mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

OBrien Judith - Rapsodia

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

OBrien Judith - Rapsodia.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 332 stron)

Judith O'Brien rapsodia For Evaluation Only. Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004 Edited by Foxit PDF Editor

Rozdział 1 Liz McShane szybko zbiegła po schodach do metra. Podbródek dziewczyny świadczył o zdecydowaniu, jego stanowczą linię nieco łagodziły jasne, gęste falujące włosy. Jak przystało na doświadczoną mieszkankę Nowego Jor­ ku mocno przyciskała do boku wiszącą na ramieniu torbę. Nie mogła uwierzyć, że znów ją to spotkało. Oto ona, mało znaczący redaktor w jeszcze mniej znaczącym pi­ śmie, ucieka z kolejnej katastrofalnej randki w ciemno. A matka ją ostrzegała! - Wyjdź za kolegę ze studiów. Tam są najodpowiedniej­ si mężczyźni. Więc na ostatnim roku Liz zaręczyła się z miłym chłop­ cem, który świetnie grał w futbol, ale okropnie się jąkał. Zerwała zaręczyny zaraz po dyplomie i w ciągu ostatnich siedmiu lat była na setkach randek w ciemno. Może matka miała rację, może rzeczywiście wszyscy po­ rządni chłopcy zostali już na studiach sprzątnięci przez in­ ne dziewczyny. Cóż, jeśli to prawda, to niewątpliwie ci faj­ ni faceci nie trafili na uczelnię. I choć w Nowym Jorku przeżyła kilka wspaniałych randek, jakoś nic z nich nie wyszło. Zdawała sobie sprawę, że wina leży częściowo po jej stronie. Może dziewczyny ze Środkowego Zachodu nie mają czego szukać w Nowym Jorku. Może powinna była zostać w Illinois i zamieszkać z matką. Chicago jest dla ludith O'Brien Rapsodia

większości ludzi wystarczająco wielkim miastem. Mogła tam zrobić karierę, mieszkając z mamą i dojeżdżając co­ dziennie do pracy kolejką podmiejską z leżącego na obrzeżu metropolii osiedla. Chicago znała jak własną kieszeń. I choć kochała to mia­ sto, od lśniących drapaczy chmur poczynając, a na bruko­ wanych uliczkach starego miasta kończąc, uważała, że jest pozbawione wdzięku i romantyzmu. Nie ciągnęło ją do Nowego Jorku. Czytała o tamtejszych bistrach i kawia­ renkach, o Greenwich Village i Park Avenue. Marzyła o tym, by na każdym kroku spotykać wspaniałych ekscen- tryków, fantastycznych intelektualistów, artystów i myśli­ cieli. Miała niewzruszoną wiarę słodkiej idiotki i opty­ mizm promieniejącej szczęściem turystki. Nie było w niej nawet za grosz nieufności ludzi ze Środkowego Zachodu w stosunku do mieszkańców Wschodniego Wybrzeża ani śladu kompleksów dziewczyny z małego miasteczka. Chciała zawojować wielką metropolię, chciała być z siebie dumna i chciała, by matka była z niej dumna. A potem mama zmarła i wszystko straciło sens. Kiedy Liz patrzyła, jak z matki uchodzi życie, jej własne, raczku­ jące dopiero sukcesy przestały ją cieszyć. Potem spakowa­ ła rzeczy mamy i wróciła do Nowego Jorku nie dlatego, że chciała, tylko dlatego, że nie miała właściwie dokąd pójść. Należała do miliona nowojorczyków, którzy ciągle planu­ ją wyniesienie się z tego miasta molocha, ale jakoś nigdy nie mogą się na to zdobyć. Nigdy w życiu nie przeżyła naprawdę wspaniałego ro­ mansu, choć kilkakrotnie wydawało jej się, że jest on w zasięgu ręki. Jak z tym redaktorem wiadomości z tele­ wizji. Byli na kilku randkach, wliczając w to spotkanie na niedzielnym lanczu i następujące po nim popołudnie w Metropolital Museum of Art. Jakimś cudem mieli takie samo poczucie humoru, takie same gusta literackie, na­ wet wspólne zainteresowania sztuką. Ominęli dział ma­ larstwa współczesnego i ruszyli wprost do francuskich im- 8 presjonistów. ludith O'Brien Rapsodia

Ten dzień nadal był żywy w pamięci Liz. Kiedy zwiedza­ li muzeum, zaczął padać śnieg i po wyjściu zobaczyli, że Central Park pokrywa kilkucentymetrowa warstwa bia­ łego puchu. Ramię przy ramieniu ruszyli Piątą Aleją, zaśmiewając się z fragmentów starych programów telewi­ zyjnych. Znaleźli przytulną kafejkę i siedząc przy płoną­ cym w kominku ogniu, sączyli kawę po irlandzku. Wziął ją za rękę i zwierzył się, że następnego dnia ma być prezen­ terem południowego wydania wiadomości. Liz wiedziała już, że to szczyt jego marzeń, więc wznieśli toast za jego sukces kolejną filiżanką irlandzkiej kawy. Potem odprowadził ją do domu. Oboje byli szczęśliwi i pełni nadziei. I wtedy Liz, pod wpływem nagłego impul­ su, rzuciła mu śnieżkę w twarz. Nie spodziewał się ataku, więc śnieżna kula wylądowała na jego górnej wardze. Liz roześmiała się, podbiegła i delikatnie odsunęła jego dłoń od twarzy. Jeszcze dziś przeszywał ją dreszcz na wspomnienie krwi. W śnieżce musiał się chyba znaleźć kawałek lodu. Następnego dnia widziała go ostatni raz w życiu w telewi­ zji, kiedy z wyraźnym trudem czytał wiadomości w połu­ dniowym wydaniu dziennika. Nawet staranny makijaż nie ukrył opuchniętej górnej wargi, a na domiar złego seplenił z bólu, podając informacje najpierw międzynarodowe, potem krajowe, wreszcie lokalne. Najgorszy moment na­ stąpił, gdy uśmiechnął się, witając się z prezenterem pogody. Uśmiech rozciągnął jedynie połowę ust, druga połowa tylko bardziej nabrzmiała. Ostatnio do Liz dotarła informacja, że przeprowadził się do Dallas. Pomyślała po­ nuro, że tam nie zagrażają mu kule śnieżne. Były i inne randki, kilka nawet obiecujących. I dokąd ją to zaprowadziło? Do stacji metra w sobotnią noc. Oto gdzie. Bileter zbaraniał. Rzadko się zdarzało, by o tej porze do metra wchodziła samotna kobieta. A już w żadnym wy­ padku nie taka jak ta. Kiedy kupowała bilet za dolara i dwadzieścia pięć centów, pomyślał, że wygląda, jakby 9 ludith O'Brien Rapsodia

zeszła na ziemię wprost z ekranu kina. Była wysoka i smu­ kła, ubrana w doskonale skrojony lniany żakiet, bluzkę wykończoną pod szyją koronką i modne wytarte dżinsy. Poruszała się z niedbałą elegancją i robiła wrażenie świe­ żej jak wiosenny wiatr. Twarz dziewczyny była niemal piękna. Miała promienną skórę, błyszczące zielone oczy i mały dołeczek w prawym kąciku ust, który uwydatniał się przy uśmiechu, jak w chwili gdy dziękowała mu za bilet. - Proszę uważać - poradził jej bileter i sam osłupiał, bo pierwszy raz w życiu zdarzyło mu się odezwać do pasażera. - Dziękuję. Dam sobie radę. - Dziewczyna obdarzyła go kolejnym uśmiechem. Na pewno, pomyślał, śledząc ją wzrokiem, kiedy wsu­ wała bilet do kasownika i szła w stronę wejścia F. Po chwi­ li wrócił do lektury gazety. Liz zeszła po schodach na peron. Zapach uryny z każ­ dym krokiem stawał się bardziej dokuczliwy. Odruchowo coraz mocniej przyciskała do boku torebkę. Jej obcasy głoś­ no postukiwały o betonową posadzkę, dźwięk odbijał się echem od wykładanych kafelkami ścian. W ciągu lat spędzonych w Nowym Jorku stała się specja­ listką od bezpiecznego podróżowania metrem. Napisała o tym nawet kilka artykułów, choć nie zostały one wydru­ kowane w jej macierzystym piśmie. Jazda metrem zdecy­ dowanie kłóciła się z tematyką podejmowaną przez mie­ sięcznik „Vintage", adresowany do czytelników, którzy tęsknią do starych dobrych czasów. Pismo bazowało na przedrukach poświęconych wystrojowi wnętrz artykułów z gazet, które upadły przed dziesiątkami lat. Resztę maga­ zynu zajmowały wymyślne fotografie artystyczne, podpo­ wiadające, co można zrobić ze starymi meblami. I nie cho­ dziło bynajmniej o antyki; to słowo w najmniejszym stop­ niu nie pasowało do zakurzonych rupieci prezentowanych na stronach „Vintage". Redakcja prezentowała na przykład starą lodówkę uwieńczoną czubem, na który nasadzo- 10 no futrzaną czapkę z szopa, całość spowito w dziesiątki ludith O'Brien Rapsodia

metrów pofałdowanej gazy i opatrzono tytułem: Wspo­ mnienie letniego dnia. Czytelnicy mieli hopla na punkcie staroci. Tajemnica ogromnego sukcesu pisma kryła się w tym, że dzięki niemu ludzie nie musieli się wstydzić sentymentu do zgromadzo­ nych na strychach rupieci. Liz była redaktorką czterostro- nicowego działu zatytułowanego: Na prośbę czytelników. Jej praca polegała na przeglądaniu wszystkich nadsyła­ nych w listach zdjęć i próbie określenia wartości historycz­ nej i rynkowej sfotografowanych przedmiotów. Zamiesz­ czała potem odpowiedź wraz ze starannie zredagowanym listem czytelnika. Znakomita większość zdjęć przedstawia­ ła żałośnie pospolite przedmioty, na przykład skrobaczkę do pleców z małpiej łapki albo karafkę do whisky w kształ­ cie dziewczyny w czerwonym kostiumie kąpielowym. Przez kilka pierwszych miesięcy przychodziło niewiele fotografii i Liz musiała przejść się po mieszkaniach zespo­ łu redakcyjnego, zrobić kilka niewyraźnych fotek i opa­ trzyć je podpisami w stylu: Fotel bujany praprababki Jane. Kusiło ją nawet, by przemianować rubrykę na: Na prośbę redakcji. Kiedyś mało brakowało, a magazyn wyszedłby z taką przechrzczoną rubryką, bo Liz uległa pokusie, a ko- rektorka to przegapiła. Ta praca nie dawała Liz satysfakcji twórczej, ale pensja regularnie wpływała na jej konto, więc czuła, że biorąc pod uwagę stale upadające pisma, powinna uważać się za szczęściarę. Mogła jako wolny strzelec pisać artykuły do innych gazet i w ten właśnie sposób jej cykl o bezpieczeń­ stwie w metrze ukazał się w „New York Magazine". To by­ ły solidne, choć niezbyt porywające teksty z wypunktowa­ nymi zasadami bezpieczeństwa. W pierwszych dwóch punktach przestrzegała czytelników, by nie ważyli się jeź­ dzić metrem po dziesiątej wieczorem, a samotnie już po ósmej, szczególnie w czasie weekendów. I oto w późny wiosenny wieczór stała samotnie na peronie. Stacja metra na Dwudziestej Trzeciej Ulicy była jednym z ostatnich miejsc, w jakich należało się znaleźć w sobotni 11 udith O'Brien Rapsodia

wieczór, ale wszystko wydawało się Liz lepsze niż spędze­ nie choćby jeszcze minuty w towarzystwie Sida, partnera z kolejnej upiornej randki w ciemno. Popatrzyła w obie strony. Peron był pusty, żadnych ty­ pów spod ciemnej gwiazdy. Do diabła z nim, pomyślała, przypominając sobie mężczyznę szczerzącego zęby w głu­ pawym uśmiechu, siedzącego naprzeciw niej przy oświe­ tlonym światłem świecy stoliku. Zamówił dla siebie cztery dania, każde najdroższe w swojej kategorii, a dla niej sa­ łatkę Cezar, po czym zaproponował, żeby zapłacili rachu­ nek po połowie. Miseczka przywiędłej sałaty za siedem dolarów była ostatnia na liście dań wyszczególnionych w rachunku, który w sumie opiewał na trzydzieści sześć dolarów. W rezultacie Liz nie miała pieniędzy na taksów­ kę do swego mieszkania w Greenwich Village i była zmu­ szona zaryzykować jazdę metrem w sobotnią noc. - Do diabła z nim! - powiedziała na głos. I uśmiechnęła się szeroko. Teraz, kiedy miała to już za sobą, zaczynała dostrzegać humorystyczną stronę spotkania. Jako dwudziestoośmio- letnia samotna kobieta nieustannie padała ofiarą dobrych intencji przyjaciół. Zdanie: „Mam dla ciebie faceta" zaczy­ nało budzić w niej grozę. A najgorsze, że potem musiała tłumaczyć niedoszłym swatom, dlaczego nic z tego nie wyszło. Randka z Sidem została zaaranżowana przez Maggie, przyjaciółkę, z którą pracowała w miesięczniku „Vintage". Nie mogła się już doczekać, kiedy do niej zadzwoni i ze szczegółami opisze przebieg koszmarnego spotkania. - A więc, Maggie - rozpocznie opowieść. - Zacznijmy od tego, że facet spóźnił się o czterdzieści minut. Siedziałam w barze, sącząc cienkie białe wino. A potem stało się naj­ gorsze: przyszedł. - Liz zachichotała, wyobrażając sobie odpowiedź przyjaciółki. - Dlaczego nie uprzedziłaś mnie, że on ma kłopoty z zatokami? Przynajmniej pięć razy wpuszczał sobie przy mnie krople do nosa. Potem wydmu- 12 chiwał nos w płócienną serwetkę, po czym wręczał Tudith O'Brien Rapsodia

zasmarkaną serwetkę kelnerce i prosił o przyniesienie na­ stępnej. Pomiędzy kolejnymi daniami, jego, nie moimi, popisywał się karcianymi sztuczkami. I żeby to chociaż by­ ły ciekawe sztuczki, ale... Nagle Liz poczuła silną ciężką dłoń na ramieniu. Przez głowę przemknęła jej myśl: czy to on? Odwróciła się i spojrzała w przekrwione oczy o wiele od niej wyższe­ go mężczyzny. Był niechlujny, ubrany w wyświechtaną, poplamioną granatową marynarkę. Miał potargane wło­ sy i cienką smużkę zakrzepłej krwi na lewym policzku. Cuchnął alkoholem. Liz zaczęła się rozpaczliwie rozglą­ dać po peronie w poszukiwaniu pomocy, ale byli na stacji sami. Coś jest z nim nie w porządku, myślała przerażona. Ma dziwne oczy, rozbiegane i pełne złości. Wygląda tak, jak­ by był na nią wściekły, a przecież nigdy wcześniej go nie widziała. Mocniej zacisnął rękę na jej ramieniu. - Ty dziwko - wysyczał, pryskając jej śliną w twarz. Próbowała mu się wyrwać, ale przyciągnął ją bliżej. Po­ czuła jego cuchnący oddech. Serce dziko tłukło jej się w piersiach. Rozpaczliwe stara­ ła się przypomnieć sobie, jak kobieta powinna się w takiej sytuacji zachować. Ma stawiać opór czy raczej udawać, że się poddaje? Jednego była pewna: wszelkie dyskusje z nim nie mają sensu, bo najwyraźniej znajdował się pod wpływem jakichś środków. Najbardziej przerażała ją ema­ nująca z niego nieokiełznana, irracjonalna furia. Nagle jej uszu dobiegł łoskot zbliżającej się tunelem ko­ lejki. Dzięki Bogu, pomyślała. Mężczyzna nawet nie drgnął, wciąż ją trzymał. Pochylił się nad nią i wyszeptał: - Ty dziwko, zaraz umrzesz. Liz krzyknęła w chwili, gdy pociąg wtoczył się na stację. Dostrzegła rozszerzone oczy maszynisty, kiedy ich zauwa­ żył, widziała, że nacisnął coś i powiedział kilka słów. Drzwi otwarły się i mężczyzna wepchnął ją do trzeciego, całkiem pustego wagonu. Umrę, pomyślała. ludith O'Brien Rapsodia

Pociąg powoli ruszył. Przez okno patrzyła na efektowne kafelki, którymi wyłożona była mijana właśnie stacja przy Dziewiętnastej Ulicy. Maszynista pewnie zadzwonił po pomoc, ale to bez znaczenia. Mężczyzna podniósł rękę i uderzył Liz w twarz. Upadła na kolana. Torebka zsunęła się jej z ramienia i wpadła pod ławkę. Ogłuszona dziewczyna rozpaczliwie starała się osłonić głowę, daremnie próbując uchronić się przed ko­ lejnymi razami. Kilka centymetrów od twarzy zobaczyła but napastnika. Podniósł nogę, chcąc ją kopnąć, lecz po­ tknął się i musiał się złapać oparcia, żeby odzyskać równo­ wagę. Niepewnie stał na nogach, przechylając głowę na ramię. Liz gwałtownie zerwała się i próbowała uciec. Mężczyzna zachował jednak nieco przytomności, bo zdążył rzucić się na nią całym ciężarem potężnego ciała. Poleciała z impe­ tem na drzwi pociągu i z głośnym hukiem uderzyła głową o twardą metalową powierzchnię. Zapadła się w ciemność.

Rozdział 2 Dźwięki powoli przedzierały się do świadomości Liz. Były dziwne i rozproszone jak brzęczenie owadów. A potem poczuła ból, palący, pulsujący ból w tyle głowy. - Nie umarłam - mruknęła. Odpowiedział jej męski głos, ale nie zrozumiała słów. I nagle przypomniała sobie wszystko, co się wydarzyło. Jakiś facet próbował ją zabić. Otworzyła oczy i ze zdziwieniem spojrzała w twarz mło­ dego, starannie ostrzyżonego rudego mężczyzny. Uśmiechnął się do niej krzepiąco. - Nic jej nie jest - oznajmił komuś stojącemu nad jej głową. Liz usłyszała pełen ulgi pomruk sporej grupy ludzi. Wró­ ciła jej ostrość widzenia i wreszcie dostrzegła nad sobą kil­ kanaście osób różnej płci i wieku. Wszyscy byli starannie ubrani. Kobiety w bluzkach, spódnicach i kapeluszach, a panowie w marynarkach i pod krawatem. Czyżby ocknę­ ła się w czasie wesela lub bar micwy? Rozejrzała się i zrozumiała, że znajduje się w pociągu. Ściany były pomalowane na oliwkowo. Poczuła lekki po­ wiew. Podniosła wzrok i dostrzegła pod sufitem obracają­ cy się wentylator. W wagonie było ciemnawo. Zamiast oślepiająco jasnych lamp fluorescencyjnych, do jakich przywykła w wagonach metra, paliły się okrągłe przezro­ czyste żarówki. Wewnątrz ich szklanych kul dostrzegła rozżarzone druciki. 15 u d j t k P ' B n e n Rapsodia

Gdy rudowłosy mężczyzna pomógł jej usiąść, ogarnęła ją fala mdłości. - Proszę głęboko oddychać - poradziła kobieta w ma­ łym zielonym kapelusiku. Liz posłuchała i poczuła się lepiej. Zwróciła uwagę na siedzenia w wagonie. To nie były po­ marańczowe plastikowe siedziska, do jakich przywykła, tylko drewniane, pokryte tapicerką ławki. - Gdzie ja jestem? - zapytała. - W lokalnym pociągu na Coney Island linii Culvera - odpowiedział z uśmiechem rudzielec. - Och. - Zagryzła wargę i zaczęła macać podłogę w po­ szukiwaniu torebki. - Złapali go? - Kogo mieli złapać, moja droga? - zainteresowała się kobieta w średnim wieku, ustrojona w kapelusz zdobny fioletowymi kwiatami. - Faceta, który próbował mnie zabić! - Liz niemal krzy­ czała. - Proszę pani, uderzyła się pani w głowę i straciła przy­ tomność. - Rudzielec wzruszył ramionami i spojrzał na zgromadzonych wokół ludzi, jakby prosząc ich o potwier­ dzenie. Kilka osób kiwnęło głowami. - Wszyscy tu byli­ śmy, nikt nie próbował pani zabić. Wydawało się pani. To musi być sen. Gdzie pani wysiada? Odprowadzę panią. Liz uśmiechnęła się i mężczyzna natychmiast odpowie­ dział jej uśmiechem. To musiał być sen, pomyślała. W przeciwnym razie pamiętałaby przecież tych wszyst­ kich ludzi. A oni musieliby widzieć tego naćpanego ma­ niaka. Pasował do nich jak przysłowiowy kwiatek do ko­ żucha. Prawdopodobnie znalazła się przypadkowo na pla­ nie jakiegoś filmu. Ostatnią rzeczą, którą pamiętała, było pchnięcie na drzwi wagonu przez tamtego napastnika. Wzięła kolejny głęboki oddech. Czyżby to było zatrucie pokarmowe? Jeśli tak, to na pewno przez anchois, które zjadła w sałatce Cezar. Były obrzydliwe, ale w wypadku anchois naprawdę bardzo trudno stwierdzić, czy śledzik 16 jest zepsuty, czy też jest to jego właściwy smak. ludith O'Brien Rapsodia

- Wysiadam przy Czwartej Zachodniej - odpowiedziała w końcu młodemu mężczyźnie. - Ale dziękuję panu, nic mi nie jest. Przy jego pomocy odrobinę niepewnie wstała z podłogi. Ktoś podał jej torebkę. Przez chwilę była zaszokowana: tłum nowojorczyków, nieprzytomna kobieta i nikt nie po­ łaszczył się na jej portfel?! Otrzepała żakiet. Zauważyła, że wszyscy przyglądają się jej dżinsom. Poczuła się niepewnie. - Czy to plan filmowy? - zapytała. Ludzie wymienili między sobą zakłopotane spojrzenia. - Nie. Świętujemy - odpowiedział rudowłosy mężczy­ zna w imieniu wszystkich pasażerów. - Co świętujecie? - Nie słyszała pani? - Mężczyzna osłupiał. - Lindbergh wylądował w Paryżu! Stała bez słowa, całkowicie ogłupiała. Lindbergh? Czy to jakiś żart? Do wagonu wszedł mężczyzna w staroświeckim kolejar­ skim uniformie. Światło żarówki zalśniło na jego łysinie. - Wszysdco w porządku? - zapytał. - Możemy ruszać? Liz rzuciła na niego spojrzenie pełne niebotycznej paniki. - Proszę pana! Proszę pana! - Jej glos przeszedł w nie­ przyjemny pisk. Kolejarz wpatrywał się w jej dżinsy. - Tak, proszę pani - powiedział niepewnie. - Ci ludzie chyba ze mnie kpią - wyjaśniała pospiesznie. - Twierdzą, że Lindbergh żyje! - Rany boskie! - Rudzielec złapał ją za ramię. - Czyżby się rozbił?! Teraz już wszyscy wpatrywali się w Liz. - Oczywiście, że nie - odpowiedziała, budząc osłupienie zebranych. - Zmarł kilka lat temu. W bardzo podeszłym wieku. Zapadła cisza. Ktoś odchrząknął. W końcu odezwał się stojący z tyłu mężczyzna. 17 l u d i t h O'Brien Rapsodia

- Zapytajcie ją, skąd wzięła gorzałę. Uderza do głowy le­ piej niż moja. Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Konduktor włożył klucz do zamka wagonu. - No, dosyć tego, ruszajmy wreszcie - zaproponował. - Następny przystanek: Czwarta Zachodnia. Liz wyjrzała przez okno i stwierdziła, że stoją na starej stacji przy Dziewiętnastej Zachodniej. Na stacji, która zo­ stała zamknięta ponad pół wieku temu. Widywała ją z okien kolejki podziemnej i zawsze wydawało jej się, że patrzy na dawno miniony świat. Teraz wszystkie pociągi mijały tę stację z łoskotem, na pełnej prędkości, i w pamię­ ci zostawały jedynie fragmentaryczne obrazy. Kiedy wi­ działa ją ostatnio, były tu tylko sterty śmieci, a piękne nie­ gdyś kafelki zostały doszczętnie pokryte graffiti. Obecnie miała przed oczami schludną stację, otoczony przez tłum klientów kiosk z gazetami i gromadki roześmianych pasa­ żerów. Drzwi wagonu zamknęły się. Część osób wysiadła, więk­ szość jednak kontynuowała podróż. Tylko że teraz nie pa­ trzyli już na Liz ze współczuciem i troską, raczej z zażeno­ waniem, krzywiąc się z niesmakiem. Są przekonani, że je­ stem pijana, pomyślała. Nawet rudowłosy mężczyzna, który trzymał się umocowanego pod sufitem uchwytu z białego metalu, wpatrywał się we własne buty. - Nie jestem pijana - wyjaśniła mu Liz. Wydawał się zakłopotany, że się do niego odezwała. Zerknęła na innych. Oni także odwracali od niej spojrze­ nie, jakby starannie unikali kontaktu wzrokowego. Pociąg ruszył z wolna i Liz miała okazję przyjrzeć się sta­ cji. Kafelki lśniły czystością. Dostrzegła kosztowne drew­ niane ławki, sklep i kiosk ze słodyczami. Przeczytała transparent: BRAWO! DOKONAŁ TEGO! A poniżej, mniej­ szymi literami: Czytaj „New York Sun". Wreszcie dojechali do Czwartej Zachodniej i Liz wysia- 18 dła. Z zewnątrz dostrzegła, że pociąg jest pomalowany ludith O'Briien Rapsodia

na dziwny, brudnobrązowy kolor. I dopiero w chwili, gdy stała na peronie i wpatrywała się w wagon, zwróciła uwa­ gę na stare reklamy i ogłoszenia, wiszące nad siedzenia­ mi. Były stonowane, ale rzucające się w oczy, zdobne w mnóstwo zakrętasów i wyraźne ramki wzdłuż brzegów. Jedna z reklam zainteresowała ją szczególnie. Była to re­ klama papierosów. Przedstawiała buldoga, wpatrującego się melancholijnym spojrzeniem w przestrzeń. Napis gło­ sił: „Papierosy Szczekający Pies nigdy cię nie ugryzą!" Nie dostrzegła nigdzie numerów telefonów gabinetów, w których wykonuje się laserowe operacje stóp, ani ośrod­ ków odwykowych dla narkomanów. Nie było też nigdzie reklam sprayów na insekty. Kiedy pociąg odjeżdżał, kilko­ ro pasażerów rzuciło jej niepewne spojrzenia. - Dziwne - mruknęła pod nosem i ruszyła w górę po znanych sobie schodach. Szła powoli, nie mogąc uwolnić się od myśli, że czegoś tu brakuje, i z roztargnieniem ma­ sując rosnący na czubku głowy guz. Prawie nie zauważała, że ludzie się na nią gapią. Wszy­ scy byli wystrojeni. I nagle dotarło do niej, czego tu braku­ je, oczywiście poza zwykłymi ogłoszeniami. - Uryna! - krzyknęła na głos. W metrze nie śmierdziało moczem. Tak przywykła już do tego odoru, że niemal nie zwracała nań uwagi. Zbiegająca po schodach smukła kobieta zatrzymała się gwałtownie, gdy usłyszała okrzyk, i przycisnęła się do po­ ręczy. Liz, mijając ją, uśmiechnęła się i kobieta, przed chwilą jeszcze zaniepokojona, odpowiedziała jej nieco drżącym uśmiechem. Ostatnie stopnie Liz pokonała z rosnącym zdziwieniem. Wreszcie wyszła na zewnątrz. Nad schodami do metra za­ wieszony był pokaźny daszek ze szkła i metalu, bogato i pięknie zdobiony, jak taras widokowy. Szkło nawet w przyćmionym świetle wieczoru lśniło czystością. Liz zatrzymała się pod zadaszeniem. Znajdowała się na rogu Szóstej Alei i Czwartej Ulicy. Kilka budynków rozpoznała, ale inne były niskie, jakby 19 ludith O'Brien Rapsodia

skulone i całkowicie obce. Ulicą jechały samochody: mo­ dele T z kwadratowym dachem i odkryte limuzyny. Prze­ chodnie mijali ją w pośpiechu. Kobiety miały na głowach kapelusiki przypominające hełmy i spódnice za kolana. Ich nogi zdawały się błyszczeć. Niektóre wymachiwały amerykańskimi i francuskimi flagami i śmiały się bez­ trosko. Liz oparta się o ścianę domu. Jeszcze wczoraj był to wzniesiony z białej cegły Chemical Bank z bankomatem, z którego wzięła na kartę elektroniczną czterdzieści dola­ rów. Teraz stał tu dom z piaskowca, a przed nim stoisko z gazetami. Jej wzrok przyciągnął nagłówek „New York Timesa": LINDBERGHOWI UDAŁO SIĘ! DO PARYŻA W 33 1/2 GODZINY! LECIAŁ W ŚNIEŻYCY! WIWATUJĄCY FRANCUZI ZNIEŚLI GO Z POLA NA RĘKACH! Zamknęła oczy, czując narastający zawrót głowy. Nie mogła opanować drżenia rąk. Jakiś mężczyzna ostrym nożem rozcinał paczki gazet, sznurek opadał przy każdym mocnym cięciu. Ta czynność była jej znana. Najwyraźniej jest jeszcze sobotnia noc i do­ starczono właśnie niedzielne wydania gazet. Wzięła głęboki oddech i zerknęła na datę w nagłówku gazety: Sobota, 22 maja 1927. Zaczęła zastanawiać się gorączkowo. Czyżby Sid dosypał jej czegoś do drinka? Kolacja z nim wydawała jej się odle­ gła o milion lat. Liz spojrzała na swój męski kwarcowy ze­ garek z rzymskimi cyframi, który nosiła od kilku lat. Szkieł­ ko było pęknięte; musiało zostać zniszczone w czasie sza­ motaniny w pociągu. Zegarek pokazywał 11.28. Jak to wszystko mogło się wydarzyć w ciągu niespełna godziny?! Nagle ktoś ją złapał za lewą rękę. Krzyknęła cicho i od­ wróciła się, żeby zobaczyć, kto ją zaczepia. Przystojna kobieta uśmiechała się do Liz, podobnie jak towarzyszący jej mężczyzna w kapeluszu i z dużym kwia­ tem w klapie marynarki. Mieli naręcza amerykańskich i francuskich flag. Kobieta podała Liz dwie flagi. 20 - Proszę, złotko - powiedziała radośnie. Judith O'Brien Rapsodia

Liz gapiła się przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem na chorągiewki, zanim wzięła je do ręki. - Dziękuję - szepnęła automatycznie. - Proszę, słoneczko. - Para ruszyła dalej ulicą, wręcza­ jąc flagi wszystkim zatrzymywanym po drodze ludziom. Obok Liz przejechał samochód, trąbiąc bez przerwy. Pa­ sażerowie powiewali chorągiewkami. Odmachała im i zdobyła się na słaby uśmiech. Ruszyła Szóstą Aleją; jej nogi poruszały się automatycz­ nie, nie zastanawiała się, dokąd zmierza. Usłyszała za so­ bą stukot końskich kopyt. Odwróciła się i ujrzała ogromny drewniany wóz z napisem: „LÓD - czysty, zdrowy i trwa­ ły. 25 funtów, 50 funtów, 100 funtów". Towar transporto­ wano w brązowych jutowych workach. Nad głową zobaczyła tory tramwajowe z drewna i stali, które nawet w ciemności rzucały ponury cień na Szóstą Aleję. Były rozklekotane i kiedy spojrzała w górę, dostrze­ gła na tle nieba kilka brakujących belek. Były w tak roz­ paczliwym stanie, że nie miała wątpliwości: od dawna nie są używane. Tabliczki z nazwami ulic, małe, czarne, z białymi litera­ mi, były przytwierdzone do metalowych słupków. Miesz­ kała przy Dziesiątej Zachodniej. Nie spodziewała się już, że jej mieszkanie będzie takie samo, jakie zostawiła, jadąc na randkę. Spojrzała na kiosk z gazetami i przeczytała na­ główki. Dostrzegła „The Sun", „The Evening Star", „The He­ rald Tribune", „The Daily News", „The Post", „The Times". Wszędzie na pierwszej stronie zamieszczono informacje o Lindberghu. Na Ósmej Ulicy kłębił się tłum ludzi. Były tam restaura­ cje, światła uliczne, japońskie lampiony i mnóstwo szczę­ śliwych hulaków, spacerujących ramię przy ramieniu. Mi­ mowolnie włączyła się w tłum, potrącając ludzi i mamro­ cząc słowa przeprosin. Wszyscy wyglądali na spokojnych i zadowolonych. Do­ kładnie wiedzieli, dokąd idą i dlaczego świętują. Nawet je­ żeli snuli się bez celu, poruszali się pewnie. 21 ludith O'Brien Rapsodia

Liz przeciągnęła ręką po gęstwinie jasnych falujących włosów. Nigdy o tym nie myślała, ale jeszcze zaledwie kil­ ka godzin temu i z niej emanowała taka pewność. Jej strój był absolutnie w porządku: modnie wytarte dżinsy stano­ wiły wymarzony kontrast dla bluzki z irlandzkiej koronki i dopasowanego lnianego żakietu od ulubionego kostiumu. Sięgające połowy pleców blond włosy stanowiły obiekt za­ zdrości przyjaciółek. Teraz była jedyną w zasięgu wzroku kobietą w spodniach, a nieliczne panie bez kapelusza mia­ ły na sobie eleganckie suknie wieczorowe i biżuterię. Niemożliwe, żeby naprawdę znajdowała się w Nowym Jorku lat dwudziestych! Musiała śnić. Lecz wszystko wo­ kół było tak potwornie realne. I w odróżnieniu od innych snów tym razem nie było w jej mózgu takiego małego trzeźwego zakątka, który zapewniałby ją, że to tylko ma­ jaki. Uświadomiła sobie, że chodnik, po którym stąpa, jest bardzo nierówny. Słyszała fragmenty rozmów, nieznane sformułowania i określenia, nieużywane od wielu lat. - Ten Lindbergh to jakiś smarkacz. - Niemożliwe, żeby już tam dotarł. - Wyobraź sobie, Paryż w przeciągu niespełna dwóch dni! - To wielki dzieciak! Ponad tym wszystkim unosiły się rozmaite zapachy. Za­ pachy kuchenne: ze straganu z orzeszkami ziemnymi na rogu ulicy i z włoskiej restauracji po drugiej stronie alei. Jakiś mężczyzna w tekturowym brązowym kapeluszu sprzedawał tutki z prażoną kukurydzą. Kobiety roztacza­ ły wokół siebie woń perfum o zapachu kwiatowym, a nie­ którzy z mężczyzn pachnieli subtelnie aromatyzowanym talkiem. Kiedy mijały ją samochody, czuła słabą woń ben­ zyny i spalin. Jednak tej wiosennej nocy dominujący był aromat świeżo rozwiniętych listków i pączków. Liz wiedziała, że to muszą być halucynacje albo sen, a jednak jej mózg pracował gorączkowo, próbując znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie. Stwierdziła, że powinna na chwilę usiąść i zebrać myśli. Zajrzała przez okno do wło- Tudith O'Brien Rapsodia

skiej restauracji, ale sala pełna była klientów, a kelnerzy balansowali z uniesionymi w górę talerzami spaghetti. Nieco dalej zerknęła w szeroko otwarte okna na parte­ rze niczym nie wyróżniającego się budynku. Ludzie sie­ dzieli w milczeniu przy okrągłych stolikach, z twarzami zwróconymi w jednym kierunku. Niektórzy mieli na sobie eleganckie stroje wieczorowe, inni zwyczajne marynarki i koszule. Popijali coś z filiżanek. Na stolikach stały sery, owoce i krakersy. Liz podeszła do okna i usłyszała wibrujący dźwięk forte­ pianu. Kilka krzeseł było wolnych i dziewczyna nagle go­ rąco zapragnęła zająć któreś z nich. Pomyślała, że w ka­ wiarni muzycznej posiedzi bez konieczności rozmowy z kimkolwiek i może zdoła wreszcie zebrać myśli. Ponieważ na budynku nie było żadnego szyldu, uznała, że to jedna z wielu kawiarenek muzycznych w Village, tak dobrze znanych, że nie potrzebowały nazwy. Udało jej się znaleźć wejście. Cicho otworzyła drzwi i najciszej, jak mo­ gła, zeszła po trzech schodkach do sali. Kilka osób odwróciło się, obrzuciło jej strój pytającym spojrzeniem i znów skupiło uwagę na pianiście. Liz usia­ dła na pierwszym wolnym krześle przy wejściu. Znalazła się przy okrągłym stoliku wraz z kilkoma innymi osobami i natychmiast zrozumiała, dlaczego w sali panuje taka ci­ sza: muzyk był najwspanialszym wirtuozem fortepianu, jakiego w życiu słyszała. Siedział plecami do Liz; widziała tylko jego ręce, uno­ szące się jak ptaki nad klawiaturą i wydobywające z in­ strumentu lekki radosny ton. Muzyka ją porwała. Na chwilę zapomniała, gdzie jest; trwoga i niepokój opuściły ją, jakby wyparowały. Śliczna młoda blondynka w obcisłej brzoskwiniowej sukni postawiła na fortepianie filiżankę i powiedziała coś do muzyka; ten skinął w odpowiedzi głową, nie tracąc ryt­ mu. Miał ciemne, zaczesane do góry włosy. Kiedy odezwał się do dziewczyny, Liz widziała przez moment zarys jego smagłego policzka i błysk białych zębów. 23 ludith O'Brien Rapsodia

Utwór dobiegł końca i na sali rozległy się oklaski. Liz przyłączyła się entuzjastycznie do ogólnego aplauzu. Mia­ ła nadzieję, że pianista wstanie, by się ukłonić, i wreszcie uda jej się zobaczyć jego twarz. Nie wstał. Zaczął grać kolejny utwór, jeszcze szybszy od poprzedniego. Liz miała wrażenie, że klawisze śmieją się pod dotykiem palców muzyka. Wszyscy słuchacze uśmie­ chali się. Nie można było pozostawać obojętnym na rado­ sne, skoczne tony, spadające jak kaskada z klawiatury for­ tepianu. Podskoczyła, gdy nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się przed nią filiżanka do herbaty. - Tutaj siedzisz - rozległ się jakiś burkliwy głos za jej plecami. Mężczyzna nalał jej gazowanego soku pomarań­ czowego z butelki opatrzonej nalepką „Nedicks". Potem wyciągnął inną butelkę i zaczął dolewać do soku jakiegoś bezbarwnego płynu. -Powiedz kiedy - mruknął. - Dobrze. - Liz stwierdziła, że ten mężczyzna jest pierw­ szym człowiekiem, który nie uważa jej za pijaną czy obłą­ kaną. Dalej nalewał. - Kiedy - rzekła wreszcie. Zachichotał i Liz odwróciła się do niego z uśmiechem. Gdy spojrzała na jego twarz, oczy rozszerzyły się jej z wra­ żenia. Był łudząco podobny do Edwarda G. Robinsona. - Dziękuję, Edwardzie G. - powiedziała pod wpływem impulsu. - Proszę. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Ale mów mi Eddie. Liz wpatrywała się z osłupieniem w jasnopomarańczo- wy płyn w filiżance. Do licha, co tu jest grane? Nagle uderzyła ją myśl, że pewnie zwariowała. To jedy­ ne wytłumaczenie. Oczywiście, wszystko dokoła wyda­ wało się bardzo realne, łącznie z dżinem w filiżance do herbaty. Musiała jednak oszaleć i niewątpliwie był to efekt siedmiu lat pracy w miesięczniku „Vintage". Któż nie postradałby zmysłów, gdyby całe dnie pisał o Calvinie Coolidge'u, a wieczorami wracał w lata dziewięćdziesią-

te?! Zdarzało się, że rano, po przebudzeniu, zadawała sobie pytanie: który właściwie mamy rok - 1992 czy mo­ że 1892? Pomyślała o swym rosnącym z każdym dniem zaanga­ żowaniu w pracę. Kilka tygodni temu - a może za pięć­ dziesiąt lat od tego dnia? - pisała artykuł o muzyce lat dwudziestych. Zaczęło się od listu czytelnika, który przy­ słał jej stare nagrania muzyki fortepianowej, dokonane podobno przez Aleca Aarronsona, zanim jeszcze został słynnym kompozytorem. Praca wciągnęła ją na tyle, że cztery weekendy spędziła w bibliotece, szukając danych o krótkim życiu Aleca Aarronsona. Żeby wczuć się w nastrój epoki, przewertowała czasopi­ sma z kilku tygodni. Po zakończeniu zbierania materiałów mogła bez trudu recytować z pamięci, jakie musicale za­ powiadano na następny sezon w teatrach na Broadwayu i kiedy odbędzie się doroczna wyprzedaż kosmetyków u Wannamakera. Nosiła nawet w portfelu starannie złożony jednodolaro- wy banknot z 1923 roku. Znalazła go w sfatygowanym kruchym pudełku z nagraniami fortepianowymi Aleca Aarronsona. Nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego wyjęła go z pudełka. Zrobiła to odruchowo, pod wpływem impul­ su. Nie groziły jej za to żadne nieprzyjemności, choć w „Vintage" obowiązywał ścisły zakaz zabierania czego­ kolwiek z biura, obok takich restrykcji jak zakaz prywat­ nych rozmów międzymiastowych i zakaz wyciągania tore­ bek z cukrem z automatu do kawy. Ten banknot ją fascynował. To było ogniwo łączące ją z przeszłością, przedmiot, będący w codziennym użyciu wiele lat temu. W przeciwieństwie do innych rzeczy, któ­ re przewijały się przez biuro, to nie była sentymentalna pamiątka, starannie przechowywana, traktowana jako coś specjalnego. Nie został zachowany rozmyślnie, przetrwał dzięki przypadkowi. Może dlatego Liz miała poczucie, że noszenie go w torebce jest czymś wyjątkowym i niespoty­ kanym. ludith O'Brien Rapsodia

Był zbyt duży, żeby zmieścić się w portfelu, przystoso­ wanym do banknotów z końca XX wieku. O jedną czwar­ tą większy. Różnił się także kolorem: farba drukarska by­ ła intensywnie zielona, nie przygaszona i zszarzała jak na współczesnych banknotach. Ale najbardziej zaintrygował Liz napis na odwrocie, kilka zamazanych słów skreślo­ nych czerwonym atramentem. Z niewiadomych powo­ dów marzyła, by odszyfrować ten napis, by zajrzeć w przeszłość. Ktokolwiek napisał te słowa, miał ku temu jakiś powód. Nieważne, czy była to lista zakupów, zapo­ mniany adres czy też notatka o czymś, co niegdyś było dla kogoś ważne. Aż do tej chwili nie pomyślała o dolarze. Czyżby to on sprowadził na nią ten sen? Nagle dotarło do niej, że duch Edwarda G. Robinsona coś mówi. Miał kwadratową twarz i patrzące z ukosa oczy, tonące w morzu zmarszczek. Przypomniała jej się widziana w dzieciństwie kreskówka, w której Edward G. Robinson występował jako złota rybka. Ciekawe, po­ myślała. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że umysł wariata jest w stanie tworzyć wizje, które samym sobie przerywają. -Przepraszam, Eddie. Odpłynęłam. Czy mógłbyś po­ wtórzyć, co mówiłeś? - W nagłym przypływie beztroski Liz postanowiła włączyć się w tę grę. Może uda jej się ja­ koś znaleźć wspólny język z tymi ludźmi. W końcu są prze­ cież wytworem jej własnego chorego mózgu! I, jakby chciała wznieść toast za swą decyzję, podniosła do ust fili­ żankę z podejrzanym napojem i pociągnęła zdrowy łyk. To był ogień w płynie! Miał chemiczny posmak z lekką nutą landrynkowej słodyczy. Liz skojarzył się z terpentyną wymieszaną ze zmieloną gumą do żucia. Poczuła, że robi się czerwona na twarzy i nie jest w stanie złapać tchu. Dławiąc się, wskazała oskarżycielsko palcem na filiżankę z piekielnym napojem, a do oczu napłynęły jej łzy. Nie słyszała fortepianu. Słyszała już tylko straszliwy huk w uszach. ludith O'Brien Rapsodia

Eddie potrząsnął głową i zaczął ją klepać po plecach. - Hej, powinnaś mi powiedzieć, że nie jesteś przyzwy­ czajona do trunków! - Co to jest? - wychrypiała, wskazując ruchem głowy śmiercionośny płyn. - Kwiat pomarańczy. Czyżbyś naprawdę nigdy go nie próbowała? - Boże! - sapnęła Liz. - To powinno być prawnie zabro­ nione! Eddie odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął gromkim śmiechem. Kilka osób odwróciło się gwałtownie i syknęło, żeby go uciszyć, wskazując fortepian. Przestał rżeć, lecz pozostał uśmiechnięty. - Jak masz na imię? - zapytał niskim, grobowym gło­ sem, jakim przemawiał w najbardziej przerażających mo­ mentach Małego Cezara, swego najsławniejszego filmu gangsterskiego. - Liz McShane - mruknęła z roztargnieniem. Zaraz, za­ raz, pomyślała. Może to jednak było zatrucie pokarmowe. Przecież jadła sałatkę Cezar, a teraz rozmawia z facetem, który grał główną rolę w filmie Maty Cezar. To trochę na­ ciągane, ale chyba możliwe. Banknot w portfelu przypo­ mniał jej o miesięczniku, a ten z kolei skierował jej myśli ku latom dwudziestym. Tak. I jeśli od tego właśnie wszystko się zaczęło, to na­ prawdę powinna trzymać buzię na kłódkę. Zresztą, cokolwiek spowodowało te halucynacje, najle­ piej podjąć grę z tymi ludźmi. Nakazała sobie zachowanie spokoju. Ten sen był jakoś dziwnie realny, ci ludzie reago­ wali stosownie do jej zachowania i wypowiedzi. Przypomniały jej się nagle warsztaty gry aktorskiej na uczelni, nazywane improwizacją. Często wybierała zaję­ cia teatralne i zawsze niezależnie od tego, czy przerabiali Szekspira, czy też Neila Simona, wykłady te kończyły się odgrywaniem jakiejś postaci z dramatu w zaimprowizo­ wanych sytuacjach. Najmilej wspominała lady Mackbeth, kupującą bieliznę z supermarkecie. 27 Judith O'Brien Rapsodia

Pomyślała, że udając ćwiczenia z improwizacji drama­ turgicznej, najłatwiej wyrwie się z tego koszmarnego snu. Może uda jej się wrócić do rzeczywistości. - Kogo tu znasz? - wymamrotał cicho Eddie, żeby nie przeszkadzać nikomu w słuchaniu muzyki. - Rozejrzyjmy się... - Liz przebiegła wzrokiem tłum lu­ dzi. - Hm, trudno powiedzieć, bo wszyscy tutaj są tacy młodzi. Zaskoczony Eddie zmarszczył czoło, lecz ona nie dała sobie przerwać. - Czy ten tam to Sam Jaffe? Wiesz, za kilka lat on będzie doktorem Zorba. Muszę powiedzieć, że jest tu całkiem cie­ kawy zestaw ludzi. - Trąciła Eddiego łokciem. - Widzę też Johna Hustona kompletnie bez zmarszczek, a tam Doro­ thy Parker. - Pomachała ręką. - Cześć, Dot! Widzę jeszcze George'a S. Kaufmana. Założę się, że gdzieś w pobliżu jest też Mary Astor. Nie ma jej? Fatalnie, pewnie jesteśmy kil­ ka lat wcześniej, zanim zaczęła pisać swój dziennik. Oczy Eddiego zrobiły się okrągłe jak spodki. - Rany, chyba znasz tutaj wszystkich. Nie muszę cię ni­ komu przedstawiać, panno McShane. - Mów mi Liz, proszę. - Zachichotała. Czuła się tak, jak­ by znalazła się nagle na sesji fotograficznej Who is who rocznik 1927. W tej chwili uświadomiła sobie, że nie słyszy już dźwię­ ku fortepianu, a ludzie gawędzą ze sobą. Spojrzała ponad starannie uczesanymi głowami i zobaczyła, że taboret przy fortepianie jest pusty. - Dokąd poszedł pianista? Grał bajecznie! Eddie uśmiechnął się. - Świetny jak na klezmera w alei Tin Pan, co? Znasz go? Nie? Wreszcie jest ktoś, kogo ci mogę przedstawić! Liz prawie go nie słyszała. Wpatrywała się jak zahipno­ tyzowana w zmierzającego w jej stronę ciemnowłosego mężczyznę. Żywe niebieskie oczy trzymały wzrok dziew­ czyny na uwięzi. Niejasno uświadamiała sobie, że ludzie 28 przyglądają się zbliżającemu się do niej człowiekowi. Judith O'Brien Rapsodia

Wreszcie stanął przy niej. Chwiejnie podniosła się z krze­ sła i podała mu dłoń. Przez jej rękę przeszedł gwałtowny, lecz miły dreszcz, jakby lekkie mrowienie. Czy on czuł to samo? - Panno Liz McShane, pozwoli pani przedstawić sobie pianistę, Aleca Aarronsona. Alec, to jest Liz McShane. Liz zdębiała. Alec Aarronson?! Jak to możliwe? Przecież on zginął w 1935 roku w katastrofie samolotowej!