KARINA OBARA
Grzecherezada
Wydawnictwo Dolnośląskie
Rozdział I
- Panowie, ja nie wiem, o co wam chodzi - Iwona
siedziała na czarnym plastykowym krześle w pokoju
0 rozmiarach dwa na trzy metry. 14 grudnia zdawał
się być najgorszym dniem w jej życiu. Bolał ją
brzuch. Wymiotowała od tygodnia. Teraz, po godzi
nie na niewygodnym krześle, ból stawał się nie do
wytrzymania.
Za biurkiem wąsaty, rudy mężczyzna palił prin-
ce'a i już trzeci raz w ciągu godziny dolewał wrzątku
do szklanki z herbatą. Fusy sięgały niemal połowy
naczynia. Zygmunt Zawadzki... W ciągu dwudziestu
lat pracy wiele osiągnął. Wyśledził czterech agentów
obcych wywiadów działających na terenie Polski
1 zdemaskował trzech ministrów w polskim rządzie,
którzy przez kilka lat prali brudne pieniądze. Nie lu
bił polskiej rzeczywistości i określenia „młoda demo
kracja". Twierdził, że tym słowem lubią epatować
stare bufony, które trzymają władzę od lat. Odmła
dzają w ten sposób swoje zaśniedziałe mózgi, zako
rzenione jeszcze w komunistycznym marazmie. Był
dumny z tego, że nigdy nie należał do żadnej partii,
i z tego, że nigdy się nie sprzedał. Pewnie dlatego
jak co roku przekonywał znajomych na swoich imie
ninach, organizowanych z pompą przez troskliwą żo
nę - mimo niepodważalnych osiągnięć, nie doszedł
do znaczącej zawodowej pozycji. Myślał nawet, aby
po zmianie systemu zacząć aktywnie działać, choćby
w AWS, ale w końcu uznał, że tak naprawdę nic,
oprócz wystroju, w życiu politycznym się nie zmieni
ło. Bał się, że dołączy do szeregu starych pierdołów,
zblazowanych facetów ze skrzywioną miną, narzeka
jących przy piwie na wszelkie rządowe decyzje. To
byłoby zaprzeczeniem dla jego przekonania o tym, że
prawdziwy facet powinien budować, a jeśli nie potra
fi, to przynajmniej nie zrzędzić.
Mężczyzna poluzował jedwabny krawat w czer-
wono-niebieską kratkę i spojrzał na grubego kolegę,
który siedząc jednym pośladkiem na szerokim biur
ku, nerwowo stukał weń palcami.
- Albo naprawdę jest pani tak naiwna, albo bawi
się pani z nami w kotka i myszkę - siedzący na biur
ku przybliżył gwałtownie twarz do policzka Iwony.
Zionął ordynarnie fusiastą kawą i najwyraźniej stra
cił cierpliwość. Nie zamierzał zmieniać prowokacyj
nej pozycji, dopóki nie przyciśnie dziewczyny.
Aleksander Rybkowski miał 36 lat i uwielbiał pro
wokacje. Potrafił bawić się życiem i wykorzystywać
wszelkie nadarzające się ku temu okazje. Cieszyło go,
że w ostatnich latach takich okazji w Polsce pojawiło
się więcej. Dziesięcioletnia praca w służbach specjal
nych pozwoliła mu nawiązać kontakty z ludźmi roz
maitego autoramentu i szczebli. Uwielbiał koneksje
i flirt. Oba słowa były w jego świecie nierozerwalnie
ze sobą splecione i nie mogły się bez siebie obejść.
Flirtował bez wyrzutów sumienia i z wytyczonym ja
sno celem - ustawić się jak najszybciej i jak najgłębiej
zakorzenić w bogatej w składniki odżywcze glebie
układów międzyludzkich. Pomagały mu w tym wro
dzone cechy perfidnego charakteru: znakomita umie
jętność perswazji, refleks i styl, z jakim uprawiał ta
niec towarzyski. Dzięki temu szybko awansował. Po
dwóch latach pracy w ABW jego pensja wystarczyła
na zaciągnięcie kredytu na dom pod Warszawą,
przyzwoitego opla omegę kombi i ożenek z córką
szefa warszawskiej policji. Był dumny ze swojej tak
tyki, szczególnie wtedy, kiedy słyszał na korytarzu
biura: „Alek, jak ty to robisz?" I wiedział wtedy, że
wiele można poświęcić, aby kumple w robocie klepa
li go z uznaniem po ramieniu. „Nawet prawdziwą
przyjaźń - powiadał - bo czym jest przyjaźń bez pie
niędzy, skoro nawet nie możesz się porządnie napić,
aby załatwić jakąś sprawę". I pił, kiedy już coraz
trudniej było mu znosić podwójną grę ze sobą i z rze
czywistością. Ale teraz był trzeźwy i zamierzał udo
wodnić Iwonie poważny udział w arabskim spisku
przeciwko wolnemu światu.
„Czemu nie - myślał - sama się prosiła, aby ją
w końcu porwał do Iraku i użył do klepania placków
na cegłach".
Jego usta prawie dotykały nieruchomych ust Iwo
ny. Czekał na jej odpowiedź.
Zastanawiała się, czy się boi. Czy musi teraz - jak
Szeherezada - opowiedzieć jakąś bajkę, aby linia jej
życia nie została gwałtownie przerwana? Czy Biuro
Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego to miejsce
tortur, którym zostanie za chwilę poddana, aby przy-
znała się do czegoś, czego nie popełniła i o czym nie
śni}a w najdziwniejszych snach?
-Powtarzam - powiedziała spokojnie, tłumiąc
wzbierającą w niej złość - nie wiem o niczym, a Basa-
ra znam, bo był moim wykładowcą.
-Zacznijmy od początku - Rybkowski wstał,
ściągnął czarną marynarkę i zapalił papierosa. - Ma
my wydruk treści twoich rozmów telefonicznych
i SMS-ów. Możesz się im przyjrzeć - rzucił jej na ko
lana ciężką teczkę. Otworzyła ją powoli. Przyglądała
się linijkom z wyszczególnionymi datami i krótkimi
treściami w cudzysłowach. Rybkowski ciągnął dalej.
-Wiemy, że spotykał się z tobą często i mówił
o wszystkim. O tym też wiedziałaś. Przyznaj się!
A mimo to nie zgłosiłaś nam, że ten człowiek jest za
grożeniem dla naszego państwa i dla bezpieczeństwa
amerykańskich żołnierzy.
-Nie rozmawiał ze mną o takich sprawach -
uniosła głowę znad materiałów mających świadczyć
przeciwko Basarowi. - Był skryty.
- Ale mówił ci, że nienawidzi Amerykanów, i że
z chęcią by ich wszystkich pozabijał! - wyrwał jej
z ręki teczkę i błyskawicznie odszukał wydruk roz
mowy z 21 czerwca. - Proszę bardzo! - przytoczył
wielokrotnie wypowiadane przez Basara słowa, że
Amerykanie muszą się liczyć z konsekwencjami, sko
ro wtargnęli do Iraku. - To ci nie dało do myślenia?
- Myślałam, że to tylko gadanie, w końcu to jego
ojczyzna, był wściekły - tłumaczyła.
- A to, że sprzedał wszystko, co miał, że tyle razy
wyjeżdżał, też nie robiło na tobie wrażenia?! - Ryb
kowski sapał zdenerwowany, podając daty pobytu
Basara w Iraku.
- Robiło, ale znam wielu dziwaków, którzy uży
wają słów jak przypraw, w nadmiarze - poczuła się
zmiażdżona. Podejrzewała, że Basar skrywa jakąś
głęboką tajemnicę, ale żeby zakładał konta dla orga
nizacji terrorystycznej, która miałaby doprowadzić
do wyniesienia się Amerykanów z Iraku? Tego nie
przypuszczała... - Z mężczyznami jest przecież tak,
że mogą codziennie postanawiać, że coś zrobią, ale
wcale tego nie robią - dodała, broniąc się przed ko
lejnymi pytaniami.
- To jednak przyznajesz, że się domyślałaś, że mo
że brać udział w zamachach na żołnierzy stacjonują
cych w Iraku?
- Chyba każdego Irakijczyka się o to podejrzewa,
wszyscy chcą, aby Amerykanie się wynieśli z ich kra
ju, najlepszy dowód, że mimo dwudziestu pięciu mi
lionów dolarów obiecanych przez Amerykanów za
wskazanie miejsca pobytu Husajna, żaden tego nie
robi.
- Filozofia na bok - wtrącił Zawadzki zza biurka.
- Chcemy, żeby nam pani powiedziała wszystko, co
pani wie o Basarze: gdzie przebywa, z kim współpra
cuje, jakie ma kontakty.
- Nie wiecie? - zdziwiła się. - A skąd ja mam wie
dzieć?
- Sypiałaś z nim - Rybkowski zaszedł ją od tyłu
i złapał za ramię znienacka - to najbliższy z kontak
tów - szepnął jej do ucha.
- Są bliższe, proszę mi wierzyć - powiedziała ko
kieteryjnie, nagle zmieniając taktykę.
Coś zagrzechotało. Wzrok obu mężczyzn zwrócił
się W stronę faksu. Dziesięcioletni sprzęt zacharczał
i wysunęła się z niego wstęga papieru. Rybkowski
podszedł do biurka i nerwowym ruchem oderwał to,
co wystawało z faksu.
- Ty, ale jaja! - stanął jak wmurowany. - Złapali
Saddama, kurwa, niemal przed chwilą! No, Iwonka,
to historyczny dzień, a ty właśnie jesteś częścią tej hi
storii!
- Pokaż - Zawadzki wyrwał mu kartkę i w mgnie
niu oka zapoznał się z treścią. - Rzeczywiście - rzu
cił, jakby nie wierzył w to, co czyta. - Jasna cholera!
I jeszcze, patrz, zdjęcie idzie - wskazał na faks.
- Ty, zobacz, jaki dziad - Rybkowski, po wyrwa
niu kolejnego odcinka wstęgi z faksu, rechotał jak
dziecko, które właśnie nabija się z kumpla, bo ten
rozerwał spodnie na tyłku. - Zobacz, jak wygląda
zarośnięta menda - trzepnął dłonią w kartkę i od
wrócił ją w stronę Iwony. - A ty tym gnidom poma
gałaś...
Po tych słowach przestała się bać. Nagle do niej
dotarło, że przecież jest niewinna. Nie współuczestni
czyła w tworzeniu żadnej siatki partyzanckiej w Ira
ku, nie podzielała poglądów Basara, nie spiskowała
w żaden inny sposób. Nawet nie wypowiadała się
w tonie mogącym świadczyć przeciwko niej.
„To im zależy na zdobyciu informacji. To oni bar
dziej się boją: o brak podwyżki, awansu, chwały.
Dlaczego miałabym opowiadać jakieś bajki. Nie je
stem Szeherezadą i nigdy nią nie byłam. Opowiada
łam bajki całe życie wszystkim mężczyznom, bo ba
łam się o swój los. Lękałam się stracić ochłapy uczu
cia, jakim obdarzał mnie mężczyzna, ale teraz, teraz
nie mam już nic do stracenia. Jestem wolna. Nie ma
przy mnie nikogo. Nikt się o mnie nie zatroszczy,
o nikogo ja nie muszę się troszczyć, o nikim myśleć
głębiej niż powierzchownie, czulej niż bez troski. To
jak ponowne narodziny..."
Przypomniała sobie 570 inkarnacji Buddy i myśl,
że można właśnie tyle razy podczas jednego życia na
rodzić się na nowo.
„To moje drugie narodziny. Nawet jeśh' zginę,
przynajmniej będę mogła powiedzieć przed śmiercią,
że żyłam dwa razy - raz nieświadomie i raz świado
mie. Zrozumiałam, że jestem sama, i nie ma mężczy
zny, wokół którego można by się owinąć jak bluszcz.
Już nigdy więcej żaden mężczyzna nie może mi po
móc. Nie może zaszkodzić, nie może zniewolić, bo
nie ma czarniejszej czerni niż ta, której doświadczam
w tej chwili. Nie ma większej pustej przestrzeni do
wypełnienia niż ta, którą właśnie oddycham w tym
cholernym pokoju bez powietrza".
- Dajcie spokój panowie, nie macie solidnych do
wodów. Ani na Basara, ani na mnie - zaprzeczyła
gwałtownie. - Co, bilingi mi tu przedstawiacie? To
jakiś nonsens. Facet mieszkał w Polsce, miał dużo
znajomych, a ja przypadkiem stałam się jego student
ką. Żyjemy w wolnym kraju, na Boga!
- Kpiny mogą cię drogo kosztować - Rybkowski
sięgnął do innej teczki, z której wydobył plik doku
mentów. - Basar al Radaman przyjaźnił się z Nazi-
rem Mukaratem, który na stałe mieszka w Anglii.
I z Kaimem al Kurkamem, który od dwudziestu lat
przebywa w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy oni
stoją za zamachami w Karbali, Bagdadzie, Tikricie.
Ostatnia akcja w Karbali, gdzie stacjonują nasi
chłopcy - to spektakularny zamach: granatniki, wy
rzutnie rakietowe, cztery samochody pułapki, dwie
ciężarówki wypełnione trotylem - Rybkowski cho-
dził nerwowo po pokoju, a z tonu jego wypowiedzi
można było wywnioskować, że chętnie wepchnąłby
cały ten sprzęt w tyłek irackim partyzantom. - Z sys
temem się nie walczy, dziecino - dodał ojcowskim to
nem - z nim trzeba współpracować. Pomożesz nam?
-Z rozkoszą, ale nic o tym nie wiem - wstała
z plastykowego krzesła. - Facet był bardzo zajęty
myśleniem, głównie o sobie. Rzadko się spotykali
śmy, nie zwierzał mi się z tego, co robi, raczej z kilku
przemyśleń, które byliście łaskawi zarejestrować. To
wszystko. Co, mam wam opowiadać o jego życiowej
filozofii? Przecież to wiecie. O kontach, które zakła
dał za granicą? Nie mam o tym zielonego pojęcia.
Nie obdarowywał mnie pieniędzmi, nie dostałam od
niego nigdy żadnego prezentu. Nawet mnie to nieco
dziwiło, ale takie są fakty.
-Widocznie na koniec postanowił być dla pani
hojniejszy - Zawadzki wyjął małą paczuszkę spod
biurka. - Przyszło dzisiaj rano, nasi agenci przechwy
cili to z poczty w Syrii.
Iwona patrzyła znieruchomiałym wzrokiem na
Zawadzkiego, który wydawał się jej bardziej człowie
czy od grubasa. Zawadzki delikatnie wyciągnął
z paczki najpierw dyskietkę, potem klucze, a na koń
cu list w białej kopercie. Była otwarta. Po przerwanej
pieczęci widać było, że otworzyli ją agenci. Wewnątrz
koperty znajdował się czek na dziesięć tysięcy dola
rów i list. Zawadzki przeczytał powoli:
Nie wiem co ze mna będzie dlatego nie mogę zosta
wić cię zupełnie sama. Mam nadzieja, że mimo na
szych różnic postarasz się mnie zrozumieć. Obym
wrócił. Módl siei Masz też klucz do moja mieszkanie.
Możesz w nim mieszkać, zapłaciłem czynsz za rok
z góry. I przeczytaj moja książka na dyskietce. Taki
jestem jak pisze.
- Wzruszające - sarkastycznie dodał Rybkowski.
- Co za szlachetność. Prawdziwy iracki Janosik, jed
nym daje, drugim odbiera.
- Jestem naprawdę zaskoczona - rozpłakała się.
Przez chwilę wydało jej się, że Basar ją kocha. Je
dyny mężczyzna, który pomyślał o jej przyszłości.
Uwierzyć, że ktoś taki mógłby zabijać innych?
„To możliwe - wyjaśniła sobie w myślach. - Na
poleon kochał Józefinę, Marek Antoniusz Kleopatrę,
nawet Hitler dbał o swoje kobiety, a wszystko po to,
aby pozostawić po sobie dobre wspomnienie... Al
truizm to chyba najjaśniejsza forma egoizmu, przy
najmniej w damsko-męskich związkach. Daję ci -
czuj się zobowiązana, możesz spłacić dług, przynale
żąc do mnie. Daję ci - zobacz, jaki jestem wspaniały,
ile potrafię dla ciebie poświęcić, jaka jesteś ważna,
skoro dzielę się z tobą moimi pieniędzmi. Daję ci,
więc tańcz, jak ci gram, bo to moja muzyka. Daję ci,
ale pamiętaj: coś za coś, bo bilans musi być zerowy -
takie reguły obowiązują w życiu, inaczej się nie da,
bo wtedy jest niesprawiedliwie. Ale kto powiedział,
że ma być sprawiedliwie? I dlaczego ma być sprawie
dliwie? Bo ładnie wygląda i wszyscy są zadowoleni?"
- Skąd wiecie, że to on stał za tymi zamachami? -
zapytała ze łzami w oczach.
- T o nie twoja sprawa, ty masz nam powiedzieć
o jego planach, o powiązaniach z innymi organizacja
mi, masz być naszym ogniwem, które pozwoli nam go
ująć - Rybkowski wyliczał wszystko na palcach, ciągle
trzymając wstęgę z faksu, na której widniało niewyraź
ne zdjęcie mizernie wyglądającego Saddama Husajna.
- Czekaj, Alek - Zawadzki podszedł do dzwonią
cego telefonu. Podniósł słuchawkę. Słuchał dłuższą
chwilę, po czym odłożył słuchawkę, wcześniej arty
kułując: tak jest! Włożył lewą rękę w gęste włosy.
Wyglądał, jakby nie rozumiał, co się dzieje. - Stary,
mamy iść do szefa i to szybko.
-Jak to szybko? - żachnął się Rybkowski.
- A w ogóle, to dlaczego, kurwa, mówisz „szybko" przy
niej? - gwałtownie zmiętolił zdjęcie ujętego Husajna,
klnąc pod nosem, że sukinsyn popsuł mu humor. Na
jego palcach pozostały białe ślady od papieru termicz
nego. Rzucił zmiętą kulę na biurko i obrócił się na pię
cie. - Dobra, chodź, zaraz wracamy - klepnął w ramię
Zawadzkiego. - A ty lepiej się zastanów nad współ
pracą, bo mam dziś zły dzień - zwrócił się do Iwony
z wystawionym w jej kierunku wskazującym palcem.
Po dziesięciu minutach wrócili. Rybkowski usiadł za
biurkiem i zaczął znów nerwowo stukać palcami w blat.
Nieruchomy wzrok zawiesił na biurowej lampie. Wyda
wało się, że przypomina sobie dawne przesłuchania
z użyciem lampy skierowanej w oczy. Uwielbiał polskie
filmy, w których „ubecy", w skrojonych na modłę z lat
60. garniturach, dawali popalić przeciwnikom systemu.
Cyniczny uśmieszek nie znikał z jego twarzy.
- No to, dziecko, zbieraj się do mieszkania, które
podarował ci twój iracki przyjaciel - Zawadzki wes
tchnął i skierował wzrok w stronę Iwony, która pa
trzyła to na niego, to na Rybkowskiego z rozdzia
wionymi ustami.
- N o , nie gap się tak głupio, idź... Wolna jesteś -
dorzucił Rybkowski, wybałuszając na nią oczy i wci
skając jej w dłonie otwartą paczkę od Basara.
- To też mogę zabrać? - zapytała z niedowierza
niem.
- Wystarczy ci arabskich pieniędzy na parę mie
sięcy - Rybkowski wypowiedział to najbardziej po
gardliwym tonem, jaki zdołał kiedykolwiek wyrazić.
- Kup sobie czarczaf. Przyda ci się, kiedy będziesz
klepała placki na cegłach.
- Czy pan jest naprawdę rasistą, czy tylko pan
udaje? - retoryczne pytanie wymknęło jej się mimo
woli, uderzając Rybkowskiego w czuły punkt niena
wistnych przekonań.
-Marzę o chwili, kiedy ci pierdoleni Arabowie
wyrżną się wreszcie i przestaną zawracać światu dupę
- złapał ją za podbródek. - Może na emeryturze do
świadczę takiej chwili, że siedząc przed telewizorem,
usłyszę, jak ostatni z tych kretynów wysadził się wła
śnie w powietrze.
-A jeśli nie? Jeśli przyjdzie panu żyć z nimi
wspólnie na tym świecie? - podchodziła już do drzwi
wyjściowych, ale obróciła się w stronę Rybkowskie
go. - Będzie pan musiał obniżyć sobie poziom testo
steronu. .. Chyba, że przyda się panu na wojnie...
-Nie chciałabyś doczekać tej chwili - parsknął
śmiechem. - Co czwarty mieszkaniec globu zniknie
wtedy z ziemi. Cholernie dużo tych gnojków!
*
Aż trudno uwierzyć, że co czwarty obywatel Zie
mi jest muzułmaninem. Basar był jednym z nich. Po
stanowił osiedlić się w Polsce. Przez dwadzieścia lat
starał się dostosować do społeczeństwa, którego
mentalność znacznie odbiegała od jego wyobrażeń
o godnym życiu. Społeczeństwo to dało mu wykształ
cenie, pozwoliło zamieszkać w samym sercu kraju,
wybudować dom, ożenić się i rozwieść z polską ko
bietą. Dało mu też pracę na polskiej uczelni, gdzie
mógł wlewać w młode mózgi esencję swojej życiowej
filozofii. Na szczęście wykładał religioznawstwo.
Czuł dzięki temu, że zachował jakieś resztki wolno
ści, którą próbował wyrwać mu z duszy Saddam Hu
sajn podczas nagonki na irackich studentów w 1979.
Dyktator nie uznał wyników głosowania do sa
morządu studenckiego.
Basar często budził się w nocy z krzykiem. Śniło
mu się, że Saddam ponownie każe wypalić mu dziurę
w języku, aby nie mógł więcej mówić i agitować do
walki o wolność słowa. Podczas tych upiornych nocy
szedł do łazienki, zapalał światło i przyglądał się bliź
nie. Nie mógł znieść myśli, że Saddam, przez którego
tyle wycierpiał, żyje, że to bydlę dziwnym zrządze
niem losu wciąż ma się dobrze. Jak film, klatka po
klatce, pojawiały się wtedy w jego umyśle wydarzenia
z dzieciństwa, z młodości. Martwił się o rodzinę.
Osiągnął w Polsce wiele, miał pozycję, ale jego
krewni nadal tkwili w państwie, do którego on nie
miał wstępu od dwudziestu lat. Bał się dzwonić, aby
nie narobić im kłopotów. Czasem, kiedy już nie ra
dził sobie z bezsennymi nocami, jechał do innego
miasta i tam na poczcie zamawiał rozmowę z Bagda
dem. Płakał i pytał matkę, jak im się żyje. Przez lata
słyszał to samo, że znoszą rzeczy nie do zniesienia.
On natomiast nie mógł znieść hańby, że ich opuścił,
że stchórzył, że uciekł, a oni egzystują za kilkanaście
dolarów miesięcznie, bo wszystko, co im wysyłał
z Polski, było konfiskowane przez ludzi Saddama.
Wtedy szedł się upić albo długo pisał. Nie korzystał
nigdy z agencji towarzyskich jako remedium na swo
je złe samopoczucie. Seks był dla niego liturgicznym
doznaniem, poprzedzonym zwykle godzinną kąpielą.
Bał się, że prostytutki nie są obdarzone wystarczają
cą cierpliwością, a już z pewnością nie ma w nich
owej tajemnicy, która czyni mężczyznę frykcyjnym
kapłanem waginy. Nie był w stanie pojąć, jak Radam
i Amin, jego arabscy koledzy, którzy wraz z nim opu
ścili kraj, mogą zabawiać się z kobietami, zmieniając
je co kilka dni i uprawiając przy tym każdy rodzaj
miłości. Brzydził się nimi, bo jak mówił, przynosili
wstyd Irakijczykom. Sam po rozwodzie przez kilka
lat szukał ukojenia w nauce. Zatracił się w niej. Do
tego stopnia, że zapomniał, dlaczego żona się z nim
rozwiodła.
Miała dość zdrad. Co prawda tylko dwóch... ale
uznała, że to o dwie za dużo.
W 2002 jesienią Basar zdecydował się na dodatko
we zajęcia ze studentami czwartego roku filozofii.
Miał już grupy przyszłych politologów i socjologów,
codziennie wykładał też język arabski. Nie był pe
wien, czy dobrze robi, dokładając sobie studentów fi
lozofii, bo akurat pisał kolejną książkę o islamie. Ta
praca zabierała mu cały wolny czas. Jednak dla tak
samotnego człowieka jak on, każda nadwyżka wol
nych chwil była przekleństwem. Mówił wprawdzie
wszystkim, że jest przemęczony, że chciałby odpo
cząć... Była to zwykła kokieteria. Tak naprawdę bar
dzo się cieszył, że nie ma czasu na myślenie o swoim
życiu, na podjęcie decyzji, do których - jak mu się
wydawało - nie do końca dojrzał. Nie wyobrażał so-
bie bowiem powrotu do domu i rozprawienia się z re
żimem Husajna. Przynajmniej na razie marzył o tym,
że ktoś to zrobi za niego...
Przyszedł do sali wykładowej. Rozpostarł się na
obrotowym krześle, zahaczając brzuchem o brzeg
biurka. Wyglądał tego dnia jak duże, bezradne dziec
ko. Studenci nie mogli się nadziwić, skąd instytut wy
trzasnął tego dziwnego człowieka w garniturze
sprzed kilkunastu lat. Z przekrwionymi oczami, wy
dętymi ustami, z zatopionym w przestrzeń spojrze
niem. Nałożył jedną dłoń na drugą. Objął wzrokiem
grupę na sali. W jesiennym słońcu błysnęła jego ob
rączka na lewej ręce, z którą nie mógł się rozstać od
trzech lat, odczuwając sentyment do utraconego sta
nu małżeńskiego. Westchnął.
- No, to dzień dobry - odezwał się w końcu do za
spanych studentów.
Grupa odpowiedziała niemal jednocześnie, ale
z równym brakiem entuzjazmu.
- Zastanawiam się właśnie, czego zdołam was na
uczyć przez ten jeden semestr - myślał głośno. - Po
staram się o tym powiedzieć, co najistotniejsze
w świata religiach, ale nie jestem pewien, czy mi się to
uda. Pewnie nie - łypnął okiem po pierwszych ław
kach. - Ale najmniej będziecie mieć pojęcie o tym,
o czym nie mają inni i przejdziecie dzięki temu płyn
no ze stanu szczeniackiego do pozorna dorosłości.
Jego cynizm udzielił się studentom. Na sali zrobiło
się głośno. Nie byli zachwyceni, że facet znikąd próbu
je nadwerężyć ich poczucie własnej wartości. Tak się
przynajmniej czuli, jakby to robił, przemawiając men-
torskim tonem pełnego pretensji belfra i jednocześnie
popełniając śmieszne błędy językowe. Mówił jak każ
dy obcokrajowiec, który przez lata próbuje nauczyć
się trudnej polskiej mowy. Za dużo zmiękczeń, piesz
czenia wyrazów, pokracznego przekręcania. Czasem
trudno go było zrozumieć. Choć starał się mówić
zwięźle, miał świadomość, że konstruując złożone pol
skie zdania, źle odmienia przez przypadki i kaleczy
końcówki, a jego mowa chwilami brzmi sztucznie, bo
ciągle myli mu się polski szyk wyrazów. Starał się nad
tym panować. Pamiętał słowa żony - polonistki - że
jeśli obcokrajowiec niepoprawnie mówi w języku go
spodarza, to Anglik, Niemiec czy Francuz jest w sta
nie go zrozumieć i zaakceptować, bo jako były właści
ciel wielonarodowego imperium jest do tego siłą rze
czy przyzwyczajony. Jeśli jednak ktoś źle mówi po
polsku, to Polacy mają przede wszystkim niezły ubaw
i nierzadko poważny problem ze zrozumieniem. A już
na pewno nie jest ktoś taki zrozumiały dla innych ob
cokrajowców, którzy równie niewprawnie posługują
się polszczyzną.
Podczas pierwszego wykładu nie spodobał się ni
komu. Nawet jego egzotyczny wygląd nie wywarł
specjalnego wrażenia na kilku studentkach, zapra
wionych w zdobywaniu serc onieśmielonych wykła
dowców. Wszystkie rechotały między sobą, czyniąc
komentarze o jego brzuchu. Tylko czarne owłosienie
dłoni i szpakowate włosy na głowie mogły na chwilę
wywołać pobłażliwą czułość dwudziestokilkulatek.
Basar zakręcił się na krześle i jakby nieco spuścił
z mentorskiego tonu, wyczuwając atmosferę na sali.
Postanowił najwyraźniej przybrać dla odmiany pozę
apostoła.-
- Czy wiecie, jaka była pierwszy religia monote
istyczna? - zapytał, słysząc w odpowiedzi jedynie wy
mowne pochrząkiwania. - Może więc wiecie, skąd
wzięła początek wszystkie religie?
Cisza.
- To może wiecie, jak nazywa się kult jednego
Boga?
-Henoteizm? - Tomek z płomienną czupryną
i piegami wielkimi jak ziarnka grochu przerwał trud
ną ciszę. - Chodzi panu o Amona, którego czczono
w Egipcie?
- Dokładnie - odetchnął Basar. - Amon był naj
większa bogiem w starym Egipcie. Od jego imienia
pochodzi znane wam słowo amen, używane przez
chrześcijanie, amin przez muzułmanów, no i oczywi
ście amon przez Egipcjan, co znaczy „zgadzamy się,
potwierdzamy". Stąd już łatwa się domyślać, że juda
izm pochodzi z Egiptu - wstał z uśmiechem na twa
rzy. - Pierwsza religia monoteistyczna był atonizm,
którą założył faraon Amenhotep IV. Amenhotep
znaczy sługa, niewolnik, ten który się poddaje. Ten
faraon obalił religia starego Egiptu. Uważał, że sam
nie może być bogiem, bo bogiem jest Aton - odrębny
byt, nieosiągalny dla człowieka. Dokonał więc od
dzielenie między bogiem a człowiekiem. Stwierdził,
że jest Echnaton, czyli posłaniec Atona, ten, któremu
ufa Aton, jedyny bóg.
- Czy to prawda, że Echnaton był jedynym fara
onem, który nie walczył i nie jadł mięsa? - dopytywał
rudy Tomek, wyraźnie zainteresowany.
- Tak, ale jest o nim więcej wiadomości - ciągnął
Basar. - Od momentu oficjalnego uznania Atona za
czyna się Iewicowość w religii. Echnaton chciał rów-
ności ludzi, a to odbierało władza bogatym i kapła
nom. Jego poglądy były trudne do zrozumienia. Żo
na Nefretete przyczyniła się do jego śmierci, ale rów
nież jego generałowie i Kahinowie, którzy próbowali
go zabić przez osiemnaście lat, aż w końca im się
udało.
- Mówi pan o nim jak o kimś poszkodowanym,
ale trudno się dziwić Nefretete, skoro odkryła, że
mąż ma romans z własną matką, a na dobitkę zrobił
jej dziecko - odezwała się nagle jasnowłosa Iwona.
- Zdaje się, że mieli córka - Basar dotknął palcem
wskazującym czoła, próbując sobie przypomnieć
imię potomka z kazirodczego związku. - No cóż -
wyrzucił w końcu, patrząc na Iwonę z rozbrajającym
uśmiechem, ukazującym długie, wąskie i białe jak
śnieg zęby - każdy ma jakaś słabości...
Dziewczyna podniosła brwi i wygięła usta w pod
kowę. Nie zadowoliła jej odpowiedź, ale nie chciała
na pierwszych zajęciach przesadzać z dociekliwością.
Niech pani nie myśli, że ja bronię Echnaton -
dodał Basar, zauważywszy jej minę. - Po prostu cie
kawa postać. Jego pojawienie się wiele wnoszą do
świata religii. Freud napisał bardzo ciekawa książka
na temat ówczesnych wydarzeń i pewnie właśnie za
swoje teorie został wykluczony z gmina żydowskiej,
a może nawet do jego śmierci przyczynił się jego le
karz.
Basar wstał i przeszedł spod tablicy na środek sa
li. Zapadła nagle cisza, skończyły się szemrania. Stu
denci czekali na szczegóły. Wyczuł to. Zmienił tembr
głosu na wyższy.
- Otóż Freud wysnuł teorię, że Mojżesz nie był
Hebrajczyk, ale Egipcjanin, prawdopodobnie jeden
z generałów Echnatona. Kiedy Echnaton został oba
lony, Mojżesz uciekł do Heksosów, którzy byli jeden
z narodów Wschodu, a wśród nich znajdowali się
Hebrajczycy. Zaproponował im wyjść z Egiptu, do
miejsca, skąd pochodził Jakub, dziadek Izraela. Są
teorie, że Mojżesz nie był Hebrajczyk czy Egipcja
nin, ale nawet samym Echnaton. Uciekł do Hebraj
czyków, czyli do rodzina swej matki, która nazywa
ła się Aya i była córką Joyi, czyli Józefa ze Starego
Testamentu. Dlatego, jak pewnie wiecie, od tego mo
mentu należność do judaizmu zależy od tego, czy
matka jest Żydówka. Ale cóż... W drodze Echnaton
został zabity, bo jego nauka była trudna do przyję
cia. I tak pokojowo wyszli z Egiptu, a potem ciągle
wojny...
- Nie lubi pan Żydów? - zapytała spontanicznie
Iwona.
Zaszokowało go to pytanie. Poczuł się jak obcy
w gnieździe młodych os, które szykują się do ataku.
Starał się opanować.
- A co to ma do rzeczy? - chciał uniknąć jedno
znacznej odpowiedzi.
-Bo jakoś pan tak dwuznacznie zaakcentował
ostatnie zdanie - nie dawała za wygraną. - Czy islam
jest lepszy od judaizmu, chrześcijaństwa?
- Nie jestem wyznawca islamu, choć kiedyś byłem
- przysiadł na biurku i odpowiadał spokojnie. - Dłu
go o tym myślałem. Islam zawiera nauki Mojżesza,
Jezusa i Echnatona... Przed laty, już po zamieszka
niu w Polsce, uznałem że jestem panteista, a to zna
czy, że Bóg i wszechświat to jedno.
- A tradycja, w której pan wyrósł? - dziewczyna
spokojnie patrzyła mu w oczy.
- Ona jest, szanuję ją, ale ja nie uczestniczę w ob
rzędy, rytuały, modlę się w swoim języku, bez sche
matów - mówił głośno, marszcząc czoło, ale i uśmie
chając się przyjaźnie co chwilę. - Nie muszę być ofia
ra tego, co narzuca mi państwo czy Kościół. Nie
w Polsce, a przynajmniej nie w sprawach religii.
- A wpływ wychowania w islamie? Czuje pan ten
wpływ? - postanowiła, że to ostatnie pytanie, bo za
chwilę może go zdenerwować i facet gotów uznać, że
rozmowa staje się zbyt intymna.
- Nie, nie czuję - powiedział bez namysłu, przy
glądając się uważniej jasnowłosej dziewczynie.
Skupiona, wyczekująca jego jakże osobistej odpo
wiedzi, wzbudziła w nim pewne podniecenie, poru
szyła coś czułego. Jednocześnie odczuł jakiś niepo
kój, który przeszedł mu dreszczem po plecach. - Na
tyle poznałem siebie, że potrafię wpływać na to, co
mogłoby wpłynąć na mnie. Zresztą, inny wybór nie
ma. Albo jest się pod wpływem, albo wpływa się na
coś. To najlepszy sposób, aby pokonać lęk przed
wpływem.
- Proszę wybaczyć, ale jakoś trudno mi sobie wy
obrazić, że tak samo myślą kobiety w pana kraju,
kiedy zakwefione przechadzają się po ulicach, a wie
czorami muszą opowiadać bajki swoim mężom - sa
ma nie wiedziała, dlaczego nagle wezbrała w niej fala
odwagi.
- Jakie bajki? - Basar wydawał się zmieszany.
- No, jak Szeherezada Szachrijarowi, aby prze
trwać, musiała opowiadać bajki... - ściszyła głos.
- Droga pani, to jest historia nieprawdziwa, jak
ziarna są w niej zawarte miłosne elementy, niczym
z Kamasutry...
- Ale przyzna pan, że w każdej nieprawdzie jest wła
śnie ziarnko prawdy, a tu ziarnkiem jest to, że mimo
gwałtu dokonywanego na kobietach, jak niegdyś na
Szeherezadzie, jest przyzwolenie arabskich kobiet na ta
kie poniżanie przez arabskich mężczyzn, a one mimo to
traktują ich jak dzieci, opowiadając bajki przed snem.
- Bzdura! Nasze kobiety kochają swoich mężów,
a oni dbają o to, by miały wszystkiego.
- A mają wybór? - dodał chłopak w zielonej blu
zie siedzący obok Iwony.
- Takiego życia zostały nauczone i nie sądzę, aby
myślały o inne - Basar odwrócił się na chwilę twarzą
do tablicy, przypominając sobie jednocześnie, że jego
matka nigdy się nie skarżyła. - Po co zmieniać coś,
co jest sprawdzone? - wzruszył ramionami.
- Może po to, aby sprawdzić, czy nowe nie będzie
lepsze? - Iwona zdecydowanie spojrzała mu w oczy.
- Na to nie ma gwarancja. W świecie, gdzie ludzie
pochłonięci są ciężka praca, aby przetrwać i wyżywić
swoją rodzinę, nie myślą o taki wybór. Rozwody nie
wchodzą w rachubę, bo nie ma na nie czas.
-Mówimy o Szeherezadzie, która czuła się nie
szczęśliwa - zauważyła Iwona. - Co by się stało, gdy
by jak Antygona sprzeciwiła się królowi? Czy tak" na
prawdę los obu nie byłby wówczas identyczny?
- Umarłaby w czystości, jak Antygona, ale może
niespełniona - Basar zakpił, chcąc zakończyć tę dys
kusję, o czym miało świadczyć, że złożył notatki
i chował je do teczki.
- Tylko, że Szeherezada kochała innego, to jego
wyobrażała sobie podczas nocy z Szachrijarem -
Iwona założyła spocone dłonie jedna na drugą. Kro
ple potu niemal przeciekały jej między palcami.
- Czyli cudzołożyła, droga pani, i to była jej naj
większa tragedia - Basar roześmiał się, dodając:
- Szkoda, że wy, Europejczycy, zawsze analizujecie
jakaś nonsensowna tragedia, które powstają na kan
wie wyobrażeń waszych romantycznych umysłów.
W świecie arabskim sprawy są o wiele prostsze, bo
wszystko opiera się o głęboka wiara i chęć przetrwa
nia w okrutnym świecie. Wtedy poświęcenie się jest
mistycznym doznaniem, którego dostąpić mogą jedy
nie wybrani.
Opuścił salę wykładową i krokiem niskopodwozio-
wego trabanta przemieszczał się w stronę samochodu.
Od kilkunastu lat jeździł tym samym czerwonym mer
cedesem. Przyzwyczajał się do samochodów tak samo,
jak do najbliższych przyjaciół. Miał w życiu tylko dwa
auta. To znaczy, mercedes był drugi. Wcześniejszy,
zielony trabant, którego kupił jeszcze „za komuny",
wzbudzał w nim sentyment, ilekroć o nim pomyślał.
Pewnie właśnie dlatego poruszał się ze zbliżonym do
trabanta wdziękiem. Wiedział wprawdzie, że trzeba
pozbywać się rzeczy starych, tak jak zużytych i prze
brzmiałych idei, ale jakoś trudno mu było wykonać to
w praktyce, bez bolesnego wewnętrznego rozdarcia.
Zwykle po pozbyciu się czegoś, do czego był przywią
zany, tęsknił za tym wiele nocy. Za trabantem tęsknił
kilkanaście, za żoną kilkadziesiąt. Przez trzy lata nie
znalazł substytutu, który zastąpiłby mu żonę. Może
dlatego, że nie szukał, a może dlatego, że te, które się
pojawiały, nie wzbudzały w nim zainteresowania, ja
kim pragnął obdarzyć kobietę i aby kobieta owo zain
teresowanie w nim wywołała. Spotykał ciągle jakieś
zagorzałe feministki po czterdziestce, ogarnięte manią
zdobycia politycznej władzy. Albo oderwane od do
mowych pieleszy kuchty, które po podchowaniu
dzieci do dziesiątego roku życia, zabierały się do ro
bienia interesów w zbiurokratyzowanej do bólu Pol
sce. Zwykle ich firmy padały, czym narażały swoich
mężów na straty materialne, albo niektórym się uda
wało, czym doprowadzały mężów do frustracji. Basa
ra też to frustrowało. Nie, żeby nie doceniał ich suk
cesu. Tylko że właśnie te niezależne Polki, których
część z chęcią przeznaczyłby na swoje kochanki, bo
nie miały finansowych problemów, po osiągnięciu za
wodowej pozycji stawały się jakieś za bardzo rozluź
nione. Miały masę oczekiwań i ciągłe spotkania. Nie
były dyspozycyjne. On potrzebował kobiety dyspozy
cyjnej.
„No tak - myślał jeśli do niej zadzwonię, nie
chcę słyszeć, że właśnie o 10:00 ma wizytę u fryzjera,
o 12:00 oficjalny obiad, a o 18:15 imieniny przyja
ciółki, i jeśli zechcę, to może się ze mną spotkać oko
ło 21:30, bo wtedy jest w stanie opuścić imprezę bez
urazy koleżanki. Kobieta powinna być wierna męż
czyźnie pod każdym względem. A już na pewno jego
ideałom. Kiedy ten zadzwoni, ona bez mrugnięcia
okiem winna rzucić wszystko. Ta wydaje się być inna
- myślał o Iwonie - coś w niej jest". Dawno nie czuł
takiego magnetyzmu.
Zamknął drzwi mercedesa jakoś mocniej, niż by
tego chciał. Uruchomił silnik. Wyjechał z uniwersy
teckiego parkingu. Skierował auto w stronę bramy.
Iwona szła sama, była już za bramą. Delikatnie koły
sała niezbyt mocno zarysowanymi biodrami, odzia
nymi w wąskie spodnie w kolorze ochry, które roz-
szerzały się u dołu. Nie miała proporcjonalnej sylwet
ki, co natychmiast zauważył. Przylgnął jednak wzro
kiem do jej sporego biustu, który falował pod białą,
dopasowaną bluzką. Biustu skutecznie odwracające
go uwagę od niedoskonałości reszty ciała. Niedosko
nałości, którą w jego odczuciu była nadmierna chu
dość nóg i talii. „Nie - myślał - chyba nie powinie
nem. W końcu to studentka".
Bawiła się telefonem komórkowym. Mimo
wszystko otworzył szybę.
- Do kogo pani pisze ten SMS? - zapytał z pro
miennym uśmiechem, wychylając głowę zza szyby.
- Właściwie to odczytuję - uśmiechnęła się nieco
zmieszana.
Odgarnęła z czoła długie, tlenione blond włosy.
Przystanęła na chwilę. Nie była nienaturalna. Lekki
makijaż i źródlany kolor oczu dodawały jej twarzy
blasku. Zauroczyła go.
- Może panią podwieźć? - zapytał bez cienia dwu
znaczności. - Jadę w strona Belgradzkiego. To nie
kłopot.
- Dobrze - odparła, rozglądając się wokoło.
Wiedział, że krępuje ją to, czy inni studenci zoba
czą. Ale nie było nikogo na horyzoncie. Poczuł jej
ulgę. Wsiadła, z nieco przesadnym rozmachem
otwierając drzwi pojazdu. Ruszyli. Dziewczyna scho
wała komórkę.
- Może mi pani poda swój numer telefonu? - zapy
tał. - Tak na wszelki wypadek. Nie mam żadnego
kontaktu z wasza grupa.
Nie rozumiał, skąd nagle wzięła się u niego ta bez
pośredniość w zachowaniu. Ona też nie rozumiała,
skąd w niej tyle odwagi.
-Podam, ale chciałabym też pana numer - wy
rwała kartkę z notesu i pospiesznie nabazgrała szereg
cyfr. On wyrecytował swój numer z pamięci.
Zaskoczyła ją czystość auta. Próbowała znaleźć
wzrokiem kurz, stare papierki po cukierkach, jakieś
chaotycznie rozrzucone kasety, długopisy, notatki.
Nic. Wszyscy mężczyźni, z którymi miała wcześniej
do czynienia, mieli w samochodach śmietnik. Miz
drzyli się do swoich kobiet, aby przynajmniej raz
w miesiącu ogarnęły wnętrze ukochanego pojazdu
kilkoma pociągnięciami ścierki i odkurzacza. W sa
mochodzie Basara panowała niemal ascetyczna czy
stość. Wprawiło ją to w zdumienie.
I zapach. Mimo że nie miał żadnego odświeżacza
powietrza, zawieszanego zwykle przy lusterku, w sa
mochodzie czuć było aksamitny powiew świeżości
nasączonej bazylią i cytryną. Wstydziła się zapytać,
co tak pachnie. Wstydziła się spojrzeć mu w oczy.
Kiedy się odważyła, spotkała jego uśmiech. Nie na
ustach. Ten uśmiech rozświetlał mu oczy, duże, prze
krwione, otoczone długimi rzęsami. Rozszerzał jego
duży nos, z którego wystawały delikatne czarne wło
ski. Ten uśmiech dodawał łagodności jego nieco po
sępnej twarzy. Wyrażał radość - jak jej się zdawało -
że jego oczy trafiły na inne oczy, w których lęk mie
szał się z ciekawością. Minęły jakieś dwie minuty.
Poprosiła o zatrzymanie auta.
- Muszę tu wysiąść. Dziękuję. Będziemy w kon
takcie.
Niemal wybiegła z samochodu. Czuła, że dzieje
się z nią coś dziwnego. Jakiś prąd przebiegł jej po
plecach. Facet był nieatrakcyjny... na pierwszy rzut
oka. Brzuchaty, śmiesznie mówił, miał za dużo wło-
KARINA OBARA Grzecherezada Wydawnictwo Dolnośląskie
Rozdział I - Panowie, ja nie wiem, o co wam chodzi - Iwona siedziała na czarnym plastykowym krześle w pokoju 0 rozmiarach dwa na trzy metry. 14 grudnia zdawał się być najgorszym dniem w jej życiu. Bolał ją brzuch. Wymiotowała od tygodnia. Teraz, po godzi nie na niewygodnym krześle, ból stawał się nie do wytrzymania. Za biurkiem wąsaty, rudy mężczyzna palił prin- ce'a i już trzeci raz w ciągu godziny dolewał wrzątku do szklanki z herbatą. Fusy sięgały niemal połowy naczynia. Zygmunt Zawadzki... W ciągu dwudziestu lat pracy wiele osiągnął. Wyśledził czterech agentów obcych wywiadów działających na terenie Polski 1 zdemaskował trzech ministrów w polskim rządzie, którzy przez kilka lat prali brudne pieniądze. Nie lu bił polskiej rzeczywistości i określenia „młoda demo kracja". Twierdził, że tym słowem lubią epatować stare bufony, które trzymają władzę od lat. Odmła dzają w ten sposób swoje zaśniedziałe mózgi, zako rzenione jeszcze w komunistycznym marazmie. Był
dumny z tego, że nigdy nie należał do żadnej partii, i z tego, że nigdy się nie sprzedał. Pewnie dlatego jak co roku przekonywał znajomych na swoich imie ninach, organizowanych z pompą przez troskliwą żo nę - mimo niepodważalnych osiągnięć, nie doszedł do znaczącej zawodowej pozycji. Myślał nawet, aby po zmianie systemu zacząć aktywnie działać, choćby w AWS, ale w końcu uznał, że tak naprawdę nic, oprócz wystroju, w życiu politycznym się nie zmieni ło. Bał się, że dołączy do szeregu starych pierdołów, zblazowanych facetów ze skrzywioną miną, narzeka jących przy piwie na wszelkie rządowe decyzje. To byłoby zaprzeczeniem dla jego przekonania o tym, że prawdziwy facet powinien budować, a jeśli nie potra fi, to przynajmniej nie zrzędzić. Mężczyzna poluzował jedwabny krawat w czer- wono-niebieską kratkę i spojrzał na grubego kolegę, który siedząc jednym pośladkiem na szerokim biur ku, nerwowo stukał weń palcami. - Albo naprawdę jest pani tak naiwna, albo bawi się pani z nami w kotka i myszkę - siedzący na biur ku przybliżył gwałtownie twarz do policzka Iwony. Zionął ordynarnie fusiastą kawą i najwyraźniej stra cił cierpliwość. Nie zamierzał zmieniać prowokacyj nej pozycji, dopóki nie przyciśnie dziewczyny. Aleksander Rybkowski miał 36 lat i uwielbiał pro wokacje. Potrafił bawić się życiem i wykorzystywać wszelkie nadarzające się ku temu okazje. Cieszyło go, że w ostatnich latach takich okazji w Polsce pojawiło się więcej. Dziesięcioletnia praca w służbach specjal nych pozwoliła mu nawiązać kontakty z ludźmi roz maitego autoramentu i szczebli. Uwielbiał koneksje i flirt. Oba słowa były w jego świecie nierozerwalnie
ze sobą splecione i nie mogły się bez siebie obejść. Flirtował bez wyrzutów sumienia i z wytyczonym ja sno celem - ustawić się jak najszybciej i jak najgłębiej zakorzenić w bogatej w składniki odżywcze glebie układów międzyludzkich. Pomagały mu w tym wro dzone cechy perfidnego charakteru: znakomita umie jętność perswazji, refleks i styl, z jakim uprawiał ta niec towarzyski. Dzięki temu szybko awansował. Po dwóch latach pracy w ABW jego pensja wystarczyła na zaciągnięcie kredytu na dom pod Warszawą, przyzwoitego opla omegę kombi i ożenek z córką szefa warszawskiej policji. Był dumny ze swojej tak tyki, szczególnie wtedy, kiedy słyszał na korytarzu biura: „Alek, jak ty to robisz?" I wiedział wtedy, że wiele można poświęcić, aby kumple w robocie klepa li go z uznaniem po ramieniu. „Nawet prawdziwą przyjaźń - powiadał - bo czym jest przyjaźń bez pie niędzy, skoro nawet nie możesz się porządnie napić, aby załatwić jakąś sprawę". I pił, kiedy już coraz trudniej było mu znosić podwójną grę ze sobą i z rze czywistością. Ale teraz był trzeźwy i zamierzał udo wodnić Iwonie poważny udział w arabskim spisku przeciwko wolnemu światu. „Czemu nie - myślał - sama się prosiła, aby ją w końcu porwał do Iraku i użył do klepania placków na cegłach". Jego usta prawie dotykały nieruchomych ust Iwo ny. Czekał na jej odpowiedź. Zastanawiała się, czy się boi. Czy musi teraz - jak Szeherezada - opowiedzieć jakąś bajkę, aby linia jej życia nie została gwałtownie przerwana? Czy Biuro Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego to miejsce tortur, którym zostanie za chwilę poddana, aby przy-
znała się do czegoś, czego nie popełniła i o czym nie śni}a w najdziwniejszych snach? -Powtarzam - powiedziała spokojnie, tłumiąc wzbierającą w niej złość - nie wiem o niczym, a Basa- ra znam, bo był moim wykładowcą. -Zacznijmy od początku - Rybkowski wstał, ściągnął czarną marynarkę i zapalił papierosa. - Ma my wydruk treści twoich rozmów telefonicznych i SMS-ów. Możesz się im przyjrzeć - rzucił jej na ko lana ciężką teczkę. Otworzyła ją powoli. Przyglądała się linijkom z wyszczególnionymi datami i krótkimi treściami w cudzysłowach. Rybkowski ciągnął dalej. -Wiemy, że spotykał się z tobą często i mówił o wszystkim. O tym też wiedziałaś. Przyznaj się! A mimo to nie zgłosiłaś nam, że ten człowiek jest za grożeniem dla naszego państwa i dla bezpieczeństwa amerykańskich żołnierzy. -Nie rozmawiał ze mną o takich sprawach - uniosła głowę znad materiałów mających świadczyć przeciwko Basarowi. - Był skryty. - Ale mówił ci, że nienawidzi Amerykanów, i że z chęcią by ich wszystkich pozabijał! - wyrwał jej z ręki teczkę i błyskawicznie odszukał wydruk roz mowy z 21 czerwca. - Proszę bardzo! - przytoczył wielokrotnie wypowiadane przez Basara słowa, że Amerykanie muszą się liczyć z konsekwencjami, sko ro wtargnęli do Iraku. - To ci nie dało do myślenia? - Myślałam, że to tylko gadanie, w końcu to jego ojczyzna, był wściekły - tłumaczyła. - A to, że sprzedał wszystko, co miał, że tyle razy wyjeżdżał, też nie robiło na tobie wrażenia?! - Ryb kowski sapał zdenerwowany, podając daty pobytu Basara w Iraku.
- Robiło, ale znam wielu dziwaków, którzy uży wają słów jak przypraw, w nadmiarze - poczuła się zmiażdżona. Podejrzewała, że Basar skrywa jakąś głęboką tajemnicę, ale żeby zakładał konta dla orga nizacji terrorystycznej, która miałaby doprowadzić do wyniesienia się Amerykanów z Iraku? Tego nie przypuszczała... - Z mężczyznami jest przecież tak, że mogą codziennie postanawiać, że coś zrobią, ale wcale tego nie robią - dodała, broniąc się przed ko lejnymi pytaniami. - To jednak przyznajesz, że się domyślałaś, że mo że brać udział w zamachach na żołnierzy stacjonują cych w Iraku? - Chyba każdego Irakijczyka się o to podejrzewa, wszyscy chcą, aby Amerykanie się wynieśli z ich kra ju, najlepszy dowód, że mimo dwudziestu pięciu mi lionów dolarów obiecanych przez Amerykanów za wskazanie miejsca pobytu Husajna, żaden tego nie robi. - Filozofia na bok - wtrącił Zawadzki zza biurka. - Chcemy, żeby nam pani powiedziała wszystko, co pani wie o Basarze: gdzie przebywa, z kim współpra cuje, jakie ma kontakty. - Nie wiecie? - zdziwiła się. - A skąd ja mam wie dzieć? - Sypiałaś z nim - Rybkowski zaszedł ją od tyłu i złapał za ramię znienacka - to najbliższy z kontak tów - szepnął jej do ucha. - Są bliższe, proszę mi wierzyć - powiedziała ko kieteryjnie, nagle zmieniając taktykę. Coś zagrzechotało. Wzrok obu mężczyzn zwrócił się W stronę faksu. Dziesięcioletni sprzęt zacharczał i wysunęła się z niego wstęga papieru. Rybkowski
podszedł do biurka i nerwowym ruchem oderwał to, co wystawało z faksu. - Ty, ale jaja! - stanął jak wmurowany. - Złapali Saddama, kurwa, niemal przed chwilą! No, Iwonka, to historyczny dzień, a ty właśnie jesteś częścią tej hi storii! - Pokaż - Zawadzki wyrwał mu kartkę i w mgnie niu oka zapoznał się z treścią. - Rzeczywiście - rzu cił, jakby nie wierzył w to, co czyta. - Jasna cholera! I jeszcze, patrz, zdjęcie idzie - wskazał na faks. - Ty, zobacz, jaki dziad - Rybkowski, po wyrwa niu kolejnego odcinka wstęgi z faksu, rechotał jak dziecko, które właśnie nabija się z kumpla, bo ten rozerwał spodnie na tyłku. - Zobacz, jak wygląda zarośnięta menda - trzepnął dłonią w kartkę i od wrócił ją w stronę Iwony. - A ty tym gnidom poma gałaś... Po tych słowach przestała się bać. Nagle do niej dotarło, że przecież jest niewinna. Nie współuczestni czyła w tworzeniu żadnej siatki partyzanckiej w Ira ku, nie podzielała poglądów Basara, nie spiskowała w żaden inny sposób. Nawet nie wypowiadała się w tonie mogącym świadczyć przeciwko niej. „To im zależy na zdobyciu informacji. To oni bar dziej się boją: o brak podwyżki, awansu, chwały. Dlaczego miałabym opowiadać jakieś bajki. Nie je stem Szeherezadą i nigdy nią nie byłam. Opowiada łam bajki całe życie wszystkim mężczyznom, bo ba łam się o swój los. Lękałam się stracić ochłapy uczu cia, jakim obdarzał mnie mężczyzna, ale teraz, teraz nie mam już nic do stracenia. Jestem wolna. Nie ma przy mnie nikogo. Nikt się o mnie nie zatroszczy, o nikogo ja nie muszę się troszczyć, o nikim myśleć
głębiej niż powierzchownie, czulej niż bez troski. To jak ponowne narodziny..." Przypomniała sobie 570 inkarnacji Buddy i myśl, że można właśnie tyle razy podczas jednego życia na rodzić się na nowo. „To moje drugie narodziny. Nawet jeśh' zginę, przynajmniej będę mogła powiedzieć przed śmiercią, że żyłam dwa razy - raz nieświadomie i raz świado mie. Zrozumiałam, że jestem sama, i nie ma mężczy zny, wokół którego można by się owinąć jak bluszcz. Już nigdy więcej żaden mężczyzna nie może mi po móc. Nie może zaszkodzić, nie może zniewolić, bo nie ma czarniejszej czerni niż ta, której doświadczam w tej chwili. Nie ma większej pustej przestrzeni do wypełnienia niż ta, którą właśnie oddycham w tym cholernym pokoju bez powietrza". - Dajcie spokój panowie, nie macie solidnych do wodów. Ani na Basara, ani na mnie - zaprzeczyła gwałtownie. - Co, bilingi mi tu przedstawiacie? To jakiś nonsens. Facet mieszkał w Polsce, miał dużo znajomych, a ja przypadkiem stałam się jego student ką. Żyjemy w wolnym kraju, na Boga! - Kpiny mogą cię drogo kosztować - Rybkowski sięgnął do innej teczki, z której wydobył plik doku mentów. - Basar al Radaman przyjaźnił się z Nazi- rem Mukaratem, który na stałe mieszka w Anglii. I z Kaimem al Kurkamem, który od dwudziestu lat przebywa w Stanach Zjednoczonych. Wszyscy oni stoją za zamachami w Karbali, Bagdadzie, Tikricie. Ostatnia akcja w Karbali, gdzie stacjonują nasi chłopcy - to spektakularny zamach: granatniki, wy rzutnie rakietowe, cztery samochody pułapki, dwie ciężarówki wypełnione trotylem - Rybkowski cho-
dził nerwowo po pokoju, a z tonu jego wypowiedzi można było wywnioskować, że chętnie wepchnąłby cały ten sprzęt w tyłek irackim partyzantom. - Z sys temem się nie walczy, dziecino - dodał ojcowskim to nem - z nim trzeba współpracować. Pomożesz nam? -Z rozkoszą, ale nic o tym nie wiem - wstała z plastykowego krzesła. - Facet był bardzo zajęty myśleniem, głównie o sobie. Rzadko się spotykali śmy, nie zwierzał mi się z tego, co robi, raczej z kilku przemyśleń, które byliście łaskawi zarejestrować. To wszystko. Co, mam wam opowiadać o jego życiowej filozofii? Przecież to wiecie. O kontach, które zakła dał za granicą? Nie mam o tym zielonego pojęcia. Nie obdarowywał mnie pieniędzmi, nie dostałam od niego nigdy żadnego prezentu. Nawet mnie to nieco dziwiło, ale takie są fakty. -Widocznie na koniec postanowił być dla pani hojniejszy - Zawadzki wyjął małą paczuszkę spod biurka. - Przyszło dzisiaj rano, nasi agenci przechwy cili to z poczty w Syrii. Iwona patrzyła znieruchomiałym wzrokiem na Zawadzkiego, który wydawał się jej bardziej człowie czy od grubasa. Zawadzki delikatnie wyciągnął z paczki najpierw dyskietkę, potem klucze, a na koń cu list w białej kopercie. Była otwarta. Po przerwanej pieczęci widać było, że otworzyli ją agenci. Wewnątrz koperty znajdował się czek na dziesięć tysięcy dola rów i list. Zawadzki przeczytał powoli: Nie wiem co ze mna będzie dlatego nie mogę zosta wić cię zupełnie sama. Mam nadzieja, że mimo na szych różnic postarasz się mnie zrozumieć. Obym wrócił. Módl siei Masz też klucz do moja mieszkanie. Możesz w nim mieszkać, zapłaciłem czynsz za rok
z góry. I przeczytaj moja książka na dyskietce. Taki jestem jak pisze. - Wzruszające - sarkastycznie dodał Rybkowski. - Co za szlachetność. Prawdziwy iracki Janosik, jed nym daje, drugim odbiera. - Jestem naprawdę zaskoczona - rozpłakała się. Przez chwilę wydało jej się, że Basar ją kocha. Je dyny mężczyzna, który pomyślał o jej przyszłości. Uwierzyć, że ktoś taki mógłby zabijać innych? „To możliwe - wyjaśniła sobie w myślach. - Na poleon kochał Józefinę, Marek Antoniusz Kleopatrę, nawet Hitler dbał o swoje kobiety, a wszystko po to, aby pozostawić po sobie dobre wspomnienie... Al truizm to chyba najjaśniejsza forma egoizmu, przy najmniej w damsko-męskich związkach. Daję ci - czuj się zobowiązana, możesz spłacić dług, przynale żąc do mnie. Daję ci - zobacz, jaki jestem wspaniały, ile potrafię dla ciebie poświęcić, jaka jesteś ważna, skoro dzielę się z tobą moimi pieniędzmi. Daję ci, więc tańcz, jak ci gram, bo to moja muzyka. Daję ci, ale pamiętaj: coś za coś, bo bilans musi być zerowy - takie reguły obowiązują w życiu, inaczej się nie da, bo wtedy jest niesprawiedliwie. Ale kto powiedział, że ma być sprawiedliwie? I dlaczego ma być sprawie dliwie? Bo ładnie wygląda i wszyscy są zadowoleni?" - Skąd wiecie, że to on stał za tymi zamachami? - zapytała ze łzami w oczach. - T o nie twoja sprawa, ty masz nam powiedzieć o jego planach, o powiązaniach z innymi organizacja mi, masz być naszym ogniwem, które pozwoli nam go ująć - Rybkowski wyliczał wszystko na palcach, ciągle trzymając wstęgę z faksu, na której widniało niewyraź ne zdjęcie mizernie wyglądającego Saddama Husajna.
- Czekaj, Alek - Zawadzki podszedł do dzwonią cego telefonu. Podniósł słuchawkę. Słuchał dłuższą chwilę, po czym odłożył słuchawkę, wcześniej arty kułując: tak jest! Włożył lewą rękę w gęste włosy. Wyglądał, jakby nie rozumiał, co się dzieje. - Stary, mamy iść do szefa i to szybko. -Jak to szybko? - żachnął się Rybkowski. - A w ogóle, to dlaczego, kurwa, mówisz „szybko" przy niej? - gwałtownie zmiętolił zdjęcie ujętego Husajna, klnąc pod nosem, że sukinsyn popsuł mu humor. Na jego palcach pozostały białe ślady od papieru termicz nego. Rzucił zmiętą kulę na biurko i obrócił się na pię cie. - Dobra, chodź, zaraz wracamy - klepnął w ramię Zawadzkiego. - A ty lepiej się zastanów nad współ pracą, bo mam dziś zły dzień - zwrócił się do Iwony z wystawionym w jej kierunku wskazującym palcem. Po dziesięciu minutach wrócili. Rybkowski usiadł za biurkiem i zaczął znów nerwowo stukać palcami w blat. Nieruchomy wzrok zawiesił na biurowej lampie. Wyda wało się, że przypomina sobie dawne przesłuchania z użyciem lampy skierowanej w oczy. Uwielbiał polskie filmy, w których „ubecy", w skrojonych na modłę z lat 60. garniturach, dawali popalić przeciwnikom systemu. Cyniczny uśmieszek nie znikał z jego twarzy. - No to, dziecko, zbieraj się do mieszkania, które podarował ci twój iracki przyjaciel - Zawadzki wes tchnął i skierował wzrok w stronę Iwony, która pa trzyła to na niego, to na Rybkowskiego z rozdzia wionymi ustami. - N o , nie gap się tak głupio, idź... Wolna jesteś - dorzucił Rybkowski, wybałuszając na nią oczy i wci skając jej w dłonie otwartą paczkę od Basara.
- To też mogę zabrać? - zapytała z niedowierza niem. - Wystarczy ci arabskich pieniędzy na parę mie sięcy - Rybkowski wypowiedział to najbardziej po gardliwym tonem, jaki zdołał kiedykolwiek wyrazić. - Kup sobie czarczaf. Przyda ci się, kiedy będziesz klepała placki na cegłach. - Czy pan jest naprawdę rasistą, czy tylko pan udaje? - retoryczne pytanie wymknęło jej się mimo woli, uderzając Rybkowskiego w czuły punkt niena wistnych przekonań. -Marzę o chwili, kiedy ci pierdoleni Arabowie wyrżną się wreszcie i przestaną zawracać światu dupę - złapał ją za podbródek. - Może na emeryturze do świadczę takiej chwili, że siedząc przed telewizorem, usłyszę, jak ostatni z tych kretynów wysadził się wła śnie w powietrze. -A jeśli nie? Jeśli przyjdzie panu żyć z nimi wspólnie na tym świecie? - podchodziła już do drzwi wyjściowych, ale obróciła się w stronę Rybkowskie go. - Będzie pan musiał obniżyć sobie poziom testo steronu. .. Chyba, że przyda się panu na wojnie... -Nie chciałabyś doczekać tej chwili - parsknął śmiechem. - Co czwarty mieszkaniec globu zniknie wtedy z ziemi. Cholernie dużo tych gnojków! * Aż trudno uwierzyć, że co czwarty obywatel Zie mi jest muzułmaninem. Basar był jednym z nich. Po stanowił osiedlić się w Polsce. Przez dwadzieścia lat starał się dostosować do społeczeństwa, którego mentalność znacznie odbiegała od jego wyobrażeń
o godnym życiu. Społeczeństwo to dało mu wykształ cenie, pozwoliło zamieszkać w samym sercu kraju, wybudować dom, ożenić się i rozwieść z polską ko bietą. Dało mu też pracę na polskiej uczelni, gdzie mógł wlewać w młode mózgi esencję swojej życiowej filozofii. Na szczęście wykładał religioznawstwo. Czuł dzięki temu, że zachował jakieś resztki wolno ści, którą próbował wyrwać mu z duszy Saddam Hu sajn podczas nagonki na irackich studentów w 1979. Dyktator nie uznał wyników głosowania do sa morządu studenckiego. Basar często budził się w nocy z krzykiem. Śniło mu się, że Saddam ponownie każe wypalić mu dziurę w języku, aby nie mógł więcej mówić i agitować do walki o wolność słowa. Podczas tych upiornych nocy szedł do łazienki, zapalał światło i przyglądał się bliź nie. Nie mógł znieść myśli, że Saddam, przez którego tyle wycierpiał, żyje, że to bydlę dziwnym zrządze niem losu wciąż ma się dobrze. Jak film, klatka po klatce, pojawiały się wtedy w jego umyśle wydarzenia z dzieciństwa, z młodości. Martwił się o rodzinę. Osiągnął w Polsce wiele, miał pozycję, ale jego krewni nadal tkwili w państwie, do którego on nie miał wstępu od dwudziestu lat. Bał się dzwonić, aby nie narobić im kłopotów. Czasem, kiedy już nie ra dził sobie z bezsennymi nocami, jechał do innego miasta i tam na poczcie zamawiał rozmowę z Bagda dem. Płakał i pytał matkę, jak im się żyje. Przez lata słyszał to samo, że znoszą rzeczy nie do zniesienia. On natomiast nie mógł znieść hańby, że ich opuścił, że stchórzył, że uciekł, a oni egzystują za kilkanaście dolarów miesięcznie, bo wszystko, co im wysyłał z Polski, było konfiskowane przez ludzi Saddama.
Wtedy szedł się upić albo długo pisał. Nie korzystał nigdy z agencji towarzyskich jako remedium na swo je złe samopoczucie. Seks był dla niego liturgicznym doznaniem, poprzedzonym zwykle godzinną kąpielą. Bał się, że prostytutki nie są obdarzone wystarczają cą cierpliwością, a już z pewnością nie ma w nich owej tajemnicy, która czyni mężczyznę frykcyjnym kapłanem waginy. Nie był w stanie pojąć, jak Radam i Amin, jego arabscy koledzy, którzy wraz z nim opu ścili kraj, mogą zabawiać się z kobietami, zmieniając je co kilka dni i uprawiając przy tym każdy rodzaj miłości. Brzydził się nimi, bo jak mówił, przynosili wstyd Irakijczykom. Sam po rozwodzie przez kilka lat szukał ukojenia w nauce. Zatracił się w niej. Do tego stopnia, że zapomniał, dlaczego żona się z nim rozwiodła. Miała dość zdrad. Co prawda tylko dwóch... ale uznała, że to o dwie za dużo. W 2002 jesienią Basar zdecydował się na dodatko we zajęcia ze studentami czwartego roku filozofii. Miał już grupy przyszłych politologów i socjologów, codziennie wykładał też język arabski. Nie był pe wien, czy dobrze robi, dokładając sobie studentów fi lozofii, bo akurat pisał kolejną książkę o islamie. Ta praca zabierała mu cały wolny czas. Jednak dla tak samotnego człowieka jak on, każda nadwyżka wol nych chwil była przekleństwem. Mówił wprawdzie wszystkim, że jest przemęczony, że chciałby odpo cząć... Była to zwykła kokieteria. Tak naprawdę bar dzo się cieszył, że nie ma czasu na myślenie o swoim życiu, na podjęcie decyzji, do których - jak mu się wydawało - nie do końca dojrzał. Nie wyobrażał so-
bie bowiem powrotu do domu i rozprawienia się z re żimem Husajna. Przynajmniej na razie marzył o tym, że ktoś to zrobi za niego... Przyszedł do sali wykładowej. Rozpostarł się na obrotowym krześle, zahaczając brzuchem o brzeg biurka. Wyglądał tego dnia jak duże, bezradne dziec ko. Studenci nie mogli się nadziwić, skąd instytut wy trzasnął tego dziwnego człowieka w garniturze sprzed kilkunastu lat. Z przekrwionymi oczami, wy dętymi ustami, z zatopionym w przestrzeń spojrze niem. Nałożył jedną dłoń na drugą. Objął wzrokiem grupę na sali. W jesiennym słońcu błysnęła jego ob rączka na lewej ręce, z którą nie mógł się rozstać od trzech lat, odczuwając sentyment do utraconego sta nu małżeńskiego. Westchnął. - No, to dzień dobry - odezwał się w końcu do za spanych studentów. Grupa odpowiedziała niemal jednocześnie, ale z równym brakiem entuzjazmu. - Zastanawiam się właśnie, czego zdołam was na uczyć przez ten jeden semestr - myślał głośno. - Po staram się o tym powiedzieć, co najistotniejsze w świata religiach, ale nie jestem pewien, czy mi się to uda. Pewnie nie - łypnął okiem po pierwszych ław kach. - Ale najmniej będziecie mieć pojęcie o tym, o czym nie mają inni i przejdziecie dzięki temu płyn no ze stanu szczeniackiego do pozorna dorosłości. Jego cynizm udzielił się studentom. Na sali zrobiło się głośno. Nie byli zachwyceni, że facet znikąd próbu je nadwerężyć ich poczucie własnej wartości. Tak się przynajmniej czuli, jakby to robił, przemawiając men-
torskim tonem pełnego pretensji belfra i jednocześnie popełniając śmieszne błędy językowe. Mówił jak każ dy obcokrajowiec, który przez lata próbuje nauczyć się trudnej polskiej mowy. Za dużo zmiękczeń, piesz czenia wyrazów, pokracznego przekręcania. Czasem trudno go było zrozumieć. Choć starał się mówić zwięźle, miał świadomość, że konstruując złożone pol skie zdania, źle odmienia przez przypadki i kaleczy końcówki, a jego mowa chwilami brzmi sztucznie, bo ciągle myli mu się polski szyk wyrazów. Starał się nad tym panować. Pamiętał słowa żony - polonistki - że jeśli obcokrajowiec niepoprawnie mówi w języku go spodarza, to Anglik, Niemiec czy Francuz jest w sta nie go zrozumieć i zaakceptować, bo jako były właści ciel wielonarodowego imperium jest do tego siłą rze czy przyzwyczajony. Jeśli jednak ktoś źle mówi po polsku, to Polacy mają przede wszystkim niezły ubaw i nierzadko poważny problem ze zrozumieniem. A już na pewno nie jest ktoś taki zrozumiały dla innych ob cokrajowców, którzy równie niewprawnie posługują się polszczyzną. Podczas pierwszego wykładu nie spodobał się ni komu. Nawet jego egzotyczny wygląd nie wywarł specjalnego wrażenia na kilku studentkach, zapra wionych w zdobywaniu serc onieśmielonych wykła dowców. Wszystkie rechotały między sobą, czyniąc komentarze o jego brzuchu. Tylko czarne owłosienie dłoni i szpakowate włosy na głowie mogły na chwilę wywołać pobłażliwą czułość dwudziestokilkulatek. Basar zakręcił się na krześle i jakby nieco spuścił z mentorskiego tonu, wyczuwając atmosferę na sali. Postanowił najwyraźniej przybrać dla odmiany pozę apostoła.-
- Czy wiecie, jaka była pierwszy religia monote istyczna? - zapytał, słysząc w odpowiedzi jedynie wy mowne pochrząkiwania. - Może więc wiecie, skąd wzięła początek wszystkie religie? Cisza. - To może wiecie, jak nazywa się kult jednego Boga? -Henoteizm? - Tomek z płomienną czupryną i piegami wielkimi jak ziarnka grochu przerwał trud ną ciszę. - Chodzi panu o Amona, którego czczono w Egipcie? - Dokładnie - odetchnął Basar. - Amon był naj większa bogiem w starym Egipcie. Od jego imienia pochodzi znane wam słowo amen, używane przez chrześcijanie, amin przez muzułmanów, no i oczywi ście amon przez Egipcjan, co znaczy „zgadzamy się, potwierdzamy". Stąd już łatwa się domyślać, że juda izm pochodzi z Egiptu - wstał z uśmiechem na twa rzy. - Pierwsza religia monoteistyczna był atonizm, którą założył faraon Amenhotep IV. Amenhotep znaczy sługa, niewolnik, ten który się poddaje. Ten faraon obalił religia starego Egiptu. Uważał, że sam nie może być bogiem, bo bogiem jest Aton - odrębny byt, nieosiągalny dla człowieka. Dokonał więc od dzielenie między bogiem a człowiekiem. Stwierdził, że jest Echnaton, czyli posłaniec Atona, ten, któremu ufa Aton, jedyny bóg. - Czy to prawda, że Echnaton był jedynym fara onem, który nie walczył i nie jadł mięsa? - dopytywał rudy Tomek, wyraźnie zainteresowany. - Tak, ale jest o nim więcej wiadomości - ciągnął Basar. - Od momentu oficjalnego uznania Atona za czyna się Iewicowość w religii. Echnaton chciał rów-
ności ludzi, a to odbierało władza bogatym i kapła nom. Jego poglądy były trudne do zrozumienia. Żo na Nefretete przyczyniła się do jego śmierci, ale rów nież jego generałowie i Kahinowie, którzy próbowali go zabić przez osiemnaście lat, aż w końca im się udało. - Mówi pan o nim jak o kimś poszkodowanym, ale trudno się dziwić Nefretete, skoro odkryła, że mąż ma romans z własną matką, a na dobitkę zrobił jej dziecko - odezwała się nagle jasnowłosa Iwona. - Zdaje się, że mieli córka - Basar dotknął palcem wskazującym czoła, próbując sobie przypomnieć imię potomka z kazirodczego związku. - No cóż - wyrzucił w końcu, patrząc na Iwonę z rozbrajającym uśmiechem, ukazującym długie, wąskie i białe jak śnieg zęby - każdy ma jakaś słabości... Dziewczyna podniosła brwi i wygięła usta w pod kowę. Nie zadowoliła jej odpowiedź, ale nie chciała na pierwszych zajęciach przesadzać z dociekliwością. Niech pani nie myśli, że ja bronię Echnaton - dodał Basar, zauważywszy jej minę. - Po prostu cie kawa postać. Jego pojawienie się wiele wnoszą do świata religii. Freud napisał bardzo ciekawa książka na temat ówczesnych wydarzeń i pewnie właśnie za swoje teorie został wykluczony z gmina żydowskiej, a może nawet do jego śmierci przyczynił się jego le karz. Basar wstał i przeszedł spod tablicy na środek sa li. Zapadła nagle cisza, skończyły się szemrania. Stu denci czekali na szczegóły. Wyczuł to. Zmienił tembr głosu na wyższy. - Otóż Freud wysnuł teorię, że Mojżesz nie był Hebrajczyk, ale Egipcjanin, prawdopodobnie jeden
z generałów Echnatona. Kiedy Echnaton został oba lony, Mojżesz uciekł do Heksosów, którzy byli jeden z narodów Wschodu, a wśród nich znajdowali się Hebrajczycy. Zaproponował im wyjść z Egiptu, do miejsca, skąd pochodził Jakub, dziadek Izraela. Są teorie, że Mojżesz nie był Hebrajczyk czy Egipcja nin, ale nawet samym Echnaton. Uciekł do Hebraj czyków, czyli do rodzina swej matki, która nazywa ła się Aya i była córką Joyi, czyli Józefa ze Starego Testamentu. Dlatego, jak pewnie wiecie, od tego mo mentu należność do judaizmu zależy od tego, czy matka jest Żydówka. Ale cóż... W drodze Echnaton został zabity, bo jego nauka była trudna do przyję cia. I tak pokojowo wyszli z Egiptu, a potem ciągle wojny... - Nie lubi pan Żydów? - zapytała spontanicznie Iwona. Zaszokowało go to pytanie. Poczuł się jak obcy w gnieździe młodych os, które szykują się do ataku. Starał się opanować. - A co to ma do rzeczy? - chciał uniknąć jedno znacznej odpowiedzi. -Bo jakoś pan tak dwuznacznie zaakcentował ostatnie zdanie - nie dawała za wygraną. - Czy islam jest lepszy od judaizmu, chrześcijaństwa? - Nie jestem wyznawca islamu, choć kiedyś byłem - przysiadł na biurku i odpowiadał spokojnie. - Dłu go o tym myślałem. Islam zawiera nauki Mojżesza, Jezusa i Echnatona... Przed laty, już po zamieszka niu w Polsce, uznałem że jestem panteista, a to zna czy, że Bóg i wszechświat to jedno. - A tradycja, w której pan wyrósł? - dziewczyna spokojnie patrzyła mu w oczy.
- Ona jest, szanuję ją, ale ja nie uczestniczę w ob rzędy, rytuały, modlę się w swoim języku, bez sche matów - mówił głośno, marszcząc czoło, ale i uśmie chając się przyjaźnie co chwilę. - Nie muszę być ofia ra tego, co narzuca mi państwo czy Kościół. Nie w Polsce, a przynajmniej nie w sprawach religii. - A wpływ wychowania w islamie? Czuje pan ten wpływ? - postanowiła, że to ostatnie pytanie, bo za chwilę może go zdenerwować i facet gotów uznać, że rozmowa staje się zbyt intymna. - Nie, nie czuję - powiedział bez namysłu, przy glądając się uważniej jasnowłosej dziewczynie. Skupiona, wyczekująca jego jakże osobistej odpo wiedzi, wzbudziła w nim pewne podniecenie, poru szyła coś czułego. Jednocześnie odczuł jakiś niepo kój, który przeszedł mu dreszczem po plecach. - Na tyle poznałem siebie, że potrafię wpływać na to, co mogłoby wpłynąć na mnie. Zresztą, inny wybór nie ma. Albo jest się pod wpływem, albo wpływa się na coś. To najlepszy sposób, aby pokonać lęk przed wpływem. - Proszę wybaczyć, ale jakoś trudno mi sobie wy obrazić, że tak samo myślą kobiety w pana kraju, kiedy zakwefione przechadzają się po ulicach, a wie czorami muszą opowiadać bajki swoim mężom - sa ma nie wiedziała, dlaczego nagle wezbrała w niej fala odwagi. - Jakie bajki? - Basar wydawał się zmieszany. - No, jak Szeherezada Szachrijarowi, aby prze trwać, musiała opowiadać bajki... - ściszyła głos. - Droga pani, to jest historia nieprawdziwa, jak ziarna są w niej zawarte miłosne elementy, niczym z Kamasutry...
- Ale przyzna pan, że w każdej nieprawdzie jest wła śnie ziarnko prawdy, a tu ziarnkiem jest to, że mimo gwałtu dokonywanego na kobietach, jak niegdyś na Szeherezadzie, jest przyzwolenie arabskich kobiet na ta kie poniżanie przez arabskich mężczyzn, a one mimo to traktują ich jak dzieci, opowiadając bajki przed snem. - Bzdura! Nasze kobiety kochają swoich mężów, a oni dbają o to, by miały wszystkiego. - A mają wybór? - dodał chłopak w zielonej blu zie siedzący obok Iwony. - Takiego życia zostały nauczone i nie sądzę, aby myślały o inne - Basar odwrócił się na chwilę twarzą do tablicy, przypominając sobie jednocześnie, że jego matka nigdy się nie skarżyła. - Po co zmieniać coś, co jest sprawdzone? - wzruszył ramionami. - Może po to, aby sprawdzić, czy nowe nie będzie lepsze? - Iwona zdecydowanie spojrzała mu w oczy. - Na to nie ma gwarancja. W świecie, gdzie ludzie pochłonięci są ciężka praca, aby przetrwać i wyżywić swoją rodzinę, nie myślą o taki wybór. Rozwody nie wchodzą w rachubę, bo nie ma na nie czas. -Mówimy o Szeherezadzie, która czuła się nie szczęśliwa - zauważyła Iwona. - Co by się stało, gdy by jak Antygona sprzeciwiła się królowi? Czy tak" na prawdę los obu nie byłby wówczas identyczny? - Umarłaby w czystości, jak Antygona, ale może niespełniona - Basar zakpił, chcąc zakończyć tę dys kusję, o czym miało świadczyć, że złożył notatki i chował je do teczki. - Tylko, że Szeherezada kochała innego, to jego wyobrażała sobie podczas nocy z Szachrijarem - Iwona założyła spocone dłonie jedna na drugą. Kro ple potu niemal przeciekały jej między palcami.
- Czyli cudzołożyła, droga pani, i to była jej naj większa tragedia - Basar roześmiał się, dodając: - Szkoda, że wy, Europejczycy, zawsze analizujecie jakaś nonsensowna tragedia, które powstają na kan wie wyobrażeń waszych romantycznych umysłów. W świecie arabskim sprawy są o wiele prostsze, bo wszystko opiera się o głęboka wiara i chęć przetrwa nia w okrutnym świecie. Wtedy poświęcenie się jest mistycznym doznaniem, którego dostąpić mogą jedy nie wybrani. Opuścił salę wykładową i krokiem niskopodwozio- wego trabanta przemieszczał się w stronę samochodu. Od kilkunastu lat jeździł tym samym czerwonym mer cedesem. Przyzwyczajał się do samochodów tak samo, jak do najbliższych przyjaciół. Miał w życiu tylko dwa auta. To znaczy, mercedes był drugi. Wcześniejszy, zielony trabant, którego kupił jeszcze „za komuny", wzbudzał w nim sentyment, ilekroć o nim pomyślał. Pewnie właśnie dlatego poruszał się ze zbliżonym do trabanta wdziękiem. Wiedział wprawdzie, że trzeba pozbywać się rzeczy starych, tak jak zużytych i prze brzmiałych idei, ale jakoś trudno mu było wykonać to w praktyce, bez bolesnego wewnętrznego rozdarcia. Zwykle po pozbyciu się czegoś, do czego był przywią zany, tęsknił za tym wiele nocy. Za trabantem tęsknił kilkanaście, za żoną kilkadziesiąt. Przez trzy lata nie znalazł substytutu, który zastąpiłby mu żonę. Może dlatego, że nie szukał, a może dlatego, że te, które się pojawiały, nie wzbudzały w nim zainteresowania, ja kim pragnął obdarzyć kobietę i aby kobieta owo zain teresowanie w nim wywołała. Spotykał ciągle jakieś zagorzałe feministki po czterdziestce, ogarnięte manią
zdobycia politycznej władzy. Albo oderwane od do mowych pieleszy kuchty, które po podchowaniu dzieci do dziesiątego roku życia, zabierały się do ro bienia interesów w zbiurokratyzowanej do bólu Pol sce. Zwykle ich firmy padały, czym narażały swoich mężów na straty materialne, albo niektórym się uda wało, czym doprowadzały mężów do frustracji. Basa ra też to frustrowało. Nie, żeby nie doceniał ich suk cesu. Tylko że właśnie te niezależne Polki, których część z chęcią przeznaczyłby na swoje kochanki, bo nie miały finansowych problemów, po osiągnięciu za wodowej pozycji stawały się jakieś za bardzo rozluź nione. Miały masę oczekiwań i ciągłe spotkania. Nie były dyspozycyjne. On potrzebował kobiety dyspozy cyjnej. „No tak - myślał jeśli do niej zadzwonię, nie chcę słyszeć, że właśnie o 10:00 ma wizytę u fryzjera, o 12:00 oficjalny obiad, a o 18:15 imieniny przyja ciółki, i jeśli zechcę, to może się ze mną spotkać oko ło 21:30, bo wtedy jest w stanie opuścić imprezę bez urazy koleżanki. Kobieta powinna być wierna męż czyźnie pod każdym względem. A już na pewno jego ideałom. Kiedy ten zadzwoni, ona bez mrugnięcia okiem winna rzucić wszystko. Ta wydaje się być inna - myślał o Iwonie - coś w niej jest". Dawno nie czuł takiego magnetyzmu. Zamknął drzwi mercedesa jakoś mocniej, niż by tego chciał. Uruchomił silnik. Wyjechał z uniwersy teckiego parkingu. Skierował auto w stronę bramy. Iwona szła sama, była już za bramą. Delikatnie koły sała niezbyt mocno zarysowanymi biodrami, odzia nymi w wąskie spodnie w kolorze ochry, które roz-
szerzały się u dołu. Nie miała proporcjonalnej sylwet ki, co natychmiast zauważył. Przylgnął jednak wzro kiem do jej sporego biustu, który falował pod białą, dopasowaną bluzką. Biustu skutecznie odwracające go uwagę od niedoskonałości reszty ciała. Niedosko nałości, którą w jego odczuciu była nadmierna chu dość nóg i talii. „Nie - myślał - chyba nie powinie nem. W końcu to studentka". Bawiła się telefonem komórkowym. Mimo wszystko otworzył szybę. - Do kogo pani pisze ten SMS? - zapytał z pro miennym uśmiechem, wychylając głowę zza szyby. - Właściwie to odczytuję - uśmiechnęła się nieco zmieszana. Odgarnęła z czoła długie, tlenione blond włosy. Przystanęła na chwilę. Nie była nienaturalna. Lekki makijaż i źródlany kolor oczu dodawały jej twarzy blasku. Zauroczyła go. - Może panią podwieźć? - zapytał bez cienia dwu znaczności. - Jadę w strona Belgradzkiego. To nie kłopot. - Dobrze - odparła, rozglądając się wokoło. Wiedział, że krępuje ją to, czy inni studenci zoba czą. Ale nie było nikogo na horyzoncie. Poczuł jej ulgę. Wsiadła, z nieco przesadnym rozmachem otwierając drzwi pojazdu. Ruszyli. Dziewczyna scho wała komórkę. - Może mi pani poda swój numer telefonu? - zapy tał. - Tak na wszelki wypadek. Nie mam żadnego kontaktu z wasza grupa. Nie rozumiał, skąd nagle wzięła się u niego ta bez pośredniość w zachowaniu. Ona też nie rozumiała, skąd w niej tyle odwagi.
-Podam, ale chciałabym też pana numer - wy rwała kartkę z notesu i pospiesznie nabazgrała szereg cyfr. On wyrecytował swój numer z pamięci. Zaskoczyła ją czystość auta. Próbowała znaleźć wzrokiem kurz, stare papierki po cukierkach, jakieś chaotycznie rozrzucone kasety, długopisy, notatki. Nic. Wszyscy mężczyźni, z którymi miała wcześniej do czynienia, mieli w samochodach śmietnik. Miz drzyli się do swoich kobiet, aby przynajmniej raz w miesiącu ogarnęły wnętrze ukochanego pojazdu kilkoma pociągnięciami ścierki i odkurzacza. W sa mochodzie Basara panowała niemal ascetyczna czy stość. Wprawiło ją to w zdumienie. I zapach. Mimo że nie miał żadnego odświeżacza powietrza, zawieszanego zwykle przy lusterku, w sa mochodzie czuć było aksamitny powiew świeżości nasączonej bazylią i cytryną. Wstydziła się zapytać, co tak pachnie. Wstydziła się spojrzeć mu w oczy. Kiedy się odważyła, spotkała jego uśmiech. Nie na ustach. Ten uśmiech rozświetlał mu oczy, duże, prze krwione, otoczone długimi rzęsami. Rozszerzał jego duży nos, z którego wystawały delikatne czarne wło ski. Ten uśmiech dodawał łagodności jego nieco po sępnej twarzy. Wyrażał radość - jak jej się zdawało - że jego oczy trafiły na inne oczy, w których lęk mie szał się z ciekawością. Minęły jakieś dwie minuty. Poprosiła o zatrzymanie auta. - Muszę tu wysiąść. Dziękuję. Będziemy w kon takcie. Niemal wybiegła z samochodu. Czuła, że dzieje się z nią coś dziwnego. Jakiś prąd przebiegł jej po plecach. Facet był nieatrakcyjny... na pierwszy rzut oka. Brzuchaty, śmiesznie mówił, miał za dużo wło-