Anna Mulczyńska
Powrót na
Staromiejską
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Powrót na
Staromiejską
Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Zajrzyj na strony
***
Mirror Image – Odbicie lustrzane
Town Square – Na rynku
Junko’s Rose Garden – Różany ogród
Junko
Rising Sun – Wschodzące słońce
Field of Dreams – Marzenia, nadzieje
Meeting Place – Miejsce spotkań
Family Album – Album rodzinny
Kaleidoscope – Kalejdoskop
Caitlin’s Rose – Róża Caitlin
Mary Ruth’s Corset – Gorset Mary Ruth
Streak Of Lightning – Uderzenie pioruna
Crossed Swords – Skrzyżowane miecze
Decisions, Decisions – Decyzje, decyzje
Attic Window – Okienko na strychu
Starlight – Starbright – Pierwsza
gwiazdka
Eye of the Cyclone – Oko cyklonu
Seven Sisters – Siedem sióstr
Love Forever – Wieczna miłość
Karta redakcyjna
Zajrzyj na strony:
www.wnk.com.pl
Znajdź nas na Facebooku
www.facebook.com/WydawnictwoNaszaK
Sięgnij po inne nasze powieści dla
kobiet
http://nk.com.pl/literatura-dla-
kobiet/9/kategoria.html
Weronika Peterson z lubością
wsłuchiwała się w dźwięk,
jaki wydawała cięta z beli
bawełna. Chrup, chrup, chrup. Ostre
i ciężkie krawieckie nożyce z chrzęstem
przesuwały się wzdłuż barwionej na
seledynowy odcień tkaniny obsypanej
drobnymi kwiatuszkami, a drewniany
stół potęgował ten dźwięk. Łączka. Tak
nazywała podobne wzory babcia Janka,
gdy szyła dla Weroniki lub jej siostry
letnie sukienki z cienkiego, trochę
tandetnego perkalu upolowanego
w trudnych czasach w domu
towarowym. Materiał, który Weronika
miała przed sobą, nie był ani cienki, ani
tandetny. Jeśli chodzi o tkaniny, to jej
ucho nigdy się nie myliło. Po samym
odgłosie, jaki bawełna wydawała
podczas cięcia, potrafiła bez problemu
rozpoznać, czy ma do czynienia
z wysokogatunkowym produktem, czy
raczej z marnym materiałem. Te marne
z reguły brzmiały podczas cięcia jak
nienastrojony instrument, później
sprawiały sporo kłopotów podczas
szycia, a na koniec, po kilku latach,
nadawały się do wyrzucenia.
Przez okna Robótkowa wpadały
ostatnie promienie słońca, malujące na
beli bawełny własne esy-floresy, co
sprawiało, że wzór rozkwitał pod ich
dotykiem. Weronika dojechała nożycami
aż do krańca beli, przecięła z chrzęstem
grubszy brzeg, naciskając mocniej
ostrza, i wygładziła odcięty kupon, po
czym złożyła go w zgrabną kostkę.
Zawinęła dokładnie tkaninę na beli,
nakleiła na odciętym krańcu paseczek
bezbarwnej taśmy i odstawiła belę na
półkę, a potem sięgnęła po kolejną.
Powtórzyła cały proces od początku:
rozwinięcie z furkotem beli na stole,
wygładzenie materiału, odmierzenie
miarką sporego fragmentu, odcięcie, tyle
że tym razem cięła nie łączkę,
a kropkowany wzorek. Gdy przed sobą
miała już pięć różnych tkanin
poskładanych w równe kwadraty,
ułożyła je jeden na drugim w miękki
pakiecik i przewiązała wstążką.
Sięgnęła po przedziurkowany kartonik
z wydrukowanym tekstem „Zestaw:
W moim ogrodzie”, przełożyła przez
dziurkę kraniec wstążeczki i uformowała
z niej równą kokardkę.
Na półce za sobą miała już całkiem
sporo takich paczuszek. Każda z nich
liczyła po pięć różnych wzorów
najlepszej amerykańskiej bawełny,
dopasowanych kolorystycznie. „Pięć
tłustych ćwiartek – 44 zł” – nabazgrała
na metce. Miała niemal pewność, że od
chwili, kiedy umieściła napis „tłuste
ćwiartki” na półce, będzie zasypywana
pytaniami, co to za diabeł te ćwiartki
i z czym to się je. Była jednak na to
przygotowana. Określenie „tłusta”
zawsze budziło zainteresowanie,
ponieważ nie pasowało do tkaniny,
kojarzyło się jednoznacznie z plamami.
A przecież tłusta ćwiartka to po prostu
jedna czwarta jarda materiału. Czystego
i chrupiącego podczas cięcia jak
smakowita papryka albo marchewka.
Albo jak rwana na kawałki krucha
sałata. Cięta na kupony bawełna
zdaniem Weroniki wydawała identyczny
dźwięk jak smakowite warzywa krojone
ostrym nożem. Istniały także chude
ćwiartki i one także były wielkości
jednej czwartej jarda. Cała tajemnica
polegała na odpowiednim podzieleniu
tkaniny.
– Jard to mniej więcej
dziewięćdziesiąt jeden centymetrów,
niecały metr – tłumaczyła ciekawskim. –
Wyobraź sobie kupon materiału
o wymiarach dziewięćdziesiąt jeden na
jakieś sto dwanaście centymetrów. Jeśli
podzielisz go na cztery części, tnąc od
jednego fabrycznego brzegu tkaniny do
drugiego, otrzymasz ćwiartki chude.
Jeśli zaś najpierw podzielisz kupon na
pół, tnąc od brzegu do brzegu,
a następnie każdy z kawałków przetniesz
wszerz, dostaniesz ćwiartki tłuste!
Takie kupony sprzedawano
najczęściej w amerykańskich sklepach
z produktami do patchworku. Chociaż
chude ćwiartki cięło się prościej,
większość kupujących wolała dostawać
kupony w „tłustej” wersji. Z tych
zgrabnych prostokątów łatwiej było
cokolwiek wykroić niż z długich
i wąskich pasków. Mnóstwo wzorów na
patchworki opierało się na takich
właśnie kawałkach tkaniny. Na
odwrocie wielu powykładanych na
regałach ulotek z projektami kołder
patchworkowych widniały instrukcje
szycia brzmiące: „Dwie tłuste ćwiartki
tkaniny w groszki z kolekcji Wiosna,
trzy tłuste ćwiartki jednobarwnej
bawełny, jedna tłusta ćwiartka materiału
w serduszka z kolekcji Miłość”. Według
Weroniki instrukcje te wyglądały niemal
jak gotowe przepisy na jakieś łakocie.
Weź w garść tyle mięsistej bawełny
w serduszka, ile zdołasz chwycić, dołóż
do tego kilka skrawków materiału
w paski i półtora metra kropeczek,
a otrzymasz najmiększą i najpiękniejszą
patchworkową kołdrę świata. Brzmiało
kolorowo i smakowicie.
Poczuła, że od studiowania wzorów
i skojarzeń z jedzeniem znowu zrobiła
się głodna. To pewnie stąd się wzięły
w jej głowie te myśli o łakociach. Ani
się obejrzała, jak słońce zaszło, na
zewnątrz zapadła noc, a ona wciąż
tkwiła w Robótkowie. Od obiadu
minęło już sporo czasu, więc nic
dziwnego, że zaczęło jej żałośnie
burczeć w brzuchu. W ogromne okno
sklepu zaczął łomotać październikowy
wiatr, popadywał też drobny deszcz.
Weronika, widząc, co się dzieje za
oknem, poczuła, że chandra i lęk znowu
próbują złapać ją w swoje szpony.
Przytuliła się szybko do śpiącej na stole
koteczki i ucałowała ją w szarobrunatny
nosek. Kotka leniwie uchyliła powieki.
– Nie jest przypadkiem głodny ten
mój pomocnik? – zapytała. – Idziemy na
kolację?
Kotka ziewnęła, pokazując różowy
języczek, i przewróciła się na drugi bok.
– Chodź, chodź, zdążysz się jeszcze
dziś napatrzeć, co pani robi. Z pracą
jesteśmy w lesie. Półki z farbami
jeszcze nieruszone, guziczki
nieposegregowane, o włóczkach nawet
nie wspomnę. Zobacz, moje kocie
dziecko, ile folijek będziesz miała do
zabawy z samych tylko opakowań po
włóczkach. – Zaszeleściła woreczkiem
przed nosem kotki.
Nad ulicą Staromiejską wisiała mgła.
Otulała mury kamienic i kocie łby
miękką, szarą watą, zaglądała do
uchylonych okien, patrzyła ciekawskim
wzrokiem na śpiących jeszcze ludzi.
Wokół panowały cisza i spokój.
Jesienny dzień jeszcze się na dobre nie
zaczął, więc mgła mogła się swobodnie
bujać po zaułkach starego miasta.
Minęła sklep z piernikami, kwiaciarnię
z pomalowanymi na zielono drzwiami
i frunęła dalej i dalej, w stronę
potężnego gmachu teatru.
Nagle jej uwagę przykuł nowy szyld
nad dawnym zakładem
zegarmistrzowskim. O, to było coś
zupełnie nowego, jeszcze wczoraj mur
tej kamienicy świecił pustką, a dziś
kołysał się tam wesoło napis
„Robótkowo”. Niby nowy, ale
stylizowany na stary, widać, że
wykonały go czyjeś dbające o detale,
utalentowane dłonie. Mgła przyjrzała się
bliżej napisowi; na sezonowanej desce
dojrzała rysunek kobiety pochylonej nad
szyciem, wykonany prostą, czarną
kreską. Przycisnęła nos do dużego
kwadratowego okna ze szprosami,
zajmującego niemal całą ścianę wąskiej
kamieniczki, i próbowała zajrzeć do
środka. Ciemno. Dostrzegła jedynie
burego kota wylegującego się na
kwiecistej poduszce położonej na
parapecie, a obok niego koszyczek
z nićmi, skrawkami materiałów
i gotowymi blokami patchworkowymi.
W jeden z nich wetknięta była ostra
i cienka igła z nawleczoną białą nicią.
Raptem z wnętrza rozległo się ciche
tupanie, najwyraźniej ktoś zbiegał po
schodach. Mgła cofnęła się zaskoczona,
gdy całe pomieszczenie zalało ciepłe,
jasne światło, bo oto jej oczom ukazał
się magiczny, pełen barw świat.
Niewiele zostało z dawnego zakładu
zegarmistrzowskiego – odmalowane
ściany lśniły, błyszczała podłoga
w czarno-białą szachownicę, a stare
orzechowe meble zalewał istny potok
kolorów. Barwna była również kobieta,
która zbiegła ze schodów i kręciła się
teraz jak baletnica po wnętrzu, aż
rozwiewała się jej turkusowa tunika
w motyle i brązowe, lekko wpadające
w rudy odcień włosy. Mgła ponownie
zajrzała przez szybę i swoją obecnością
obudziła kota, który z niechęcią wstał
i przeciągnął się leniwie, po czym
zeskoczył z parapetu i zaczął kręcić
ósemki wokół ubranych w różowe
rajstopy nóg właścicielki. Ta
przykucnęła przy nim i poczochrała futro
na kocim grzbiecie. W zwierzaku
automatycznie włączył się motorek.
– Już, już, zaraz idziemy robić
śniadanie, mała. Taka głodna jesteś?
Pewnie zjadłabyś konia z kopytami, co?
Nie, wolisz kota z kopytami? To tak jak
ja; zaraz zjem tego mojego kota –
mówiła kobieta do kotki wpatrującej się
w nią zielonymi oczami. Pochyliła się
nad zwierzątkiem i wycałowała jego
bury grzbiet. – Wiesz, lekki stresik
i człowiek od razu robi się głodny.
– Miauuu – rozległo się z kociej
paszczy przy okazji potężnego
ziewnięcia.
– Co, kot też głodny? A jakie ty masz
stresy, moja mała, że tak ci wpływają na
apetyt?
Młoda kobieta i wtulona w nią kotka
wyglądały tak uroczo i tak
optymistycznie, że mgła trwała
przyklejona do framugi i ani myślała
odchodzić. Postanowiła zostać na
Staromiejskiej przez cały dzień
i zobaczyć, co się tu wydarzy.
Weronika od rana miała lekką tremę.
Niewiele spała tej nocy, do późna
układała towary na półkach, a potem
długo nie mogła zasnąć ze zmęczenia
i zdenerwowania. Rozejrzała się po
sklepie. Stare regały były już niemal
w całości wypełnione kolorowymi
belami tkanin. Na początku miała
wątpliwości, czy układać materiały
wzorami, kolorami czy kolekcjami,
w końcu na najlepiej wyeksponowanych
półkach zagościły te, które najbardziej
jej się podobały: matrioszki na
jaskrawych tłach, panele
z wiktoriańskimi dziećmi i czarna
tkanina w wielobarwne koty. Inne regały
uginały się pod nieco bardziej
stonowanymi wzorami. Była też
jednolita kolorystycznie bawełna.
Weronika pamiętała, że babcia i inne
krawcowe zawsze narzekały na brak
jednobarwnych tkanin, które idealnie
podkreślałyby piękno patchworkowych
bloków, gdyby się je wszyło pomiędzy
wzorzyste motywy, dlatego do swojego
sklepu zamówiła kilkanaście bel, które
tworzyły teraz na regale istną tęczę. Na
pustych dotąd ścianach zawisły makatki
szyte kiedyś przez babcię Weroniki i jej
przyjaciółki. Niestety, nie zachowało się
ich wiele. Co się stało z tymi, które
pamiętała z dzieciństwa, nie miała
pojęcia. Pewnie porozchodziły się po
rozsianej po Polsce rodzinie.
Ulubionym patchworkiem Weroniki
była narzuta z motywem Ogródek
Babuni. Jej piękno tkwiło w ręcznym
zszywaniu wszystkich sześciokątów
tworzących wierzch, każdy z setek
kawałków materiału przyszyły do innego
heksagonu pracowite ręce babci Jasi.
Weronika odnowiła wielki stół, który
służył dziadkowi w jego warsztacie
zegarmistrzowskim. Już nie miał
wystających sęków i licznych
odprysków – to wszystko dało się
zaszpachlować i wyrównać. Na koniec
pomalowała blat na orzechowy odcień,
a nogi pokryła farbą w kolorze śmietany,
trwałą i odporną na wycieranie. Stół
miał jej służyć do odmierzania i cięcia
tkanin, a gdy tylko zgłoszą się chętni na
kursy rękodzieła, będzie można
wystawiać go na środek sklepu
i prowadzić przy nim warsztaty. Na
razie piętrzyły się tu miękkie
kwadratowe charm packi – pakieciki
specjalnie dobranych zestawów tkanin,
leżały tam też wielobarwne ruloniki
z banderolkami informującymi, z jakiej
kolekcji pochodzą tkaniny, z których je
zrobiono. Na honorowym miejscu
usadowiły się słoiczki wypełnione
guzikami o różnych kształtach i wzorach.
Najładniejsze były te z kotami
i serduszkami, dlatego Weronika
przesunęła je na brzeg stołu, aby
bardziej rzucały się klientom w oczy.
Wyrównała rządek literatury
patchworkowej, upchniętej na regałach
z Ikei, i wyłożyła kilka albumów
z wzorami do haftu krzyżykowego na
mały stoliczek, przy którym można było
usiąść i przejrzeć książki. Obok stały
wieszaki z setkami kolorowych mulin
i wisiały wzory do haftu krzyżykowego.
Ulubione zestawy, zainspirowane
malarstwem Johna Claytona, Weronika
umieściła na najbardziej
wyeksponowanym miejscu. Zawsze
zachwycały ją te okręgi przedstawiające
scenki z życia angielskiej wsi. Miała
nadzieję, że będą się dobrze
sprzedawały.
Jeszcze raz omiotła wzrokiem swój
sklepik, taki czysty, optymistyczny
i jeszcze cichy o tej porze, obróciła się
trzy razy wokół własnej osi – ot, taki
przesąd, który miał jej przynieść
pomyślność w nowo otwieranym
biznesie, i podeszła do drzwi.
– Gotowa? – zapytała samą siebie.
Była gotowa. „Niech się dzieje wola
Anna Mulczyńska Powrót na Staromiejską Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
Powrót na Staromiejską Spis treści Okładka Karta tytułowa Zajrzyj na strony *** Mirror Image – Odbicie lustrzane Town Square – Na rynku Junko’s Rose Garden – Różany ogród Junko Rising Sun – Wschodzące słońce Field of Dreams – Marzenia, nadzieje
Meeting Place – Miejsce spotkań Family Album – Album rodzinny Kaleidoscope – Kalejdoskop Caitlin’s Rose – Róża Caitlin Mary Ruth’s Corset – Gorset Mary Ruth Streak Of Lightning – Uderzenie pioruna Crossed Swords – Skrzyżowane miecze Decisions, Decisions – Decyzje, decyzje Attic Window – Okienko na strychu Starlight – Starbright – Pierwsza gwiazdka Eye of the Cyclone – Oko cyklonu Seven Sisters – Siedem sióstr Love Forever – Wieczna miłość Karta redakcyjna
Zajrzyj na strony: www.wnk.com.pl Znajdź nas na Facebooku www.facebook.com/WydawnictwoNaszaK Sięgnij po inne nasze powieści dla kobiet http://nk.com.pl/literatura-dla-
kobiet/9/kategoria.html
Weronika Peterson z lubością wsłuchiwała się w dźwięk, jaki wydawała cięta z beli bawełna. Chrup, chrup, chrup. Ostre i ciężkie krawieckie nożyce z chrzęstem przesuwały się wzdłuż barwionej na seledynowy odcień tkaniny obsypanej drobnymi kwiatuszkami, a drewniany stół potęgował ten dźwięk. Łączka. Tak nazywała podobne wzory babcia Janka, gdy szyła dla Weroniki lub jej siostry letnie sukienki z cienkiego, trochę tandetnego perkalu upolowanego w trudnych czasach w domu towarowym. Materiał, który Weronika miała przed sobą, nie był ani cienki, ani
tandetny. Jeśli chodzi o tkaniny, to jej ucho nigdy się nie myliło. Po samym odgłosie, jaki bawełna wydawała podczas cięcia, potrafiła bez problemu rozpoznać, czy ma do czynienia z wysokogatunkowym produktem, czy raczej z marnym materiałem. Te marne z reguły brzmiały podczas cięcia jak nienastrojony instrument, później sprawiały sporo kłopotów podczas szycia, a na koniec, po kilku latach, nadawały się do wyrzucenia. Przez okna Robótkowa wpadały ostatnie promienie słońca, malujące na beli bawełny własne esy-floresy, co sprawiało, że wzór rozkwitał pod ich dotykiem. Weronika dojechała nożycami aż do krańca beli, przecięła z chrzęstem
grubszy brzeg, naciskając mocniej ostrza, i wygładziła odcięty kupon, po czym złożyła go w zgrabną kostkę. Zawinęła dokładnie tkaninę na beli, nakleiła na odciętym krańcu paseczek bezbarwnej taśmy i odstawiła belę na półkę, a potem sięgnęła po kolejną. Powtórzyła cały proces od początku: rozwinięcie z furkotem beli na stole, wygładzenie materiału, odmierzenie miarką sporego fragmentu, odcięcie, tyle że tym razem cięła nie łączkę, a kropkowany wzorek. Gdy przed sobą miała już pięć różnych tkanin poskładanych w równe kwadraty, ułożyła je jeden na drugim w miękki pakiecik i przewiązała wstążką. Sięgnęła po przedziurkowany kartonik
z wydrukowanym tekstem „Zestaw: W moim ogrodzie”, przełożyła przez dziurkę kraniec wstążeczki i uformowała z niej równą kokardkę. Na półce za sobą miała już całkiem sporo takich paczuszek. Każda z nich liczyła po pięć różnych wzorów najlepszej amerykańskiej bawełny, dopasowanych kolorystycznie. „Pięć tłustych ćwiartek – 44 zł” – nabazgrała na metce. Miała niemal pewność, że od chwili, kiedy umieściła napis „tłuste ćwiartki” na półce, będzie zasypywana pytaniami, co to za diabeł te ćwiartki i z czym to się je. Była jednak na to przygotowana. Określenie „tłusta” zawsze budziło zainteresowanie, ponieważ nie pasowało do tkaniny,
kojarzyło się jednoznacznie z plamami. A przecież tłusta ćwiartka to po prostu jedna czwarta jarda materiału. Czystego i chrupiącego podczas cięcia jak smakowita papryka albo marchewka. Albo jak rwana na kawałki krucha sałata. Cięta na kupony bawełna zdaniem Weroniki wydawała identyczny dźwięk jak smakowite warzywa krojone ostrym nożem. Istniały także chude ćwiartki i one także były wielkości jednej czwartej jarda. Cała tajemnica polegała na odpowiednim podzieleniu tkaniny. – Jard to mniej więcej dziewięćdziesiąt jeden centymetrów, niecały metr – tłumaczyła ciekawskim. – Wyobraź sobie kupon materiału
o wymiarach dziewięćdziesiąt jeden na jakieś sto dwanaście centymetrów. Jeśli podzielisz go na cztery części, tnąc od jednego fabrycznego brzegu tkaniny do drugiego, otrzymasz ćwiartki chude. Jeśli zaś najpierw podzielisz kupon na pół, tnąc od brzegu do brzegu, a następnie każdy z kawałków przetniesz wszerz, dostaniesz ćwiartki tłuste! Takie kupony sprzedawano najczęściej w amerykańskich sklepach z produktami do patchworku. Chociaż chude ćwiartki cięło się prościej, większość kupujących wolała dostawać kupony w „tłustej” wersji. Z tych zgrabnych prostokątów łatwiej było cokolwiek wykroić niż z długich i wąskich pasków. Mnóstwo wzorów na
patchworki opierało się na takich właśnie kawałkach tkaniny. Na odwrocie wielu powykładanych na regałach ulotek z projektami kołder patchworkowych widniały instrukcje szycia brzmiące: „Dwie tłuste ćwiartki tkaniny w groszki z kolekcji Wiosna, trzy tłuste ćwiartki jednobarwnej bawełny, jedna tłusta ćwiartka materiału w serduszka z kolekcji Miłość”. Według Weroniki instrukcje te wyglądały niemal jak gotowe przepisy na jakieś łakocie. Weź w garść tyle mięsistej bawełny w serduszka, ile zdołasz chwycić, dołóż do tego kilka skrawków materiału w paski i półtora metra kropeczek, a otrzymasz najmiększą i najpiękniejszą patchworkową kołdrę świata. Brzmiało
kolorowo i smakowicie. Poczuła, że od studiowania wzorów i skojarzeń z jedzeniem znowu zrobiła się głodna. To pewnie stąd się wzięły w jej głowie te myśli o łakociach. Ani się obejrzała, jak słońce zaszło, na zewnątrz zapadła noc, a ona wciąż tkwiła w Robótkowie. Od obiadu minęło już sporo czasu, więc nic dziwnego, że zaczęło jej żałośnie burczeć w brzuchu. W ogromne okno sklepu zaczął łomotać październikowy wiatr, popadywał też drobny deszcz. Weronika, widząc, co się dzieje za oknem, poczuła, że chandra i lęk znowu próbują złapać ją w swoje szpony. Przytuliła się szybko do śpiącej na stole koteczki i ucałowała ją w szarobrunatny
nosek. Kotka leniwie uchyliła powieki. – Nie jest przypadkiem głodny ten mój pomocnik? – zapytała. – Idziemy na kolację? Kotka ziewnęła, pokazując różowy języczek, i przewróciła się na drugi bok. – Chodź, chodź, zdążysz się jeszcze dziś napatrzeć, co pani robi. Z pracą jesteśmy w lesie. Półki z farbami jeszcze nieruszone, guziczki nieposegregowane, o włóczkach nawet nie wspomnę. Zobacz, moje kocie dziecko, ile folijek będziesz miała do zabawy z samych tylko opakowań po włóczkach. – Zaszeleściła woreczkiem przed nosem kotki. Nad ulicą Staromiejską wisiała mgła.
Otulała mury kamienic i kocie łby miękką, szarą watą, zaglądała do uchylonych okien, patrzyła ciekawskim wzrokiem na śpiących jeszcze ludzi. Wokół panowały cisza i spokój. Jesienny dzień jeszcze się na dobre nie zaczął, więc mgła mogła się swobodnie bujać po zaułkach starego miasta. Minęła sklep z piernikami, kwiaciarnię z pomalowanymi na zielono drzwiami i frunęła dalej i dalej, w stronę potężnego gmachu teatru. Nagle jej uwagę przykuł nowy szyld nad dawnym zakładem zegarmistrzowskim. O, to było coś zupełnie nowego, jeszcze wczoraj mur tej kamienicy świecił pustką, a dziś kołysał się tam wesoło napis
„Robótkowo”. Niby nowy, ale stylizowany na stary, widać, że wykonały go czyjeś dbające o detale, utalentowane dłonie. Mgła przyjrzała się bliżej napisowi; na sezonowanej desce dojrzała rysunek kobiety pochylonej nad szyciem, wykonany prostą, czarną kreską. Przycisnęła nos do dużego kwadratowego okna ze szprosami, zajmującego niemal całą ścianę wąskiej kamieniczki, i próbowała zajrzeć do środka. Ciemno. Dostrzegła jedynie burego kota wylegującego się na kwiecistej poduszce położonej na parapecie, a obok niego koszyczek z nićmi, skrawkami materiałów i gotowymi blokami patchworkowymi. W jeden z nich wetknięta była ostra
i cienka igła z nawleczoną białą nicią. Raptem z wnętrza rozległo się ciche tupanie, najwyraźniej ktoś zbiegał po schodach. Mgła cofnęła się zaskoczona, gdy całe pomieszczenie zalało ciepłe, jasne światło, bo oto jej oczom ukazał się magiczny, pełen barw świat. Niewiele zostało z dawnego zakładu zegarmistrzowskiego – odmalowane ściany lśniły, błyszczała podłoga w czarno-białą szachownicę, a stare orzechowe meble zalewał istny potok kolorów. Barwna była również kobieta, która zbiegła ze schodów i kręciła się teraz jak baletnica po wnętrzu, aż rozwiewała się jej turkusowa tunika w motyle i brązowe, lekko wpadające w rudy odcień włosy. Mgła ponownie
zajrzała przez szybę i swoją obecnością obudziła kota, który z niechęcią wstał i przeciągnął się leniwie, po czym zeskoczył z parapetu i zaczął kręcić ósemki wokół ubranych w różowe rajstopy nóg właścicielki. Ta przykucnęła przy nim i poczochrała futro na kocim grzbiecie. W zwierzaku automatycznie włączył się motorek. – Już, już, zaraz idziemy robić śniadanie, mała. Taka głodna jesteś? Pewnie zjadłabyś konia z kopytami, co? Nie, wolisz kota z kopytami? To tak jak ja; zaraz zjem tego mojego kota – mówiła kobieta do kotki wpatrującej się w nią zielonymi oczami. Pochyliła się nad zwierzątkiem i wycałowała jego bury grzbiet. – Wiesz, lekki stresik
i człowiek od razu robi się głodny. – Miauuu – rozległo się z kociej paszczy przy okazji potężnego ziewnięcia. – Co, kot też głodny? A jakie ty masz stresy, moja mała, że tak ci wpływają na apetyt? Młoda kobieta i wtulona w nią kotka wyglądały tak uroczo i tak optymistycznie, że mgła trwała przyklejona do framugi i ani myślała odchodzić. Postanowiła zostać na Staromiejskiej przez cały dzień i zobaczyć, co się tu wydarzy. Weronika od rana miała lekką tremę. Niewiele spała tej nocy, do późna układała towary na półkach, a potem
długo nie mogła zasnąć ze zmęczenia i zdenerwowania. Rozejrzała się po sklepie. Stare regały były już niemal w całości wypełnione kolorowymi belami tkanin. Na początku miała wątpliwości, czy układać materiały wzorami, kolorami czy kolekcjami, w końcu na najlepiej wyeksponowanych półkach zagościły te, które najbardziej jej się podobały: matrioszki na jaskrawych tłach, panele z wiktoriańskimi dziećmi i czarna tkanina w wielobarwne koty. Inne regały uginały się pod nieco bardziej stonowanymi wzorami. Była też jednolita kolorystycznie bawełna. Weronika pamiętała, że babcia i inne krawcowe zawsze narzekały na brak
jednobarwnych tkanin, które idealnie podkreślałyby piękno patchworkowych bloków, gdyby się je wszyło pomiędzy wzorzyste motywy, dlatego do swojego sklepu zamówiła kilkanaście bel, które tworzyły teraz na regale istną tęczę. Na pustych dotąd ścianach zawisły makatki szyte kiedyś przez babcię Weroniki i jej przyjaciółki. Niestety, nie zachowało się ich wiele. Co się stało z tymi, które pamiętała z dzieciństwa, nie miała pojęcia. Pewnie porozchodziły się po rozsianej po Polsce rodzinie. Ulubionym patchworkiem Weroniki była narzuta z motywem Ogródek Babuni. Jej piękno tkwiło w ręcznym zszywaniu wszystkich sześciokątów tworzących wierzch, każdy z setek
kawałków materiału przyszyły do innego heksagonu pracowite ręce babci Jasi. Weronika odnowiła wielki stół, który służył dziadkowi w jego warsztacie zegarmistrzowskim. Już nie miał wystających sęków i licznych odprysków – to wszystko dało się zaszpachlować i wyrównać. Na koniec pomalowała blat na orzechowy odcień, a nogi pokryła farbą w kolorze śmietany, trwałą i odporną na wycieranie. Stół miał jej służyć do odmierzania i cięcia tkanin, a gdy tylko zgłoszą się chętni na kursy rękodzieła, będzie można wystawiać go na środek sklepu i prowadzić przy nim warsztaty. Na razie piętrzyły się tu miękkie kwadratowe charm packi – pakieciki
specjalnie dobranych zestawów tkanin, leżały tam też wielobarwne ruloniki z banderolkami informującymi, z jakiej kolekcji pochodzą tkaniny, z których je zrobiono. Na honorowym miejscu usadowiły się słoiczki wypełnione guzikami o różnych kształtach i wzorach. Najładniejsze były te z kotami i serduszkami, dlatego Weronika przesunęła je na brzeg stołu, aby bardziej rzucały się klientom w oczy. Wyrównała rządek literatury patchworkowej, upchniętej na regałach z Ikei, i wyłożyła kilka albumów z wzorami do haftu krzyżykowego na mały stoliczek, przy którym można było usiąść i przejrzeć książki. Obok stały wieszaki z setkami kolorowych mulin
i wisiały wzory do haftu krzyżykowego. Ulubione zestawy, zainspirowane malarstwem Johna Claytona, Weronika umieściła na najbardziej wyeksponowanym miejscu. Zawsze zachwycały ją te okręgi przedstawiające scenki z życia angielskiej wsi. Miała nadzieję, że będą się dobrze sprzedawały. Jeszcze raz omiotła wzrokiem swój sklepik, taki czysty, optymistyczny i jeszcze cichy o tej porze, obróciła się trzy razy wokół własnej osi – ot, taki przesąd, który miał jej przynieść pomyślność w nowo otwieranym biznesie, i podeszła do drzwi. – Gotowa? – zapytała samą siebie. Była gotowa. „Niech się dzieje wola