mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 054
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 008

Mulczyńska Anna - Staromiejska 1 - Powrót na Staromiejską

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Mulczyńska Anna - Staromiejska 1 - Powrót na Staromiejską.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1042 stron)

Anna Mulczyńska Powrót na Staromiejską Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA

Powrót na Staromiejską Spis treści Okładka Karta tytułowa Zajrzyj na strony *** Mirror Image – Odbicie lustrzane Town Square – Na rynku Junko’s Rose Garden – Różany ogród Junko Rising Sun – Wschodzące słońce Field of Dreams – Marzenia, nadzieje

Meeting Place – Miejsce spotkań Family Album – Album rodzinny Kaleidoscope – Kalejdoskop Caitlin’s Rose – Róża Caitlin Mary Ruth’s Corset – Gorset Mary Ruth Streak Of Lightning – Uderzenie pioruna Crossed Swords – Skrzyżowane miecze Decisions, Decisions – Decyzje, decyzje Attic Window – Okienko na strychu Starlight – Starbright – Pierwsza gwiazdka Eye of the Cyclone – Oko cyklonu Seven Sisters – Siedem sióstr Love Forever – Wieczna miłość Karta redakcyjna

Zajrzyj na strony: www.wnk.com.pl Znajdź nas na Facebooku www.facebook.com/WydawnictwoNaszaK Sięgnij po inne nasze powieści dla kobiet http://nk.com.pl/literatura-dla-

kobiet/9/kategoria.html

Weronika Peterson z lubością wsłuchiwała się w dźwięk, jaki wydawała cięta z beli bawełna. Chrup, chrup, chrup. Ostre i ciężkie krawieckie nożyce z chrzęstem przesuwały się wzdłuż barwionej na seledynowy odcień tkaniny obsypanej drobnymi kwiatuszkami, a drewniany stół potęgował ten dźwięk. Łączka. Tak nazywała podobne wzory babcia Janka, gdy szyła dla Weroniki lub jej siostry letnie sukienki z cienkiego, trochę tandetnego perkalu upolowanego w trudnych czasach w domu towarowym. Materiał, który Weronika miała przed sobą, nie był ani cienki, ani

tandetny. Jeśli chodzi o tkaniny, to jej ucho nigdy się nie myliło. Po samym odgłosie, jaki bawełna wydawała podczas cięcia, potrafiła bez problemu rozpoznać, czy ma do czynienia z wysokogatunkowym produktem, czy raczej z marnym materiałem. Te marne z reguły brzmiały podczas cięcia jak nienastrojony instrument, później sprawiały sporo kłopotów podczas szycia, a na koniec, po kilku latach, nadawały się do wyrzucenia. Przez okna Robótkowa wpadały ostatnie promienie słońca, malujące na beli bawełny własne esy-floresy, co sprawiało, że wzór rozkwitał pod ich dotykiem. Weronika dojechała nożycami aż do krańca beli, przecięła z chrzęstem

grubszy brzeg, naciskając mocniej ostrza, i wygładziła odcięty kupon, po czym złożyła go w zgrabną kostkę. Zawinęła dokładnie tkaninę na beli, nakleiła na odciętym krańcu paseczek bezbarwnej taśmy i odstawiła belę na półkę, a potem sięgnęła po kolejną. Powtórzyła cały proces od początku: rozwinięcie z furkotem beli na stole, wygładzenie materiału, odmierzenie miarką sporego fragmentu, odcięcie, tyle że tym razem cięła nie łączkę, a kropkowany wzorek. Gdy przed sobą miała już pięć różnych tkanin poskładanych w równe kwadraty, ułożyła je jeden na drugim w miękki pakiecik i przewiązała wstążką. Sięgnęła po przedziurkowany kartonik

z wydrukowanym tekstem „Zestaw: W moim ogrodzie”, przełożyła przez dziurkę kraniec wstążeczki i uformowała z niej równą kokardkę. Na półce za sobą miała już całkiem sporo takich paczuszek. Każda z nich liczyła po pięć różnych wzorów najlepszej amerykańskiej bawełny, dopasowanych kolorystycznie. „Pięć tłustych ćwiartek – 44 zł” – nabazgrała na metce. Miała niemal pewność, że od chwili, kiedy umieściła napis „tłuste ćwiartki” na półce, będzie zasypywana pytaniami, co to za diabeł te ćwiartki i z czym to się je. Była jednak na to przygotowana. Określenie „tłusta” zawsze budziło zainteresowanie, ponieważ nie pasowało do tkaniny,

kojarzyło się jednoznacznie z plamami. A przecież tłusta ćwiartka to po prostu jedna czwarta jarda materiału. Czystego i chrupiącego podczas cięcia jak smakowita papryka albo marchewka. Albo jak rwana na kawałki krucha sałata. Cięta na kupony bawełna zdaniem Weroniki wydawała identyczny dźwięk jak smakowite warzywa krojone ostrym nożem. Istniały także chude ćwiartki i one także były wielkości jednej czwartej jarda. Cała tajemnica polegała na odpowiednim podzieleniu tkaniny. – Jard to mniej więcej dziewięćdziesiąt jeden centymetrów, niecały metr – tłumaczyła ciekawskim. – Wyobraź sobie kupon materiału

o wymiarach dziewięćdziesiąt jeden na jakieś sto dwanaście centymetrów. Jeśli podzielisz go na cztery części, tnąc od jednego fabrycznego brzegu tkaniny do drugiego, otrzymasz ćwiartki chude. Jeśli zaś najpierw podzielisz kupon na pół, tnąc od brzegu do brzegu, a następnie każdy z kawałków przetniesz wszerz, dostaniesz ćwiartki tłuste! Takie kupony sprzedawano najczęściej w amerykańskich sklepach z produktami do patchworku. Chociaż chude ćwiartki cięło się prościej, większość kupujących wolała dostawać kupony w „tłustej” wersji. Z tych zgrabnych prostokątów łatwiej było cokolwiek wykroić niż z długich i wąskich pasków. Mnóstwo wzorów na

patchworki opierało się na takich właśnie kawałkach tkaniny. Na odwrocie wielu powykładanych na regałach ulotek z projektami kołder patchworkowych widniały instrukcje szycia brzmiące: „Dwie tłuste ćwiartki tkaniny w groszki z kolekcji Wiosna, trzy tłuste ćwiartki jednobarwnej bawełny, jedna tłusta ćwiartka materiału w serduszka z kolekcji Miłość”. Według Weroniki instrukcje te wyglądały niemal jak gotowe przepisy na jakieś łakocie. Weź w garść tyle mięsistej bawełny w serduszka, ile zdołasz chwycić, dołóż do tego kilka skrawków materiału w paski i półtora metra kropeczek, a otrzymasz najmiększą i najpiękniejszą patchworkową kołdrę świata. Brzmiało

kolorowo i smakowicie. Poczuła, że od studiowania wzorów i skojarzeń z jedzeniem znowu zrobiła się głodna. To pewnie stąd się wzięły w jej głowie te myśli o łakociach. Ani się obejrzała, jak słońce zaszło, na zewnątrz zapadła noc, a ona wciąż tkwiła w Robótkowie. Od obiadu minęło już sporo czasu, więc nic dziwnego, że zaczęło jej żałośnie burczeć w brzuchu. W ogromne okno sklepu zaczął łomotać październikowy wiatr, popadywał też drobny deszcz. Weronika, widząc, co się dzieje za oknem, poczuła, że chandra i lęk znowu próbują złapać ją w swoje szpony. Przytuliła się szybko do śpiącej na stole koteczki i ucałowała ją w szarobrunatny

nosek. Kotka leniwie uchyliła powieki. – Nie jest przypadkiem głodny ten mój pomocnik? – zapytała. – Idziemy na kolację? Kotka ziewnęła, pokazując różowy języczek, i przewróciła się na drugi bok. – Chodź, chodź, zdążysz się jeszcze dziś napatrzeć, co pani robi. Z pracą jesteśmy w lesie. Półki z farbami jeszcze nieruszone, guziczki nieposegregowane, o włóczkach nawet nie wspomnę. Zobacz, moje kocie dziecko, ile folijek będziesz miała do zabawy z samych tylko opakowań po włóczkach. – Zaszeleściła woreczkiem przed nosem kotki. Nad ulicą Staromiejską wisiała mgła.

Otulała mury kamienic i kocie łby miękką, szarą watą, zaglądała do uchylonych okien, patrzyła ciekawskim wzrokiem na śpiących jeszcze ludzi. Wokół panowały cisza i spokój. Jesienny dzień jeszcze się na dobre nie zaczął, więc mgła mogła się swobodnie bujać po zaułkach starego miasta. Minęła sklep z piernikami, kwiaciarnię z pomalowanymi na zielono drzwiami i frunęła dalej i dalej, w stronę potężnego gmachu teatru. Nagle jej uwagę przykuł nowy szyld nad dawnym zakładem zegarmistrzowskim. O, to było coś zupełnie nowego, jeszcze wczoraj mur tej kamienicy świecił pustką, a dziś kołysał się tam wesoło napis

„Robótkowo”. Niby nowy, ale stylizowany na stary, widać, że wykonały go czyjeś dbające o detale, utalentowane dłonie. Mgła przyjrzała się bliżej napisowi; na sezonowanej desce dojrzała rysunek kobiety pochylonej nad szyciem, wykonany prostą, czarną kreską. Przycisnęła nos do dużego kwadratowego okna ze szprosami, zajmującego niemal całą ścianę wąskiej kamieniczki, i próbowała zajrzeć do środka. Ciemno. Dostrzegła jedynie burego kota wylegującego się na kwiecistej poduszce położonej na parapecie, a obok niego koszyczek z nićmi, skrawkami materiałów i gotowymi blokami patchworkowymi. W jeden z nich wetknięta była ostra

i cienka igła z nawleczoną białą nicią. Raptem z wnętrza rozległo się ciche tupanie, najwyraźniej ktoś zbiegał po schodach. Mgła cofnęła się zaskoczona, gdy całe pomieszczenie zalało ciepłe, jasne światło, bo oto jej oczom ukazał się magiczny, pełen barw świat. Niewiele zostało z dawnego zakładu zegarmistrzowskiego – odmalowane ściany lśniły, błyszczała podłoga w czarno-białą szachownicę, a stare orzechowe meble zalewał istny potok kolorów. Barwna była również kobieta, która zbiegła ze schodów i kręciła się teraz jak baletnica po wnętrzu, aż rozwiewała się jej turkusowa tunika w motyle i brązowe, lekko wpadające w rudy odcień włosy. Mgła ponownie

zajrzała przez szybę i swoją obecnością obudziła kota, który z niechęcią wstał i przeciągnął się leniwie, po czym zeskoczył z parapetu i zaczął kręcić ósemki wokół ubranych w różowe rajstopy nóg właścicielki. Ta przykucnęła przy nim i poczochrała futro na kocim grzbiecie. W zwierzaku automatycznie włączył się motorek. – Już, już, zaraz idziemy robić śniadanie, mała. Taka głodna jesteś? Pewnie zjadłabyś konia z kopytami, co? Nie, wolisz kota z kopytami? To tak jak ja; zaraz zjem tego mojego kota – mówiła kobieta do kotki wpatrującej się w nią zielonymi oczami. Pochyliła się nad zwierzątkiem i wycałowała jego bury grzbiet. – Wiesz, lekki stresik

i człowiek od razu robi się głodny. – Miauuu – rozległo się z kociej paszczy przy okazji potężnego ziewnięcia. – Co, kot też głodny? A jakie ty masz stresy, moja mała, że tak ci wpływają na apetyt? Młoda kobieta i wtulona w nią kotka wyglądały tak uroczo i tak optymistycznie, że mgła trwała przyklejona do framugi i ani myślała odchodzić. Postanowiła zostać na Staromiejskiej przez cały dzień i zobaczyć, co się tu wydarzy. Weronika od rana miała lekką tremę. Niewiele spała tej nocy, do późna układała towary na półkach, a potem

długo nie mogła zasnąć ze zmęczenia i zdenerwowania. Rozejrzała się po sklepie. Stare regały były już niemal w całości wypełnione kolorowymi belami tkanin. Na początku miała wątpliwości, czy układać materiały wzorami, kolorami czy kolekcjami, w końcu na najlepiej wyeksponowanych półkach zagościły te, które najbardziej jej się podobały: matrioszki na jaskrawych tłach, panele z wiktoriańskimi dziećmi i czarna tkanina w wielobarwne koty. Inne regały uginały się pod nieco bardziej stonowanymi wzorami. Była też jednolita kolorystycznie bawełna. Weronika pamiętała, że babcia i inne krawcowe zawsze narzekały na brak

jednobarwnych tkanin, które idealnie podkreślałyby piękno patchworkowych bloków, gdyby się je wszyło pomiędzy wzorzyste motywy, dlatego do swojego sklepu zamówiła kilkanaście bel, które tworzyły teraz na regale istną tęczę. Na pustych dotąd ścianach zawisły makatki szyte kiedyś przez babcię Weroniki i jej przyjaciółki. Niestety, nie zachowało się ich wiele. Co się stało z tymi, które pamiętała z dzieciństwa, nie miała pojęcia. Pewnie porozchodziły się po rozsianej po Polsce rodzinie. Ulubionym patchworkiem Weroniki była narzuta z motywem Ogródek Babuni. Jej piękno tkwiło w ręcznym zszywaniu wszystkich sześciokątów tworzących wierzch, każdy z setek

kawałków materiału przyszyły do innego heksagonu pracowite ręce babci Jasi. Weronika odnowiła wielki stół, który służył dziadkowi w jego warsztacie zegarmistrzowskim. Już nie miał wystających sęków i licznych odprysków – to wszystko dało się zaszpachlować i wyrównać. Na koniec pomalowała blat na orzechowy odcień, a nogi pokryła farbą w kolorze śmietany, trwałą i odporną na wycieranie. Stół miał jej służyć do odmierzania i cięcia tkanin, a gdy tylko zgłoszą się chętni na kursy rękodzieła, będzie można wystawiać go na środek sklepu i prowadzić przy nim warsztaty. Na razie piętrzyły się tu miękkie kwadratowe charm packi – pakieciki

specjalnie dobranych zestawów tkanin, leżały tam też wielobarwne ruloniki z banderolkami informującymi, z jakiej kolekcji pochodzą tkaniny, z których je zrobiono. Na honorowym miejscu usadowiły się słoiczki wypełnione guzikami o różnych kształtach i wzorach. Najładniejsze były te z kotami i serduszkami, dlatego Weronika przesunęła je na brzeg stołu, aby bardziej rzucały się klientom w oczy. Wyrównała rządek literatury patchworkowej, upchniętej na regałach z Ikei, i wyłożyła kilka albumów z wzorami do haftu krzyżykowego na mały stoliczek, przy którym można było usiąść i przejrzeć książki. Obok stały wieszaki z setkami kolorowych mulin

i wisiały wzory do haftu krzyżykowego. Ulubione zestawy, zainspirowane malarstwem Johna Claytona, Weronika umieściła na najbardziej wyeksponowanym miejscu. Zawsze zachwycały ją te okręgi przedstawiające scenki z życia angielskiej wsi. Miała nadzieję, że będą się dobrze sprzedawały. Jeszcze raz omiotła wzrokiem swój sklepik, taki czysty, optymistyczny i jeszcze cichy o tej porze, obróciła się trzy razy wokół własnej osi – ot, taki przesąd, który miał jej przynieść pomyślność w nowo otwieranym biznesie, i podeszła do drzwi. – Gotowa? – zapytała samą siebie. Była gotowa. „Niech się dzieje wola