O'Donnell Peter (pseud. Brent Madeleine)
Modesty Blaise
Modesty Blaise jest superagentką, która dzięki najnowocześniejszym technikom
szpiegowskim, inteligencji i osobistemu urokowi dokonuje rzeczy niemożliwych.
Zawsze może liczyć na stojącego u jej boku, nieokrzesanego i grubiańskiego, a
jednak pełnego uroku, Williama Garvina, którego noże nieomylnie trafiają w
cel.
Rozdział 2
Fraser gestem pełnym pedanterii poprawił okulary; lubił wyglądać jak tępy biurokrata. Powoli
pogłaskał się po nosie i bezmyślnie popatrzył na leżące przed nim dokumenty.
- Przypuszczam, proszę pana, - zaczął w zamyśleniu - że Modesty Blaise może się okazać osobą... ee...
trudną do pozyskania... ee... w danym momencie.
Zmrużył oczy i spojrzał na tęgiego, szpakowatego mężczyznę, który obserwował przez okno
zgiełkliwą, jak zwykle wieczorem, ulicę Whitehall.
- Szczególnie w danym momencie - powiedział Tarrant z naciskiem, odwracając się. - Liczyłem na
twoją precyzję, Fraser.
- Przepraszam - odparł Fraser ze skruchą. - Postaram się poprawić.
Tarrant podszedł do dużego biurka stojącego w rogu pokoju. Usiadł wygodnie na krześle, otworzył
lśniącą, drewnianą szkatułkę, wyjął z niej cygaro i z namaszczeniem je zapalił.
- To niezwykła kobieta, Fraser - rzekł, obserwując obłok dymu unoszący się ku świedówce. - Wyobraź
sobie zdane wyłącznie na siebie dziecko, które znalazło się w 1945 na Bliskim Wschodzie w obozie
dla dipisćw. Dziś to dziecko ma dwadzieścia sześć lat i grubo ponad pół miliona funtów na koncie. Jak
myślisz, osiągnąłbyś to, gdybyś startował jako uboga sierota, w dodatku dziewczynka?
Fraser w myśli szybko zrobił przegląd swoich min. Wybrał z lekka urażony wyraz twarzy, ten, przy
którym trzeba trochę zacisnąć usta. Tarrant popatrzył na niego z aprobatą i skinął głową.
- Oznacza to, że raczej nie skuszą jej pieniądze. A w każdym razie na pewno nie połakomi się na dwa
tysiące funtów rocznie, które mogłaby jej zapłacić administracja państwowa.
- Niektórzy pracują u nas dla idei - wtrącił nieśmiało Fraser i środkowym palcem delikatnie poskrobał
się po głowie. Wyraźnie łysiał.
- Tak, wydaje się, że Modesty Blaise polubiła ten kraj - powiedział Tarrant, marszcząc brwi i bacznie
wpatrując się cygaro. - W końcu tu właśnie zamieszkała na stałe. Nie wydaje mi się jednak, by była
skłonna do specjalnych poświęceń dla przybranej ojczyzny.
- Może szantaż? - zaproponował Fraser, starając się przybrać minę wyrażającą zarazem pewność
siebie i niesmak.
Tarrant pokręcił głową.
- Nie sądzę, by udało nam się ją zaszantażować. Poza tym nie byłaby dla nas pożyteczna, gdyby
działała pod przymusem.
- Zastanawiam się, czy... - Fraser przerwał i spośród leżących na biurku papierów wyciągnął jakąś
kartkę. Przez kilkanaście sekund przyglądał się jej w milczeniu, wreszcie rzekł: - Może to by nam w
czymś pomogło? Tarrant wziął kartkę i dwukrotnie przeczytał krótką depeszę. „Fraser przybrał teraz
minę wyrażającą niepewną nadzieję" - pomyślał i spojrzał na Frasera. Oczywiście miał rację.
Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego taki znakomity fachowiec, jak Jack Fraser, zadaje sobie tyle
trudu, by wyglądać na bezradnego idiotę. Chyba tylko z przyzwyczajenia. Kiedyś takie maski były mu
przydatne i teraz, gdy już siedział bezpiecznie za biurkiem, po prostu trudno mu się z nimi rozstać.
Tarrant nie miał nic przeciwko tej zabawie. On i Fraser przyjaźnili się od lat; Tarrant wiedział, że w
razie potrzeby Jack umie zrezygnować z ulubionych gierek i z bezceremonialną szczerością wyrażać
swoje zdanie. Niech się bawi, czasem bywa to nawet pomocne, a często bardzo komiczne.
6
- Szyfranci przysłali to dopiero godzinę temu - powiedział Fraser przepraszającym tonem. — Nie
zwrócili na ten tekst specjalnej uwagi, potraktowali go rutynowo. Pomyślałem jednak, że może...?
- Wydaje mi się, że istotnie bardzo nam się to przyda - rzekł Tarrant. Oddał Fraserowi depeszę i
spojrzał na zegarek. - Dziesiąta. Sądzisz, że będzie się chciała z nami spotkać jeszcze dzisiaj?
- To świetna pora na spotkania - orzekł Fraser uroczyście, z trudem kryjąc zadowolenie. - Czy mam do
niej zadzwonić, proszę pana?
Noc była przyjemna i ciepła. Jechali starym bentleyem Frasera, najpierw przez Constitution Hill,
potem zatłoczoną jezdnią w kierunku Hyde Park Corner. Fraser prowadził brawurowo i jeden z jego
manewrów wywołał słuszne oburzenie jakiegoś taksówkarza. Jack uśmiechnął się ze skruchą, ale
taksówkarz posłał mu soczystą wiązankę. Była tak wymyślna, że Tarrant nie zdołał ukryć podziwu dla
kunsztu taksówkarza.
- Bardzo krótko rozmawiałeś z Modesty Blaise - zauważył, gdy jechali przez park. - O nic nie pytała?
- O nic, proszę pana - odparł Fraser. Z zafrasowaną miną wpatrywać się przed siebie. - Gdy zapytałem,
czy mógłby pan ją odwiedzić, odpowiedziała bez wahania: „Tak, jeśli sobie tego życzy. Nawet teraz".
Wydało mi się, że zna pana nazwisko.
- Zna. Dwa razy z Tangieru przysyłała mi przez Willie'ego Garvina cenne informacje. Jedna dotyczyła
Nasera, a druga działalności pewnej rosyjskiej organizacji w Libanie.
- Co pan sądzi o tym Garvinie?
- To diament, ale częściowo tylko oszlifowany. Często wyraża się dość prostacko, a jednocześnie
świetnie zna francuski, arabski i potrafi zachowywać się jak lord. Zaprosiłem go na lunch do klubu
Rand; jego maniery były beż zarzutu. W rozmowie parł do celu hardzo stanowczo, choć uprzejmie. W
dodatku czułem w nim pew. ne poczucie wyższości... jakby uważał się za pełnomocnika królowej.
- Nie za księcia małżonka? - z wahaniem zapytał Fraser.
4
- Na pewno nie. To tylko dworzanin, nic więcej.
- Szkoda - westchnął Fraser, wymuszając pierwszeństwo na kierowcy austina mini,- Gdyby byli parą,
miałby pan silniejsze argumenty. Dzięki temu, że Garvin akurat znalazł się w opałach.
-Tak, tylko że... ? - Tarrant urwał, jakby zachęcając Frasera, by dokończył.
- To prawda - rzekł Fraser i pokiwał głową. - Gdyby byli parą, to Garvin nie miałby dziś kłopotów, i
pan nie dysponowałby żadnym argumentem.
Znaleźli się przed imponującym, wybudowanym rok wcześniej gmachem, który został
zaprojektowany przez jednego z uczniów Le Corbusiera. Była to istna symfonia prostoty i elegancji.
W podziemiach kryły się basen, korty i sala gimnastyczna, oddane do dyspozycji lokatorów i ich
gości. Na najwyższej kondygnacji wybudowano otoczone tarasem mieszkanie z oknami
wychodzącymi na południe. Mieszkanie to zostało sprzedane za siedemdziesiąt tysięcy funtów.
Rezydujący za ladą recepcyjną w wielkim holu portier, odziany w służbowy uniform, uprzejmie skinął
głową w odpowiedzi na pytanie Tarranta o Modesty.
- Tak, proszę pana. Panna Blaise powiadomiła mnie telefonicznie, że oczekuje panów.
Podszedł po miękkim kasztanowym dywanie do drzwi prywatnej windy i nacisnął guzik. Otworzyły
się bezszelestnie.
- To winda panny Blaise. Zechcą panowie wsiąść. Dźwig zatrzymuje się tylko na ostatnim piętrze.
- Dziękuję - powiedział Tarrant i nacisnął guzik.
Drzwi zamknęły się, winda zaczęła się wznosić powoli, później trochę przyspieszyła. Na najwyższym
piętrze Tarrant i Fraser wysiedli. Znaleźli się w otwartym, obszernym holu, z podłogą wyłożoną
czarno-szarą terrakotą. Dalej widać było wielki salon zakończony wychodzącym na park oknem,
zajmującym całą ścianę. Z holu do salonu1
schodziło się po trzech stopniach.
8
Czuło się od progu, że mieszkanie należy do osoby o wyrafinowanym guście, ceniącej ciepło i
prostotę. Mimo że pomieszano tu kilka pozornie odległych od siebie stylów, efekt uderzał zadziwiają-
cą harmonią. W holu stały dwa krzesła z epoki Ludwika XVI i okrągły stolik na jednej nodze.
Aksamitna, złocista kotara kryła wnękę na płaszcze. Podłoga w salonie została pokryta ośmiokątnymi
płytkami w kolorze kości słoniowej. Na posadzce tej rozrzucono pozornie niedbale siedem czy osiem
barwnych perskich dywanów pochodzących z okolic Isfahanu. Jedną Ścianę salonu zajmował
kamienny kominek, pozostałe, pokryte złocistym cedrem, zawieszone zostały cennymi obrazami i
gobelinami. Tarrant rozpoznał dzieła Miro, Modiglianiego i martwą naturę Braque'a. Drzwi
prowadzące z holu wykonano z drzewa tekowego. W rogu salonu na szerokim regale stały prawdziwe
cacka - porcelanowy zegar z lwem, wykonany przez jednego z Cafierrich, sąsiadował z dwoma
talerzami ze słynnej manufaktury w Sevres. Obok stały nefrytowa waza ozdobiona wizerunkiem
smoka, srebrny flakonik, trzy niezwykłej urody posążki z kości słoniowej i niewielka rzeźba
Clodiona. Przemyślnie zaprojektowane oświedenie podkreślało kolorystyczną harmonię jednobarw-
nych mebli i oślepiająco kolorowych dywanów. Tarrant przyjrzał się sofie pokrytej czarną skórą,
dwóm pięknym krzesłom i długiemu, niskiemu stolikowi z blatem intarsjowanym bielą i złotem. W
jedną ze ścian wbudowano półki wypełnione książkami i płytami. Niewielki, miły dla oka
nieporządek na tym regale wskazywał, że ktoś z nich często korzysta. Obok widać było, częściowo
przysłoniętą cennym indyjskim parawanem, aparaturę hi-fi. Tarranta najbardziej ze wszystkiego
urzekły dywany; niemal nie mógł oderwać od nich wzroku. Napełniały go rozkoszną melancholią,
zupełnie jak „Preludia" Liszta. Fraser westchnął i powiedział z zachwytem: - Co za zbioryl
Niewiarygodne!
Szybko jednak znów przybrał jedną ze swoich póz; stanął obok schodków niezgrabnie tuląc do siebie
teczkę i zaczął rozglądać się podejrzliwie. Przez drzwi po prawej stronie wpadało do salonu deli-
6
katne światło jarzeniowe, dobiegał też stamtąd cichy warkot jakiejś maszyny. Tarrant położył na
krześle kapelusz i parasol.
- Może spróbuj zakasłać - zwrócił się do Frasera.
- Proszę się nie trudzić, panie Fraser - usłyszeli łagodny głos z lekkim obcym akcentem. Brzmiał
chłodno, ale uprzejmie.
Modesty stała w drzwiach, na de jarzeniowej poświaty. Spokojna twarz, zamyślone, ciemne oczy,
wydatne kości policzkowe, piękna jasna cera. Tarrant uznał, że ma jakieś metr siedemdziesiąt trzy
wzrostu, choć wydaje się wyższa dzięki fryzurze - upiętym w kok ciemnym włosom. Jej usta w
pierwszej chwili wydały mu się trochę za duże, ale zaraz pojął, że mniejsze nie pasowałyby do tej
twarzy. Ocenił też, iż śliczna szyja Modesty jest za długa - ale przecież krótsza nie miałaby tej
królewskiej wyniosłości. Nogi... Nie, do diabła, znów to samo. Wcale nie są za długie. Wszystko w tej
kobiecie złożone zostało w integralną, harmonijną całość. Nader interesującą całość. Sam zdziwił się,
ze tak bardzo chce zobaczyć uśmiech Modesty, Miała na sobie śnieżnobiałe, obcisłe polo. Rękawy
podwinęła niedbale do łokci. Jej spódnica w kolorze czerwonego wina, sięgająca do połowy kolan,
uszyta została z drogiego tweedu. Talię opinał szeroki pas z czarnej skóry ozdobiony dużą klamrą. Na
białych nogach -r nie założyła pończoch - nosiła ciemnozłociste sandały na niskim obcasie. Paznokcie
u nóg pomalowała lakierem w tym samym czerwonym odcieniu, który miała szminka na jej wargach.
- Panno Blaise - Tarrant zbliżył się do niej i wyciągnął na powitanie rękę. - Nazywam się Tarrant.
Pozwolę sobie przedstawić mojego towarzysza: John Fraser.
Jej ręka była chłodna, długie palce wydawały się bardzo silne. Zwróciła się ku Fraserowi. Tarrant
natychmiast zrozumiał, że nie dala się zwieść tępemu wyrazowi twarzy jego przyjaciela; obrzuciła go
spojrzeniem mówiącym: „Wiem, że nie należy cię lekceważyć".
- Proszę nam wybaczyć, panno Blaise, że składamy wizytę o tak późnej porze - rzekł Tarrant, ale w
jego głosie pojawił się jedynie cień skruchy. - Czy nie przeszkadzamy?
10
-Jestem trochę zajęta, ale chcę z panami porozmawiać - bezpośredniość tej odpowiedzi sprawiła, że
dalsze puste uprzejmości stały się zbyteczne. - Chciałabym jednak najpierw coś dokończyć. To zajmie
mi najwyżej trzy minuty. Proszę wejść.
Zawróciła do pokoju, z którego wyszła, Tarrant i Fraser podążyli za nią. Tarrant był kiedyś w kilku
szlifierniach kamieni szlachetnych, ale w żadnej nie panował tak pedantyczny porządek. Trzy stoły,
przy każdym wysoki stołek. Na jednym umocowano poziomo trzy tarcze ścierne, podłączone do
silniczka elektrycznego znajdującego się na krawędzi stołu. Ołowiana tarcza została umieszczona w
pewnej odległości od dwóch pozostałych. Obok niej stało naczynie z proszkiem ściernym,
karborundem. Obok drugiej, drewnianej, Tarrant zobaczył blaszaną puszkę z proszkiem
szmerglowym najwyższej jakości, a przy trzeciej - pojemnik z proszkiem szpachlowym. Na drugim
stole umieszczono małą obrabiarkę, taką, jakiej używają zegarmistrze, wyposażoną w pilarkę -
pionowo ustawioną tarczę z brązu fosforowego, impregnowaną proszkiem diamentowym.
Modesty Blaise usiadła i gestem wskazała mężczyznom dwa pozostałe stołki. Wzięła do ręki kołek, na
którego płaskim końcu przyklejono szafir. Tarrant uznał, że jest to mniej więcej ćzterdziesto-karatowy
kamień. Został poddany obróbce en cabochm- zastosowano szlif kaboszonowy. Modesty włączyła
maszynę i tarcza zaczęła się obracać. Skupiona, ujęła kołek oburącz, oparła dłonie na kątowniku i
zaczęła szlifować szafir.
Tarrant rozejrzał się. Zobaczył otwartą kasę pancerną. Na stole, tuż obok swojego łokcia, spostrzegł
kilka kasetek. Jedną wypełniały nieobrobione jeszcze kamienie; leżało ich tu więcej niż tuzin. Dia-
menty, rubiny, szmaragdy, szafiry. W innej kasecie były kamienie oszlifowane. Wjeszcze innej...
Tarrantowi aż dech zaparło. Misterne dzbanuszki i ampułki wyrzeźbione z nefrytu i agatu, pozłacana
głowa diabła, róża z alabastru, ośmioręka bogini z białego chalcedonu!
W pokoju słychać było jedynie warkot silniczka. Fraser, pochłonięty obserwacją pracy Modesty,
zapomniał o swoich minach.
8
W końcu Blaise wyłączyła maszynę i wstała. Uważnie zbadała szafir przez zegarmistrzowską lupę.
- Czy mogę obejrzeć? - spytał Tarrant, z trudem kryjąc podziw.
- Proszę bardzo - odparła podając mu lupę. - Muszę go jeszcze popolerować.
W szafirze Modesty wyrzeźbiła profil dziewczynki ze związanymi z tyłu włosami. Maleńka
twarzyczka wydawała się żywa. Tarrant usiłował poddać analizie proste z pozoru kontury, chcąc
dociec, w jaki sposób Modesty osiągnęła taki efekt Szybko jednak zrezygnował, nie miał szans. Bez
słowa podał lupę Frajerowi i spojrzał na Modesty.
- Rzeźbienie to pani hobby? - zapytał.,
- Tak - odpowiedziała. - Już nie robię tego zawodowo. Twarz Modesty rozjaśniła się i Tarrant
wreszcie zobaczył jej
uśmiech - pełen zadowolenia, swobodny i trochę figlarny. Uświadomił sobie, że bezwiednie też się
uśmiecha.
-Już nie robi pani tego zawodowo - powtórzył Tarrant i pokiwał głową. - Wiemy, panno Blaise, że
zrezygnowała pani ze swojej działalności. Zatem trzeba czymś czas wypełnić, prawda?
Z twarzy Modesty zniknął uśmiech. Przyjrzała się Tarrantowi w zamyśleniu.
- Prawda - odparła obojętnym tonem. - Czego się panowie napiją? Przeszli do salonu. Modesty
zbliżyła się do małego barku z półkami wypełnionymi butelkami i różnego rodzaju szklankami.
- Proszę usiąść. Co dla pana, panie Tarrant? -Jeśli można, małą brandy.
- A dla pana, Fraser?
- No... - Fraser podrapał się lekko po nosie. - Dużą brandy, proszę! - wyrzucił z siebie zuchwale, z
determinacją i ppadł znów na krzesło. Poszperał w teczce, wyjął dwa skoroszyty i położył je sobie na
kolanach. Tarrant obserwował, jak wprawnie Modesty przygotowuje drinki. Na stoliku, po którego
obu stronach usiedli goście, postawiła brandy. Sobie nalała kieliszek wina i podwijając nogi usiadła w
rogu sofy.
12
- Cieszę się, że mogę pana poznać, sir Geraldzie - uniosła lekko kieliszek. - Kiedy jeszcze
pracowałam, miałam u siebie ciekawe dokumenty na temat pana.
- Ależ panno Blaise - Tarrant przełknął łyk brandy i poczuł falę rozkosznego ciepła - jestem tylko
nudnym starszym panem. Pani jest znacznie bardziej interesującą postacią.
- Tak dużo o mnie wiecie?
- Fraser nigdy by mi nie wybaczył, gdybym powiedział, że cokolwiek wiemy. Ot, trochę
przypuszczeń, hipotez. - Mógłby się pan nimi ze mną podzielić?
- Naturalnie.
Tarrant dał Fraserowi znak głową. Fraser otworzył jeden ze skoroszytów i zmarszczył brwi patrząc na
jeden z dokumentów. - No, więc... mówiąc krótko, panno Blaise - zaczął zakłopotany
- w naszych kartotekach została pani odnotowana po raz pierwszy, gdy miała pani mniej więcej
siedemnaście lat. Mniej więcej
- bo wyszła pani bez żadnych dokumentów z obozu dla dipisów na Bliskim Wschodzie. Nie udało nam
się ustalić pani dokładnego wieku.
- Nie mogę panu pomóc, Fraser - rzekła Modesty śmiertelnie poważnym tonem. - Mnie się też to nie
udało. - Rozumiem. No cóż, nikt również nie wie, w jakim kraju się pani urodziła. Mając więc około
siedemnastu lat zaczęła pani pracę w niewielkim kasynie w Tangerze, kontrolowanym przez grupę
Louche'a. Henri Louche był szefem małego gangu. Po roku, gdy zabili go rywale, pani przejęła
kierowanie kasynem i doprowadziła je do niebywałego rozkwitu.
Fraser przerwał i zerknął na Modesty.
- Nie oddzielam faktów od przypuszczeń - powiedział z naciskiem.
- Bardzo słusznie, Fraser.
Wstała i poczęstowała go papierosem ze srebrnej szkatułki. Gdy odmówił, wzięła jednego dla siebie, a
obok Tarranta postawiła pudełko cygar.
10
- Nie spodziewałam się pana - powiedziała przepraszającym tonem - i do wyboru mam tylko
birmańskie cygaretki lub corony.
- Chętnie zapalę coronę. A gdyby się pani mnie spodziewała...?
- O ile wiem, najbardziej lubi pan słabe punch-punch.
- Rzeczywiście - Tarrant ścisnął lekko cygaro w dłoni i przyglądał się Modesty, która wróciła na sofę.
- Willie Garvin jest bardzo dokładny. Pani kartoteka na mój temat jest zapewne nader drobiazgowa.
.- Owszem, i bardzo ciekawa. Panie Fraser, proszę mówić dalej.
- Gang - rzekł Fraser przewracając stronę - pod wodzą... eee... nowego szefa zaczął używać
kryptonimu Sieć i działał na skalę międzynarodową. Członkowie grupy kradli dzieła sztuki i klejnoty,
zajmowali się przemytem, spekulacjami na rynku złotem. Prowadzili też działalność wywiadowczą.
- Zgodnie z moimi informacjami - stwierdziła Modesty, zaciągając się papierosem - Sieć nigdy nie
działała na szkodę rządu jej królewskiej mości.
- To nas właśnie dziwi - powiedział powoli Tarrant. - Dlaczego?
- Może dlatego, że pewna rozsądna osoba pragnęła osiedlić się tu na stałe i nie chciała, aby uznano ją
za intruza. - Dlaczego akurat tutaj?
- Za wiele by trzeba wyjaśniać. To nieważne. -.Zwróciliśmy również uwagę - powiedział niepewnie
Fraser – że Sieć starannie unika bardzo przecież intratnych interesów związanych z narkotykami i
prostytucją. Dwa razy gang udzielił nawet cennych informacji amerykańskiej agencji rządowej do
spraw zwalczania narkotyków.
- Nie dziwi mnie to - rzekła Modesty. - Jeżeli ma się jakieś zasady, trzeba je zademonstrować przy
stosownej okazji.
- Dowiedzieliśmy się - ciągnął Fraser - że w 1962 roku w Bejrucie wyszła pani za pewnego Anglika,
bardzo podejrzaną postać, po czym szybko się z nim rozwiodła. Uważamy, że było to tak zwane
mażeństwo papierowe, zawarte w celu zdobycia przez panią angielskiego obywatelstwa.
14
- Tak. Wyłącznie papierowe - lekki uśmiech pojawił się na ustach Modesty.
Fraser chrząknął zakłopotany i wlepił wzrok w dokumenty.
- A zatem - ciągnął - w dwa lub trzy lata od momentu, gdy stała się pani szefową Sieci, zaczął z panią
pracować Willie Garvin. Mam tu jego dossier. W Anglii trafił najpierw do poprawczaka, potem
odsiedział dwa niewielkie wyroki w więzieniu. Po wyjściu wyjechał z kraju. Za granicą ustawicznie
popadał w rozmaite kłopoty, we wszystkich częściach świata. Pominę szczegóły. W każdym razie
poznała go pani w Sajgonie, wkrótce po opuszczeniu przez niego Legii Cudzoziemskiej. Od tej
chwili... hm... zacznę snuć słabo udokumentowane przypuszczenia.
Fraser przerwał, łyknął brandy. Był namiętnym wielbicielem tego trunku i Tarrant z rozbawieniem
obserwował, jak jego przyjaciel usiłuje nie okazać swojego ukontentowania. Fraser odstawił kieliszek
i zmarszczył nos.
- Sądzimy, że - powiedział - Garvin przez sześć lub siedem lat był jednym z najbliższych pani
współpracowników - aż do zeszłego roku, kiedy to Sieć została... eee... zreorganizowana4 od kiedy w
różnych krajach działają odrębne filie.
Fraser zamknął skoroszyt i spojrzał na Modesty:'
- Panno Blaise, wiemy, że pani i pani przyjaciel przyjechaliście do Anglii jedenaście miesięcy temu.
Garvin kupił bar znany jako „Kierat". Wiemy też, że oboje jesteście niezmiernie bogaci. Zapewne
dlatego nie mamy ostatnio żadnych doniesień na temat... - zawiesił głos - ...waszych nielegalnych
przedsięwzięć.
- Świetnie, Fraser - odezwał się Tarrant. - Pięknie to przedstawiłeś. Masz nieskazitelny styl.
Badawczo popatrzył na Modesty.
- Bardzo ciekawe - powiedziała powoli. - Ale, jak sami panowie stwierdzili, są to tylko
przypuszczenia. Nie sądzę, by udało wam się wykorzystać ten materiał przeciwko mnie.
- Wcale nie mamy takiego zamiaru - odrzekł Tarrant.
12
Zapanowało milczenie. Ta kobieta miała przynajmniej jedną zaletę; nie drażniła jej cisza. Nie musiała,
jak inne, bez przerwy gadać, pozwalała człowiekowi pomyśleć. I Tarrant właśnie rozmyślał, prze-
żuwając swoje rozczarowanie. Modesty go zafascynowała, uznał, że jest piękna i podniecająca. Przy
tym pogodna, mimo ciężkich przejść. Ale czegoś jej brak, jakiejś cechy, którą wyczuwał od razu u
kandydatów na dobrych agentów. Trudno było to precyzyjnie nazwać, chodziło o to, że tego rodzaju
człowiek, zdolny do kamiennego opanowania, powinien także w odpowiedniej chwili umieć zdobyć
się na nieokiełznane okrucieństwo. Dobry Boże, przecież kiedyś na pewno to potrafiła. Czy aż tak się
zmieniła? Ta kobieta panuje nad sobą bez reszty, to dobrze, ale nic nie wskazuje na to, by nagle mogła
zmienić się w bezwzględną, gotową do walki tygrysicę.
- Nie chcemy wcale pani atakować - powiedział przyjaźnie Tarrant. - Przeciwnie, mamy nadzieję, że
zechce nam pani pomóc.
Modesty, nie odrywając oka od Tarranta, wypiła łyk wina.
- Nikt nie jest w stanie do niczego mnie zmusić - powiedziała bardzo spokojnie, - Zdecydowałam o
tym dawno, dawno temu, jeszcze w tej epoce mojego życia, o której nie macie żadnych informacji.
- Rozumiem.'Może jednak uda mi się panią namówić. -Jak? - popatrzyła nań z lekkim zdziwieniem.
Tarrant uparcie obserwował żarzący się czubek cygara, od czasu do czasu rzucając okiem na Frasera,
który oparł rękę na kolanie i stulił dłoń trzymaną grzbietem do góry. Oznaczało to, że Fraser uważa, iż
należy mówić otwarcie. Tarrant był tego samego zdania.
- Panno Blaise, zdaję sobie sprawę, że nie skuszę pani pieniędzmi. Może pani jednak dostać od nas w
prezencie Williego Gar-vina.
- Garvina?! - zdumiona Modesty zmarszczyła czarne brwi.
- Właśnie. Kiedy ostatnio miała pani od niego wiadomości?
- Mniej więcej sześć tygodni temu. Przyjechał na kilka dni. Spędziliśmy je razem. Potem z
przyjaciółmi wybrałam się na miesiąc na
13
Capri. Wróciłam tydzień temu i jeszcze nie widziałam się z Wil-liem.
- Nie znajdzie go pani w „Kieracie".
- Wcale mnie to nie zdziwi. Williemu już znudziło się prowadzenie tego pubu. Wiem, że teraz dużo
podróżuje - a poza tym mnóstwo czasu zabierają mu przyjaciółki. Ma ich cały harem.
- Garvin od pewnego czasu nie ma okazji oddawać się swoim ulubionym rozrywkom. Siedzi w
więzieniu, panno Blaise, daleko stąd, na drugim końcu świata. Mogę dodać, że nie znają tam jego
prawdziwego nazwiska - ale to chyba nie ma znaczenia pod jakim nazwiskiem zostanie się
powieszonym. Nagle Tarranta zalała fala ulgi i radości. Modesty nie poruszyła się, wyraz jej twarzy
pozornie się nie zmienił, jednak powietrze aż zapulsowało od niezwykłej energii, która zaczęła
emanować z Blaise. Poczuł się zupełnie tak jak przed nadciągającą właśnie, gwałtowną burzą.
- Ma być powieszony? - spytała spokojnie.
- Albo rozstrzelany - odparł Tarrant. - Może jeszcze nie dziś ani jutro, bo sytuacja w... w kraju, w
którym siedzi Garvin, jest dość skomplikowana. Właśnie teraz nadszedł odpowiedni moment, by
można mu było pomóc.
Modesty zgasiła wypalonego zaledwie do połoWy papierosa i sięgnęła do wazy z sewrskiej porcelany.
Wyjęła ciemny tytoń, żółtą bibułkę, wprawnie skręciła papierosa i zaciągnęła się głęboko.
- To wszystko brzmi dość mętnie - powiedziała.
- Istotnie. Celowo tak się wyrażam.
- Chce pan," żebym...
- Żeby pomogła nam pani w pewnej sprawie - przerwał jej skwapliwie. - Jedno zadanie specjalne,
moja droga. Tylko tyle. Jest to akcja, do wykonania której ma pani najlepsze predyspozycje. Może się
też okazać, że chodzi jedynie o maleńki rekonesans.
- W zamian pan mi powie, gdzie jest Willie? Tarrant nie odpowiedział od razu. Napił się brandy i
kieliszek. Oparta na kolanie dłoń Frasera obróciła się wnetrzem do
17
góry i lekko rozwarła. Przyciśnij ją do muru, mówił ten gest. Tarrant postanowił jednak nie
zastosować się do rady przyjaciela.
- Nie, panno Blaise - rzekł wreszcie i wstał. - Tę informację dostanie pani od nas w prezencie.
Pójdziemy już, będzie pani miała teraz mnóstwo do załatwienia. Fraser, daj pannie Blaise kopię
depeszy. Fraser na chwilę wlepił w Tarranta zdumiony wzrok, ale szybko opanował się. Pochylił
głowę nad teczką i wyjął jakiś papier, który wręczył Modesty. Zaczęła czytać paląc papierosa i
przechadzając się po pokoju.
- Dziękuję - powiedziała podchodząc do swoich gości. Nie odrywając wzroku od Tarranta oddała
papier Fraserowi. - Mam nadzieję, że to pańskie zadanie może chwilę poczekać. Przez jakieś dziesięć
dni nie będzie mnie w kraju.
- Zupełnie wystarczy, jeśli skontaktuje się pani ze mną po powrocie - podał jej rękę na pożegnanie. -
Życzę owocnej podróży.
-Jeszcze raz dziękuję.
Odprowadziła ich do windy, nacisnęła guzik i drzwi rozsunęły się. -Jest pan bystrym człowiekiem -
spojrzała na Tarranta z zaciekawieniem. - Jak pan się domyślił?
- Czego?
- Że nienawidzę szantażu, ale sumiennie spłacam swoje długi. Na pewno nie ma o tym ani słowa w
pańskiej kartotece. - Nie ma, rzeczywiście - Tarrant wziął kapelusz i parasol. - Jednakże poznałem
Garvina. - Nie sądzę, by panu o mnie opowiadał.
- Nie, ale łatwo się zorientować, jakiego rodzaju jest człowiekiem. A to pani przecież go
ukształtowała. Uznałem więc, że swoje zasady przejął od pani.
- Poznać mistrza po uczniu jego - rzekł uroczyście Fraser, usiłując ukryć ukontentowanie.
Kiedy wsiedli do windy, Modesty podeszła do okna. Paliła papierosa i patrzyła na ciemny park.
Uśmiechnęła się smutno do siebie i pokiwała głową.
15
- Powinnam była to przewidzieć - rzekła cicho. - Niczemu nie jesteś winien, Willie. Mój Boże,
domyślam się, co teraz przeżywasz.
Zgasiła papierosa i podeszła do telefonu. Przez następną godzinę dzwoniła do wielu osób, rozmawiała
między innymi z zaskoczonym tą rozmową mężczyzną, mieszkającym na drugim końcu świata.
Potem weszła do sypialni, utrzymanej w barwach zieleni, szarości i przygaszonej bieli. Jedna ze ścian
została wyłożona boazerią. Jej część, tę po prawej stronie wielkiego łóżka, pomalowano na stalowo.
Tu ukryto schowek. Ściana rozsuwała się bezszelestnie po odpowiednich manewrach, jakim trzeba
było poddać szufladki toaletki. Kiedy Modesty dokonała stosownych zabiegów, ukazał się wysoki
schowek. Na podłodze stały trzy ciężkie kufry, na półkach liczne mniejsze pudełka. Popatrzyła na nie
z rezygnacją zaprawioną odrobiną rozbawienia.
- Wiesz, Willie, czasem zastanawiałam się, po co jeszcze trzymamy ten cały kram-powiedziała na
głos.
Pochyliła się i otworzyła jeden z kufrów.
W zaparkowanym w pobliżu samochodzie siedzący za kierownicą Fraser składał niechętne gratulacje
Tarrantowi. Miał ton człowieka, który poniósł porażkę.
- Uważam, że znakomicie pan sobie poradził, jeśli wolno mi zaprezentować własne zdanie. Nie
przyszło mi do głowy, że Blaise tak sumiennie spłaca długi wdzięczności.
- Owszem, ale w naszej sprawie nie odegrało to większego znaczenia.
- Co proszę?!
- Przez większą część swego dwudziestocześcioletniego życia Modesty igrała ze śmiercią,
balansowała nad przepaścią. Myślisz, że naprawdę zrezygnowała z tej gry na dobre?
- Przecież zdobyła wszystko, co chciała. A teraz ma mnóstwo pieniędzy i całe życie przed sobą.
- Dla niej to się nie liczy. Smutne, ale Modesty jest narkomanką - bo niebezpieczeństwo działa na nią
jak narkotyk. Do diabła, prze-
19
cież jeszcze będąc dwa razy starszy od Blaise narkotyzowałeś się tym samym. Musiałem cię niemal
przemocą zmusić do pracy za biurkiem! Modesty nie przyzna się do tego, ale jestem pewien, że żałuje,
iż się wycofała.
- Przepraszam - Fraser przełknął ślinę i spojrzał na Tarranta niepewnie. - Ciągle nie rozumiem.
Twierdzi pan, że nasza pomoc w sprawie Gardna nie miała wpływu na jej decyzję?
To był dla niej tylko pretekst - spokojnie odparł Tarrant. - Nie miałem zamiaru jej do niczego
zmuszać, natomiast chciałem znaleźć sposób, żeby zgodziła się z własnej woli. Żeby mogła udawać
sama przed sobą, iż ma po temu ważne powody. Wystarczy, Jack?
Gdy Tarrant zwracał się do Frasera po imieniu, znaczyło to, że przyjaciel ma przestać udawać głupka
- co tak uwielbiał. Fraser położył ręce na kierownicy i uśmiechnął się.
-Jasny szlag! - powiedział z podziwem. - Szczwany z ciebie lis!
Rozdział 2
Modesty Blaise stała oparta o pień palmy na skraju sawanny. Czekała. Była późna noc, umilkły
wszystkie ptaki. Słychać było tylko szelest gałęzi i ciche szmery z głębi lasu. Z pełnego gwiazd nieba
księżyc rzucał słabe światło na drogę wijącą się pomiędzy lasem a sawanną.
Więzienie zbudowano na połaci wykarczowanego gruntu. Była to prowizorka, długi parterowy barak.
Budynek miał kształt litery T; górne ramię wychodziło na drogę, pionowa podstawa sięgała lasu. Na
samym końcu tej podstawy znajdowały się szerokie drzwi, za nimi umieszczono wartownię.
Modesty już od dwóch godzin stała bez ruchu, ukryta w lesie. Obserwowała obchodzącego teren
wartownika, który regularnie co dziesięć minut ukazywał się w jej polu widzenia. „Też mi strażnik"
-pomyślała z pogardą. Na odległość słychać, jak nadchodzi, brzęcząc postukującym o bandolet
karabinem. Z daleka też widać było jego palącego się papierosa.
Sześć miesięcy temu ten człowiek był rebeliantem. Teraz on i jego towarzysze służyli nowemu
rządowi, natomiast buntownikami stali się ich przeciwnicy. Jednakże nie powalczą długo. Generał
Kalzaro - przywódca przewrotu - odniósł tak miażdżący sukces, że o żadnym liczącym się oporze nie
było mowy. Generał bez obaw przystąpi zapewne wkrótce do wyeliminowania wszystkich swoich
wrogów.
18
Szesć dni wcześniej Modesty widziała się z Williem. To on opisał Jej sytuację. Trafnie, potwierdził to
czterdzieści osiem godzin temu Santos, mieszkający w Buenos Aires. Modesty zdała sobie sprawę, że
jeśli ma uratować Garvina, musi działać bardzo szybko.
Ubrała się w czarne spodnie, na tyle luźne, by nie krępowały swobody ruchów. Nogawki wsunęła w
wysokie buty na grubej podeszwie. Strój uzupełniony został cienkim czarnym pulowerem; twarz i
ręce Modesty pomalowała na czarno substancją maskującą. Włosy mocno związała na karku.
Z więzienia wyjechała rozklekotana ciężarówka. Opony przeraźliwie zapiszczały na nierównej
nawierzchni. W środku siedzieli wartownicy, mający pilnować więźniów pracujących dwie mile stąd,
przy naprawie drogi. Po piętnastu minutach zmienił się wartownik, który patrolował nieogrodzony
teren na tyłach więzienia. Zbliżał się czas akcji. Modesty poczuła, jak ogarniają fala przyjemnego
ciepła i stan bliski uniesienia. Zawsze starałaj się dumić te emocje, ale nigdy jej się to nie udawało. I
wiedziała, że nigdy się nie uda. Uświadomiła sobie to w ciągu ostatniego roku. Willie zapewne też
doszedł do podobnego wniosku, ale starannie to przed nią ukrywał. Ona zresztą też mu się nie
zwierzała.
Od kiedy sięgała pamięcią, żyła w niebezpieczeństwie. Samotne dziecko, przemierzające ogarnięte
wojną Bałkany i Bliski Wschód, zżyło się z uczuciem przemożnego lęku. Później, gdy Modesty
dorastała, ten lęk stał się bodźcem popychającym ją do działania. Niebezpieczeństwo stopniowo stało
się sensem jej istnienia i źródłem osobliwej radości. Nie cieszyło jej to; jest przecież tyle
szlachetniejszych dróg, prowadzących do szczęścia. Ale Modesty tak już została ukształtowana i
pogodziła się z tym - dawno przestała dążyć do celów nieosiągalnych.
Nowy wartownik zaczął obchód od zachodniej strony budynku. Modesty ścisnęła w ręce kongo,
zwane też pałką yawara. Lubiła tę broń z gładkiego, twardego drewna, z uchwytem dopasowanym do
dłoni, zakończonym z obu stron metalowymi grzybkami.
22
Ostrożnie ruszyła do przodu. Gruba warstwa gnijących liści skutecznie tłumiła odgłos jej kroków.
Wartownik zajęty był rozmyślaniami o kobietach. Szczególnie
o jednej, mieszkającej w wiosce, którą ich wojska zajęły tydzień temu. W nocy. Uśmiechnął się do
siebie na samo wspomnienie, krew zaczęła pulsować mu w żyłach. Dziewczyna miała osiemnaście lat
i była prawiczką. Zachowywała się jednak jak posłuszna dziwka, bo sierżant Alvarez wydumaczyłjej,
co się stanie, jeśli będzie niegrzeczna. To Alvarez wpadł na pomysł, żeby ten z nich sześciu, który
wymyśli najdziwniejszą pozycję, dostał butelkę whisky. Oczywiście wygrał Ricco. Wartownik
zachichotał z podziwem. Że też ten sukinsyn nie skręcił sobie karku ani nie zadusił panienki...
Nagle zauważył pod drzewem coś białego. Nachylił się i zobaczył kawałek papieru, coś na nim leżało.
Przyjrzał się uważniej. To była moneta. Złota!
Modesty znalazła się za plecami wartownika. Jedną ręką błyskawicznie chwyciła go za włosy, a drugą
zadała mu miażdżący, precyzyjny cios kongiem poniżej ucha. Wartownik runął bezwładnie na ziemię.
Modesty z kieszonki na lewym biodrze wyjęła małą metalową tulejkę. Wysypała z niej na dłoń
wałeczki ze sprasowanej waty, wielkości papierosowego filtra. Powąchała je ostrożnie i wyczuła
słaby, słodki zapach. Uklękła obok wartownika i wsunęła mu wałeczki w nozdrza.
Bezszelestnie dobiegła do oświedonych lampą drzwi wartowni. Wewnątrz stał wsparty o ścianę
mężczyzna i przeglądał jakiś zniszczony magazyn pornograficzny. Karabin oparł obok siebie.
Modesty przesunęła się w jego kierunku. Kiedy była już blisko, wartownik podniósł wzrok i zauważył
ją. Przerażony, nie zdążył się cofnąć. Modesty skoczyła i obracając się wykreśliła nogą łuk. Trafiony
ciężkim butem w krocze mężczyzna stracił przytomność i sztywno osunął się na ziemię.
Modesty przeskoczyła ciało i ruszyła dalej. W lewej ręce trzymała kongo, w prawej mały,
automatyczny pistolet MAB Brevette, który nosiła przedtem w skórzanej kaburze pod swetrem.
Znalazła się
20
w długim, szerokim korytarzu, pełnym zakratowanych cel. Czuła smród brudnych ciał, słyszała jęki i
krzyki dręczonych koszmarnymi snami więźniów. Zza uchylonych drzwi wartowni dobiegały dźwięki
marszów wojskowych, przerywane komunikatami, które spiker odczytywał chrypliwym,
podnieconym głosem.
Modesty zastanowiła się przez chwilę. Miała ochotę iść dalej do przodu, ale z doświadczenia
wiedziała, że najpierw powinna zabezpieczyć sobie drogę odwrotu. Pamiętała o bliźnie poniżej
swojego ponętnego pośladka; to była cena, jaką zapłaciła kiedyś za zlekceważenie tego obowiązku.
Wsunęła kongo do sakiewki pod swetrem. Z kieszeni na prawym udzie wyjęła miniaturową maskę
gazową, składającą się z zacisku nakładanego na nos, ustnika i małego mieszka łączącego oba te
elementy. Zawahała się na moment, rozważając możliwość zastosowania chwytu, który nazywała
„przyszpileniem przeciwnika". Musiałaby zdjąć sweter, stanik i wpaść do wartowni naga do pasa. To
bardzo skuteczny sposób na mężczyzn, pierwszy raz sprawdził się przed pięciu laty w Agri-gento;
dzięki owej sztuczce ocaliła żyde Garvinowi. Od tamtego czasu jeszcze dwa razy z powodzeniem
„przyszpilała" wrogów. Każdy mężczyzna nieruchomiał na widok półnagiej kobiety, a to zapewniało
Modesty kilkusekundową przewagę. Uznała jednak, że nie musi stosować tej metody. Wartownicy nie
spodziewają się przecież żadnego ataku. Włożyła maskę gazową, gwałtownie pchnęła drzwi i wpadła
do środka. Wokół odwróconej do góry dnem skrzynki siedziało czterech żołnierzy. Grali w karty.
Dobrze, pomyślała, wszyscy na muszce. Kopnięciem zamknęła drzwi. Mężczyźni zastygli na widok
Modesty, cztery pary oczy wpatrywały się w nią z osłupieniem. Naprzeciwko Blaise siedział tęgi,
zarośnięty facet w kurtce z wytartymi dystynkcjami. Sierżant Uznała go za najgroźniejszego. I
rzeczywiście, on pierwszy oprzytomniał. Przyjrzał się najpierw twarzy dziewczyny w osobliwej
masce, potem przesunął wzrok na bujne piersi. Uśmiechnął się szeroko. Modesty wycelowała do
niego z pistoletu. Sierżant znieruchomiał, przestał się uśmiechać i czujnie przymrużył oczy. Z kieszeni
na biodrze wyjęła metalowy, cylindrycz-
24
ny przedmiot, wyglądający zupełnie jak pojemnik na pieprz. Wyciągnęła rękę, by postawić go na
skrzynce. Jej dłoń z pistoletem znalazła się tuż przy ramieniu jednego z mężczyzn; Modesty
zobaczyła, jak napiął mięśnie do skoku. Spocony sierżant, patrząc w lufę wymierzonej doń broni,
szepnął po hiszpańsku: „Nie ruszaj się, sukinsynu!". Mężczyzna zawahał się. Modesty umieściła
„pieprzniczkę" na skrzyni i cofnęła w tył o dwa kroki. Cichy trzask upewnił ją, że mechanizm zaczął
działać. W pomieszczeniu rozległ się cichy syk, zagłuszany rykiem z radia. Sierżant pociągnął nosem,
na jego twarzy pojawiła się panika. Spojrzał na Modesty z wściekłością. Jego lewa dłoń nadal
spoczywała na kartach na skrzyni, ale lewa zaczęła wolno przesuwać się wzdłuż pasa, w stronę
kabury. Rozległ się suchy trzask - to kula z pistoletu Modesty przebiła skrzynię pomiędzy dwoma
rozsuniętymi palcami sierżanta. Jego opalona twarz poszarzała, znów znieruchomiał. Nagle jeden z
mężczyzn zwalił się na ziemię, a po pięciu sekundach dołączyli do niego sierżant i kolejny żołnierz.
Modesty uśmiechnęła się w duchu, obserwując, jak czwarty mężczyzna usiłuje wstrzymać oddech.
Miał posiniałą twarz i wybałuszone oczy. Nie wytrzymał długo, już po chwili upadł na ziemię i
przestał się poruszać.
Modesty podeszła do ściany, zdjęła z haka pęk kluczy. Wzięła coś jeszcze. Coś, co przypominało
uprząż sporządzoną z czarnego parcianego pasa. Do materiału przymocowane zostały dwa skórzane
futerały, a w każdym z nich tkwił ostry nóż. Taką uprząż zakładało się na klatkę piersiową. Modesty
ogarnęła burza sprzecznych emocji. Wzruszenie na widok pamiątki z dawnych czasów. Smutek na
wspomnienie niezrealizowanych marzeń. I strach - o los człowieka, do którego należały te noże.
Modesty wyszła z wartowni, zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła maskę gazową i cicho ruszyła szerokim
korytarzem.
W celi, na drewnianej przyczy, leżał na wznak Willie Garvin. Bezmyślnie wpatrywał się w jaszczurkę
biegającą po popękanym suficie.
22
Światło z korzytarza, wpadające przez kraty, rysowało na kamiennej podłodze szerokie wzory.
Willie był wysokim, trzydziestoczteroletnim mężczyzną o niebieskich oczach i jasnych, teraz
rozczochranych, włosach. Miał duże r ręce, mocne palce, wysportowane ciało i dobrze rozwinięte
mięśnie, szczególnie masywny mięsień trójgłowy, biegnący od szyi do ramion.
Na wewnętrznej stronie prawej ręki można było dostrzec dużą bliznę w kształcie niedokończonej
litery S. Zaczął ją rysować niejaki Sulejman - rozpalonym do białości ostrzem noża. Nie dokończył
dzieła, bo znienacka zjawiła się Modesty Blaise i skręciła mu kark.
Samotność w celi sprawiła, że Williego ogarnął zupełny bezwład. Czuł się zupełnie jak w dawnych,
ciężkich czasach, przed spotkaniem Modesty, która wtargnęła w jego życie i zupełnie je odmieniła.
Sprawiła, że wszystko zaczęło układać się pomyślnie. Ale świado, które zapaliła w jego duszy siedem
lat temu, zgasło teraz. W mózgu miał jedynie obezwładniającą pustkę.
Willie wiedział, że powinien coś zrobić. Przecież złapali go ci obdarci żołnierze, zapakowali do
więzienia i wkrótce ma zostać rozstrzelany. Gdyby coś takiego zdarzyło się dawniej, gdy pracował dla
Księżniczki, już miałby na podorędziu kilka planów ucieczki z tego śmierdzącego pudła. Tyle że
przed kilkoma laty nie dalby się tak głupio schwytać. Willie poczuł pogardę dla samego siebie, ale
wiedział, że niczego nie wymyśli - jego mózg przestał działać. Po siedmiu szczęśliwych latach z
silnego, pewnego siebie mężczyzny znów przeistoczył się w wyrzutka pozbawionego nadziei i celu.
Nie na długo, co prawda. Wkrótce go zabiją.
„Chryste, ależ Księżniczka wścieknie się na mnie, kiedy się o tym dowie" - pomyślał.
Nagle usłyszał cichy dźwięk, jakby ktoś uderzył metalem o kraty. Zwrócił głowę w tamtą stronę i ujrzał
ciemną, pochyloną sylwetkę. Rozpoznał ją od razu. Wstał, podszedł do drzwi. I wtedy poczuł, że
26
mrok zniknął z jego duszy, zaczął znów precyzyjnie rozumować. Desperacja, w jakiej żył od pewnego
czasu, błyskawicznie stała się tylko wspomnieniem.
Modesty przyjrzała się Williemu, skinęła głowa i przez kraty podała mu uprząż. Sama zaczęła
metodycznie dopasowywać klucze. Willie zdjął brudną koszulę, włożył uprząż i ubrał się ponownie,
nie zapinając góry koszuli. Usłyszał zgrzyt zamka, drzwi otworzyły się szeroko. Przez kraty małej celi
po przeciwnej stronie korytarza obojętnie przyglądało im się czterech Wychudzonych więźniów.
Modesty podeszła i położyła klucze w zasięgu ich rąk. W oczach więźniów błysnęła nadzieja. Ruchem
głowy przynagliła Williego, który trzymał nóż za ostrze trzema palcami. Ruszyli obok siebie środkiem
korytarza, a potem skręcili ku wartowni.
Ciepłe poczucie wspólnoty ogarnęło Modesty. Szła lekko zwrócona ku tyłowi, w lewo, by nie
przegapić mogącego nadciągnąć stamtąd niebezpieczeństwa i Willie znajdował się poza jej polem
widzenia. Wiedziała jednak, że obserwuje bacznie prawą stronę korytarza.
Gdy byli już niedaleko wartowni, usłyszeli krzyk. Modesty domyśliła się, że ktoś odnalazł
nieprzytomnego strażnika. W drzwiach pojawił się żołnierz. Pospiesznie zdejmował karabin z
ramienia. Z przerażeniem patrzył, jak idą ku niemu. Gdy wycelował do nich, odskoczyli na boki,
każde pod przeciwległą ścianę; było bezpieczniej, gdy stanowili dwa osobne cele. Żołnierz niezdarnie
machał karabinem, nie mogąc się zdecydować, do którego z nich strzelić.
Modesty uniosła pistolet, żołnierz natychmiast wycelował do niej i odbezpieczył broń. Pora na ruch
Williego.
Garvin niespodziewanie padł na ziemię, żołnierz szybko zwrócił ku niemu karabin. W tej samej chwilf
czyjaś stopa, jak stalowy drut, niemal owinęła się wokół kostki żołnierza, a druga noga przeciwnika
zaatakowała kolano. Żołnierz zwalił się jak długi i zajęczał
24
głośno. Modesty wymierzyła mu butem cios w skroń. Willie błyskawicznie poderwał się; Modesty
nigdy nie umiała osiągnąć takiej sprężystości, mimo że Garvin z anielską cierpliwością usiłował ją
tego nauczyć.
Doszli do wyjścia i ostrożnie wysunęli się na dwór. Nikogo. Modesty dała znak ruchem głowy. Oboje
szybko ruszyli ku widniejącym w pobliżu drzewom. Gdy byli już w lesie, usłyszeli dobiegające z wię-
zienia krzyki. Rozległo się kilka strzałów. Kilku więźniów wydostało się na wolność i zajęło uwagę
strażników.
Modesty zwolniła i wyrównała krok. W słabym świede księżyca, przeświecającym przez konary
drzew, przedzierali się przez zarośla. Kawałki białego papieru, poprzyczepiane do pni co pięćdziesiąt
jardów, wskazywały im kierunek. Wkrótce wyszli na wąską leśną drogę. Za wysoką kępą trawy stał
czarny chrysler. Willie otworzył przed Modesty drzwi od strony kierowcy, a potem drugimi sam
wsunął się do środka. Blaise ruszyła ostrożnie. Gdy do^rli do drogi o twardej nawierzchni, wcisnęła
pedał gazu prawie do deski. W samochodzie panowała cisza, którą zakłócał jedynie miarowy warkot
silnika. Modesty czuła, że Williego opuścił Spokój, który okazał w czasie akcji. Siedział sztywno,
spięty i nieswój. Zaczął grzebać nieporadnie w schowku, w końcu wyjął paczkę papierosów, zapalił
dwa i jednego podał Modesty. Zaciągnęła się nie odrywając wzroku od ciemnej drogi przed nimi.
- Za pół godziny przekroczymy granicę - powiedziała cicho. - Nie musimy się obawiać żadnych
problemów. Wzięli ode mnie kupę forsy.
- Księżniczko - rzekł Willie z zakłopotaniem - nie powinnaś była się narażać.
- Naprawdę? - spytała sarkastycznie i obrzuciła go szybkim spojrzeniem. - Załatwiliby cię, stary
idioto! A ja nawet bym o tym nie wiedziała. Jestem wdzięczna Tarrantowi.
- Tarrantowi?
- To on mi powiedział.
25
O'Donnell Peter (pseud. Brent Madeleine) Modesty Blaise Modesty Blaise jest superagentką, która dzięki najnowocześniejszym technikom szpiegowskim, inteligencji i osobistemu urokowi dokonuje rzeczy niemożliwych. Zawsze może liczyć na stojącego u jej boku, nieokrzesanego i grubiańskiego, a jednak pełnego uroku, Williama Garvina, którego noże nieomylnie trafiają w cel.
Rozdział 2 Fraser gestem pełnym pedanterii poprawił okulary; lubił wyglądać jak tępy biurokrata. Powoli pogłaskał się po nosie i bezmyślnie popatrzył na leżące przed nim dokumenty. - Przypuszczam, proszę pana, - zaczął w zamyśleniu - że Modesty Blaise może się okazać osobą... ee... trudną do pozyskania... ee... w danym momencie. Zmrużył oczy i spojrzał na tęgiego, szpakowatego mężczyznę, który obserwował przez okno zgiełkliwą, jak zwykle wieczorem, ulicę Whitehall. - Szczególnie w danym momencie - powiedział Tarrant z naciskiem, odwracając się. - Liczyłem na twoją precyzję, Fraser. - Przepraszam - odparł Fraser ze skruchą. - Postaram się poprawić. Tarrant podszedł do dużego biurka stojącego w rogu pokoju. Usiadł wygodnie na krześle, otworzył lśniącą, drewnianą szkatułkę, wyjął z niej cygaro i z namaszczeniem je zapalił. - To niezwykła kobieta, Fraser - rzekł, obserwując obłok dymu unoszący się ku świedówce. - Wyobraź sobie zdane wyłącznie na siebie dziecko, które znalazło się w 1945 na Bliskim Wschodzie w obozie dla dipisćw. Dziś to dziecko ma dwadzieścia sześć lat i grubo ponad pół miliona funtów na koncie. Jak myślisz, osiągnąłbyś to, gdybyś startował jako uboga sierota, w dodatku dziewczynka?
Fraser w myśli szybko zrobił przegląd swoich min. Wybrał z lekka urażony wyraz twarzy, ten, przy którym trzeba trochę zacisnąć usta. Tarrant popatrzył na niego z aprobatą i skinął głową. - Oznacza to, że raczej nie skuszą jej pieniądze. A w każdym razie na pewno nie połakomi się na dwa tysiące funtów rocznie, które mogłaby jej zapłacić administracja państwowa. - Niektórzy pracują u nas dla idei - wtrącił nieśmiało Fraser i środkowym palcem delikatnie poskrobał się po głowie. Wyraźnie łysiał. - Tak, wydaje się, że Modesty Blaise polubiła ten kraj - powiedział Tarrant, marszcząc brwi i bacznie wpatrując się cygaro. - W końcu tu właśnie zamieszkała na stałe. Nie wydaje mi się jednak, by była skłonna do specjalnych poświęceń dla przybranej ojczyzny. - Może szantaż? - zaproponował Fraser, starając się przybrać minę wyrażającą zarazem pewność siebie i niesmak. Tarrant pokręcił głową. - Nie sądzę, by udało nam się ją zaszantażować. Poza tym nie byłaby dla nas pożyteczna, gdyby działała pod przymusem. - Zastanawiam się, czy... - Fraser przerwał i spośród leżących na biurku papierów wyciągnął jakąś kartkę. Przez kilkanaście sekund przyglądał się jej w milczeniu, wreszcie rzekł: - Może to by nam w czymś pomogło? Tarrant wziął kartkę i dwukrotnie przeczytał krótką depeszę. „Fraser przybrał teraz minę wyrażającą niepewną nadzieję" - pomyślał i spojrzał na Frasera. Oczywiście miał rację. Zastanawiał się przez chwilę, dlaczego taki znakomity fachowiec, jak Jack Fraser, zadaje sobie tyle trudu, by wyglądać na bezradnego idiotę. Chyba tylko z przyzwyczajenia. Kiedyś takie maski były mu przydatne i teraz, gdy już siedział bezpiecznie za biurkiem, po prostu trudno mu się z nimi rozstać. Tarrant nie miał nic przeciwko tej zabawie. On i Fraser przyjaźnili się od lat; Tarrant wiedział, że w razie potrzeby Jack umie zrezygnować z ulubionych gierek i z bezceremonialną szczerością wyrażać swoje zdanie. Niech się bawi, czasem bywa to nawet pomocne, a często bardzo komiczne. 6
- Szyfranci przysłali to dopiero godzinę temu - powiedział Fraser przepraszającym tonem. — Nie zwrócili na ten tekst specjalnej uwagi, potraktowali go rutynowo. Pomyślałem jednak, że może...? - Wydaje mi się, że istotnie bardzo nam się to przyda - rzekł Tarrant. Oddał Fraserowi depeszę i spojrzał na zegarek. - Dziesiąta. Sądzisz, że będzie się chciała z nami spotkać jeszcze dzisiaj? - To świetna pora na spotkania - orzekł Fraser uroczyście, z trudem kryjąc zadowolenie. - Czy mam do niej zadzwonić, proszę pana? Noc była przyjemna i ciepła. Jechali starym bentleyem Frasera, najpierw przez Constitution Hill, potem zatłoczoną jezdnią w kierunku Hyde Park Corner. Fraser prowadził brawurowo i jeden z jego manewrów wywołał słuszne oburzenie jakiegoś taksówkarza. Jack uśmiechnął się ze skruchą, ale taksówkarz posłał mu soczystą wiązankę. Była tak wymyślna, że Tarrant nie zdołał ukryć podziwu dla kunsztu taksówkarza. - Bardzo krótko rozmawiałeś z Modesty Blaise - zauważył, gdy jechali przez park. - O nic nie pytała? - O nic, proszę pana - odparł Fraser. Z zafrasowaną miną wpatrywać się przed siebie. - Gdy zapytałem, czy mógłby pan ją odwiedzić, odpowiedziała bez wahania: „Tak, jeśli sobie tego życzy. Nawet teraz". Wydało mi się, że zna pana nazwisko. - Zna. Dwa razy z Tangieru przysyłała mi przez Willie'ego Garvina cenne informacje. Jedna dotyczyła Nasera, a druga działalności pewnej rosyjskiej organizacji w Libanie. - Co pan sądzi o tym Garvinie? - To diament, ale częściowo tylko oszlifowany. Często wyraża się dość prostacko, a jednocześnie świetnie zna francuski, arabski i potrafi zachowywać się jak lord. Zaprosiłem go na lunch do klubu Rand; jego maniery były beż zarzutu. W rozmowie parł do celu hardzo stanowczo, choć uprzejmie. W dodatku czułem w nim pew. ne poczucie wyższości... jakby uważał się za pełnomocnika królowej. - Nie za księcia małżonka? - z wahaniem zapytał Fraser. 4
- Na pewno nie. To tylko dworzanin, nic więcej. - Szkoda - westchnął Fraser, wymuszając pierwszeństwo na kierowcy austina mini,- Gdyby byli parą, miałby pan silniejsze argumenty. Dzięki temu, że Garvin akurat znalazł się w opałach. -Tak, tylko że... ? - Tarrant urwał, jakby zachęcając Frasera, by dokończył. - To prawda - rzekł Fraser i pokiwał głową. - Gdyby byli parą, to Garvin nie miałby dziś kłopotów, i pan nie dysponowałby żadnym argumentem. Znaleźli się przed imponującym, wybudowanym rok wcześniej gmachem, który został zaprojektowany przez jednego z uczniów Le Corbusiera. Była to istna symfonia prostoty i elegancji. W podziemiach kryły się basen, korty i sala gimnastyczna, oddane do dyspozycji lokatorów i ich gości. Na najwyższej kondygnacji wybudowano otoczone tarasem mieszkanie z oknami wychodzącymi na południe. Mieszkanie to zostało sprzedane za siedemdziesiąt tysięcy funtów. Rezydujący za ladą recepcyjną w wielkim holu portier, odziany w służbowy uniform, uprzejmie skinął głową w odpowiedzi na pytanie Tarranta o Modesty. - Tak, proszę pana. Panna Blaise powiadomiła mnie telefonicznie, że oczekuje panów. Podszedł po miękkim kasztanowym dywanie do drzwi prywatnej windy i nacisnął guzik. Otworzyły się bezszelestnie. - To winda panny Blaise. Zechcą panowie wsiąść. Dźwig zatrzymuje się tylko na ostatnim piętrze. - Dziękuję - powiedział Tarrant i nacisnął guzik. Drzwi zamknęły się, winda zaczęła się wznosić powoli, później trochę przyspieszyła. Na najwyższym piętrze Tarrant i Fraser wysiedli. Znaleźli się w otwartym, obszernym holu, z podłogą wyłożoną czarno-szarą terrakotą. Dalej widać było wielki salon zakończony wychodzącym na park oknem, zajmującym całą ścianę. Z holu do salonu1 schodziło się po trzech stopniach. 8
Czuło się od progu, że mieszkanie należy do osoby o wyrafinowanym guście, ceniącej ciepło i prostotę. Mimo że pomieszano tu kilka pozornie odległych od siebie stylów, efekt uderzał zadziwiają- cą harmonią. W holu stały dwa krzesła z epoki Ludwika XVI i okrągły stolik na jednej nodze. Aksamitna, złocista kotara kryła wnękę na płaszcze. Podłoga w salonie została pokryta ośmiokątnymi płytkami w kolorze kości słoniowej. Na posadzce tej rozrzucono pozornie niedbale siedem czy osiem barwnych perskich dywanów pochodzących z okolic Isfahanu. Jedną Ścianę salonu zajmował kamienny kominek, pozostałe, pokryte złocistym cedrem, zawieszone zostały cennymi obrazami i gobelinami. Tarrant rozpoznał dzieła Miro, Modiglianiego i martwą naturę Braque'a. Drzwi prowadzące z holu wykonano z drzewa tekowego. W rogu salonu na szerokim regale stały prawdziwe cacka - porcelanowy zegar z lwem, wykonany przez jednego z Cafierrich, sąsiadował z dwoma talerzami ze słynnej manufaktury w Sevres. Obok stały nefrytowa waza ozdobiona wizerunkiem smoka, srebrny flakonik, trzy niezwykłej urody posążki z kości słoniowej i niewielka rzeźba Clodiona. Przemyślnie zaprojektowane oświedenie podkreślało kolorystyczną harmonię jednobarw- nych mebli i oślepiająco kolorowych dywanów. Tarrant przyjrzał się sofie pokrytej czarną skórą, dwóm pięknym krzesłom i długiemu, niskiemu stolikowi z blatem intarsjowanym bielą i złotem. W jedną ze ścian wbudowano półki wypełnione książkami i płytami. Niewielki, miły dla oka nieporządek na tym regale wskazywał, że ktoś z nich często korzysta. Obok widać było, częściowo przysłoniętą cennym indyjskim parawanem, aparaturę hi-fi. Tarranta najbardziej ze wszystkiego urzekły dywany; niemal nie mógł oderwać od nich wzroku. Napełniały go rozkoszną melancholią, zupełnie jak „Preludia" Liszta. Fraser westchnął i powiedział z zachwytem: - Co za zbioryl Niewiarygodne! Szybko jednak znów przybrał jedną ze swoich póz; stanął obok schodków niezgrabnie tuląc do siebie teczkę i zaczął rozglądać się podejrzliwie. Przez drzwi po prawej stronie wpadało do salonu deli- 6
katne światło jarzeniowe, dobiegał też stamtąd cichy warkot jakiejś maszyny. Tarrant położył na krześle kapelusz i parasol. - Może spróbuj zakasłać - zwrócił się do Frasera. - Proszę się nie trudzić, panie Fraser - usłyszeli łagodny głos z lekkim obcym akcentem. Brzmiał chłodno, ale uprzejmie. Modesty stała w drzwiach, na de jarzeniowej poświaty. Spokojna twarz, zamyślone, ciemne oczy, wydatne kości policzkowe, piękna jasna cera. Tarrant uznał, że ma jakieś metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, choć wydaje się wyższa dzięki fryzurze - upiętym w kok ciemnym włosom. Jej usta w pierwszej chwili wydały mu się trochę za duże, ale zaraz pojął, że mniejsze nie pasowałyby do tej twarzy. Ocenił też, iż śliczna szyja Modesty jest za długa - ale przecież krótsza nie miałaby tej królewskiej wyniosłości. Nogi... Nie, do diabła, znów to samo. Wcale nie są za długie. Wszystko w tej kobiecie złożone zostało w integralną, harmonijną całość. Nader interesującą całość. Sam zdziwił się, ze tak bardzo chce zobaczyć uśmiech Modesty, Miała na sobie śnieżnobiałe, obcisłe polo. Rękawy podwinęła niedbale do łokci. Jej spódnica w kolorze czerwonego wina, sięgająca do połowy kolan, uszyta została z drogiego tweedu. Talię opinał szeroki pas z czarnej skóry ozdobiony dużą klamrą. Na białych nogach -r nie założyła pończoch - nosiła ciemnozłociste sandały na niskim obcasie. Paznokcie u nóg pomalowała lakierem w tym samym czerwonym odcieniu, który miała szminka na jej wargach. - Panno Blaise - Tarrant zbliżył się do niej i wyciągnął na powitanie rękę. - Nazywam się Tarrant. Pozwolę sobie przedstawić mojego towarzysza: John Fraser. Jej ręka była chłodna, długie palce wydawały się bardzo silne. Zwróciła się ku Fraserowi. Tarrant natychmiast zrozumiał, że nie dala się zwieść tępemu wyrazowi twarzy jego przyjaciela; obrzuciła go spojrzeniem mówiącym: „Wiem, że nie należy cię lekceważyć". - Proszę nam wybaczyć, panno Blaise, że składamy wizytę o tak późnej porze - rzekł Tarrant, ale w jego głosie pojawił się jedynie cień skruchy. - Czy nie przeszkadzamy? 10
-Jestem trochę zajęta, ale chcę z panami porozmawiać - bezpośredniość tej odpowiedzi sprawiła, że dalsze puste uprzejmości stały się zbyteczne. - Chciałabym jednak najpierw coś dokończyć. To zajmie mi najwyżej trzy minuty. Proszę wejść. Zawróciła do pokoju, z którego wyszła, Tarrant i Fraser podążyli za nią. Tarrant był kiedyś w kilku szlifierniach kamieni szlachetnych, ale w żadnej nie panował tak pedantyczny porządek. Trzy stoły, przy każdym wysoki stołek. Na jednym umocowano poziomo trzy tarcze ścierne, podłączone do silniczka elektrycznego znajdującego się na krawędzi stołu. Ołowiana tarcza została umieszczona w pewnej odległości od dwóch pozostałych. Obok niej stało naczynie z proszkiem ściernym, karborundem. Obok drugiej, drewnianej, Tarrant zobaczył blaszaną puszkę z proszkiem szmerglowym najwyższej jakości, a przy trzeciej - pojemnik z proszkiem szpachlowym. Na drugim stole umieszczono małą obrabiarkę, taką, jakiej używają zegarmistrze, wyposażoną w pilarkę - pionowo ustawioną tarczę z brązu fosforowego, impregnowaną proszkiem diamentowym. Modesty Blaise usiadła i gestem wskazała mężczyznom dwa pozostałe stołki. Wzięła do ręki kołek, na którego płaskim końcu przyklejono szafir. Tarrant uznał, że jest to mniej więcej ćzterdziesto-karatowy kamień. Został poddany obróbce en cabochm- zastosowano szlif kaboszonowy. Modesty włączyła maszynę i tarcza zaczęła się obracać. Skupiona, ujęła kołek oburącz, oparła dłonie na kątowniku i zaczęła szlifować szafir. Tarrant rozejrzał się. Zobaczył otwartą kasę pancerną. Na stole, tuż obok swojego łokcia, spostrzegł kilka kasetek. Jedną wypełniały nieobrobione jeszcze kamienie; leżało ich tu więcej niż tuzin. Dia- menty, rubiny, szmaragdy, szafiry. W innej kasecie były kamienie oszlifowane. Wjeszcze innej... Tarrantowi aż dech zaparło. Misterne dzbanuszki i ampułki wyrzeźbione z nefrytu i agatu, pozłacana głowa diabła, róża z alabastru, ośmioręka bogini z białego chalcedonu! W pokoju słychać było jedynie warkot silniczka. Fraser, pochłonięty obserwacją pracy Modesty, zapomniał o swoich minach. 8
W końcu Blaise wyłączyła maszynę i wstała. Uważnie zbadała szafir przez zegarmistrzowską lupę. - Czy mogę obejrzeć? - spytał Tarrant, z trudem kryjąc podziw. - Proszę bardzo - odparła podając mu lupę. - Muszę go jeszcze popolerować. W szafirze Modesty wyrzeźbiła profil dziewczynki ze związanymi z tyłu włosami. Maleńka twarzyczka wydawała się żywa. Tarrant usiłował poddać analizie proste z pozoru kontury, chcąc dociec, w jaki sposób Modesty osiągnęła taki efekt Szybko jednak zrezygnował, nie miał szans. Bez słowa podał lupę Frajerowi i spojrzał na Modesty. - Rzeźbienie to pani hobby? - zapytał., - Tak - odpowiedziała. - Już nie robię tego zawodowo. Twarz Modesty rozjaśniła się i Tarrant wreszcie zobaczył jej uśmiech - pełen zadowolenia, swobodny i trochę figlarny. Uświadomił sobie, że bezwiednie też się uśmiecha. -Już nie robi pani tego zawodowo - powtórzył Tarrant i pokiwał głową. - Wiemy, panno Blaise, że zrezygnowała pani ze swojej działalności. Zatem trzeba czymś czas wypełnić, prawda? Z twarzy Modesty zniknął uśmiech. Przyjrzała się Tarrantowi w zamyśleniu. - Prawda - odparła obojętnym tonem. - Czego się panowie napiją? Przeszli do salonu. Modesty zbliżyła się do małego barku z półkami wypełnionymi butelkami i różnego rodzaju szklankami. - Proszę usiąść. Co dla pana, panie Tarrant? -Jeśli można, małą brandy. - A dla pana, Fraser? - No... - Fraser podrapał się lekko po nosie. - Dużą brandy, proszę! - wyrzucił z siebie zuchwale, z determinacją i ppadł znów na krzesło. Poszperał w teczce, wyjął dwa skoroszyty i położył je sobie na kolanach. Tarrant obserwował, jak wprawnie Modesty przygotowuje drinki. Na stoliku, po którego obu stronach usiedli goście, postawiła brandy. Sobie nalała kieliszek wina i podwijając nogi usiadła w rogu sofy. 12
- Cieszę się, że mogę pana poznać, sir Geraldzie - uniosła lekko kieliszek. - Kiedy jeszcze pracowałam, miałam u siebie ciekawe dokumenty na temat pana. - Ależ panno Blaise - Tarrant przełknął łyk brandy i poczuł falę rozkosznego ciepła - jestem tylko nudnym starszym panem. Pani jest znacznie bardziej interesującą postacią. - Tak dużo o mnie wiecie? - Fraser nigdy by mi nie wybaczył, gdybym powiedział, że cokolwiek wiemy. Ot, trochę przypuszczeń, hipotez. - Mógłby się pan nimi ze mną podzielić? - Naturalnie. Tarrant dał Fraserowi znak głową. Fraser otworzył jeden ze skoroszytów i zmarszczył brwi patrząc na jeden z dokumentów. - No, więc... mówiąc krótko, panno Blaise - zaczął zakłopotany - w naszych kartotekach została pani odnotowana po raz pierwszy, gdy miała pani mniej więcej siedemnaście lat. Mniej więcej - bo wyszła pani bez żadnych dokumentów z obozu dla dipisów na Bliskim Wschodzie. Nie udało nam się ustalić pani dokładnego wieku. - Nie mogę panu pomóc, Fraser - rzekła Modesty śmiertelnie poważnym tonem. - Mnie się też to nie udało. - Rozumiem. No cóż, nikt również nie wie, w jakim kraju się pani urodziła. Mając więc około siedemnastu lat zaczęła pani pracę w niewielkim kasynie w Tangerze, kontrolowanym przez grupę Louche'a. Henri Louche był szefem małego gangu. Po roku, gdy zabili go rywale, pani przejęła kierowanie kasynem i doprowadziła je do niebywałego rozkwitu. Fraser przerwał i zerknął na Modesty. - Nie oddzielam faktów od przypuszczeń - powiedział z naciskiem. - Bardzo słusznie, Fraser. Wstała i poczęstowała go papierosem ze srebrnej szkatułki. Gdy odmówił, wzięła jednego dla siebie, a obok Tarranta postawiła pudełko cygar. 10
- Nie spodziewałam się pana - powiedziała przepraszającym tonem - i do wyboru mam tylko birmańskie cygaretki lub corony. - Chętnie zapalę coronę. A gdyby się pani mnie spodziewała...? - O ile wiem, najbardziej lubi pan słabe punch-punch. - Rzeczywiście - Tarrant ścisnął lekko cygaro w dłoni i przyglądał się Modesty, która wróciła na sofę. - Willie Garvin jest bardzo dokładny. Pani kartoteka na mój temat jest zapewne nader drobiazgowa. .- Owszem, i bardzo ciekawa. Panie Fraser, proszę mówić dalej. - Gang - rzekł Fraser przewracając stronę - pod wodzą... eee... nowego szefa zaczął używać kryptonimu Sieć i działał na skalę międzynarodową. Członkowie grupy kradli dzieła sztuki i klejnoty, zajmowali się przemytem, spekulacjami na rynku złotem. Prowadzili też działalność wywiadowczą. - Zgodnie z moimi informacjami - stwierdziła Modesty, zaciągając się papierosem - Sieć nigdy nie działała na szkodę rządu jej królewskiej mości. - To nas właśnie dziwi - powiedział powoli Tarrant. - Dlaczego? - Może dlatego, że pewna rozsądna osoba pragnęła osiedlić się tu na stałe i nie chciała, aby uznano ją za intruza. - Dlaczego akurat tutaj? - Za wiele by trzeba wyjaśniać. To nieważne. -.Zwróciliśmy również uwagę - powiedział niepewnie Fraser – że Sieć starannie unika bardzo przecież intratnych interesów związanych z narkotykami i prostytucją. Dwa razy gang udzielił nawet cennych informacji amerykańskiej agencji rządowej do spraw zwalczania narkotyków. - Nie dziwi mnie to - rzekła Modesty. - Jeżeli ma się jakieś zasady, trzeba je zademonstrować przy stosownej okazji. - Dowiedzieliśmy się - ciągnął Fraser - że w 1962 roku w Bejrucie wyszła pani za pewnego Anglika, bardzo podejrzaną postać, po czym szybko się z nim rozwiodła. Uważamy, że było to tak zwane mażeństwo papierowe, zawarte w celu zdobycia przez panią angielskiego obywatelstwa. 14
- Tak. Wyłącznie papierowe - lekki uśmiech pojawił się na ustach Modesty. Fraser chrząknął zakłopotany i wlepił wzrok w dokumenty. - A zatem - ciągnął - w dwa lub trzy lata od momentu, gdy stała się pani szefową Sieci, zaczął z panią pracować Willie Garvin. Mam tu jego dossier. W Anglii trafił najpierw do poprawczaka, potem odsiedział dwa niewielkie wyroki w więzieniu. Po wyjściu wyjechał z kraju. Za granicą ustawicznie popadał w rozmaite kłopoty, we wszystkich częściach świata. Pominę szczegóły. W każdym razie poznała go pani w Sajgonie, wkrótce po opuszczeniu przez niego Legii Cudzoziemskiej. Od tej chwili... hm... zacznę snuć słabo udokumentowane przypuszczenia. Fraser przerwał, łyknął brandy. Był namiętnym wielbicielem tego trunku i Tarrant z rozbawieniem obserwował, jak jego przyjaciel usiłuje nie okazać swojego ukontentowania. Fraser odstawił kieliszek i zmarszczył nos. - Sądzimy, że - powiedział - Garvin przez sześć lub siedem lat był jednym z najbliższych pani współpracowników - aż do zeszłego roku, kiedy to Sieć została... eee... zreorganizowana4 od kiedy w różnych krajach działają odrębne filie. Fraser zamknął skoroszyt i spojrzał na Modesty:' - Panno Blaise, wiemy, że pani i pani przyjaciel przyjechaliście do Anglii jedenaście miesięcy temu. Garvin kupił bar znany jako „Kierat". Wiemy też, że oboje jesteście niezmiernie bogaci. Zapewne dlatego nie mamy ostatnio żadnych doniesień na temat... - zawiesił głos - ...waszych nielegalnych przedsięwzięć. - Świetnie, Fraser - odezwał się Tarrant. - Pięknie to przedstawiłeś. Masz nieskazitelny styl. Badawczo popatrzył na Modesty. - Bardzo ciekawe - powiedziała powoli. - Ale, jak sami panowie stwierdzili, są to tylko przypuszczenia. Nie sądzę, by udało wam się wykorzystać ten materiał przeciwko mnie. - Wcale nie mamy takiego zamiaru - odrzekł Tarrant. 12
Zapanowało milczenie. Ta kobieta miała przynajmniej jedną zaletę; nie drażniła jej cisza. Nie musiała, jak inne, bez przerwy gadać, pozwalała człowiekowi pomyśleć. I Tarrant właśnie rozmyślał, prze- żuwając swoje rozczarowanie. Modesty go zafascynowała, uznał, że jest piękna i podniecająca. Przy tym pogodna, mimo ciężkich przejść. Ale czegoś jej brak, jakiejś cechy, którą wyczuwał od razu u kandydatów na dobrych agentów. Trudno było to precyzyjnie nazwać, chodziło o to, że tego rodzaju człowiek, zdolny do kamiennego opanowania, powinien także w odpowiedniej chwili umieć zdobyć się na nieokiełznane okrucieństwo. Dobry Boże, przecież kiedyś na pewno to potrafiła. Czy aż tak się zmieniła? Ta kobieta panuje nad sobą bez reszty, to dobrze, ale nic nie wskazuje na to, by nagle mogła zmienić się w bezwzględną, gotową do walki tygrysicę. - Nie chcemy wcale pani atakować - powiedział przyjaźnie Tarrant. - Przeciwnie, mamy nadzieję, że zechce nam pani pomóc. Modesty, nie odrywając oka od Tarranta, wypiła łyk wina. - Nikt nie jest w stanie do niczego mnie zmusić - powiedziała bardzo spokojnie, - Zdecydowałam o tym dawno, dawno temu, jeszcze w tej epoce mojego życia, o której nie macie żadnych informacji. - Rozumiem.'Może jednak uda mi się panią namówić. -Jak? - popatrzyła nań z lekkim zdziwieniem. Tarrant uparcie obserwował żarzący się czubek cygara, od czasu do czasu rzucając okiem na Frasera, który oparł rękę na kolanie i stulił dłoń trzymaną grzbietem do góry. Oznaczało to, że Fraser uważa, iż należy mówić otwarcie. Tarrant był tego samego zdania. - Panno Blaise, zdaję sobie sprawę, że nie skuszę pani pieniędzmi. Może pani jednak dostać od nas w prezencie Williego Gar-vina. - Garvina?! - zdumiona Modesty zmarszczyła czarne brwi. - Właśnie. Kiedy ostatnio miała pani od niego wiadomości? - Mniej więcej sześć tygodni temu. Przyjechał na kilka dni. Spędziliśmy je razem. Potem z przyjaciółmi wybrałam się na miesiąc na 13
Capri. Wróciłam tydzień temu i jeszcze nie widziałam się z Wil-liem. - Nie znajdzie go pani w „Kieracie". - Wcale mnie to nie zdziwi. Williemu już znudziło się prowadzenie tego pubu. Wiem, że teraz dużo podróżuje - a poza tym mnóstwo czasu zabierają mu przyjaciółki. Ma ich cały harem. - Garvin od pewnego czasu nie ma okazji oddawać się swoim ulubionym rozrywkom. Siedzi w więzieniu, panno Blaise, daleko stąd, na drugim końcu świata. Mogę dodać, że nie znają tam jego prawdziwego nazwiska - ale to chyba nie ma znaczenia pod jakim nazwiskiem zostanie się powieszonym. Nagle Tarranta zalała fala ulgi i radości. Modesty nie poruszyła się, wyraz jej twarzy pozornie się nie zmienił, jednak powietrze aż zapulsowało od niezwykłej energii, która zaczęła emanować z Blaise. Poczuł się zupełnie tak jak przed nadciągającą właśnie, gwałtowną burzą. - Ma być powieszony? - spytała spokojnie. - Albo rozstrzelany - odparł Tarrant. - Może jeszcze nie dziś ani jutro, bo sytuacja w... w kraju, w którym siedzi Garvin, jest dość skomplikowana. Właśnie teraz nadszedł odpowiedni moment, by można mu było pomóc. Modesty zgasiła wypalonego zaledwie do połoWy papierosa i sięgnęła do wazy z sewrskiej porcelany. Wyjęła ciemny tytoń, żółtą bibułkę, wprawnie skręciła papierosa i zaciągnęła się głęboko. - To wszystko brzmi dość mętnie - powiedziała. - Istotnie. Celowo tak się wyrażam. - Chce pan," żebym... - Żeby pomogła nam pani w pewnej sprawie - przerwał jej skwapliwie. - Jedno zadanie specjalne, moja droga. Tylko tyle. Jest to akcja, do wykonania której ma pani najlepsze predyspozycje. Może się też okazać, że chodzi jedynie o maleńki rekonesans. - W zamian pan mi powie, gdzie jest Willie? Tarrant nie odpowiedział od razu. Napił się brandy i kieliszek. Oparta na kolanie dłoń Frasera obróciła się wnetrzem do 17
góry i lekko rozwarła. Przyciśnij ją do muru, mówił ten gest. Tarrant postanowił jednak nie zastosować się do rady przyjaciela. - Nie, panno Blaise - rzekł wreszcie i wstał. - Tę informację dostanie pani od nas w prezencie. Pójdziemy już, będzie pani miała teraz mnóstwo do załatwienia. Fraser, daj pannie Blaise kopię depeszy. Fraser na chwilę wlepił w Tarranta zdumiony wzrok, ale szybko opanował się. Pochylił głowę nad teczką i wyjął jakiś papier, który wręczył Modesty. Zaczęła czytać paląc papierosa i przechadzając się po pokoju. - Dziękuję - powiedziała podchodząc do swoich gości. Nie odrywając wzroku od Tarranta oddała papier Fraserowi. - Mam nadzieję, że to pańskie zadanie może chwilę poczekać. Przez jakieś dziesięć dni nie będzie mnie w kraju. - Zupełnie wystarczy, jeśli skontaktuje się pani ze mną po powrocie - podał jej rękę na pożegnanie. - Życzę owocnej podróży. -Jeszcze raz dziękuję. Odprowadziła ich do windy, nacisnęła guzik i drzwi rozsunęły się. -Jest pan bystrym człowiekiem - spojrzała na Tarranta z zaciekawieniem. - Jak pan się domyślił? - Czego? - Że nienawidzę szantażu, ale sumiennie spłacam swoje długi. Na pewno nie ma o tym ani słowa w pańskiej kartotece. - Nie ma, rzeczywiście - Tarrant wziął kapelusz i parasol. - Jednakże poznałem Garvina. - Nie sądzę, by panu o mnie opowiadał. - Nie, ale łatwo się zorientować, jakiego rodzaju jest człowiekiem. A to pani przecież go ukształtowała. Uznałem więc, że swoje zasady przejął od pani. - Poznać mistrza po uczniu jego - rzekł uroczyście Fraser, usiłując ukryć ukontentowanie. Kiedy wsiedli do windy, Modesty podeszła do okna. Paliła papierosa i patrzyła na ciemny park. Uśmiechnęła się smutno do siebie i pokiwała głową. 15
- Powinnam była to przewidzieć - rzekła cicho. - Niczemu nie jesteś winien, Willie. Mój Boże, domyślam się, co teraz przeżywasz. Zgasiła papierosa i podeszła do telefonu. Przez następną godzinę dzwoniła do wielu osób, rozmawiała między innymi z zaskoczonym tą rozmową mężczyzną, mieszkającym na drugim końcu świata. Potem weszła do sypialni, utrzymanej w barwach zieleni, szarości i przygaszonej bieli. Jedna ze ścian została wyłożona boazerią. Jej część, tę po prawej stronie wielkiego łóżka, pomalowano na stalowo. Tu ukryto schowek. Ściana rozsuwała się bezszelestnie po odpowiednich manewrach, jakim trzeba było poddać szufladki toaletki. Kiedy Modesty dokonała stosownych zabiegów, ukazał się wysoki schowek. Na podłodze stały trzy ciężkie kufry, na półkach liczne mniejsze pudełka. Popatrzyła na nie z rezygnacją zaprawioną odrobiną rozbawienia. - Wiesz, Willie, czasem zastanawiałam się, po co jeszcze trzymamy ten cały kram-powiedziała na głos. Pochyliła się i otworzyła jeden z kufrów. W zaparkowanym w pobliżu samochodzie siedzący za kierownicą Fraser składał niechętne gratulacje Tarrantowi. Miał ton człowieka, który poniósł porażkę. - Uważam, że znakomicie pan sobie poradził, jeśli wolno mi zaprezentować własne zdanie. Nie przyszło mi do głowy, że Blaise tak sumiennie spłaca długi wdzięczności. - Owszem, ale w naszej sprawie nie odegrało to większego znaczenia. - Co proszę?! - Przez większą część swego dwudziestocześcioletniego życia Modesty igrała ze śmiercią, balansowała nad przepaścią. Myślisz, że naprawdę zrezygnowała z tej gry na dobre? - Przecież zdobyła wszystko, co chciała. A teraz ma mnóstwo pieniędzy i całe życie przed sobą. - Dla niej to się nie liczy. Smutne, ale Modesty jest narkomanką - bo niebezpieczeństwo działa na nią jak narkotyk. Do diabła, prze- 19
cież jeszcze będąc dwa razy starszy od Blaise narkotyzowałeś się tym samym. Musiałem cię niemal przemocą zmusić do pracy za biurkiem! Modesty nie przyzna się do tego, ale jestem pewien, że żałuje, iż się wycofała. - Przepraszam - Fraser przełknął ślinę i spojrzał na Tarranta niepewnie. - Ciągle nie rozumiem. Twierdzi pan, że nasza pomoc w sprawie Gardna nie miała wpływu na jej decyzję? To był dla niej tylko pretekst - spokojnie odparł Tarrant. - Nie miałem zamiaru jej do niczego zmuszać, natomiast chciałem znaleźć sposób, żeby zgodziła się z własnej woli. Żeby mogła udawać sama przed sobą, iż ma po temu ważne powody. Wystarczy, Jack? Gdy Tarrant zwracał się do Frasera po imieniu, znaczyło to, że przyjaciel ma przestać udawać głupka - co tak uwielbiał. Fraser położył ręce na kierownicy i uśmiechnął się. -Jasny szlag! - powiedział z podziwem. - Szczwany z ciebie lis!
Rozdział 2 Modesty Blaise stała oparta o pień palmy na skraju sawanny. Czekała. Była późna noc, umilkły wszystkie ptaki. Słychać było tylko szelest gałęzi i ciche szmery z głębi lasu. Z pełnego gwiazd nieba księżyc rzucał słabe światło na drogę wijącą się pomiędzy lasem a sawanną. Więzienie zbudowano na połaci wykarczowanego gruntu. Była to prowizorka, długi parterowy barak. Budynek miał kształt litery T; górne ramię wychodziło na drogę, pionowa podstawa sięgała lasu. Na samym końcu tej podstawy znajdowały się szerokie drzwi, za nimi umieszczono wartownię. Modesty już od dwóch godzin stała bez ruchu, ukryta w lesie. Obserwowała obchodzącego teren wartownika, który regularnie co dziesięć minut ukazywał się w jej polu widzenia. „Też mi strażnik" -pomyślała z pogardą. Na odległość słychać, jak nadchodzi, brzęcząc postukującym o bandolet karabinem. Z daleka też widać było jego palącego się papierosa. Sześć miesięcy temu ten człowiek był rebeliantem. Teraz on i jego towarzysze służyli nowemu rządowi, natomiast buntownikami stali się ich przeciwnicy. Jednakże nie powalczą długo. Generał Kalzaro - przywódca przewrotu - odniósł tak miażdżący sukces, że o żadnym liczącym się oporze nie było mowy. Generał bez obaw przystąpi zapewne wkrótce do wyeliminowania wszystkich swoich wrogów. 18
Szesć dni wcześniej Modesty widziała się z Williem. To on opisał Jej sytuację. Trafnie, potwierdził to czterdzieści osiem godzin temu Santos, mieszkający w Buenos Aires. Modesty zdała sobie sprawę, że jeśli ma uratować Garvina, musi działać bardzo szybko. Ubrała się w czarne spodnie, na tyle luźne, by nie krępowały swobody ruchów. Nogawki wsunęła w wysokie buty na grubej podeszwie. Strój uzupełniony został cienkim czarnym pulowerem; twarz i ręce Modesty pomalowała na czarno substancją maskującą. Włosy mocno związała na karku. Z więzienia wyjechała rozklekotana ciężarówka. Opony przeraźliwie zapiszczały na nierównej nawierzchni. W środku siedzieli wartownicy, mający pilnować więźniów pracujących dwie mile stąd, przy naprawie drogi. Po piętnastu minutach zmienił się wartownik, który patrolował nieogrodzony teren na tyłach więzienia. Zbliżał się czas akcji. Modesty poczuła, jak ogarniają fala przyjemnego ciepła i stan bliski uniesienia. Zawsze starałaj się dumić te emocje, ale nigdy jej się to nie udawało. I wiedziała, że nigdy się nie uda. Uświadomiła sobie to w ciągu ostatniego roku. Willie zapewne też doszedł do podobnego wniosku, ale starannie to przed nią ukrywał. Ona zresztą też mu się nie zwierzała. Od kiedy sięgała pamięcią, żyła w niebezpieczeństwie. Samotne dziecko, przemierzające ogarnięte wojną Bałkany i Bliski Wschód, zżyło się z uczuciem przemożnego lęku. Później, gdy Modesty dorastała, ten lęk stał się bodźcem popychającym ją do działania. Niebezpieczeństwo stopniowo stało się sensem jej istnienia i źródłem osobliwej radości. Nie cieszyło jej to; jest przecież tyle szlachetniejszych dróg, prowadzących do szczęścia. Ale Modesty tak już została ukształtowana i pogodziła się z tym - dawno przestała dążyć do celów nieosiągalnych. Nowy wartownik zaczął obchód od zachodniej strony budynku. Modesty ścisnęła w ręce kongo, zwane też pałką yawara. Lubiła tę broń z gładkiego, twardego drewna, z uchwytem dopasowanym do dłoni, zakończonym z obu stron metalowymi grzybkami. 22
Ostrożnie ruszyła do przodu. Gruba warstwa gnijących liści skutecznie tłumiła odgłos jej kroków. Wartownik zajęty był rozmyślaniami o kobietach. Szczególnie o jednej, mieszkającej w wiosce, którą ich wojska zajęły tydzień temu. W nocy. Uśmiechnął się do siebie na samo wspomnienie, krew zaczęła pulsować mu w żyłach. Dziewczyna miała osiemnaście lat i była prawiczką. Zachowywała się jednak jak posłuszna dziwka, bo sierżant Alvarez wydumaczyłjej, co się stanie, jeśli będzie niegrzeczna. To Alvarez wpadł na pomysł, żeby ten z nich sześciu, który wymyśli najdziwniejszą pozycję, dostał butelkę whisky. Oczywiście wygrał Ricco. Wartownik zachichotał z podziwem. Że też ten sukinsyn nie skręcił sobie karku ani nie zadusił panienki... Nagle zauważył pod drzewem coś białego. Nachylił się i zobaczył kawałek papieru, coś na nim leżało. Przyjrzał się uważniej. To była moneta. Złota! Modesty znalazła się za plecami wartownika. Jedną ręką błyskawicznie chwyciła go za włosy, a drugą zadała mu miażdżący, precyzyjny cios kongiem poniżej ucha. Wartownik runął bezwładnie na ziemię. Modesty z kieszonki na lewym biodrze wyjęła małą metalową tulejkę. Wysypała z niej na dłoń wałeczki ze sprasowanej waty, wielkości papierosowego filtra. Powąchała je ostrożnie i wyczuła słaby, słodki zapach. Uklękła obok wartownika i wsunęła mu wałeczki w nozdrza. Bezszelestnie dobiegła do oświedonych lampą drzwi wartowni. Wewnątrz stał wsparty o ścianę mężczyzna i przeglądał jakiś zniszczony magazyn pornograficzny. Karabin oparł obok siebie. Modesty przesunęła się w jego kierunku. Kiedy była już blisko, wartownik podniósł wzrok i zauważył ją. Przerażony, nie zdążył się cofnąć. Modesty skoczyła i obracając się wykreśliła nogą łuk. Trafiony ciężkim butem w krocze mężczyzna stracił przytomność i sztywno osunął się na ziemię. Modesty przeskoczyła ciało i ruszyła dalej. W lewej ręce trzymała kongo, w prawej mały, automatyczny pistolet MAB Brevette, który nosiła przedtem w skórzanej kaburze pod swetrem. Znalazła się 20
w długim, szerokim korytarzu, pełnym zakratowanych cel. Czuła smród brudnych ciał, słyszała jęki i krzyki dręczonych koszmarnymi snami więźniów. Zza uchylonych drzwi wartowni dobiegały dźwięki marszów wojskowych, przerywane komunikatami, które spiker odczytywał chrypliwym, podnieconym głosem. Modesty zastanowiła się przez chwilę. Miała ochotę iść dalej do przodu, ale z doświadczenia wiedziała, że najpierw powinna zabezpieczyć sobie drogę odwrotu. Pamiętała o bliźnie poniżej swojego ponętnego pośladka; to była cena, jaką zapłaciła kiedyś za zlekceważenie tego obowiązku. Wsunęła kongo do sakiewki pod swetrem. Z kieszeni na prawym udzie wyjęła miniaturową maskę gazową, składającą się z zacisku nakładanego na nos, ustnika i małego mieszka łączącego oba te elementy. Zawahała się na moment, rozważając możliwość zastosowania chwytu, który nazywała „przyszpileniem przeciwnika". Musiałaby zdjąć sweter, stanik i wpaść do wartowni naga do pasa. To bardzo skuteczny sposób na mężczyzn, pierwszy raz sprawdził się przed pięciu laty w Agri-gento; dzięki owej sztuczce ocaliła żyde Garvinowi. Od tamtego czasu jeszcze dwa razy z powodzeniem „przyszpilała" wrogów. Każdy mężczyzna nieruchomiał na widok półnagiej kobiety, a to zapewniało Modesty kilkusekundową przewagę. Uznała jednak, że nie musi stosować tej metody. Wartownicy nie spodziewają się przecież żadnego ataku. Włożyła maskę gazową, gwałtownie pchnęła drzwi i wpadła do środka. Wokół odwróconej do góry dnem skrzynki siedziało czterech żołnierzy. Grali w karty. Dobrze, pomyślała, wszyscy na muszce. Kopnięciem zamknęła drzwi. Mężczyźni zastygli na widok Modesty, cztery pary oczy wpatrywały się w nią z osłupieniem. Naprzeciwko Blaise siedział tęgi, zarośnięty facet w kurtce z wytartymi dystynkcjami. Sierżant Uznała go za najgroźniejszego. I rzeczywiście, on pierwszy oprzytomniał. Przyjrzał się najpierw twarzy dziewczyny w osobliwej masce, potem przesunął wzrok na bujne piersi. Uśmiechnął się szeroko. Modesty wycelowała do niego z pistoletu. Sierżant znieruchomiał, przestał się uśmiechać i czujnie przymrużył oczy. Z kieszeni na biodrze wyjęła metalowy, cylindrycz- 24
ny przedmiot, wyglądający zupełnie jak pojemnik na pieprz. Wyciągnęła rękę, by postawić go na skrzynce. Jej dłoń z pistoletem znalazła się tuż przy ramieniu jednego z mężczyzn; Modesty zobaczyła, jak napiął mięśnie do skoku. Spocony sierżant, patrząc w lufę wymierzonej doń broni, szepnął po hiszpańsku: „Nie ruszaj się, sukinsynu!". Mężczyzna zawahał się. Modesty umieściła „pieprzniczkę" na skrzyni i cofnęła w tył o dwa kroki. Cichy trzask upewnił ją, że mechanizm zaczął działać. W pomieszczeniu rozległ się cichy syk, zagłuszany rykiem z radia. Sierżant pociągnął nosem, na jego twarzy pojawiła się panika. Spojrzał na Modesty z wściekłością. Jego lewa dłoń nadal spoczywała na kartach na skrzyni, ale lewa zaczęła wolno przesuwać się wzdłuż pasa, w stronę kabury. Rozległ się suchy trzask - to kula z pistoletu Modesty przebiła skrzynię pomiędzy dwoma rozsuniętymi palcami sierżanta. Jego opalona twarz poszarzała, znów znieruchomiał. Nagle jeden z mężczyzn zwalił się na ziemię, a po pięciu sekundach dołączyli do niego sierżant i kolejny żołnierz. Modesty uśmiechnęła się w duchu, obserwując, jak czwarty mężczyzna usiłuje wstrzymać oddech. Miał posiniałą twarz i wybałuszone oczy. Nie wytrzymał długo, już po chwili upadł na ziemię i przestał się poruszać. Modesty podeszła do ściany, zdjęła z haka pęk kluczy. Wzięła coś jeszcze. Coś, co przypominało uprząż sporządzoną z czarnego parcianego pasa. Do materiału przymocowane zostały dwa skórzane futerały, a w każdym z nich tkwił ostry nóż. Taką uprząż zakładało się na klatkę piersiową. Modesty ogarnęła burza sprzecznych emocji. Wzruszenie na widok pamiątki z dawnych czasów. Smutek na wspomnienie niezrealizowanych marzeń. I strach - o los człowieka, do którego należały te noże. Modesty wyszła z wartowni, zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła maskę gazową i cicho ruszyła szerokim korytarzem. W celi, na drewnianej przyczy, leżał na wznak Willie Garvin. Bezmyślnie wpatrywał się w jaszczurkę biegającą po popękanym suficie. 22
Światło z korzytarza, wpadające przez kraty, rysowało na kamiennej podłodze szerokie wzory. Willie był wysokim, trzydziestoczteroletnim mężczyzną o niebieskich oczach i jasnych, teraz rozczochranych, włosach. Miał duże r ręce, mocne palce, wysportowane ciało i dobrze rozwinięte mięśnie, szczególnie masywny mięsień trójgłowy, biegnący od szyi do ramion. Na wewnętrznej stronie prawej ręki można było dostrzec dużą bliznę w kształcie niedokończonej litery S. Zaczął ją rysować niejaki Sulejman - rozpalonym do białości ostrzem noża. Nie dokończył dzieła, bo znienacka zjawiła się Modesty Blaise i skręciła mu kark. Samotność w celi sprawiła, że Williego ogarnął zupełny bezwład. Czuł się zupełnie jak w dawnych, ciężkich czasach, przed spotkaniem Modesty, która wtargnęła w jego życie i zupełnie je odmieniła. Sprawiła, że wszystko zaczęło układać się pomyślnie. Ale świado, które zapaliła w jego duszy siedem lat temu, zgasło teraz. W mózgu miał jedynie obezwładniającą pustkę. Willie wiedział, że powinien coś zrobić. Przecież złapali go ci obdarci żołnierze, zapakowali do więzienia i wkrótce ma zostać rozstrzelany. Gdyby coś takiego zdarzyło się dawniej, gdy pracował dla Księżniczki, już miałby na podorędziu kilka planów ucieczki z tego śmierdzącego pudła. Tyle że przed kilkoma laty nie dalby się tak głupio schwytać. Willie poczuł pogardę dla samego siebie, ale wiedział, że niczego nie wymyśli - jego mózg przestał działać. Po siedmiu szczęśliwych latach z silnego, pewnego siebie mężczyzny znów przeistoczył się w wyrzutka pozbawionego nadziei i celu. Nie na długo, co prawda. Wkrótce go zabiją. „Chryste, ależ Księżniczka wścieknie się na mnie, kiedy się o tym dowie" - pomyślał. Nagle usłyszał cichy dźwięk, jakby ktoś uderzył metalem o kraty. Zwrócił głowę w tamtą stronę i ujrzał ciemną, pochyloną sylwetkę. Rozpoznał ją od razu. Wstał, podszedł do drzwi. I wtedy poczuł, że 26
mrok zniknął z jego duszy, zaczął znów precyzyjnie rozumować. Desperacja, w jakiej żył od pewnego czasu, błyskawicznie stała się tylko wspomnieniem. Modesty przyjrzała się Williemu, skinęła głowa i przez kraty podała mu uprząż. Sama zaczęła metodycznie dopasowywać klucze. Willie zdjął brudną koszulę, włożył uprząż i ubrał się ponownie, nie zapinając góry koszuli. Usłyszał zgrzyt zamka, drzwi otworzyły się szeroko. Przez kraty małej celi po przeciwnej stronie korytarza obojętnie przyglądało im się czterech Wychudzonych więźniów. Modesty podeszła i położyła klucze w zasięgu ich rąk. W oczach więźniów błysnęła nadzieja. Ruchem głowy przynagliła Williego, który trzymał nóż za ostrze trzema palcami. Ruszyli obok siebie środkiem korytarza, a potem skręcili ku wartowni. Ciepłe poczucie wspólnoty ogarnęło Modesty. Szła lekko zwrócona ku tyłowi, w lewo, by nie przegapić mogącego nadciągnąć stamtąd niebezpieczeństwa i Willie znajdował się poza jej polem widzenia. Wiedziała jednak, że obserwuje bacznie prawą stronę korytarza. Gdy byli już niedaleko wartowni, usłyszeli krzyk. Modesty domyśliła się, że ktoś odnalazł nieprzytomnego strażnika. W drzwiach pojawił się żołnierz. Pospiesznie zdejmował karabin z ramienia. Z przerażeniem patrzył, jak idą ku niemu. Gdy wycelował do nich, odskoczyli na boki, każde pod przeciwległą ścianę; było bezpieczniej, gdy stanowili dwa osobne cele. Żołnierz niezdarnie machał karabinem, nie mogąc się zdecydować, do którego z nich strzelić. Modesty uniosła pistolet, żołnierz natychmiast wycelował do niej i odbezpieczył broń. Pora na ruch Williego. Garvin niespodziewanie padł na ziemię, żołnierz szybko zwrócił ku niemu karabin. W tej samej chwilf czyjaś stopa, jak stalowy drut, niemal owinęła się wokół kostki żołnierza, a druga noga przeciwnika zaatakowała kolano. Żołnierz zwalił się jak długi i zajęczał 24
głośno. Modesty wymierzyła mu butem cios w skroń. Willie błyskawicznie poderwał się; Modesty nigdy nie umiała osiągnąć takiej sprężystości, mimo że Garvin z anielską cierpliwością usiłował ją tego nauczyć. Doszli do wyjścia i ostrożnie wysunęli się na dwór. Nikogo. Modesty dała znak ruchem głowy. Oboje szybko ruszyli ku widniejącym w pobliżu drzewom. Gdy byli już w lesie, usłyszeli dobiegające z wię- zienia krzyki. Rozległo się kilka strzałów. Kilku więźniów wydostało się na wolność i zajęło uwagę strażników. Modesty zwolniła i wyrównała krok. W słabym świede księżyca, przeświecającym przez konary drzew, przedzierali się przez zarośla. Kawałki białego papieru, poprzyczepiane do pni co pięćdziesiąt jardów, wskazywały im kierunek. Wkrótce wyszli na wąską leśną drogę. Za wysoką kępą trawy stał czarny chrysler. Willie otworzył przed Modesty drzwi od strony kierowcy, a potem drugimi sam wsunął się do środka. Blaise ruszyła ostrożnie. Gdy do^rli do drogi o twardej nawierzchni, wcisnęła pedał gazu prawie do deski. W samochodzie panowała cisza, którą zakłócał jedynie miarowy warkot silnika. Modesty czuła, że Williego opuścił Spokój, który okazał w czasie akcji. Siedział sztywno, spięty i nieswój. Zaczął grzebać nieporadnie w schowku, w końcu wyjął paczkę papierosów, zapalił dwa i jednego podał Modesty. Zaciągnęła się nie odrywając wzroku od ciemnej drogi przed nimi. - Za pół godziny przekroczymy granicę - powiedziała cicho. - Nie musimy się obawiać żadnych problemów. Wzięli ode mnie kupę forsy. - Księżniczko - rzekł Willie z zakłopotaniem - nie powinnaś była się narażać. - Naprawdę? - spytała sarkastycznie i obrzuciła go szybkim spojrzeniem. - Załatwiliby cię, stary idioto! A ja nawet bym o tym nie wiedziała. Jestem wdzięczna Tarrantowi. - Tarrantowi? - To on mi powiedział. 25