mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

ODonnell Peter - Modesty Blaise 4 - Apetyt na śmierć

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

ODonnell Peter - Modesty Blaise 4 - Apetyt na śmierć.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 17 osób, 22 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 290 stron)

O'Donnell Peter (pseud. Brent Madeleine) Apetyt na śmierć

Rozdział 1 Jako człowiek z natury rozważny, Willie Garvin miał zwyczaj stosować wszelkie środki ostrożności. Dlatego dokładnie sprawdził sprzęt do nurkowania i upewnił się, że wszystko jest w absolutnym porządku. Roztarł niedopałek papierosa na szybce maski, by woda gładko ją opływała, a obraz się nie zamazywał. Stronę wewnętrzną natarł z kolei wodorostami, żeby nie zaparowała. W trakcie schodzenia w dół systematycznie kontrolował zawór butli, wiedząc, że nawet kilkunastocentymetrowe różnice głębokości zwiększają zapotrzebowanie na den. Specjalny Rolex dla nurków na jego przegubie wskazywał, że Willie od siedemnastu minut przebywa na głębokości stu dwudziestu metrów - a było to szóste zejście pod wodę tego dnia. W sumie spędził więc w zanurzeniu ponad dwie godziny, co oznaczało, że płynąc w górę będzie musiał zrobić dwuminutową pauzę na trzydziestu metrach, by dekompresja przebiegała prawidłowo. Z właściwą sobie skrupulatnością Willie sprawdzał inne jeszcze szczegóły, gwarantujące bezpieczeństwo w głębinie, aż dotarł do piaszczystego, inkrustowanego koralami dna i wtedy trafił piętą na jeżowca. Niestety, pod wodą nie można ulżyć sobie puszczając kwiecistą wiązankę. Nie powinno się nawet przeklinać w myśli, bo ze złości można stracić oddech, a to jest dla płetwonurka wysoce niewskazane.

Dlatego ,Wlllle Garvin, oddychając równo i spokojnie, odstawił duzy, pleciony ze sznura kosz, po czym ostrożnie zsunął płetwę. Następnie specjalnym dłutem oderwał jeżowca od skały. Część niemile Jadowitych kolców tej wielkiej kuli rriiala ułamane czubki. Ich końce tkwiły w pięcie Williego. Teraz Garvin, nadal posługując się dłutem, odwrócił stworzenie tak, by odsłonić jego jamę chłonną. Tam wsadził skłutą piętę i natychmiast poczuł intensywne ssanie. - No, dalej, Dorah! Dobra z ciebie dziewczynka - zachęcał w myśli morskiego jeża. - Ciągnij ładnie! Po mniej więcej dwóch minutach ostry ból złagodniał. Willie znów posłużył się dłutem, by odrzucić niepotrzebne zwierzę. Zakładając płetwę zastanawiał się, dlaczego nazwał tego kłującego stwora dźwięcznym imieniem Dorah, ale nie znalazł odpowiedzi. Przez następne dziesięć minut pracował spokojnie i efektywnie, co dwadzieścia sekund robiąc obowiązkową chwilę przerwy dla sprawdzenia, czy nie zagraża mu rekin albo murena. Skorupy ostryg, choć duże, były prawie w całości zagrzebane w piasku i mogło je wypatrzyć tylko wprawne oko. Garvin miał na nie swój sposób. Już dawno nauczył się wychwytywać moment, w którym zamykały się dyskretnie, wyczuwając, że się zbliża. Metodycznie wybierał je z piasku albo odcinał od skał. Pracował w cieniu łodzi, unoszącej się na powierzchni, sto dwadzieścia metrów ponad nim. Kiedy kosz się napełnił, podpłynął do zwisającej pod dnem, obciążonej ołowiem liny i podwiązał go do niej. Potem, leniwie wznosząc się ku powierzchni, uważnie obserwował wydychaną przez siebie chmurę bąbelków, starając się nie poruszać szybciej niż one. Teraz przyszło mu do głowy, że Dorah, z którą skojarzył mu się ssący go jeżowiec, była niebrzydką dziewczyną, poznaną kiedyś w Portsmouth. W trzy minuty później wynurzył się obok łódki i wspiął na pokład po drabince przyczepionej do burty. Po wielu dniach przebywania na sloncu ciało miał opalone na brąz, z którym kontrastowały wy- 6

blakłe niemal do białości dżinsowe szorty. Najpierw ściągowii płetwy, a potem, z pomocą Luco, pozbył się z pleców ciezkiego akwalungu. - Jeżowiec - powiedział i usiadł, unosząc nogę. Luco wyjął z ustwyszczerbioną fajeczkę i strzyknąwszy śliną, pochylił się nad piętą, wprawnie badając ją palcami. -Jest w porządku - zawyrokował i włożywszy z powrotem fajkę do ust, zajął się stosem ostryg zrzuconych na pokład. Otwierał każdą z nich szybkim ruchem noża o krótkim, szerokim ostrzu, gmerał palcami w śliskiej zawartości, a potem uważnie badał samo wnętrze muszli, zanim odrzucił ją na drugą stertę. Luco był Indianinem. Tylko raz w życiu wybrał się w podróż - za to imponującą, czterdziestomilową, z archipelagu de las Perlas na wybrzeże Panamy. Miał pięćdziesiątkę, ale wyglądał na siedemdziesiąt i nie znał swojej daty urodzenia. Jego ciało po całych latach nurkowania po perłopławy przypominało poskręcany korzeń. Przed dziesięcioma laty jego żona zginęła w czasie nurkowania. Potem ożenił się z młodszą kobietą, która ciosała mu kołki na głowie. Przeminęło już dwadzieścia pokoleń, czasy, gdy wielki Vasco Balboa powiódł oddział Hiszpanów przez przesmyk panamski, na wielką konkwistę. Wtedy po raz pierwszy oczy Europejczyka ujrzały bezmiar Pacyfiku. Tam Balboa wziął sobie na kochankę córkę indiańskiego kacyka z plemienia Cuna - Caretę. O dziwo, pozostał jej wierny do końca życia. Z archipelagu Wysp Perłowych podstępem zwabiono go na kontynent, osądzono i skazano na szubienicę. To właśnie na Wyspach Perłowych zaczęła się historia rodu, którego potomkiem był Luco. Jednakże Luco tego nie wiedział i nigdy nie miał się dowiedzieć. Dla niego Balboa był tylko wizerunkiem na monetach Panamy. Waluta była słaba, ale wymienialna na amerykańskie dolary. Czasami udawało mu się zarobić nawet dwieście balboa rocznie. Ale ten rok był wyjątkowy, bo dziwny Americano, który nie był Amerykaninem, płacił Luco tyle już za tydzień pracy. 4

To bardzo dziwne, myślał Luco, podczas gdy jego ręce automatycznie sięgały po małże, otwierały muszle, rozcinały mięsień i penetrowały wnętrza w poszukiwaniu pereł. Naprawdę dziwne, powtarzał w myśli, odkładając przejrzane perłopławy. Choćby sposób, w jaki ten Americano... jak on się właściwie nazywa? Chuili? Choćby to, że ma'takie szczęście. Od miesiąca, dzień w dzień, wyławia po dwieście muszli, jeśli nie więcej. Znaleźli już dwie piękne, okrągłe perły, cztery w kształcie guzika, dwie w kształcie kropli i chyba z tuzin barokowych, nie mówiąc już o drobnych, jeszcze niedojrzałych. A dla tego zwariowanego Americano - i tego już Luco zupełnie nie mógł pojąć - liczyły się tylko dwie okrągłe perły. Resztę mu oddał, tak po prc-stu, razem z małżami, które też były coś warte. - Znowu drobiazg - powiedział Willie Garvin i wysunął palce ze śliskiego wnętrza muszli. Ostrożnie położył opalizującą perełkę na dłoni Luco. Ten obejrzał ją, skwitował chrząknięciem, które mogło oznaczać dosłownie wszystko, po czym zawinął w szmatkę i wepchnął do woreczka, który nosił na rzemyku na szyi. Willie uśmiechnął się w duchu. Wiedział, że Luco uważał go za wariata. - Nie sprzedawaj ich, Luco - stwierdził. - Najlepiej; żebyś rozpuścił je w occie i wypił, jak to robiła Kleopatra. Kiedy potem wystartujesz do swojej starej , tak jej dogodzisz, że od razu zrobi się milutka! Luco zbył tę radę wzruszeniem ramion i sięgnął po kolejną muszlę, Pracowali razem w palących promieniach słońca. O cztery mile dalej na wschód leżała Wyspa del Rey, a na zachodzie, zza mgiełki upału, majaczyło wybrzeże San José. Pomiędzy nimi, w południowym przesmyku, tłoczyły się maleńkie wysepki. Stromo wznoszące się z morza. Słońce, choć zniżało się ku zachodowi, grzało jeszcze bardzo mocno. Willie Garvin sprawdził ostatniego małża i zaczaj wciągać niewielką kotwicę. 5

- Na dzisiaj dosyć, Luco - zdecydował, - jutro zaczynamy wcześnie. Luco wciągnął żagiel i usiadł za sterem swej archaicznej łodzi, kierując ją z wiatrem. Mieszkał w Paloto, dwie mile na północ. Za lewą burtą, o kilkaset metrów dalej, widać było niewielką, brązowo-zieloną wysepkę o wydłużonym kształcie, przypominającą dłoń z rozsuniętymi palcami. - Tam płyną dziewczyny - Luco wskazał kierunek fajką. - Dwie amerykańskie dziewczyny na ładnej łódce. - Amerykańskie dziewczyny? - zdziwił się Willie. - Chyba żartujesz? Jesteśmy daleko od turystycznych szlaków. Luco wzruszył ramionami. Spostrzegł te dziewczyny już godzinę temu, gdy Americano był jeszcze pod wodą. Pomachały mu z biało-niebieskiej motorówki. Czasem zdarzało się, że niektórzy turyści urządzali sobie wycieczki ze stolicy na Wyspę del Rey. Mogły też wypożyczyć łódź, żeby pozwiedzać okoliczne wyspy. - Dwie amerykańskie dziewczyny - powtórzył z uporem. - Widzę je. - W takim razie przyjrzyjmy się im - powiedział Willie. - Może sobie trochę pogadamy. - Z radosną nadzieją nasłuchiwał pluskania wody, opływającej burty, gdy popychana bryzą łódź szła dziarsko. Luco pochylił się ku niemu, podsuwając mu połówkę muszli. - Bierzesz to? Willie wziął od niego muszlę i dokładnie obejrzał. Ze śliskiej powierzchni, pomiędzy płaszczem małżą a muszlą, wyrastał na cienkiej nóżce twór zwany półperłą, o kształcie i wielkości małego włoskiego orzecha. Garvin odłamał go i obejrzał uważnie. Ta niedoróbka nie miała żadnej wartości, ale po starannym zdarciu wierzchnich, brudnoszarych warstw i nadaniu pewnego szlifu, wiele by zyskała. Można byłoby sporo na niej zarobić - albo zniszczyć ją kompletnie, bo proces zdrapywania wymagał niezmiernej delikatności. Willie lubił taką dłubaninę, więc schował półperłę do kieszeni. Dobili do plaży. Kil starej łodzi miękko wrył się w piasek płycizny. Bloczki zaskrzypiały, gdy Luco zrzucił ciężki gafiowy żagiel. Garvin 9

włożył sandały i plecak. Obaj mężczyźni, rozbryzgując głęboką do pół uda wodę, ruszyli w stronę żółtej, rozpalonej plaży. Brzegi półkolistej zatoczki obramowane były pasem palm. Za nimi grunt wznosił się gwałtownie, tworząc płaskowyż, który rozgałęział się jak palce dłoni, wystającej z morza. - To będzie dla nich największa atrakcja w życiu - mruknąłWillie, złotoskóry mężczyzna, wyłaniający się z morza jak grecki bóg. - Zaraz ich poszukamy. Zdjął plecak i wyjął z niego potężną zeissowską lornetkę. - Ty, Luco - poklepał starego po ramieniu ^ masz żonę i ośmioro drobiazgu, więc lepiej tu zostań i spróbuj jeszcze raz się zastanowić, skąd się ich tyle wzięło. Luco kiwnął głową i rozsiadł się w cieniu palmy. Tym razem zdradził fajeczkę dla papierosa, jednego z tych, w które obficie zaopatrywał go Amerykanin. Garvin wszćdł pomiędzy palmy i zaczął wspinać się na urwisty stok płaskowyżu.. Na wszystkich wysepkach archipelagu nie mieszkało nawet piętnaście setek ludzi. Wioska Luco liczyła sześćdziesięciu dwóch mieszkańców. Po miesiącu spędzonym tutaj Willie Garvin zatęsknił za kimś naprawdę mówiącym po angielsku albo nawet po amerykańsku - zwłaszcza za kobietą znającą ten język. Piasek ustąpił miejsca kamieniom i skale, z rzadka poprzerastanej drzewkami i krzakami, które przetrwały mimo braku wody i ostrego słońca. W pięć minut osiągnął szczyt płaskowyżu. Znalazł sobie dogodny punkt, oparł się o drzewo i zaczął lornetować okolicę. Mała zatoka poniżej była pusta. Wzniesienie, uformowane przez następny, podobny do palca skrawek lądu, było na tyle niskie, że pozwalało zobaczyć następną zatokę i plażę, odległe o ćwierć mili. Tam, na piasku, dostrzegł jakieś poruszenie. Wyostrzył obraz, spojrzał - i zastygł z naprężonymi mięśniami, porażony oglądaną sceną. Z bezsilnym przerażeniem obserwował dokonujące się morderstwo,, Potężna lornetka bezlitośnie powiększała szczegóły. Widział dwóch mężczyzn, którzy na pewno nie byli wyspiarzami. Jeden 10

z nich stał, trzymając dziewczynę z włosami koloru miodu, w białym kostiumie kąpielowym. Ramiona miała wykręcone do tyłu. O kilka metrów dalej, nad wodą, klęczał drugi mężczyzna, zasła- niając sobą kogoś tak, żć było widać tylko niemrawo wierzgającej gołe, szczupłe nogi. Twarzy tej drugiej dziewczyny Willie nie widział, bo mężczyzna przygniatał ją, klęcząc kobiecie na plecach wciskał ją w piasek. Willie Garvin bezsilnie zacisnął pięści. Gdyby miał broń, obaj bandyci w ułamku sekundy byliby martwi! Ale żaden łaskawy bóg nie podsunął mu strzelby. Gdyby nawet teraz zerwał się do biegu, pokonanie stromych, usianych skałami i chaszczami stoków zajęłoby mu przynajmniej dziesięć minut. Dziesięć minut... Tymczasem smukłe nogi przestały wierzgać. Willie patrzył, jak mężczyzna wstaje. Dziewczyna leżała nieruchomo. Miała na sobie bikini, a jej włosy były ciemniejsze, niż u tej drugiej. Przez ułamek sekundy dojrzał twarz mężczyzny i natychmiast wydała mu się znajoma. Nie spotkał wcześniej tego człowieka, ale spotykał podobnych do niego ludzi. Widywał ich setki razy, na całym świecie. Facetów o zimnych, nieruchomych obliczach zawodowych morderców, których ręce, nóż czy pistolet wynajmowano za ciężkie pieniądze. Mężczyzna był wysoki, potężny, ubrany w czarne spodenki i białą koszulkę z krótkimi rękawami. Jego twarz i ramiona pokrywała świeża, czerwona opalenizna, co świadczyło, że na ogół zwykł polować w miejskiej dżungli. Pod pachą miał futerał na broń. Willie zaklął krótko, dosadnie i bezsilnie. Widział, jak morderca ciągnie ciało dziewczyny na płytką wodę i schyla się, by wcisnąć jej głowę pod powierzchnię. A więc miało to wyglądać na wypadek. Po prostu śmierć przez utonięcie. Pewnie wcześniej czy później ktoś znajdzie biało-niebieską motorówkę, tkwiącą na płyciźnie. Sekcja nie wykaże niczego poza wodą w płucach, jak to zwykle bywa u topielców. Dobrze, ale skąd się tu wzięli ci dwaj mężczyźni? Dwaj!... 8

Błyskawicznie zaczął przeszukiwać wzrokiem plażę. Dopiero teraz przypomniał sobie o pierwszej z dziewczyn. Przez moment zastanawiał się, czy nie krzyknąć. Gdyby mordercy zorientowali się, że ktoś ich siedzi, może zostawiliby ją w spokoju. Natychmiast jednak stwierdził, że pomysł jest beznadziejny. Silny i równy wiatr wiał mu prosto w twarz, więc glos nie byłby słyszalny z tej odległości. Ocalała dziewczyna nadal była uwięziona w okrutnym uścisku. Czy ją również mieli zamiar zabić? A jeśli tak, to dlaczego zwlekali? Zresztą, nieważne. Jeśli ruszy się teraz, będzie miał chociaż cień szansy. Już miał opuścić lornetkę, kiedy jego uwagę przykuło nagłe poruszenie na plaży. Dziewczyna z włosami koloru miodu musiała coś zrobić - prawdopodobnie kopnęła swego prześladowcę, i to celnie. W każdym razie była wolna, a mężczyzna, zgięty w pół, trzymał się za krocze. Dopiero po chwili ruszył w pogoń. Tak jak i jego towarzysz, miał pistolet w kaburze pod pachą. I taką samą twarz zawodowego mordercy. Willie skupił się na dziewczynie. - Biegnij, kochana! - zagrzewał ją. - Szybko, szybko! - szeptał rozpaczliwie. Przez lornetkę widział jej twarz - młodą, wykrzywioną przerażeniem. Biegnąc, dziwnie wyciągała ramiona przed siebie. Oddalała się od morza. Przed nią pojawił się sterczący z piasku głaz. Przez moment Willie myślał, że po prostu go przeskoczy, ale zdawała się nie zauważać przeszkody. Dopiero kiedy uderzyła w nią nogą, zrobiła ruch, jakby chciała się odbić, ale było już za późno. Szczupakiem wylądowała na piasku, przetaczając się na bok, ale błyskawicznie się podniosła i znów zaczęła biec. - Chryste Panie! - wyrwało się Williemu. Widział tylko jej plecy. Biegła teraz wprost na swego prześladowcę, tak jak poprzednio wyciągając przed siebie ręce. Zabójca stanął, czekając na nią z otwartymi ramionami. Garvin dostrzegł nawet okrutny uśmiech, który pojawił się na szerokiej, mięsistej twarzy. Dziewczyna aż do ostatniej chwili nie dostrzegała swego prześladowcy. Dopiero tuż przy nim szarpnęła się rozpaczliwie, usiłując 12

uskoczyć w bok. Mężczyzna jednym ruchem powalił ją na piasek i unieruchomił, choć rzucała się dziko. Drugi morderca uporał się przez ten czas z ciałem w wodzie i wracał ku plaży, wołając coś. Twarda dłoń uderzyła krawędzią i ciało dziewczyny znieruchomiało. Nagle, w błysku zrozumienia, Willie Garvin pojął. - Boże święty, ona jest niewidoma! - szepnął ze zgrozą. Dłonie miał wilgotne od potu. Jeśli ci faceci będą ją chcieli teraz zabić, nic na to nie poradzi. Ale jeśli nie... Obaj uklękli przy dziewczynie i manipulowali przy jej ramieniu. Dostrzegł błysk metalu albo szkła. Strzykawka? Modlił się, żeby tak było. Mężczyźni wstali. Jeden z nich zarzucił sobie bezwładne ciało na plecy. Powoli zaczęli wchodzić na wzniesienie, zamykające zatokę. Garvin opuścił lornetkę i przetarł ręką spocone czoło. - Na Boga, Księżniczko, ona jest ślepa! - powtórzył. Modesty Blaise była na drugim końcu świata - ale w momentach wielkiego napięcia Willie często mówił do niej/jakby była tuż obok. Czasami pomagało mu to opanować się, podjąć decyzję, czy obmyślić plan. Tym razem jednak nie o to chodziło. Willie wiedział już dokładnie, co zrobi. Biegł, kierując się w głąb lądu, wdzierając się na wzniesienia. Lornetkę trzymał pod pachą. U pasa zwisał mu wielki komandoski nóż, którego używał do otwierania małży. Pomimo morderczego tempa biegu umysł Williego pracował jasno i precyzyjnie, analizując szanse. Zabójcy musieli przypłynąć tu łodzią, i to raczej większą jednostką, skoro nie zdołali jej wprowadzić do płytkiej zatoki. Dostali się tam pieszo, przechodząc przez wzniesienie. Tą samą drogą nieśli z powrotem nieprzytomną dziewczynę. Garvin musiał zobaczyć tę łódź. I to szybko, zanim jeszcze mordercy do niej dojdą. Kiedy dotarł do niskich zarośli, zaczął się czołgać aż do krawędzi wysokiego brzegu. To był jacht, zacumowany około dwustu metrów od brzegu - dwunastometrowy diesel, z dużą kabiną i mostkiem. Na płyciźnie 10

przy brzegu stal mężczyzna w marynarskiej koszulce w paski, trzymając w pogotowiu duży ponton. Rzut oka w prawo upewnił Wjl-liego, że tamci dwaj, niosący dziewczynę, jeszcze nie dotarli do grzbietu garbu, dzielącego obie zatoki. Garvin przycupnął za krzakiem i przyłożył do oczu lornetkę. Teraz zobaczył trzech mężczyzn na przednim pokładzie. Jeden, ubrany podobnie jak ten przy pontonie, stał przy otwartym luku. Kiedy Willie skierował szkła na pozostałych dwóch, zamarł, a usta ułożyły mu się do bezgłośnego gwizdnięcia. Pierwszy z nich był szczupły, jasnowłosy, o pociągłej twarzy. Poruszał Się dziwnym, karykaturalnie sprężystym krokiem, a jego gestykulacja i ruchy głową były przesadne i afektowane, jak u klowna. Garvin znał go, ale teraz jego uwagę przyciągnął drugi mężczyzna - stojący nieruchomo, uważnie wpatrzony w brzeg. Tę ziemistą twarz i spiczaste uszy dobrze pamiętał. Oczu nie widział dokładnie, ale wiedział, że pasują do reszty - zimne, o pustym spojrzeniu i bladych, prawie niewidzialnych tęczówkach. Tylko włosy się zmieniły. Dawniej ciemne, teraz gęsto poznaczone były pasmami siwizny. Willie Garvin miał powody przypuszczać, że razem z Modesty Blaise przyczynił się do tej przemiany. Jest wielce prawdopodobne, że jeśli zabierze się komuś warte 10 milionów funtów diamenty, które właśnie ukradł, w dodatku o mało go przy tej okazji nie zabijając, to posiwieje on z wrażenia. A już zwłaszcza, jeśli tym kimś jest Gabriel, który nigdy dotąd nie poniósł porażki. Gabriel i McWhirter. Pięć sekund obserwacji wystarczyło. Willie opuścił lornetkę i wycofał się. Teraz już wiedział, że zabójstwo i porwanie są tylko elementami jakiejś grubszej sprawy. Nie tracił czasu na zastanawianie się, o co tym razem mogło chodzić. Na to będzie czas później, jeśli Modesty Blaise uzna, że należy się tym zająć. Na razie cel, jaki wyznaczył sobie Garvin, był śmiertelnie prosty: zabić dwóch mężczyżn, których widział na plaży. 11

Posuwał się na północ, wzdłuż naturalnego szlaku, wiodącego grzbietem, na który wdrapywali się zabójcy. Rzadko rosnące drzewa i krzaki dawały marną osłonę. Słońce schodziło coraz niżej i cienie się wydłużały. Gdy ocenił, że znajduje się we właściwym miejscu, wyciągnął nóż, oparł się o pień i czekał. Beznamiętnie. Umysł miał wyciszony i skupiony - tak jak ciało. Tylko oczy były czujne, zmrużone. Stopił: się z drzewem, z ziemią, z powietrzem. Byla yo jedna z zasad ninjiutsu - sztuki bycia widocznym, a zarazem jakby niewidzialnym. Powiadano, że w dawnych czasach wybitni adepci ninja potrafili niezauważeni przejść przez dum. Willie Garvin nie miał aż takich ambicji. Byłby zachwycony, gdyby mordercy dostrzegli go dopiero z odległości dziesięciu kroków. Jeśli zobaczyliby go wcześniej, któryś z nich zdążyłby wystrzelić, a wówczas ludzie na jachcie... W polu widzenia Garvina pojawiła się głowa mężczyzny, a potem reszta postaci. Tego, który złapał ślepą dziewczynę. Oddech miał lekko zdyszany, a twarz spoconą. Drugi, ten w białej koszulce i czarnych spodniach, szedł kilka kroków za nim. Był potężniejszy, a mimo to uginał się lekko pod ciężarem bezwładnego ciała dziewczyny, które miał przerzucone przez ramię. Pod szczytem przystanął. ! - Teraz ty się pomęcz, Eddie - powiedział zasapanym, głębokim głosem. Willie Garvin bez drgnienia powieki, nie angażując najmniejszych emocji, patrzył, jak przekazywali sobie dziewczynę. Obaj mieli pod pachami poręczne kabury Lawrence'a, a w nich trzydziestki ósemki Special Bodyguard - pięciostrzałowe, bezkurkowe, piekielnie skuteczne rewolwery. Większy mężczyzna przejął prowadzenie i brnął przez piaskowy uskok. Dwa razy jego spojrzenie, nie zatrzymując się, prześlizgnęło się po postaci Garvina. Kiedy był w odległości ośmiu kroków, nagle dotarło do niego, co widzi i stanął jak wryty, w natychmiastowym odruchu sięgając po broń. Przegub Williego drgnął błyskawicznie, wyrzucając spod ramienia ciężki nóż jak pocisk. Sam Willie skoczył za nożem, niewiele wolniej. 15

Prawie trzydziestocentymetrowe ostrze ugodziło mężczyznę tuż pod mostkiem, lecz pod kątem, skosem w górę dochodząc do serca. Trafiony nie żył już w momencie, gdy jego ręka wyszarpnęła rewolwer z kabury. Umarł szybciej niż dziewczyna na plaży. Garvin jednym susem przeskoczył ciało. Idący z tyłu mężczyzna musiał pomyśleć, że to brązowe, półnagie ludzkie stworzenie 0przerażającym spojrzeniu niebieskich oczu, szybkie jak błyskawica, spadło po prostu z nieba. Długie ramię wystrzeliło jak wąż. Pale.c wskazujący i kciuk chwyciły górną wargę ofiary jak żelazńe kleszcze. Facet niosący dziewczynę upadł z okrzykiem bólu, pociągnięty do przodu. Padając na twarz, swoim ciałem zamortyzował jej upadek, a jednocześnie przygniótł, sobie rękę, która sięgała po broń. Willie Garvin chwycił go za czarne, wybrylantynowane włosy i na moment wcisnąwszy mu twarz w piach, ściągnął dziewczynę na bok. Potem ostro szarpnął głowę zabójcy w górę i w tej samej chwili ciął w kark krawędzią dłoni, jak toporem. Rozległ się słaby, ale wyraźny trzask. Willie wyprostował się, odnalazł nóż i starannie wytarłszy ostrze w piasek, schował go do pochwy. Nie zwlekając podniósł dziewczynę 1 ruszył dalej, kierując się lewo, do stoku opadającego ku zatoce - tam, gdzie czekał Luco. Jego umysł szybko i precyzyjnie oceniał sytuację. Minimum dwadzieścia minut upłynie, zanim Gabriel zacznie coś podejrzewać i wyśle kogoś na zwiady. Następne piętnaście, zanim zorientuje się, co się stało i zacznie szukać w okolicy łodzi, na której mogłaby być dziewczyna i ten, który unicestwił jego dwóch zabójców. Stara łajba Luco nie odpłynie w tym czasie zbyt daleko. Pozostała tylko grota. Leżała na północnym krańcu wyspy, zakryta przez wygięte skalne ramię i była znana jedynie tubylcom. Wejście miała na tyle duże, by mogła tam wpłynąć żaglówka Luco z położo- nym masztem. W tej grocie mogliby bezpiecznie przeczekać parę godzin. Po zmroku Gabriel będzie bez szans. 13

Przez chwilę zerkał na dziewczynę, którą niósł w ramionach. Była szczupła, drobnokoścista i kształtna. Ocenił ją na niewiele ponad dwadzieścia lat. Trudno było zdecydować, czyjej twarz jest piękna, czy tylko ładna. W każdym razie miała w sobie coś twardego i wrażliwego zarazem. To była twarz wojownika, który dostawał już niezliczone cięgi, ale nigdy się nie poddawał. Jej widok dziwnie Garvina wzruszył. Teraz spadły na nią kolejne ciosy. Kiedy zacznie przychodzić do siebie i otworzy niewid?ące oczy, będzie musiał jej powiedzieć, że przyjaciółka została zamordowana. Poczuł mdły skurcz w żołądku. Po raz kolejny tego dnia zapragnął, by była przy nim Modesty Blaise. Minęła godzina. Na piaszczystym szlaku pod palmami można było zobaczyć dwóch mężczyzn. Żywych mężczyzn. McWhirter właśnie podniósł się znad ciała, wycierając wilgotne ręce o koszulę. - Eddie ma złamany kark - stwierdził, przechodząc do drugich zwłok. Gabriel stał z rękami w kieszeniach cienkiej, kremowej marynarki, z roztargnieniem błądząc wokół wzrokiem. - Złamany kark - powtórzył apatycznie. - A to był nóż? - trącił bezwładne ciało czubkiem buta. - Jasne. A cóż by innego? -Jaki rodzaj noża? - Duży, chyba komandoski - McWhirter jeszcze raz zerknął na paskudną ranę. - Raczej niewygodnie byłoby nim temperować ołówki. Czujnie popatrzył na boki, a oczy zwęziły mu się w chudej, kościstej twarzy. - Powiedziałbym, że został rzucony. Margello był zbyt dobry, by dopuścić kogoś do siebie na odległość ciosu. Gabriel spoglądał martwym wzrokiem na zniżającą się kulę słońca, barwiącą czerwienią połyskującą jak stal wodę. - To Garvin - stwierdził ze spokojną pewnością. 17

- Dotąd nie gustował w takich nożach -McWhirter powątpiewającym gestem potarł brodę. - Inne muszą wyglądać przy nim jak wykałaczki. - To Garvin - powtórzył beznamiętnie Gabriel. - Nie wiem jak ani dlaczego, ale to on. - Bez Blaise? - Prawdopodobnie znalazł się tu przez przypadek. - Żartujesz, taki nieprawdopodobny zbieg okoliczności?! Gabriel skinął głową. Przez ułamek sekundy coś zapaliło się w jego nieruchomym spojrzeniu. - Tak. To się musiało zdarzyć. McWhirter w zamyśleniu popatrzył na swego szefa. Od tamtego pamiętnego dnia, przed dwoma laty, kiedy Gabriel trzymał wszystkie asy i paskudnie przegrał, ani trochę nie ubyło mu twardości, inteligencji i chłodnej kalkulacji, ale jego mordercza skuteczność nie była już tak imponująca. McWhirter, który służył mu od wielu lat, doszedł do wniosku, że Gabriel nie jest już prawdziwym przeciwnikiem dla Blaise i Garvina. Z zadowoleniem pomyślał, że na szczęście jest ktoś, kto będzie dla tej dwójki prawdziwym wyzwaniem. - Wielkiemu Bossowi się to nie spodoba - zauważył. - Dlaczego? Uśmieje się. W głosie Gabriela brzmiała tłumiona furia. Fakt, uśmieje się, pomyślał McWhirter z gorzką ulgą. Wielki Boss będzie się bardzo cieszył z wpadki Gabriela, niż martwił swoją przegraną. A śmiejąc się, sam przejmie zadanie odzyskania dziewczyny. Ale może do tego nie dojść, jeśli... - Czy on jest teraz w Londynie? - zapytał szybko. - Powinien być. Przecież trzeba zlikwidować Aaronsona. - Aha, doktor Aaronson - McWhirter zastanowił się jeszcze raz. - W takim razie na kilka dni powinien zostawić nas w spokoju. A dziewczyna nie może być daleko. Osłonił oczy dłonią, by przyjrzeć się dwóm rybackim łodziom, żeglującym powoli na południe. Gabriel przytaknął. - Do zmroku pokręcimy się tu, a potem wrócimy do Panamy. 18

Daj szybko znać, komu trzeba, bo będę potrzebował wielu oczu do śledzenia. Zorganizuj obstawienie lotnisk i wylotów z miasta. Jeśli nie poskutkuje, trzeba będzie przeczesać porty i inne miasta. Daj miejscowym organizacjom opis Ganrtna. - Garvina? To nadal tylko przypuszczenie. Gabriel spojrzał na ciało u jego stóp i kopnął je bez złości. - To nie przypuszczenie, to pewność - powiedział.

Rozdział 2 Cienkie, długie klingi śmigały, błyskawicznie ścierając się ze sobą - Nie, nie! - wykrzyknął stłumionym głosem profesor Giulio Barbi i odstąpił krok do tyłu, zniżając ostrze szpady ku asfaltowej powierzchni płaskiego dachu. - Już ci mówiłem, signońna - jeśli masz za przeciwnika prawdziwego szermierza, nigdy nie prowadź ataku w dolnej linii! Już w czwartej części dystansu trudno jest sparować cios, a co dopiero w szóstej! Tłumaczę ci jak dziecku - kiedy.atakujesz od dołu, musisz być daleko od przeciwnika, bo przecież odsłaniasz tułów i głowę, czy nie tak? - Może i tak, ale - zaoponowała łagodnie Blaise zza swojej maski - zdobyłam trafienie. - Trafienie! - głoś mistrza uniósł się oburzeniem, gdy gwałtownie ściągnął maskę. - Sądziłem, że doskonalimy się w szlachetnej sztuce fechtunku, a nie bawimy w pojedynki. Nie mam zamiaru z tobą walczyć, signońnal Jestem tutaj, by nauczyć cię techniki, taktyki, stylu, po prostu artyzmu! Dlatego liczą się tylko trafienia zgodne z regułami, signońnal - Przepraszam - bąknęła Modesty - trochę się zapomniałam. -En gardę! - zakomenderował profesor, jednym ruchem nakładając maskę. Lśniące klingi znów starły się ze sobą. 20

Sir Gerald Tarrant, kołysząc się niedbale na bujanym ogrodowym siedzisku, ustawionym na dachu podniebnego apartamentu Modesty, śledził z leniwym rozbawieniem biało ubrane postacie. Nie pier- wszy raz relaksował się tutaj w wiosenne poranki, na pół godziny przez rozpoczęciem pracy w swoim biurze w Whitehall. Weng, służący, pojawił się na szczycie schodów wiodących z dołu. Za nim stał szczupły, wysoki mężczyzna o miłej twarzy i łagodnych, wesołych oczach. Tarrant pozdrowił go gestem. Spotkał Stephena Collierajuż dwa razy - na kolacji, urządzonej tu przez Modesty, i na kortach Wimbledonu, również w jej towarzystwie. Collier z uśmiechem ruszył ku Tarrantowi, omijając planszę szermierczą. Wymienili uścisk dłoni i nowy gość usiadł. - Kawy? - zapytał Tarrant, sięgając po ekspres stojący na stoliku. - Modesty wspominała, że cię oczekuje. - Tak, dzwoniłem z lotniska godzinę temu - powiedział Collier, wpatrując się w szermierzy. - Czarną proszę. Pasją Stephena było badanie zjawisk pozazmysłowych. Mógł sobie pozwolić na tak kosztowne hobby, gdyż przed paroma laty, jeszcze jako matematyk, napisał podręcznik szkolny, który przynosił mu spore i regularne dochody. Tarrant od razu polubił tego człowieka. Poza tym mu zazdrościł, gdyż nie tak dawno temu Collier przeżył fascynującą, kilkutygodniową przygodę razem z Modesty Blaise i Williem Gardnem. Poznał koszmar przerażającego uwięzienia, obracał się wśród zabójców i cudem uniknął śmierci. Na koniec, razem z nimi dwojgiem, wziął udział w niezwykłej zabójczej walce, która zakończyła całą sprawę. Collier rzadko opowiadał o tych przeżyciach. Głównie podkreślał, iż był dla Modesty i Wflliego wyłącznie zbędnym ciężarem. Mówił, że jedynym jego osiągnięciem było to, iż udało mu się ujść z życiem. Czasem jednak wyznawał z dumą, że zdołał zrozumieć całą tę skomplikowaną sprawę. Od strony planszy dobiegł głuchy, gwałtowny tupot stóp i brzęk stali uderzającej o stal. 18

- Nie! - profesor rozzłościł się nie na żarty. - Gdzie twoja inteligencja, signorina? A może jesteś idiotką? Dałem ci przecież okazję, żebyś zastosowała cios zatrzymujący! Powtórzymy: raz-dwa ręką z krokiem do przodu - to pozycja ataku. I atakuję na korpus. Aż się prosi o cios zatrzymujący, ale moja superzdolna uczennica broni się prostym odbiciem, bo na nic więcej jej nie stać. Tracę swój cenny czas, moja droga! - Ten wypad i tak by mnie dosięgnął - broniła się Modesty. - Ale twoje pchnięcie powinno być pierwsze i nieważne, czy później bym Cię trafił! -jęknął profesor Barbi z taką rozpaczą, że Modesty na moment uniosła maskę i posłała mu olśniewająco-przepraszający uśmiech. - Spróbujmy jeszcze raz, dobrze? - zaproponowała słodko. Stanęli w postawie bojowej. Tarrant zachichotał. -Jestem zaskoczony - stwierdził Gollier. - Myślałem, że jest świetna w szermierce. - Niech cię nie zwiodą reprymendy Barbiego. Rzecz w tym, że Modesty nie wypracuje sobie skutecznej obrony, jeśli bardziej będzie się dla niej liczyło to, że trafi przeciwnika niż to, żeby jej nie trafiono. -Jak rozumiem, takie jak jej podejście do walki nie jest specjalnie popularne - zauważył Collier. - Otóż to. Modesty preferuje szpadę, choć większość kobiet woli floret. Dla niej to broń zbyt kobieca. Gollier pokiwał głową. Znając Modesty, można się było tego spodziewać. - Widzę, że dobrze się na tym znasz? - zagadnął. - Bawiłem się w to kiedyś. -Jeśli zabawą można nazwać udział w reprezentacji Anglii przed wojną... Modesty mi opowiadała. - Teraz już jestem za sztywny - skrzywił się Tarrant. - Uważałeś, że Modesty powinna być w tym dobra. I jest. Kilka razy się z nią zmierzyłem. Ma znakomitą koordynację ruchów, o czym chyba wiesz. I niesamowitą wytrzymałość. Poza tym znakomite wyczucie punktu... 19

- Co to znaczy? - To znaczy, że dokładnie, nie patrząc, wyczuwa położenie klingi swojej broni w relacji do klingi przeciwnika. Wbrew pozorom, to wcale nie jest łatwe. Spróbuj sobie coś takiego przećwiczyć z za- mkniętymi oczami. Radziłbym, żeby nikt nie stał ci na drodze. - Wierzę na słowo. Co jeszcze? Tarrant uśmiechnął się. - Modesty nie ma żadnych nawyków, żadnej ulubionej linii obrony czy ataku. Nie sposób odgadnąć, co ma zamiar zrobić. - To dotyczy nie tylko szermierki - westchnął Collier, który pamiętał niejedno, - Ona ma dar zaskakiwania. Czasami bywa to meczące, ale na pewno urozmaica życie. - Tylko przyjaciołom. Dla innych czyni je nieznośnym - zaznaczył sucho Tarrant. - Owszem, znałem takich. I nie uroniłbym łzy na ich pogrzebie - Collier odstawił filiżankę. - Palce! Palce! - pokrzykiwał z irytacją profesor Barbie. - Tylko debil kontroluje broń przegubem! Ma pani szpadę w ręku, signorina, a nie tenisową paletkę! - Tenisową rakietę - sprostowała uprzejmie Modesty. - Przepraszam. A więc, skoro nie jest to rakieta tenisowa, proszę operować palcami! No, dalej! - W filmach jest inaczej - skomentował Collier, śledząc uważnie starcie. - Kiedy ostatnio widziałem film z Errolem Flynnem, szpady młynkowały bez przerwy przez całe pięć minut. A tu widzę tylko, jak szanowni przeciwnicy od czasu do czasu stykają się ostrzami, coś się przez moment dzieje, ale po chwili odstępują do tyłu tym ceremonialnym krokiem i zaraz potem profesor wrzeszczy. Tarrant wybuchnął śmiechem. - To nie jest sport widowiskowy - a jeśli już, to tylko dla znawców. - Chyba wolę Errola Flynna - uśmiechnął się Collier. - Tych dwoje nigdy nie będzie mogło biegać po schodach w dół i w górę, zdając sobie sztych za sztychem. 23

- Cóż, nie mają odpowiedniego scenarzysty - mruknął Tarrant, tłumiąc chichot. Starcie właśnie się skończyło. Modesty i Barbie stali przez chwilę nieruchomo, popatrując jedno na drugie. Wreszcie stary mistrz odwrócił się i podszedł do niskiego stolika obok planszy, by odłożyć tam broń i maskę. Modesty znów przeprosiła, lecz Barbie zignorował ją. Starannie wycierał sobie twarz i szyję ręcznikiem. - O co znowu poszło? - zapytał bez emocji Collier. - Zaatakowała enfleche-wyjaśnił Tarrant. - To znaczy z wyskoku. - On sparował i zaatakował na pozycję czwartą. Według wszelkiej logiki powinno być trafienie, ale ona zripostowała w pierwszej pozycji, co jest nietypowe, i zaatakowała przez cięcie, co jest po prostu absurdalne, lecz nie znaczy, że nieskuteczne. Modesty podeszła do nich, ze szpadą w prawej ręce i maską pod pachą. Obaj mężczyźni powstali. - Teraz ci się udało - powiedział Tarrant. Modesty skrzywiła się. - Niestety. Ale nie mogłam tak po prostu zrezygnować, prawda? Witaj Steve. Nadstawiła mu policzek. Pocałował go leciutko. - Całą twarz masz spoconą - powiedział. - Damy powinny lśnić, ale w inny sposób. - Spróbuj sobie poskakać po planszy w masce i kamizelce, pod którą masz ochraniacze na piersi! - odparowała. - Ochraniacze na piersi? - z zaciekawieniem tknął palcem jej biust. - Rzeczywiście, są. Ale nie będę się w nie ubierał, żeby nie wywoływać niepotrzebnych skoja... Urwał. Profesor, również z maską pod pachą, szedł ku nim wielkimi krokami, nie spuszczając surowego spojrzenia z Modesty Blaise. Zaciśnięte wargi nadawały jego ustom wyraz ostatecznej determinacji. Tarrant podniósł głos i przemówił do Modesty: - Och, oczywiście jest jeszcze profesor Forrester, a jeszcze lepiej Lebrun. Tak, Lebrun jest świetny. 24

- Lebrun?! - ryknął z furią Barbie. Spiorunował wzrokiem Tar-ranta, a potem odwrócił się do Modesty. Niespodziewanie ostre rysy jego szczupłej, arystokratycznej twarzy złagodniały w smutnym uśmiechu. Wyciągnął lewą rękę, by ująć jej dłoń w formalnym geście zakończenia pojedynku. - Proszę wybaczyć mój brak grzeczności, signorina, ale to było chwilami mócno irytujące. - Wiem. Następnym razem będę grzeczna - obiecała Modesty, obdarzając go ciepłym uśmiechem. - Przyjdzie pan? - Nie mam wyjścia - Barbie z westchnieniem zerknął na Tarranta. - Niech pan pomyśli, signor - tylko godzina w tygodniu, i to ze szpadą! Przecież to absurd, nieprawdaż? Owszem, gdybym mógł ją mieć dla siebie przez trzy godziny dziennie, z floretem, w ciągu pół roku zrobiłbym z niej mistrzynię, przy której pańscy Forresterowie i Lebrunowie wyglądaliby gorzej, niż... niż wymachujący toporami rzeźnicy! Gdy profesor Barbie wyszedł, Modesty uśmiechnęła się do Tarranta. - Dzięki. Sprytnie zagrałeś z tym Lebrunem. ,- Bo jestem bardzo sprytnym starszym panem - pochwalił się Tarrant, zerkając na zegarek. - A teraz muszę iść, by doskonalić ten talent. - Biuro może poczekać. Usiądź jeszcze na chwilę. Dlaczego administracja państwowa zaczyna urzędowanie o ósmej? - Po prostu do dziesiątej podejmuje się niepopularne decyzje, żeby mieć je potem z głowy. Chyba nie zaszkodzi nam druga kawka? - Tarrant przysiadł na bujaku, w stosownej odległości od Modesty. Collier przysunął sobie ogrodowe krzesło. - Byłoby miło, gdybyś dała się zaprosić na kolację w czwartek - powiedział po chwili Tarrant. - Ty też, Collier, jeśli będziesz jeszcze w Londynie. - Nie mam żadnych sprecyzowanych planów - Collier popatrzył na Modesty z przyjaznym uśmiechem. - Byłbym zachwycony. 22

- Oboje bylibyśmy zachwyceni - przytaknęła Modesty. - Zdradź tylko, czy zapraszasz nas w celach czysto towarzyskich, czy raczej ma to związek z twoimi niepopularnymi decyzjami? - Głównie w celach towarzyskich i zapewniam, że będzie to czysta przyjemność. Poza tym chciałbym wam przedstawić mojego starego przyjaciela. Bardzo bliskiego przyjaciela - doktora Aaronsona. -Aaronson...? - Modesty wytężyła pamięć. - A, ten historyk! Pracował nad rzymskimi zwojami, które znaleźliśmy w In Salah. Collier coś na ten temat czytał, ale pamiętał tylko, że znaleziono jakieś zwoje pergaminów, dzięki którym odkryto ruiny miasta, na wpół zagrzebane w piachu na skraju?... - Wyżyny Tademait - wyjaśnił Tarrant - Dobrze by było, Modesty, żebyś znalazła czas, by tam wpaść. Zastanów się do czwartku. Wykopaliska prowadzi Tangye, tylko z małą ekipą. - Czy to nie ma aby nic wspólnego z administracją państwową? - zapytała podejrzliwie. - Nie - Tarrant zrobił urażoną minę. - Sądziłem, że raz na zawsze dałem do zrozumienia, iż nie oczekuję z twojej strony ani zainteresowania, ani tym bardziej uczestnictwa w żadnym takim przedsięwzięciu. - Ostatnie zdanie brzmiało... Steve, jakbyś określił ten ton? - Posępny? - Właśnie, nieco posępnie, sir Geraldzie. - Możliwe. Fakt, że jeszcze żyjesz, nie jest moją zasługą. Ale to już sprawa zamknięta i nie mówmy o niej. Naprawdę nie mam żadnych ukrytych zamiarów. Rozczarowana? Modesty zaśmiała się. - Może trochę. W takim razie nie rozumiem, dlaczego miałabym odwiedzać paru facetów, grzebiących w piachu pośrodku Sahary? Potrzebują kucharki, a może damy do towarzystwa? -Jest z nimi pani Tangye, więc nie muszą się martwić o kuchnię, a zbyt towarzyskie damy byłyby, jak sądzę, niemile widziane - powiedział z roztargnieniem Tarrant. - Aaronson jest teraz na ważnym kongresie w Sztokholmie. Dzwonił do mnie i był dziwnie tąjem- 23

niczy, spięty i nerwowy. Podejrzewam, że coś niedobrego musi się dziać na terenie wykopalisk. Nie chciał nic powiedzieć, tylko błagał mnie, żebym tam kogoś wysłał, po prostu dla sprawdzenia. - Trochę to wszystko dziwne, nie uważasz? - zagadnął Collier. - Owszem, ale nie chciałbym zawieść starego przyjaciela. Tarrant popatrzył na Modesty. - Chyba rozumiecie, że wolałbym nie wysyłać tam nikogo oficjalnie. Może w czwartek Aaronson będzie mniej tajemniczy i dowiemy się czegoś więcej. Skinęła głową. - Dobrze, zobaczymy. A swoją drogą, dawno nie byłam na pustyni. Te piaski mają coś w sobie. Tak na marginesie, kto finansuje badania? Tarrant zawahał się, ale odpowiedział. - Presteign. W wielkiej tajemnicy. Robi wszystko, by nie rozgłaszać swojej filantropii. - Chyba jednak nie wszystko, bo stale natykam się na jego nazwisko w zaproszeniach na akcje charytatywne - stwierdziła z przekąsem Modesty. - Sir Howard Presteign... Czy już został parem? - Och, nie bądź cyniczna! Dwa razy odmówił. Tarrant wstał, ujął jej dłoń i szarmancko musnął wargami. - Zadzwonię do ciebie w sprawie czwartku, dobrze? - Będę czekać. Razem z Collierem odprowadzili go do wyjścia. Kiedy drzwi prywatnej windy, obsługującej tylko luksusowe apartamenty pod dachem wieżowca, zamknęły się za Tarrantem, Collier rozejrzał się po ogromnym salonie. Dostrzegł kilka zmian. Martwa natura Braque'a zniknęła z wyłożonych cedrową boazerią ścian, a zastąpiła ją kolorowa abstrakcja Franza Marca. Złocenia ustąpiły miejsca majolice. Nie bardzo mu się to spodobało. Na szczęście, pozostał gobelin Francois Bouchera i... Westchnął z ulgą, gdy jego wzrok odnalazł niewielką, podświetloną niszę, gdzie wyeksponowano kolekcję ozdobnych przycisków do papieru. Wszystkie pochodziły z Francji i były bardzo cenne. Z zachwytem musnął jeden z nich czubkami palców. 27

- Tu mam Saint Louis - odezwała się Modesty zza jego pleców - a tam Baccarat i Clichy-la-Garenne. - Piękne, prawda? - O, tak - Stephen odwrócił się ku niej. - Ale pozwól, że obejrzę je później. Czule ujął w dłonie twarz Modesty i pocałował ją w usta. - Ach... jak cudownie smakujesz! - A ty wyglądasz na zmęczonego. - Wszystko przez te latające maszyny, cięższe od powietrza. Dla mnie jest druga w nocy. Ujęła go za rękę i przez rozsuwane, przeszklone drzwi poprowadziła do pokoju utrzymanego w bladozielonych i srebrnych tonacjach, ze ścianami, na których widniały panneau z kości słoniowej. Do swojej sypialni. - Prześpij się trochę - zaproponowała, znikając w łazience. Collier usłyszał szum prysznica. Przez półotwarte drzwi mignęła bladoróżowa glazura i podłoga z czarnych kafelków. Stanął w drzwiach, oparł się o framugę i zaczął się przyglądać, jak Modesty zdejmuje ochraniacze i szermierczy kostium. - Jeszcze raz: cześć - powiedział pozornie niedbałym tonem, podszedł i pomógł jej rozpiąć stanik. - Właśnie się zastanawiałem... - Cześć! - stanik pofrunął na podłogę. - Nad czym się zastanawiałeś? Modesty założyła czepeczek i weszła pod prysznic, uzbrojona w gąbkę i mydło. Mężczyzna błądził wzrokiem po jej wspaniałym ciele, z nieskrywaną przyjemnością przypominając sobie piękne kształty. Collier nie znał drugiej kobiety tak nieświadomej swojego ciała, jak Modesty. Potrafiła nosić nagość tak samo, jak nosiła ubranie. - Po prostu myślałem o Wengu - wyjaśnił i natychmiast dostrzegł jej uśmiech zza lśniącej, żywej zasłony wody. - Weng jest Azjatą. Odchyliła głowę do tyłu, pozwalając strumieniowi pieścić ciało. - Spróbuj mu tylko powiedzieć, że powinnam uzgadniać z nim, kto ma prawo wstępu do mojego łóżka, a pomyśli, że masz nie po kolei w głowie. 28