił do psa, kto´ry słysza˛c znienawidzone słowo, zacza˛ł warczec´. Na głos pana pies zamilkł natychmiast. – Znalazłem to stworzenie – poprawił sie˛, uwzgle˛d- niaja˛c delikatne uczucia Merlina – a kiedy pro´bowa-
łem przyzwoicie je pochowac´, na mo´j prywatny teren wtargne˛ła kobieta z chorobliwie bujna˛ wyobraz´nia˛, kto´ra uznała, z˙e mo´j jedyny towarzysz jest stworem piekielnym, a ja diabłem wcielonym. Energicznym kopnie˛ciem otworzył drzwi i wszedł do s´rodka. Bezceremonialnie posadził Crys na krze- s´le. – Powinienem zostawic´ pania˛tam, gdzie zachcia- ło sie˛ pani zemdlec´ – powiedział i wyszedł. Pies ra- zem z nim. Crys rozejrzała sie˛, s´wiadoma, z˙e nadarzyła sie˛ okazja do ucieczki – byc´ moz˙e jedyna. Ale to, co zobaczyła, sprawiło z˙e nie była w stanie ruszyc´ sie˛ z miejsca. Znajdowała sie˛ w wielkiej kuchni – naj- pie˛kniejszej kuchni, jaka˛ widziała w z˙yciu. Nikt by sie˛ nie spodziewał, z˙e w tym rozpadaja˛cym sie˛ zamku jest takie wne˛trze! Pomieszczenie było wysokie i przestronne. Pod s´cianami stały kredensy z woskowanego drewna o przejrzystym, ciepłym kolorze, w ka˛cie szumiał ciemnozielony piec – nowoczesny, lecz stylizowany na stary, a na s´rodku stał wielki de˛bowy sto´ł, nad kto´rym zawieszono błyszcza˛ce mosie˛z˙ne rondle i pa- telnie oraz wszelkie utensylia potrzebne do gotowa- nia, smaz˙enia i pieczenia. Kamienna podłoga była koloru nasyconej terakoty, krzesło, na kto´rym sie- działa, miało proste, szlachetne kształty. Niebywałe! – Nie tego sie˛ pani spodziewała, prawda? – Me˛z˙- czyzna stał w drzwiach i przygla˛dał sie˛ jej z szyder- czym us´miechem. 17ZAMEK NA WRZOSOWISKU
Szanse˛ ucieczki diabli wzie˛li. Nawet nie zauwaz˙y- ła, kiedy wro´cił. Ze zdziwieniem spostrzegła, z˙e jest młodszy, niz˙ sa˛dziła. Teraz wygla˛dał na trzydzies´ci, trzydzies´ci pie˛c´ lat. Był tez˙ wyz˙szy i szczuplejszy, niz˙ wydawał sie˛ jej wczes´niej. Bez brody mo´gł byc´ nawet interesuja˛cy. Co nie znaczy, z˙e mniej groz´ny. – Dlaczego chce pan, z˙eby to miejsce wygla˛dało na niezamieszkane? – Była pewna, z˙e robi to spe- cjalnie. Unio´sł brwi i podszedł do pieca. Postawił na płycie miedziany czajnik i dopiero wtedy odwro´cił sie˛ w jej strone˛. – A jak pani mys´li? – wycedził kpia˛co, a w jego oczach dojrzała znajomy szyderczy błysk. – Z˙eby trzymac´ na dystans kobiety z chorobliwie bujna˛ wyobraz´nia˛? – odpowiedziała pytaniem. – Strzał w dziesia˛tke˛ – us´miechna˛ł sie˛ nieznacz- nie. Przy odrobinie dobrej woli moz˙na było uznac´, z˙e jest rozbawiony. – Kawa czy herbata? – zapytał. – Kawa, jes´li moz˙na – opowiedziała bezwiednie. Dopiero po chwili dotarła do niej absurdalnos´c´ sytua- cji. Jeszcze przed chwila˛ wyobraz˙ała sobie straszne rzeczy, a teraz przyjmuje propozycje˛ wypicia tu kawy. Rozluz´niła szalik i zacze˛ła s´cia˛gac´ beret, kiedy przypomniała sobie o psie. – Gdzie jest Merlin? – rozejrzała sie˛ w popłochu. – Prawdopodobnie znowu poluje na kro´liki – mach- na˛ł re˛ka˛ jego pan, kto´ry stoja˛c plecami do Crys wyjmował z kredensu puszke˛ z kawa˛. – Przed chwila˛ wypus´ciłem go frontowymi... 18 CAROLE MORTIMER
Odwro´cił sie˛ i przerwał gwałtownie, a Crys, kto´ra nareszcie troche˛ ochłone˛ła i zaczynała rozkoszowac´ sie˛ ciepłem ogarniaja˛cym jej zzie˛bnie˛te ciało, przez dobre kilka sekund niczego nie zauwaz˙ała. Siedziała z przymknie˛tymi oczami i pro´bowała sie˛ rozluz´nic´. Nagle poczuła sie˛ tak, jakby powietrze woko´ł niej naładowane było elektrycznos´cia˛. Spojrzała na gos- podarza. Stał bez ruchu i patrzył na nia˛. Zaczerwieniona po korzonki włoso´w Crys ner- wowo poprawiła sie˛ na krzes´le. Wiedziała, o co chodzi. Zobaczył jej włosy – długie, jedwabiste, w niespotykanym odcieniu srebrzystoblond. Rozpo- znał ja˛! Powinna sie˛ wstrzymac´ ze zdejmowaniem beretu. Chociaz˙, kto wie? Moz˙e jednak jej nie rozpo- znał? Postanowiła obro´cic´ wszystko w z˙art. – Nie tego sie˛ pan spodziewał, prawda? – po- wto´rzyła jego słowa z wymuszonym us´miechem. – Zacznijmy od tego, z˙e nie spodziewałem sie˛ pani wizyty – odpowiedział, mierza˛c ja˛ lodowatym spojrzeniem. Ale spodziewał sie˛ jej ktos´ inny. Wstała. Im szyb- ciej sta˛d wyjdzie, tym lepiej. – Włas´ciwie to dzie˛kuje˛ za kawe˛... – zacze˛ła. – Jest juz˙ gotowa – ucia˛ł. Postawił przed nia˛ dymia˛cy kubek i dodał nie znosza˛cym sprzeciwu głosem. – Prosze˛ to wypic´. Widac´, z˙e pani przemarz- ła do szpiku kos´ci. Usiadł naprzeciwko i grzeja˛c dłonie o swo´j kubek obserwował ja˛spod oka. Nie było sensu protestowac´, 19ZAMEK NA WRZOSOWISKU
tym bardziej z˙e cała kuchnia napełniła sie˛ zapachem dobrej, mocnej kawy. Crys łatwo dała sie˛ skusic´. Letnia lura, kto´ra˛ podali jej na stacji benzynowej kilka godzin wczes´niej, nie zasługiwała nawet na miano kawy. Wypije i zaraz wyjedzie, postanowiła. Teraz i tak byłoby to trudne, skoro Merlin, niepilnowany przez swojego pana, biegał po okolicy. A jes´li – Crys zmarszczyła brwi – a jes´li ten człowiek wypus´cił psa specjalnie, z˙eby ona nie mogła sta˛d wyjs´c´? – Chorobliwa wyobraz´nia i podejrzliwy umysł. Co za kombinacja! – Me˛z˙czyzna pokre˛cił głowa˛ z niesmakiem. – Ciekawe, co be˛dzie naste˛pne? Nar- kotyk w kawie? – I z wyraz´na˛ przyjemnos´cia˛ wypił wielki łyk. – Z˙eby nie mogła sie˛ pani bronic´, kiedy juz˙ siła˛ wcia˛gne˛ pania˛ na go´re˛ do sypialni. Wys´miewał sie˛ z niej bezlitos´nie. Była ws´ciekła, ale nie mogła sie˛ powstrzymac´. Zerkne˛ła mimocho- dem na swo´j kubek. Tym samym dała mu powo´d do kolejnego złos´liwego chichotu. Nie pro´bował nawet byc´ grzeczny. – Robi sie˛ po´z´no. Czekaja˛na mnie. – Otuliła szyje˛ szalikiem i spojrzała w strone˛ okna. Perspektywa poszukiwania domu Sama Bartona w mgle i w ciem- nos´ciach nie była zache˛caja˛ca, ale nie miała zamiaru dłuz˙ej znosic´ impertynencji tego gbura. – Czy ze- chciałby mnie pan odprowadzic´ do samochodu? Mer- linowi mogłoby sie˛ nie spodobac´, z˙e wychodze˛ sama. – Uhm. Nie spodobałoby mu sie˛ to – potwierdził. Czekała na jakis´ jego ruch, ale ani drgna˛ł. 20 CAROLE MORTIMER
Nagle cisze˛ przerwał dzwonek telefonu. Crys pod- skoczyła. Beret wypadł jej z ra˛k. – Spokojnie. To tylko telefon. – Me˛z˙czyzna, nie kryja˛c rozbawienia, przygla˛dał sie˛ jej uwaz˙nie. – Wiem, co to jest – warkne˛ła i schyliła sie˛, z˙eby podnies´c´ beret. Kiedy sie˛ wyprostowała, zobaczyła, z˙e dalej na nia˛ patrzy. – Nie zamierza pan odebrac´? To moz˙e byc´ cos´ waz˙nego. – Moz˙e byc´ – potwierdził oboje˛tnie. Monotonne dzwonienie zaczynało działac´ jej na nerwy, ale on siedział z przekrzywiona˛na bok głowa˛ i nasłuchiwał. Wstał, kiedy po chwili telefon umilkł. – Dwanas´cie – powiedział. – Dwanas´cie? Dlaczego... – przerwała, bo telefon odezwał sie˛ znowu. – Dwanas´cie dzwonko´w, przerwa i znowu dzwo- nek. Czyli ktos´ z rodziny – wyjas´nił, podchodza˛c do aparatu. Crys otworzyła szeroko oczy. Liczył sygnały! Cos´ podobnego nie przyszłoby jej do głowy. – A gdyby było mniej niz˙ dwanas´cie dzwonko´w? – wyja˛kała zdumiona. – To nie zadawałbym sobie trudu, z˙eby wstac´ – odpowiedział z re˛ka˛na słuchawce. – Czy moge˛ juz˙ odebrac´, czy ma pani jeszcze jakies´ pytania, na kto´re powinienem odpowiedziec´? Crys znowu zalała sie˛ rumien´cem. Ten człowiek miał wyja˛tkowy dar wyprowadzania jej z ro´wnowagi. – Nie, nie mam pytan´. – Odwro´ciła głowe˛. Naj- 21ZAMEK NA WRZOSOWISKU
lepiej byłoby teraz wyjs´c´ i nie byc´ s´wiadkiem roz- mowy, ale gdzies´ tam na podwo´rzu czyhał dziki pies. Chca˛c nie chca˛c została. Dziwny facet, mys´lała. Najwyraz´niej nie z˙yczył sobie z˙adnych kontakto´w ze s´wiatem zewne˛trznym. Tolerował tylko swoja˛ rodzine˛. Był niemiły, nie miał wzgle˛do´w dla innych ludzi, ale z drugiej strony przeja˛ł sie˛ losem nieznanego psa. Kopanie grobu w zamarznie˛tej ziemi nie było ani łatwe, ani przy- jemne. Nagle do Crys dotarł fragment rozmowy, kto´ry sprawił, z˙e jej dalsze rozmys´lania przestały miec´ sens. – Skon´cz z tymi wymo´wkami, Molly, i powiedz jasno, kiedy moge˛ sie˛ ciebie spodziewac´. – Naj- wyraz´niej miał zwyczaj przerywania wszystkim roz- mo´wcom! – Pojutrze? I oczywis´cie oczekujesz, z˙e be˛de˛ zajmowac´ sie˛ twoim gos´ciem, az˙ raczysz sie˛ tu pojawic´? Crys nie wierzyła własnym uszom. Molly. Ten, kto telefonował, miał na imie˛ Molly! – Bardzo s´mieszne – burkna˛ł w słuchawke˛, rzuca- ja˛c ro´wnoczes´nie gniewne spojrzenie w kierunku Crys, kto´ra zapomniawszy o zasadach dobrego wy- chowania, wbijała w niego osłupiały wzrok. – Słu- chaj! – cia˛gna˛ł. – Tego nie było w umowie. Po- zwoliłem ci przywiez´c´ tu tego Chrisa tylko dlatego, z˙e wybiłas´ rodzicom z głowy pomysł przyjazdu do mnie w czasie Boz˙ego Narodzenia. Przysługa za przysługe˛. Jestem ci bardzo wdzie˛czny, z˙e zaprosiłas´ 22 CAROLE MORTIMER
ich do Nowego Jorku, ale to wcale nie znaczy, z˙e be˛de˛ zamiast ciebie nian´czyc´ obcego faceta. Co?! Powto´rz to jeszcze raz! Umilkł gwałtownie. Crys przymkne˛ła oczy. Dos- konale wiedziała, jakich wyjas´nien´ udziela mu teraz Molly. Nie jakas´ tam Molly, tylko jej przyjacio´łka Molly, kto´ra teraz mieszkała w Nowym Jorku. Nie mogło byc´ mowy o zbiegu okolicznos´ci. A jes´li tak – to gospodarz tego zamczyska musiał byc´ jej uko- chanym starszym bratem Samem. Jak to moz˙liwe? Molly była kochana, ciepła i opie- kun´cza. A ten facet? Lepiej nie mo´wic´. – Nie, Molly – w głosie Sama była chłodna ironia. – Nie wystrasze˛ twojej przyjacio´łki. Postaram sie˛ nie byc´ jak Heathcliff z ,,Wichrowych wzgo´rz’’. Tak, powto´rze˛ jej, jak ci przykro, z˙e nie moz˙esz sama jej przywitac´. Co? – prychna˛ł niecierpliwie. – ,,Ba˛dz´ miły dla niej’’? – Rzucił złos´liwe spojrzenie Crys, kto´ra znowu czuła, z˙e sie˛ czerwieni. – Co ty sobie mys´lisz, Molly? Oczywis´cie. Molly musiała zdawac´ sobie sprawe˛, z˙e uprzejmos´c´ nie lez˙ała w naturze jej brata. – Be˛de˛ sie˛ starac´ – zas´miał sie˛ niespodziewanie Sam. I chociaz˙ s´miech zabrzmiał nadspodziewanie sympatycznie, Crys wiedziała, z˙e nie chce czekac´ na przyjazd Molly w domu tego złos´liwego czło- wieka. – Czy moge˛? – Podeszła do niego, wycia˛gaja˛c re˛ke˛ po słuchawke˛. 23ZAMEK NA WRZOSOWISKU
– Tak, Molly. Na pewno nie zapomne˛ jej powie- dziec´, jak bardzo ci przykro. Pogadamy, jak przyje- dziesz. I nie zwracaja˛c uwagi na gest Crys, odłoz˙ył słu- chawke˛. 24 CAROLE MORTIMER
ROZDZIAŁ TRZECI Crys pozbierała sie˛ z najwie˛kszym wysiłkiem. – To była Molly, prawda? – zapytała ponurym głosem. Wykrzywił twarz w kpia˛cym us´mieszku. – Co´z˙ za wnikliwos´c´! Wydaje mi sie˛, z˙e wymieni- łem jej imie˛ kilka razy. Crys pus´ciła zaczepke˛ mimo uszu. W tej sytuacji musi trzymac´ nerwy na wodzy. – W takim razie pan jest jej bratem Samem. – Brawo! Umysł Einsteina! Wbrew wczes´niejszemu postanowieniu Crys nie mogła powstrzymac´ złos´ci. Jak to moz˙liwe, z˙eby Molly miała takiego brata? – Wypraszam sobie. To, z˙e jest pan Samem Bar- tonem, nie upowaz˙nia pana... – Samem – przerwał jak zwykle. – A wie˛c Chris to pani? – Przyjrzał sie˛ jej uwaz˙nie. – Crys, nie Chris – poprawiła go bezwiednie. – Zdrobnienie od Cristiny? – zainteresował sie˛. – Nie. Od Crystal. – Crystal? – zdziwił sie˛. – Jak kryształ? – Kiwne˛ła głowa˛. – Nawet pasuje – stwierdził. Nie była pewna, czy znowu jej nie obraz˙a.
– A to dlaczego? – spojrzała na niego pode- jrzliwie. – Jest pani krucha. Wydaje sie˛, z˙e wystarczy lekko dotkna˛c´, a rozsypie sie˛ pani na kawałeczki. – Wraz˙enia wzrokowe bywaja˛ myla˛ce – powto´- rzyła jego słowa. – Touché 1 . – Us´miechna˛ł sie˛ rozbawiony i przez chwile˛ mierzył ja˛ wzrokiem, jakby nie przyjmował do wiadomos´ci, z˙e dobrze wychowani ludzie tak nie robia˛. Dobrze wiedziała, jak wygla˛da. Zawsze była szczupła, a podczas ostatniego, trudnego roku schud- ła jeszcze kilka kilogramo´w. Tylko wielkie szare oczy i pełne usta przypominały dawna˛ Crys. Miała nadzieje˛, z˙e pobyt w Yorkshire pozwoli jej odzyskac´ siły, ale wystarczyła kilkuminutowa znajomos´c´ z bratem Molly, z˙eby zwa˛tpiła w to całkowicie. – A wie˛c, Crys, nie musisz juz˙ nigdzie jechac´. – Wstał i dolał sobie kawy. Tylko sobie. – Nalac´ ci? – zapytał poniewczasie. – Nie, dzie˛kuje˛ – odpowiedziała z wyszukana˛ grzecznos´cia˛. Widocznie jak człowiek mieszka sam, to zapo- mina o dobrych manierach. Nie powinna sie˛ dziwic´. Przeciez˙ juz˙ wczes´niej dawał jej do zrozumienia, z˙e nie jest tu mile widziana. Szkoda, z˙e Molly sie˛ spo´z´nia. Crys nie miała jej tego za złe – Molly 1 Touché [fr.] – trafiony; w szermierce – dotknie˛cie prze- ciwnika bronia˛ i zdobycie punktu. 26 CAROLE MORTIMER
jak kaz˙da aktorka musiała podporza˛dkowac´ z˙ycie prywatne pracy na planie filmowym. – Mys´le˛, z˙e w tej sytuacji be˛dzie lepiej... – za- cze˛ła. Powinna sie˛ spodziewac´, z˙e jak zwykle nie da jej dokon´czyc´. – Mam nadzieje˛, z˙e nie zamierzasz mi zakomuni- kowac´, z˙e masz zamiar poczekac´ na Molly w jakims´ hotelu. Ona nigdy by mi tego nie wybaczyła. – Jakby to miało dla pana jakies´ znaczenie – prych- ne˛ła. Jakos´ nie mogła sie˛ zdobyc´, z˙eby ro´wniez˙ przejs´c´ z nim na ty. – Oto´z˙ bardzo sie˛ mylisz – powiedział stanowczo. – Molly jest dla mnie kims´ bardzo waz˙nym. – Crys ze zdziwieniem usłyszała, jak zmienił sie˛ ton jego głosu. Okazało sie˛, z˙e nawet ktos´ taki jak Sam Barton nie potrafi czasem ukryc´ swoich uczuc´. – Ona... ona jest kims´ zupełnie niezwykłym – cia˛gna˛ł. – Wszyscy jej przyjaciele sa˛ tu mile widziani. Crys podzielała jego zdanie. Molly była naprawde˛ niezwykła. Obie dziewczyny poznały sie˛ dziesie˛c´ lat temu, w internacie ekskluzywnej szkoły s´redniej. Molly doła˛czyła do nich dopiero w ostatniej klasie. Niełatwo jest zmieniac´ szkołe˛ w takim momencie. Jednak szybko została zaakceptowana przez wszyst- kich. Obie z Crys bardzo sie˛ zaprzyjaz´niły i spe˛dzały wie˛kszos´c´ czasu razem. Dopiero teraz Crys ze zdziwieniem zdała sobie sprawe˛, z˙e nigdy nie odwiedzały sie˛ podczas wakacji. To dlatego nie poznała starszego o dwanas´cie lat brata swojej przyjacio´łki. 27ZAMEK NA WRZOSOWISKU
– Jak rozumiem, sa˛dził pan, z˙e Crys jest przyja- cielem Molly – powiedziała, z˙eby jakos´ podtrzymac´ rozmowe˛. – Molly strasznie zalez˙ało, z˙ebym był miły dla tej osoby. Sto razy powtarzała, z˙e jej gos´c´ musi sie˛ dobrze u mnie czuc´. Podejrzewałem, z˙e przyjez˙dz˙a z me˛z˙czyzna˛, z kto´rym cos´ ja˛ ła˛czy. Crys zrobiło sie˛ ciepło na sercu – Molly dobrze rozumiała, co sie˛ z nia˛ dzieje i nawet z daleka troszczyła sie˛ o nia˛. Szkoda, z˙e jej tu nie ma. Mimo z˙e Crys przestała sie˛ bac´ Sama Bartona, czuła sie˛ nie- swojo na mys´l o tym, z˙e miałaby u niego czekac´ na przyjazd przyjacio´łki. W tym człowieku było cos´ niepokoja˛cego. Poza tym nie chciała sie˛ narzucac´ – on był odludkiem i nawet nie starał sie˛ udawac´, z˙e jej wizyta sprawia mu przyjemnos´c´. I jeszcze cos´. Dlaczego trzydziestoos´mioletni me˛z˙czyzna, pisarz – jak dowiedziała sie˛ od Molly – robił wszystko, z˙eby jego luksusowy i wytworny dom wygla˛dał z zewna˛trz jak ruina? Dziwne. – Bardzo mi pochlebia – zacze˛ła oficjalnie – z˙e moge˛ czuc´ sie˛ gos´ciem Sama Bartona, ale lepiej be˛dzie... – Sama – poprawił ja˛. – To zupełnie wystarczy. Nie warto bawic´ sie˛ w takie ceremonie. Przekonałas´ sie˛ juz˙, z˙e ja nie uprawiam gry w towarzyskie kon- wenanse. Potrza˛sne˛ła głowa˛. – Mimo to... – Słuchaj! Jak słusznie wczes´niej zauwaz˙yłas´, 28 CAROLE MORTIMER