mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Obara Karina - Grzecherezada

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :738.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Obara Karina - Grzecherezada.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 11 osób, 15 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

KARINA OBARA Grzecherezada Wydawnictwo Dolnośląskie

Rozdział I - Panowie, ja nie wiem, o co wam chodzi - Iwona siedziała na czarnym plastykowym krześle w pokoju 0 rozmiarach dwa na trzy metry. 14 grudnia zdawał się być najgorszym dniem w jej życiu. Bolał ją brzuch. Wymiotowała od tygodnia. Teraz, po godzi­ nie na niewygodnym krześle, ból stawał się nie do wytrzymania. Za biurkiem wąsaty, rudy mężczyzna palił prin- ce'a i już trzeci raz w ciągu godziny dolewał wrzątku do szklanki z herbatą. Fusy sięgały niemal połowy naczynia. Zygmunt Zawadzki... W ciągu dwudziestu lat pracy wiele osiągnął. Wyśledził czterech agentów obcych wywiadów działających na terenie Polski 1 zdemaskował trzech ministrów w polskim rządzie, którzy przez kilka lat prali brudne pieniądze. Nie lu­ bił polskiej rzeczywistości i określenia „młoda demo­ kracja". Twierdził, że tym słowem lubią epatować stare bufony, które trzymają władzę od lat. Odmła­ dzają w ten sposób swoje zaśniedziałe mózgi, zako­ rzenione jeszcze w komunistycznym marazmie. Był

dumny z tego, że nigdy nie należał do żadnej partii, i z tego, że nigdy się nie sprzedał. Pewnie dlatego jak co roku przekonywał znajomych na swoich imie­ ninach, organizowanych z pompą przez troskliwą żo­ nę - mimo niepodważalnych osiągnięć, nie doszedł do znaczącej zawodowej pozycji. Myślał nawet, aby po zmianie systemu zacząć aktywnie działać, choćby w AWS, ale w końcu uznał, że tak naprawdę nic, oprócz wystroju, w życiu politycznym się nie zmieni­ ło. Bał się, że dołączy do szeregu starych pierdołów, zblazowanych facetów ze skrzywioną miną, narzeka­ jących przy piwie na wszelkie rządowe decyzje. To byłoby zaprzeczeniem dla jego przekonania o tym, że prawdziwy facet powinien budować, a jeśli nie potra­ fi, to przynajmniej nie zrzędzić. Mężczyzna poluzował jedwabny krawat w czer- wono-niebieską kratkę i spojrzał na grubego kolegę, który siedząc jednym pośladkiem na szerokim biur­ ku, nerwowo stukał weń palcami. - Albo naprawdę jest pani tak naiwna, albo bawi się pani z nami w kotka i myszkę - siedzący na biur­ ku przybliżył gwałtownie twarz do policzka Iwony. Zionął ordynarnie fusiastą kawą i najwyraźniej stra­ cił cierpliwość. Nie zamierzał zmieniać prowokacyj­ nej pozycji, dopóki nie przyciśnie dziewczyny. Aleksander Rybkowski miał 36 lat i uwielbiał pro­ wokacje. Potrafił bawić się życiem i wykorzystywać wszelkie nadarzające się ku temu okazje. Cieszyło go, że w ostatnich latach takich okazji w Polsce pojawiło się więcej. Dziesięcioletnia praca w służbach specjal­ nych pozwoliła mu nawiązać kontakty z ludźmi roz­ maitego autoramentu i szczebli. Uwielbiał koneksje i flirt. Oba słowa były w jego świecie nierozerwalnie

ze sobą splecione i nie mogły się bez siebie obejść. Flirtował bez wyrzutów sumienia i z wytyczonym ja­ sno celem - ustawić się jak najszybciej i jak najgłębiej zakorzenić w bogatej w składniki odżywcze glebie układów międzyludzkich. Pomagały mu w tym wro­ dzone cechy perfidnego charakteru: znakomita umie­ jętność perswazji, refleks i styl, z jakim uprawiał ta­ niec towarzyski. Dzięki temu szybko awansował. Po dwóch latach pracy w ABW jego pensja wystarczyła na zaciągnięcie kredytu na dom pod Warszawą, przyzwoitego opla omegę kombi i ożenek z córką szefa warszawskiej policji. Był dumny ze swojej tak­ tyki, szczególnie wtedy, kiedy słyszał na korytarzu biura: „Alek, jak ty to robisz?" I wiedział wtedy, że wiele można poświęcić, aby kumple w robocie klepa­ li go z uznaniem po ramieniu. „Nawet prawdziwą przyjaźń - powiadał - bo czym jest przyjaźń bez pie­ niędzy, skoro nawet nie możesz się porządnie napić, aby załatwić jakąś sprawę". I pił, kiedy już coraz trudniej było mu znosić podwójną grę ze sobą i z rze­ czywistością. Ale teraz był trzeźwy i zamierzał udo­ wodnić Iwonie poważny udział w arabskim spisku przeciwko wolnemu światu. „Czemu nie - myślał - sama się prosiła, aby ją w końcu porwał do Iraku i użył do klepania placków na cegłach". Jego usta prawie dotykały nieruchomych ust Iwo­ ny. Czekał na jej odpowiedź. Zastanawiała się, czy się boi. Czy musi teraz - jak Szeherezada - opowiedzieć jakąś bajkę, aby linia jej życia nie została gwałtownie przerwana? Czy Biuro Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego to miejsce tortur, którym zostanie za chwilę poddana, aby przy-

znała się do czegoś, czego nie popełniła i o czym nie śni}a w najdziwniejszych snach? -Powtarzam - powiedziała spokojnie, tłumiąc wzbierającą w niej złość - nie wiem o niczym, a Basa- ra znam, bo był moim wykładowcą. -Zacznijmy od początku - Rybkowski wstał, ściągnął czarną marynarkę i zapalił papierosa. - Ma­ my wydruk treści twoich rozmów telefonicznych i SMS-ów. Możesz się im przyjrzeć - rzucił jej na ko­ lana ciężką teczkę. Otworzyła ją powoli. Przyglądała się linijkom z wyszczególnionymi datami i krótkimi treściami w cudzysłowach. Rybkowski ciągnął dalej. -Wiemy, że spotykał się z tobą często i mówił o wszystkim. O tym też wiedziałaś. Przyznaj się! A mimo to nie zgłosiłaś nam, że ten człowiek jest za­ grożeniem dla naszego państwa i dla bezpieczeństwa amerykańskich żołnierzy. -Nie rozmawiał ze mną o takich sprawach - uniosła głowę znad materiałów mających świadczyć przeciwko Basarowi. - Był skryty. - Ale mówił ci, że nienawidzi Amerykanów, i że z chęcią by ich wszystkich pozabijał! - wyrwał jej z ręki teczkę i błyskawicznie odszukał wydruk roz­ mowy z 21 czerwca. - Proszę bardzo! - przytoczył wielokrotnie wypowiadane przez Basara słowa, że Amerykanie muszą się liczyć z konsekwencjami, sko­ ro wtargnęli do Iraku. - To ci nie dało do myślenia? - Myślałam, że to tylko gadanie, w końcu to jego ojczyzna, był wściekły - tłumaczyła. - A to, że sprzedał wszystko, co miał, że tyle razy wyjeżdżał, też nie robiło na tobie wrażenia?! - Ryb­ kowski sapał zdenerwowany, podając daty pobytu Basara w Iraku.

- Robiło, ale znam wielu dziwaków, którzy uży­ wają słów jak przypraw, w nadmiarze - poczuła się zmiażdżona. Podejrzewała, że Basar skrywa jakąś głęboką tajemnicę, ale żeby zakładał konta dla orga­ nizacji terrorystycznej, która miałaby doprowadzić do wyniesienia się Amerykanów z Iraku? Tego nie przypuszczała... - Z mężczyznami jest przecież tak, że mogą codziennie postanawiać, że coś zrobią, ale wcale tego nie robią - dodała, broniąc się przed ko­ lejnymi pytaniami. - To jednak przyznajesz, że się domyślałaś, że mo­ że brać udział w zamachach na żołnierzy stacjonują­ cych w Iraku? - Chyba każdego Irakijczyka się o to podejrzewa, wszyscy chcą, aby Amerykanie się wynieśli z ich kra­ ju, najlepszy dowód, że mimo dwudziestu pięciu mi­ lionów dolarów obiecanych przez Amerykanów za wskazanie miejsca pobytu Husajna, żaden tego nie robi. - Filozofia na bok - wtrącił Zawadzki zza biurka. - Chcemy, żeby nam pani powiedziała wszystko, co pani wie o Basarze: gdzie przebywa, z kim współpra­ cuje, jakie ma kontakty. - Nie wiecie? - zdziwiła się. - A skąd ja mam wie­ dzieć? - Sypiałaś z nim - Rybkowski zaszedł ją od tyłu i złapał za ramię znienacka - to najbliższy z kontak­ tów - szepnął jej do ucha. - Są bliższe, proszę mi wierzyć - powiedziała ko­ kieteryjnie, nagle zmieniając taktykę. Coś zagrzechotało. Wzrok obu mężczyzn zwrócił się W stronę faksu. Dziesięcioletni sprzęt zacharczał i wysunęła się z niego wstęga papieru. Rybkowski

podszedł do biurka i nerwowym ruchem oderwał to, co wystawało z faksu. - Ty, ale jaja! - stanął jak wmurowany. - Złapali Saddama, kurwa, niemal przed chwilą! No, Iwonka, to historyczny dzień, a ty właśnie jesteś częścią tej hi­ storii! - Pokaż - Zawadzki wyrwał mu kartkę i w mgnie­ niu oka zapoznał się z treścią. - Rzeczywiście - rzu­ cił, jakby nie wierzył w to, co czyta. - Jasna cholera! I jeszcze, patrz, zdjęcie idzie - wskazał na faks. - Ty, zobacz, jaki dziad - Rybkowski, po wyrwa­ niu kolejnego odcinka wstęgi z faksu, rechotał jak dziecko, które właśnie nabija się z kumpla, bo ten rozerwał spodnie na tyłku. - Zobacz, jak wygląda zarośnięta menda - trzepnął dłonią w kartkę i od­ wrócił ją w stronę Iwony. - A ty tym gnidom poma­ gałaś... Po tych słowach przestała się bać. Nagle do niej dotarło, że przecież jest niewinna. Nie współuczestni­ czyła w tworzeniu żadnej siatki partyzanckiej w Ira­ ku, nie podzielała poglądów Basara, nie spiskowała w żaden inny sposób. Nawet nie wypowiadała się w tonie mogącym świadczyć przeciwko niej. „To im zależy na zdobyciu informacji. To oni bar­ dziej się boją: o brak podwyżki, awansu, chwały. Dlaczego miałabym opowiadać jakieś bajki. Nie je­ stem Szeherezadą i nigdy nią nie byłam. Opowiada­ łam bajki całe życie wszystkim mężczyznom, bo ba­ łam się o swój los. Lękałam się stracić ochłapy uczu­ cia, jakim obdarzał mnie mężczyzna, ale teraz, teraz nie mam już nic do stracenia. Jestem wolna. Nie ma przy mnie nikogo. Nikt się o mnie nie zatroszczy, o nikogo ja nie muszę się troszczyć, o nikim myśleć

głębiej niż powierzchownie, czulej niż bez troski. To jak ponowne narodziny..." Przypomniała sobie 570 inkarnacji Buddy i myśl, że można właśnie tyle razy podczas jednego życia na­ rodzić się na nowo. „To moje drugie narodziny. Nawet jeśh' zginę, przynajmniej będę mogła powiedzieć przed śmiercią, że żyłam dwa razy - raz nieświadomie i raz świado­ mie. Zrozumiałam, że jestem sama, i nie ma mężczy­ zny, wokół którego można by się owinąć jak bluszcz. Już nigdy więcej żaden mężczyzna nie może mi po­ móc. Nie może zaszkodzić, nie może zniewolić, bo nie ma czarniejszej czerni niż ta, której doświadczam w tej chwili. Nie ma większej pustej przestrzeni do wypełnienia niż ta, którą właśnie oddycham w tym cholernym pokoju bez powietrza". - Dajcie spokój panowie, nie macie solidnych do­ wodów. Ani na Basara, ani na mnie - zaprzeczyła gwałtownie. - Co, bilingi mi tu przedstawiacie? To jakiś nonsens. Facet mieszkał w Polsce, miał dużo znajomych, a ja przypadkiem stałam się jego student­ ką. Żyjemy w wolnym kraju, na Boga! - Kpiny mogą cię drogo kosztować - Rybkowski sięgnął do innej teczki, z której wydobył plik doku­ mentów. - Basar al Radaman przyjaźnił się z Nazi- rem Mukaratem, który na stałe mieszka w Anglii. I z Kaimem al Kurkamem, który od dwudziestu lat przebywa w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy oni stoją za zamachami w Karbali, Bagdadzie, Tikricie. Ostatnia akcja w Karbali, gdzie stacjonują nasi chłopcy - to spektakularny zamach: granatniki, wy­ rzutnie rakietowe, cztery samochody pułapki, dwie ciężarówki wypełnione trotylem - Rybkowski cho-

dził nerwowo po pokoju, a z tonu jego wypowiedzi można było wywnioskować, że chętnie wepchnąłby cały ten sprzęt w tyłek irackim partyzantom. - Z sys­ temem się nie walczy, dziecino - dodał ojcowskim to­ nem - z nim trzeba współpracować. Pomożesz nam? -Z rozkoszą, ale nic o tym nie wiem - wstała z plastykowego krzesła. - Facet był bardzo zajęty myśleniem, głównie o sobie. Rzadko się spotykali­ śmy, nie zwierzał mi się z tego, co robi, raczej z kilku przemyśleń, które byliście łaskawi zarejestrować. To wszystko. Co, mam wam opowiadać o jego życiowej filozofii? Przecież to wiecie. O kontach, które zakła­ dał za granicą? Nie mam o tym zielonego pojęcia. Nie obdarowywał mnie pieniędzmi, nie dostałam od niego nigdy żadnego prezentu. Nawet mnie to nieco dziwiło, ale takie są fakty. -Widocznie na koniec postanowił być dla pani hojniejszy - Zawadzki wyjął małą paczuszkę spod biurka. - Przyszło dzisiaj rano, nasi agenci przechwy­ cili to z poczty w Syrii. Iwona patrzyła znieruchomiałym wzrokiem na Zawadzkiego, który wydawał się jej bardziej człowie­ czy od grubasa. Zawadzki delikatnie wyciągnął z paczki najpierw dyskietkę, potem klucze, a na koń­ cu list w białej kopercie. Była otwarta. Po przerwanej pieczęci widać było, że otworzyli ją agenci. Wewnątrz koperty znajdował się czek na dziesięć tysięcy dola­ rów i list. Zawadzki przeczytał powoli: Nie wiem co ze mna będzie dlatego nie mogę zosta­ wić cię zupełnie sama. Mam nadzieja, że mimo na­ szych różnic postarasz się mnie zrozumieć. Obym wrócił. Módl siei Masz też klucz do moja mieszkanie. Możesz w nim mieszkać, zapłaciłem czynsz za rok

z góry. I przeczytaj moja książka na dyskietce. Taki jestem jak pisze. - Wzruszające - sarkastycznie dodał Rybkowski. - Co za szlachetność. Prawdziwy iracki Janosik, jed­ nym daje, drugim odbiera. - Jestem naprawdę zaskoczona - rozpłakała się. Przez chwilę wydało jej się, że Basar ją kocha. Je­ dyny mężczyzna, który pomyślał o jej przyszłości. Uwierzyć, że ktoś taki mógłby zabijać innych? „To możliwe - wyjaśniła sobie w myślach. - Na­ poleon kochał Józefinę, Marek Antoniusz Kleopatrę, nawet Hitler dbał o swoje kobiety, a wszystko po to, aby pozostawić po sobie dobre wspomnienie... Al­ truizm to chyba najjaśniejsza forma egoizmu, przy­ najmniej w damsko-męskich związkach. Daję ci - czuj się zobowiązana, możesz spłacić dług, przynale­ żąc do mnie. Daję ci - zobacz, jaki jestem wspaniały, ile potrafię dla ciebie poświęcić, jaka jesteś ważna, skoro dzielę się z tobą moimi pieniędzmi. Daję ci, więc tańcz, jak ci gram, bo to moja muzyka. Daję ci, ale pamiętaj: coś za coś, bo bilans musi być zerowy - takie reguły obowiązują w życiu, inaczej się nie da, bo wtedy jest niesprawiedliwie. Ale kto powiedział, że ma być sprawiedliwie? I dlaczego ma być sprawie­ dliwie? Bo ładnie wygląda i wszyscy są zadowoleni?" - Skąd wiecie, że to on stał za tymi zamachami? - zapytała ze łzami w oczach. - T o nie twoja sprawa, ty masz nam powiedzieć o jego planach, o powiązaniach z innymi organizacja­ mi, masz być naszym ogniwem, które pozwoli nam go ująć - Rybkowski wyliczał wszystko na palcach, ciągle trzymając wstęgę z faksu, na której widniało niewyraź­ ne zdjęcie mizernie wyglądającego Saddama Husajna.

- Czekaj, Alek - Zawadzki podszedł do dzwonią­ cego telefonu. Podniósł słuchawkę. Słuchał dłuższą chwilę, po czym odłożył słuchawkę, wcześniej arty­ kułując: tak jest! Włożył lewą rękę w gęste włosy. Wyglądał, jakby nie rozumiał, co się dzieje. - Stary, mamy iść do szefa i to szybko. -Jak to szybko? - żachnął się Rybkowski. - A w ogóle, to dlaczego, kurwa, mówisz „szybko" przy niej? - gwałtownie zmiętolił zdjęcie ujętego Husajna, klnąc pod nosem, że sukinsyn popsuł mu humor. Na jego palcach pozostały białe ślady od papieru termicz­ nego. Rzucił zmiętą kulę na biurko i obrócił się na pię­ cie. - Dobra, chodź, zaraz wracamy - klepnął w ramię Zawadzkiego. - A ty lepiej się zastanów nad współ­ pracą, bo mam dziś zły dzień - zwrócił się do Iwony z wystawionym w jej kierunku wskazującym palcem. Po dziesięciu minutach wrócili. Rybkowski usiadł za biurkiem i zaczął znów nerwowo stukać palcami w blat. Nieruchomy wzrok zawiesił na biurowej lampie. Wyda­ wało się, że przypomina sobie dawne przesłuchania z użyciem lampy skierowanej w oczy. Uwielbiał polskie filmy, w których „ubecy", w skrojonych na modłę z lat 60. garniturach, dawali popalić przeciwnikom systemu. Cyniczny uśmieszek nie znikał z jego twarzy. - No to, dziecko, zbieraj się do mieszkania, które podarował ci twój iracki przyjaciel - Zawadzki wes­ tchnął i skierował wzrok w stronę Iwony, która pa­ trzyła to na niego, to na Rybkowskiego z rozdzia­ wionymi ustami. - N o , nie gap się tak głupio, idź... Wolna jesteś - dorzucił Rybkowski, wybałuszając na nią oczy i wci­ skając jej w dłonie otwartą paczkę od Basara.

- To też mogę zabrać? - zapytała z niedowierza­ niem. - Wystarczy ci arabskich pieniędzy na parę mie­ sięcy - Rybkowski wypowiedział to najbardziej po­ gardliwym tonem, jaki zdołał kiedykolwiek wyrazić. - Kup sobie czarczaf. Przyda ci się, kiedy będziesz klepała placki na cegłach. - Czy pan jest naprawdę rasistą, czy tylko pan udaje? - retoryczne pytanie wymknęło jej się mimo woli, uderzając Rybkowskiego w czuły punkt niena­ wistnych przekonań. -Marzę o chwili, kiedy ci pierdoleni Arabowie wyrżną się wreszcie i przestaną zawracać światu dupę - złapał ją za podbródek. - Może na emeryturze do­ świadczę takiej chwili, że siedząc przed telewizorem, usłyszę, jak ostatni z tych kretynów wysadził się wła­ śnie w powietrze. -A jeśli nie? Jeśli przyjdzie panu żyć z nimi wspólnie na tym świecie? - podchodziła już do drzwi wyjściowych, ale obróciła się w stronę Rybkowskie­ go. - Będzie pan musiał obniżyć sobie poziom testo­ steronu. .. Chyba, że przyda się panu na wojnie... -Nie chciałabyś doczekać tej chwili - parsknął śmiechem. - Co czwarty mieszkaniec globu zniknie wtedy z ziemi. Cholernie dużo tych gnojków! * Aż trudno uwierzyć, że co czwarty obywatel Zie­ mi jest muzułmaninem. Basar był jednym z nich. Po­ stanowił osiedlić się w Polsce. Przez dwadzieścia lat starał się dostosować do społeczeństwa, którego mentalność znacznie odbiegała od jego wyobrażeń

o godnym życiu. Społeczeństwo to dało mu wykształ­ cenie, pozwoliło zamieszkać w samym sercu kraju, wybudować dom, ożenić się i rozwieść z polską ko­ bietą. Dało mu też pracę na polskiej uczelni, gdzie mógł wlewać w młode mózgi esencję swojej życiowej filozofii. Na szczęście wykładał religioznawstwo. Czuł dzięki temu, że zachował jakieś resztki wolno­ ści, którą próbował wyrwać mu z duszy Saddam Hu­ sajn podczas nagonki na irackich studentów w 1979. Dyktator nie uznał wyników głosowania do sa­ morządu studenckiego. Basar często budził się w nocy z krzykiem. Śniło mu się, że Saddam ponownie każe wypalić mu dziurę w języku, aby nie mógł więcej mówić i agitować do walki o wolność słowa. Podczas tych upiornych nocy szedł do łazienki, zapalał światło i przyglądał się bliź­ nie. Nie mógł znieść myśli, że Saddam, przez którego tyle wycierpiał, żyje, że to bydlę dziwnym zrządze­ niem losu wciąż ma się dobrze. Jak film, klatka po klatce, pojawiały się wtedy w jego umyśle wydarzenia z dzieciństwa, z młodości. Martwił się o rodzinę. Osiągnął w Polsce wiele, miał pozycję, ale jego krewni nadal tkwili w państwie, do którego on nie miał wstępu od dwudziestu lat. Bał się dzwonić, aby nie narobić im kłopotów. Czasem, kiedy już nie ra­ dził sobie z bezsennymi nocami, jechał do innego miasta i tam na poczcie zamawiał rozmowę z Bagda­ dem. Płakał i pytał matkę, jak im się żyje. Przez lata słyszał to samo, że znoszą rzeczy nie do zniesienia. On natomiast nie mógł znieść hańby, że ich opuścił, że stchórzył, że uciekł, a oni egzystują za kilkanaście dolarów miesięcznie, bo wszystko, co im wysyłał z Polski, było konfiskowane przez ludzi Saddama.

Wtedy szedł się upić albo długo pisał. Nie korzystał nigdy z agencji towarzyskich jako remedium na swo­ je złe samopoczucie. Seks był dla niego liturgicznym doznaniem, poprzedzonym zwykle godzinną kąpielą. Bał się, że prostytutki nie są obdarzone wystarczają­ cą cierpliwością, a już z pewnością nie ma w nich owej tajemnicy, która czyni mężczyznę frykcyjnym kapłanem waginy. Nie był w stanie pojąć, jak Radam i Amin, jego arabscy koledzy, którzy wraz z nim opu­ ścili kraj, mogą zabawiać się z kobietami, zmieniając je co kilka dni i uprawiając przy tym każdy rodzaj miłości. Brzydził się nimi, bo jak mówił, przynosili wstyd Irakijczykom. Sam po rozwodzie przez kilka lat szukał ukojenia w nauce. Zatracił się w niej. Do tego stopnia, że zapomniał, dlaczego żona się z nim rozwiodła. Miała dość zdrad. Co prawda tylko dwóch... ale uznała, że to o dwie za dużo. W 2002 jesienią Basar zdecydował się na dodatko­ we zajęcia ze studentami czwartego roku filozofii. Miał już grupy przyszłych politologów i socjologów, codziennie wykładał też język arabski. Nie był pe­ wien, czy dobrze robi, dokładając sobie studentów fi­ lozofii, bo akurat pisał kolejną książkę o islamie. Ta praca zabierała mu cały wolny czas. Jednak dla tak samotnego człowieka jak on, każda nadwyżka wol­ nych chwil była przekleństwem. Mówił wprawdzie wszystkim, że jest przemęczony, że chciałby odpo­ cząć... Była to zwykła kokieteria. Tak naprawdę bar­ dzo się cieszył, że nie ma czasu na myślenie o swoim życiu, na podjęcie decyzji, do których - jak mu się wydawało - nie do końca dojrzał. Nie wyobrażał so-

bie bowiem powrotu do domu i rozprawienia się z re­ żimem Husajna. Przynajmniej na razie marzył o tym, że ktoś to zrobi za niego... Przyszedł do sali wykładowej. Rozpostarł się na obrotowym krześle, zahaczając brzuchem o brzeg biurka. Wyglądał tego dnia jak duże, bezradne dziec­ ko. Studenci nie mogli się nadziwić, skąd instytut wy­ trzasnął tego dziwnego człowieka w garniturze sprzed kilkunastu lat. Z przekrwionymi oczami, wy­ dętymi ustami, z zatopionym w przestrzeń spojrze­ niem. Nałożył jedną dłoń na drugą. Objął wzrokiem grupę na sali. W jesiennym słońcu błysnęła jego ob­ rączka na lewej ręce, z którą nie mógł się rozstać od trzech lat, odczuwając sentyment do utraconego sta­ nu małżeńskiego. Westchnął. - No, to dzień dobry - odezwał się w końcu do za­ spanych studentów. Grupa odpowiedziała niemal jednocześnie, ale z równym brakiem entuzjazmu. - Zastanawiam się właśnie, czego zdołam was na­ uczyć przez ten jeden semestr - myślał głośno. - Po­ staram się o tym powiedzieć, co najistotniejsze w świata religiach, ale nie jestem pewien, czy mi się to uda. Pewnie nie - łypnął okiem po pierwszych ław­ kach. - Ale najmniej będziecie mieć pojęcie o tym, o czym nie mają inni i przejdziecie dzięki temu płyn­ no ze stanu szczeniackiego do pozorna dorosłości. Jego cynizm udzielił się studentom. Na sali zrobiło się głośno. Nie byli zachwyceni, że facet znikąd próbu­ je nadwerężyć ich poczucie własnej wartości. Tak się przynajmniej czuli, jakby to robił, przemawiając men-

torskim tonem pełnego pretensji belfra i jednocześnie popełniając śmieszne błędy językowe. Mówił jak każ­ dy obcokrajowiec, który przez lata próbuje nauczyć się trudnej polskiej mowy. Za dużo zmiękczeń, piesz­ czenia wyrazów, pokracznego przekręcania. Czasem trudno go było zrozumieć. Choć starał się mówić zwięźle, miał świadomość, że konstruując złożone pol­ skie zdania, źle odmienia przez przypadki i kaleczy końcówki, a jego mowa chwilami brzmi sztucznie, bo ciągle myli mu się polski szyk wyrazów. Starał się nad tym panować. Pamiętał słowa żony - polonistki - że jeśli obcokrajowiec niepoprawnie mówi w języku go­ spodarza, to Anglik, Niemiec czy Francuz jest w sta­ nie go zrozumieć i zaakceptować, bo jako były właści­ ciel wielonarodowego imperium jest do tego siłą rze­ czy przyzwyczajony. Jeśli jednak ktoś źle mówi po polsku, to Polacy mają przede wszystkim niezły ubaw i nierzadko poważny problem ze zrozumieniem. A już na pewno nie jest ktoś taki zrozumiały dla innych ob­ cokrajowców, którzy równie niewprawnie posługują się polszczyzną. Podczas pierwszego wykładu nie spodobał się ni­ komu. Nawet jego egzotyczny wygląd nie wywarł specjalnego wrażenia na kilku studentkach, zapra­ wionych w zdobywaniu serc onieśmielonych wykła­ dowców. Wszystkie rechotały między sobą, czyniąc komentarze o jego brzuchu. Tylko czarne owłosienie dłoni i szpakowate włosy na głowie mogły na chwilę wywołać pobłażliwą czułość dwudziestokilkulatek. Basar zakręcił się na krześle i jakby nieco spuścił z mentorskiego tonu, wyczuwając atmosferę na sali. Postanowił najwyraźniej przybrać dla odmiany pozę apostoła.-

- Czy wiecie, jaka była pierwszy religia monote­ istyczna? - zapytał, słysząc w odpowiedzi jedynie wy­ mowne pochrząkiwania. - Może więc wiecie, skąd wzięła początek wszystkie religie? Cisza. - To może wiecie, jak nazywa się kult jednego Boga? -Henoteizm? - Tomek z płomienną czupryną i piegami wielkimi jak ziarnka grochu przerwał trud­ ną ciszę. - Chodzi panu o Amona, którego czczono w Egipcie? - Dokładnie - odetchnął Basar. - Amon był naj­ większa bogiem w starym Egipcie. Od jego imienia pochodzi znane wam słowo amen, używane przez chrześcijanie, amin przez muzułmanów, no i oczywi­ ście amon przez Egipcjan, co znaczy „zgadzamy się, potwierdzamy". Stąd już łatwa się domyślać, że juda­ izm pochodzi z Egiptu - wstał z uśmiechem na twa­ rzy. - Pierwsza religia monoteistyczna był atonizm, którą założył faraon Amenhotep IV. Amenhotep znaczy sługa, niewolnik, ten który się poddaje. Ten faraon obalił religia starego Egiptu. Uważał, że sam nie może być bogiem, bo bogiem jest Aton - odrębny byt, nieosiągalny dla człowieka. Dokonał więc od­ dzielenie między bogiem a człowiekiem. Stwierdził, że jest Echnaton, czyli posłaniec Atona, ten, któremu ufa Aton, jedyny bóg. - Czy to prawda, że Echnaton był jedynym fara­ onem, który nie walczył i nie jadł mięsa? - dopytywał rudy Tomek, wyraźnie zainteresowany. - Tak, ale jest o nim więcej wiadomości - ciągnął Basar. - Od momentu oficjalnego uznania Atona za­ czyna się Iewicowość w religii. Echnaton chciał rów-

ności ludzi, a to odbierało władza bogatym i kapła­ nom. Jego poglądy były trudne do zrozumienia. Żo­ na Nefretete przyczyniła się do jego śmierci, ale rów­ nież jego generałowie i Kahinowie, którzy próbowali go zabić przez osiemnaście lat, aż w końca im się udało. - Mówi pan o nim jak o kimś poszkodowanym, ale trudno się dziwić Nefretete, skoro odkryła, że mąż ma romans z własną matką, a na dobitkę zrobił jej dziecko - odezwała się nagle jasnowłosa Iwona. - Zdaje się, że mieli córka - Basar dotknął palcem wskazującym czoła, próbując sobie przypomnieć imię potomka z kazirodczego związku. - No cóż - wyrzucił w końcu, patrząc na Iwonę z rozbrajającym uśmiechem, ukazującym długie, wąskie i białe jak śnieg zęby - każdy ma jakaś słabości... Dziewczyna podniosła brwi i wygięła usta w pod­ kowę. Nie zadowoliła jej odpowiedź, ale nie chciała na pierwszych zajęciach przesadzać z dociekliwością. Niech pani nie myśli, że ja bronię Echnaton - dodał Basar, zauważywszy jej minę. - Po prostu cie­ kawa postać. Jego pojawienie się wiele wnoszą do świata religii. Freud napisał bardzo ciekawa książka na temat ówczesnych wydarzeń i pewnie właśnie za swoje teorie został wykluczony z gmina żydowskiej, a może nawet do jego śmierci przyczynił się jego le­ karz. Basar wstał i przeszedł spod tablicy na środek sa­ li. Zapadła nagle cisza, skończyły się szemrania. Stu­ denci czekali na szczegóły. Wyczuł to. Zmienił tembr głosu na wyższy. - Otóż Freud wysnuł teorię, że Mojżesz nie był Hebrajczyk, ale Egipcjanin, prawdopodobnie jeden

z generałów Echnatona. Kiedy Echnaton został oba­ lony, Mojżesz uciekł do Heksosów, którzy byli jeden z narodów Wschodu, a wśród nich znajdowali się Hebrajczycy. Zaproponował im wyjść z Egiptu, do miejsca, skąd pochodził Jakub, dziadek Izraela. Są teorie, że Mojżesz nie był Hebrajczyk czy Egipcja­ nin, ale nawet samym Echnaton. Uciekł do Hebraj­ czyków, czyli do rodzina swej matki, która nazywa­ ła się Aya i była córką Joyi, czyli Józefa ze Starego Testamentu. Dlatego, jak pewnie wiecie, od tego mo­ mentu należność do judaizmu zależy od tego, czy matka jest Żydówka. Ale cóż... W drodze Echnaton został zabity, bo jego nauka była trudna do przyję­ cia. I tak pokojowo wyszli z Egiptu, a potem ciągle wojny... - Nie lubi pan Żydów? - zapytała spontanicznie Iwona. Zaszokowało go to pytanie. Poczuł się jak obcy w gnieździe młodych os, które szykują się do ataku. Starał się opanować. - A co to ma do rzeczy? - chciał uniknąć jedno­ znacznej odpowiedzi. -Bo jakoś pan tak dwuznacznie zaakcentował ostatnie zdanie - nie dawała za wygraną. - Czy islam jest lepszy od judaizmu, chrześcijaństwa? - Nie jestem wyznawca islamu, choć kiedyś byłem - przysiadł na biurku i odpowiadał spokojnie. - Dłu­ go o tym myślałem. Islam zawiera nauki Mojżesza, Jezusa i Echnatona... Przed laty, już po zamieszka­ niu w Polsce, uznałem że jestem panteista, a to zna­ czy, że Bóg i wszechświat to jedno. - A tradycja, w której pan wyrósł? - dziewczyna spokojnie patrzyła mu w oczy.

- Ona jest, szanuję ją, ale ja nie uczestniczę w ob­ rzędy, rytuały, modlę się w swoim języku, bez sche­ matów - mówił głośno, marszcząc czoło, ale i uśmie­ chając się przyjaźnie co chwilę. - Nie muszę być ofia­ ra tego, co narzuca mi państwo czy Kościół. Nie w Polsce, a przynajmniej nie w sprawach religii. - A wpływ wychowania w islamie? Czuje pan ten wpływ? - postanowiła, że to ostatnie pytanie, bo za chwilę może go zdenerwować i facet gotów uznać, że rozmowa staje się zbyt intymna. - Nie, nie czuję - powiedział bez namysłu, przy­ glądając się uważniej jasnowłosej dziewczynie. Skupiona, wyczekująca jego jakże osobistej odpo­ wiedzi, wzbudziła w nim pewne podniecenie, poru­ szyła coś czułego. Jednocześnie odczuł jakiś niepo­ kój, który przeszedł mu dreszczem po plecach. - Na tyle poznałem siebie, że potrafię wpływać na to, co mogłoby wpłynąć na mnie. Zresztą, inny wybór nie ma. Albo jest się pod wpływem, albo wpływa się na coś. To najlepszy sposób, aby pokonać lęk przed wpływem. - Proszę wybaczyć, ale jakoś trudno mi sobie wy­ obrazić, że tak samo myślą kobiety w pana kraju, kiedy zakwefione przechadzają się po ulicach, a wie­ czorami muszą opowiadać bajki swoim mężom - sa­ ma nie wiedziała, dlaczego nagle wezbrała w niej fala odwagi. - Jakie bajki? - Basar wydawał się zmieszany. - No, jak Szeherezada Szachrijarowi, aby prze­ trwać, musiała opowiadać bajki... - ściszyła głos. - Droga pani, to jest historia nieprawdziwa, jak ziarna są w niej zawarte miłosne elementy, niczym z Kamasutry...

- Ale przyzna pan, że w każdej nieprawdzie jest wła­ śnie ziarnko prawdy, a tu ziarnkiem jest to, że mimo gwałtu dokonywanego na kobietach, jak niegdyś na Szeherezadzie, jest przyzwolenie arabskich kobiet na ta­ kie poniżanie przez arabskich mężczyzn, a one mimo to traktują ich jak dzieci, opowiadając bajki przed snem. - Bzdura! Nasze kobiety kochają swoich mężów, a oni dbają o to, by miały wszystkiego. - A mają wybór? - dodał chłopak w zielonej blu­ zie siedzący obok Iwony. - Takiego życia zostały nauczone i nie sądzę, aby myślały o inne - Basar odwrócił się na chwilę twarzą do tablicy, przypominając sobie jednocześnie, że jego matka nigdy się nie skarżyła. - Po co zmieniać coś, co jest sprawdzone? - wzruszył ramionami. - Może po to, aby sprawdzić, czy nowe nie będzie lepsze? - Iwona zdecydowanie spojrzała mu w oczy. - Na to nie ma gwarancja. W świecie, gdzie ludzie pochłonięci są ciężka praca, aby przetrwać i wyżywić swoją rodzinę, nie myślą o taki wybór. Rozwody nie wchodzą w rachubę, bo nie ma na nie czas. -Mówimy o Szeherezadzie, która czuła się nie­ szczęśliwa - zauważyła Iwona. - Co by się stało, gdy­ by jak Antygona sprzeciwiła się królowi? Czy tak" na­ prawdę los obu nie byłby wówczas identyczny? - Umarłaby w czystości, jak Antygona, ale może niespełniona - Basar zakpił, chcąc zakończyć tę dys­ kusję, o czym miało świadczyć, że złożył notatki i chował je do teczki. - Tylko, że Szeherezada kochała innego, to jego wyobrażała sobie podczas nocy z Szachrijarem - Iwona założyła spocone dłonie jedna na drugą. Kro­ ple potu niemal przeciekały jej między palcami.

- Czyli cudzołożyła, droga pani, i to była jej naj­ większa tragedia - Basar roześmiał się, dodając: - Szkoda, że wy, Europejczycy, zawsze analizujecie jakaś nonsensowna tragedia, które powstają na kan­ wie wyobrażeń waszych romantycznych umysłów. W świecie arabskim sprawy są o wiele prostsze, bo wszystko opiera się o głęboka wiara i chęć przetrwa­ nia w okrutnym świecie. Wtedy poświęcenie się jest mistycznym doznaniem, którego dostąpić mogą jedy­ nie wybrani. Opuścił salę wykładową i krokiem niskopodwozio- wego trabanta przemieszczał się w stronę samochodu. Od kilkunastu lat jeździł tym samym czerwonym mer­ cedesem. Przyzwyczajał się do samochodów tak samo, jak do najbliższych przyjaciół. Miał w życiu tylko dwa auta. To znaczy, mercedes był drugi. Wcześniejszy, zielony trabant, którego kupił jeszcze „za komuny", wzbudzał w nim sentyment, ilekroć o nim pomyślał. Pewnie właśnie dlatego poruszał się ze zbliżonym do trabanta wdziękiem. Wiedział wprawdzie, że trzeba pozbywać się rzeczy starych, tak jak zużytych i prze­ brzmiałych idei, ale jakoś trudno mu było wykonać to w praktyce, bez bolesnego wewnętrznego rozdarcia. Zwykle po pozbyciu się czegoś, do czego był przywią­ zany, tęsknił za tym wiele nocy. Za trabantem tęsknił kilkanaście, za żoną kilkadziesiąt. Przez trzy lata nie znalazł substytutu, który zastąpiłby mu żonę. Może dlatego, że nie szukał, a może dlatego, że te, które się pojawiały, nie wzbudzały w nim zainteresowania, ja­ kim pragnął obdarzyć kobietę i aby kobieta owo zain­ teresowanie w nim wywołała. Spotykał ciągle jakieś zagorzałe feministki po czterdziestce, ogarnięte manią

zdobycia politycznej władzy. Albo oderwane od do­ mowych pieleszy kuchty, które po podchowaniu dzieci do dziesiątego roku życia, zabierały się do ro­ bienia interesów w zbiurokratyzowanej do bólu Pol­ sce. Zwykle ich firmy padały, czym narażały swoich mężów na straty materialne, albo niektórym się uda­ wało, czym doprowadzały mężów do frustracji. Basa­ ra też to frustrowało. Nie, żeby nie doceniał ich suk­ cesu. Tylko że właśnie te niezależne Polki, których część z chęcią przeznaczyłby na swoje kochanki, bo nie miały finansowych problemów, po osiągnięciu za­ wodowej pozycji stawały się jakieś za bardzo rozluź­ nione. Miały masę oczekiwań i ciągłe spotkania. Nie były dyspozycyjne. On potrzebował kobiety dyspozy­ cyjnej. „No tak - myślał jeśli do niej zadzwonię, nie chcę słyszeć, że właśnie o 10:00 ma wizytę u fryzjera, o 12:00 oficjalny obiad, a o 18:15 imieniny przyja­ ciółki, i jeśli zechcę, to może się ze mną spotkać oko­ ło 21:30, bo wtedy jest w stanie opuścić imprezę bez urazy koleżanki. Kobieta powinna być wierna męż­ czyźnie pod każdym względem. A już na pewno jego ideałom. Kiedy ten zadzwoni, ona bez mrugnięcia okiem winna rzucić wszystko. Ta wydaje się być inna - myślał o Iwonie - coś w niej jest". Dawno nie czuł takiego magnetyzmu. Zamknął drzwi mercedesa jakoś mocniej, niż by tego chciał. Uruchomił silnik. Wyjechał z uniwersy­ teckiego parkingu. Skierował auto w stronę bramy. Iwona szła sama, była już za bramą. Delikatnie koły­ sała niezbyt mocno zarysowanymi biodrami, odzia­ nymi w wąskie spodnie w kolorze ochry, które roz-

szerzały się u dołu. Nie miała proporcjonalnej sylwet­ ki, co natychmiast zauważył. Przylgnął jednak wzro­ kiem do jej sporego biustu, który falował pod białą, dopasowaną bluzką. Biustu skutecznie odwracające­ go uwagę od niedoskonałości reszty ciała. Niedosko­ nałości, którą w jego odczuciu była nadmierna chu­ dość nóg i talii. „Nie - myślał - chyba nie powinie­ nem. W końcu to studentka". Bawiła się telefonem komórkowym. Mimo wszystko otworzył szybę. - Do kogo pani pisze ten SMS? - zapytał z pro­ miennym uśmiechem, wychylając głowę zza szyby. - Właściwie to odczytuję - uśmiechnęła się nieco zmieszana. Odgarnęła z czoła długie, tlenione blond włosy. Przystanęła na chwilę. Nie była nienaturalna. Lekki makijaż i źródlany kolor oczu dodawały jej twarzy blasku. Zauroczyła go. - Może panią podwieźć? - zapytał bez cienia dwu­ znaczności. - Jadę w strona Belgradzkiego. To nie kłopot. - Dobrze - odparła, rozglądając się wokoło. Wiedział, że krępuje ją to, czy inni studenci zoba­ czą. Ale nie było nikogo na horyzoncie. Poczuł jej ulgę. Wsiadła, z nieco przesadnym rozmachem otwierając drzwi pojazdu. Ruszyli. Dziewczyna scho­ wała komórkę. - Może mi pani poda swój numer telefonu? - zapy­ tał. - Tak na wszelki wypadek. Nie mam żadnego kontaktu z wasza grupa. Nie rozumiał, skąd nagle wzięła się u niego ta bez­ pośredniość w zachowaniu. Ona też nie rozumiała, skąd w niej tyle odwagi.

-Podam, ale chciałabym też pana numer - wy­ rwała kartkę z notesu i pospiesznie nabazgrała szereg cyfr. On wyrecytował swój numer z pamięci. Zaskoczyła ją czystość auta. Próbowała znaleźć wzrokiem kurz, stare papierki po cukierkach, jakieś chaotycznie rozrzucone kasety, długopisy, notatki. Nic. Wszyscy mężczyźni, z którymi miała wcześniej do czynienia, mieli w samochodach śmietnik. Miz­ drzyli się do swoich kobiet, aby przynajmniej raz w miesiącu ogarnęły wnętrze ukochanego pojazdu kilkoma pociągnięciami ścierki i odkurzacza. W sa­ mochodzie Basara panowała niemal ascetyczna czy­ stość. Wprawiło ją to w zdumienie. I zapach. Mimo że nie miał żadnego odświeżacza powietrza, zawieszanego zwykle przy lusterku, w sa­ mochodzie czuć było aksamitny powiew świeżości nasączonej bazylią i cytryną. Wstydziła się zapytać, co tak pachnie. Wstydziła się spojrzeć mu w oczy. Kiedy się odważyła, spotkała jego uśmiech. Nie na ustach. Ten uśmiech rozświetlał mu oczy, duże, prze­ krwione, otoczone długimi rzęsami. Rozszerzał jego duży nos, z którego wystawały delikatne czarne wło­ ski. Ten uśmiech dodawał łagodności jego nieco po­ sępnej twarzy. Wyrażał radość - jak jej się zdawało - że jego oczy trafiły na inne oczy, w których lęk mie­ szał się z ciekawością. Minęły jakieś dwie minuty. Poprosiła o zatrzymanie auta. - Muszę tu wysiąść. Dziękuję. Będziemy w kon­ takcie. Niemal wybiegła z samochodu. Czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Jakiś prąd przebiegł jej po plecach. Facet był nieatrakcyjny... na pierwszy rzut oka. Brzuchaty, śmiesznie mówił, miał za dużo wło-