mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Oliver Jana - The Demon Trapper 0,5 - Retro Demonology [CAŁOŚĆ]

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :199.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Oliver Jana - The Demon Trapper 0,5 - Retro Demonology [CAŁOŚĆ].pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 40 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 17 z dostępnych 17 stron)

JJJaaannnaaa OOOllliiivvveeerrr --- TTThhheee DDDeeemmmooonnn TTTrrraaappppppeeerrr 000,,,555 ––– RRReeetttrrrooo DDDeeemmmooonnnooolllooogggyyy TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: TTTrrraaannnssslllaaatttiiiooonnnsss___CCCllluuubbb TTTłłłuuummmaaaccczzzeeennniiieee::: VVVaaammmpppiiirrreeeEEEvvveee KKKooorrreeekkktttaaa::: KKKaaaaaajjjjjjaaaaaa KKKooorrreeekkktttaaa cccaaałłłooośśśccciii::: IIIsssiiiooorrreeekkk

Atlanta, 2018 rok Tabliczka ze sloganem: „Jestem dumny z bycia retro”, która wisiała na drzwiach wejściowych, prowadzących do wnętrza domu, powinna stanowić dla Riley Blackthorne pierwszą wskazówkę. Niestety, dla praktykantki uczącej się na łowczynię demonów wszystko wydawało się dziwaczne. Dziewczyna po raz kolejny sprawdziła adres, widniejący na karcie zlecenia. Trafiła właściwie. Nie ma to jak mój fart. Bycie retro zrobiło się bardzo popularne w Atlancie, gdzie królowały kiepsko prosperująca ekonomia oraz bankructwo miasta. Skoro dzisiejsza rzeczywistość była do bani, czemu nie „stworzyć sobie życia” w prostszych, lepszych czasach? Nawet, jeśli tamte czasy okazały się równie kiepskie jak obecne. Niektórzy zwolennicy stylu retro preferowali lata osiemdziesiąte dwudziestego wieku, inni lata czterdzieste. Klient Riley był najwyraźniej fanem pewnej konkretnej epoki. − Błagam, tylko nie lata pięćdziesiąte – wymamrotała łowczyni. Kilka tygodni temu, wraz z ojcem, również będącym łowcą, dziewczyna odwiedziła kobietę, która utknęła myślami w roku 1955. Miała na sobie sukienkę w biało-różowe kwiaty, biały fartuch, buty na wysokim obcasie oraz pojedynczy sznur pereł. Posiadała fotografię Dwighta D. Eisenhowera, która wisiała na ścianie jej domu, a w kuchni stały wyłącznie białe, metalowe szafki oraz chromowane krzesła. Podłogę wyłożono linoleum. Owa paniusia zamieniła się w naprawdę wściekłą zwolenniczkę stylu retro, kiedy Riley wraz z tatą odnaleźli przeklinającego, sikającego pod siebie i kąsającego wszystko co popadnie

demona, który ukrył się między cennymi książkami kuchennymi. Mimo iż bałagan w nieskazitelnie czystych szafkach kuchennych oraz na podłodze nie był niczym przerażającym, klientka zachowywała się tak, jakby nadszedł właśnie koniec świata. Nie omieszkała też powtarzać tego stale Blackthorne'om. Ojciec łowczyni powiedział po wszystkim: – Czasem wolę demony od klientów. Wzniósłszy do nieba cichą modlitwę, dziewczyna zapukała do mocno sfatygowanych drzwi. Przestępując z nogi na nogę, wygładziła jeansową kurtkę oraz przerzuciła swoje długie, brązowe włosy przez ramiona. Aż do tej chwili Paul Blackthorne śledził poczynania córki, zapobiegając jej naprawdę głupim posunięciom. Dziś ojca zabrakło, co sprawiło, że Riley poczuła się bardziej niż tylko trochę zdenerwowana. Nie, nie mogła liczyć na specjalne traktowanie tylko dlatego, że jej tata nazywał się Paul Blackthorne i był legendą wśród łowców demonów. Właśnie w ten sposób odbywało się szkolenie: mistrz zabierał ucznia na polowanie tak długo, aż uznał, że jego podopieczny (albo podopieczna, jak w przypadku Riley) jest gotowy do samodzielnej akcji. Jeśli dziewczyna zda dzisiejszy test, będą skupiać się wraz z tatą na stworach coraz to wyższej rangi, nim łowczyni nie poradzi sobie wreszcie samodzielnie z ziemną bestią piątego poziomu demoniczności. Nie nastąpi to jednak przed upływem sześciu miesięcy. Kiedy Riley zda test, stanie się łowcą podróżnikiem. Wiązało się z tym wiele trudności, jak chociażby udowodnienie pozostałym członkom Gildii z Atlanty, że nie jest jedynie głupią pretendentką do roli swojego taty. Drzwi uchyliły się i popatrzyła na nią jakaś kobieta. Wyglądała na około czterdzieści lat, mimo iż bardzo starała się sprawiać wrażenie

młodszej niż w rzeczywistości. Miała na głowie blond afro, obcisłe dzwony, masę koralików oraz czarną koszulkę ze znakiem „Peace Now”. Co bardziej niepokojące – jej wzrok był rozbiegany. Ech, do licha. To zakochana w latach sześćdziesiątych wariatka. Tata ostrzegał Riley przed tym typem ludzi. W progu pojawiła się kolejna twarz, która należała do chudego jak szczapa faceta, z sięgającymi ramion, brązowymi włosami, które podtrzymywała na czole czarna bandana. Koleś posiadał bujną brodę, a jego koszulka, głosząca slogan wolnej miłości oraz zniszczone jeansy nie pozostawiały wątpliwości, że również lubował się w latach sześćdziesiątych. Oboje włożyli na siebie sandały, zapominając o skarpetkach. W styczniu. − Pokój – powiedziała kobieta, po czym wykonała stosowny gest z użyciem dwóch palców. Facet uczynił to samo. Zapowiadało się na to, że to Riley będzie tu pełnić rolę dorosłej. − Jestem tu, aby zająć się waszym... – Dziewczyna zawahała się. Tata przestrzegał ją, aby nigdy nie używała słowa na „d” publicznie, chyba, że klient nie miał nic przeciwko temu, aby ujawnić swój „piekielny” problem. Posiadanie w domu demona kwalifikowało danego biedaka jako nosiciela dżumy. Niektórzy ludzie nigdy nie zdecydowaliby się na kupno jakiegoś domu, gdyby dowiedzieli się, że zamieszkiwał w nim któryś ze sługusów Lucyfera. – Jestem tu, by zająć się waszym problemem. Para pseudo hippisów popatrzyła na nią dziwacznie. − No, wiecie. Problemem. – Znowu nic. To by było na tyle, jeśli idzie o dyskrecję. – Jestem łowczynią demonów.

− Och, to świetnie – odpowiedziała kobieta, uśmiechając się. Riley zdecydowała, że przezywano ją zapewne „Słonecznikiem” ze względu na jej bardziej niż bujną fryzurę. – Facet z Gildii powiedział, że będziesz miała ze sobą stosowny papierek. Może chodzi jej o moją licencję. Łowczyni wsadziła rękę do swojej kurierskiej torby, wydobywając stamtąd licencję praktykantki, która stanowiła najlepszy dowód na to, iż dopuszczono ją do polowania na demony. Cóż, a przynajmniej na te niższej rangi. Stworki niższego poziomu uwielbiały kraść biżuterię, niszczyć książki, palić przenośne dyski oraz wsadzać martwe karaluchy do protez dentystycznych. Wszystkie te działania były naprawdę denerwujące. Zwłaszcza, jeśli nosiło się protezę albo pracowało jako bibliotekarz. Kiedy Riley pokazywała swoją licencję, jej wzrok przyciągnęło dołączone do niej zdjęcie. Gdy je zrobiono, dziewczyna posiadała brązowo – czarny balejaż z jasnymi pasemkami. Teraz wróciła do naturalnego dla siebie brązu, ponieważ ojciec bardzo na to nalegał. − Ludzie oceniają innych po wyglądzie – powiedział. – Musisz wyglądać jak profesjonalistka. Niebieskie włosy raczej o tym nie świadczą. Tak samo jak nudny brąz. − Masz tylko siedemnaście lat? – Zapytała Słonecznik, unosząc swoją blond brew. − Owszem, ale jestem wyszkolona do tego, by chwytać demony pierwszego poziomu – odpowiedziała łowczyni, tak jak nakazał jej tata, jeśli ktoś zapytałby o jej wiek.

− Nasz malec kompletnie zwariował – zakomunikował Bandana. – Przekroczył granicę. − Jaką granicę? – Zapytała zaciekawiona Riley. − Dobrał się do albumów Jima1 – rzekł koleś, kręcąc ze wstrętem głową. – To bardzo, ale to bardzo złe. − Staraliśmy się namówić go, wywabić, skusić podkładką, ale nie dał się nabrać – odpowiedziała kobieta. – A zatem zatelefonowaliśmy do faceta z Gildii. Nie próbuj doszukać się w tym wszystkim sensu. Riley otrzymała swoją licencję z powrotem, po czym poprowadzono ją przez wymalowany na pomarańczowo dom z zielonymi krzesełkami bez nóg, koralikowanymi zasłonami oraz plakatem Che Guevary. W tle rozbrzmiewały dźwięki muzyki w stylu East Indian. Co gorsze, w budynku pachniało paczulą. Dziewczyna dwukrotnie kichnęła, a następnie wyciągnęła chusteczkę. Muszę tylko przyskrzynić demona i szybko się stąd wynieść. Potem jej odzież będzie czekać jeszcze tylko kilkakrotne pranie, by nie pachniała, jakby mieszkała w klasztorze buddystów. Wkroczyli właśnie do pomieszczenia, które wyglądało niczym sanktuarium, gdyż zapewne nim było. Jedną ze ścian pokrywały w całości plakaty ukochanego przez jej klientów, nieśmiertelnego zespołu. Na samym środku powieszono wielką fotografię uroczego faceta z kędzierzawymi, brązowymi włosami, który miał na sobie skórzaną kurtkę, a w dłoni trzymał mikrofon. Poniżej zamontowano plakietkę, która głosiła: „Świeć nad moją duszą: 1943-1971”. Na podłodze stała niezliczona 1 Chodzi o Jima Morrisona.

ilość świeczek, ustawionych w rzędach, które oświetlały pozostałe, przykryte gobelinami ściany. To musiało zostać zainscenizowane. Mój tata rozmawiał zapewne ze swoimi znajomymi, aby zrobili mi zamęt w głowie. Tak, to na pewno jakaś próba. Łowczyni czekała na okrzyk „mamy cię” ze strony któregoś z hippisów. Niestety, podobna chwila nie nadchodziła. − Widzisz? – Zapytała Słonecznik. Owszem, Riley widziała niewątpliwą obsesję na punkcie Jima Morrisona oraz „The Doors”. Jej ojciec również był ich fanem, ale to, z czym zetknęła się tutaj, wykraczało poza wszelkie pojęcie. − Ładny pokój – odpowiedziała dziewczyna, decydując, że to bezpieczna odpowiedź. − Nie, nie to – nalegała Słonecznik. – Widzisz? Podążając spojrzeniem za palcem wskazującym klientki, łowczyni spostrzegła w końcu siedzącego na ołtarzu demona, który skulił się obok maleńkiej figurki z podobizną Jimmy'ego. − Możesz go stąd wykopać? – Zapytała Słonecznik przy wtórze uderzających o siebie koralików. − Jasne – odparła Riley. Łowcy dysponowali skalą szkodliwości demonów, która mówiła o tym, jak poważne niebezpieczeństwo stanowił każdy z nich, a która zaczynała się od jednego, a kończyła na pięciu. Ten tutaj był stworem pierwszej rangi, bestią biblioteczną. Wydawał się niewielki, ale potrafił uczynić spustoszenie w bibliotece, przedzierając się przez nią niczym piła

łańcuchowa, jeśli miał odpowiedni nastrój. Zdarzało się to praktycznie przez cały czas. Riley uczyniła ostrożny krok naprzód, aby przyjrzeć się demonowi, który posłał w jej stronę wiązankę siarczystych przekleństw. Potworek liczył sobie trzy cale wzrostu, posiadał szpiczasto zakończone uszy i był w odcieniu mokki. Jego największym atutem wydawały się jarzące się na czerwono ślepia. Bestyjka wpatrywała się nimi w łowczynię z wyższością. − Łowcccccccco – syknął demon, po czym ponownie zaklął. Niewielki stworek dysponował dwiema poważnymi broniami, nie wliczając paskudnej osobowości. Jedną były ostre zęby, a drugą... Dziewczyna cofnęła się na czas, aby zrobić unik przed nadlatującą w jej kierunku zieloną uryną. To właśnie dlatego łowcy mówili o nich Małe Siuśmajtki. Riley nie miała ochoty, aby jego płyny ustrojowe wylądowały na jej jeansach. Demony tego rodzaju nienawidziły książek. To nie tłumaczyło, dlaczego ten konkretny egzemplarz się tutaj znalazł. Nie była to ani biblioteka, ani księgarnia, a mimo to coś najwyraźniej zaciekawiło stworka. Na podłodze w pobliżu ołtarza leżał stosik książek w stylu new age, ale żadna z pozycji nie wydawała się wystarczająco interesująca, chyba, że chciało się przeczytać o właściwym ustawianiu swoich czakr. Kiedy łowczyni wpatrywała się w swój cel, stworek wyciągnął spod siebie jeden z tomów i zaczął wyrywać z niego kolejne strony. Dziewczyna zdołała pochwycić wzrokiem okładkę. Autorem książki był John Milton. − Ach, oto i wasz problem – powiedziała Riley, ciesząc się, iż znalazła się wreszcie na znajomym gruncie. – Posiadacie kopię „Raju Utraconego”. Demony biblioteczne nienawidzą Miltona. To samo tyczy

się Dantego, C.S. Lewisa oraz innych uświęconych dzieł. Za każdym razem obierają je za swój cel. − A zatem, jak go wykurzymy? – Zapytał Bandana. Łowczyni zwróciła się twarzą w kierunku pary klientów. Nie mogli chyba zachowywać się tak przez cały czas, prawda? − Mam tajną broń – odpowiedziała, starając się brzmieć na pewną siebie. Wcale się tak nie czuła. Chciałabym, żeby tata tu był. Rozległ się odgłos kolejnej odrywanej od całości kartki. Tym razem demon zrobił z niej kulkę, którą rzucił w dziewczynę. Pocisk wylądował na jej czole. Posławszy małemu potworkowi mordercze spojrzenie, Riley rozmyślała nad strategią działania. To była sprawa najwyższej wagi – łowca musiał kontrolować przebieg polowania. Ostrzeżenia. Jeszcze tego nie robiłam. Dziewczyna nie pamiętała zbyt dobrze tego zagadnienia, w związku z czym, wyłowiła z kurierskiej torby kartkę z „Niezamierzonymi Konsekwencjami oraz Zagrożeniami” i przebiegła listę wzrokiem. Gdy zapoznawała się z listą potencjalnych zagrożeń, jej klienci zgromadzili się wokół niej. − Czy wykradają dusze? To wszystko robi się coraz bardziej pokręcone – oznajmił Bandana, wskazując palcem jedną z pozycji na liście. Większość z tych punktów nie dotyczyła demona z ołtarza. − Nudziarstwo – stwierdziła kobieta.

Riley zapoznała się z listą, po czym westchnęła z ulgą, kiedy Słonecznik i jej głośno postukujące koraliki podpisali dokumenty. Teraz mogła wreszcie zająć się polowaniem. Już otworzyła usta, aby zaproponować klientom małą przechadzkę, kiedy Bandana orzekł: − Zejdziemy ci z drogi. − Tak, mamy czekoladowe ciastka w piekarniku. I już ich nie było. Zatrzasnęli za sobą drzwi. Łowczyni westchnęła z ulgą. Skoncentrowała uwagę na demonie. Ten wykonał pod jej adresem obcesowy gest. − Co ty robisz z tymi ludźmi? Oszalałeś? – Zażądała odpowiedzi łowczyni. Bestyjka wyszczerzyła się w uśmiechu, pokazując zęby. Następnie wyrwała kolejną stronę z dzieła Miltona. − No, i mam odpowiedź. Demony biblioteczne miały jedną słabość: książki. Właśnie z tego powodu tak bardzo ich nienawidziły. Jeśli łowca zaczynał czytać w ich obecności stosowny tekst, wpadały w śpiączkę i były łatwiejsze do złapania. Paul Blackthorne nauczył córkę, że bezpłciowa proza działała lepiej od ognistego romansu. Riley nie kupowała tej bajeczki, dlatego też wybrała pikantną scenę z „The Virgin Bride's Secret Greek Lover”, bagatelizując ostrzeżenia taty. Rezultaty nie były zbyt dobre. Złapanie rozszalałego stworka bibliotecznego zajęło Blackthorne'om ponad godzinę, w czasie których ten uczynił spore spustoszenie w dziale kryminałów lokalnej księgarni. Nauczona doświadczeniami przeszłości, dziewczyna wyłowiła swoją broń: „Moby Dicka”. Zaczerpnęła głęboki oddech, otworzyła książkę na pierwszej stronie i zaczęła czytać:

− „Imię moje: Izmael” – kontynuowała torturę, polegającą na cytowaniu karkołomnych konstrukcji słownych autorstwa Melville'a. – „Taki mam właśnie sposób odpędzania splinu i regulowania krwiobiegu2”. – Gdyby Riley dysponowała wolną dłonią, właśnie krzyżowałaby palce przy tym konkretnym ustępie. Demon zaczął jęczeć. − Zaoferuję ci przysługę, córko Blackthorne'a. Dziewczyna nie przerywała lektury. Zdawała sobie sprawę, że jedna przysługa wiodła do kolejnej i jeszcze jednej. Koniec końców skończyłaby nie gdzie indziej niż w Piekle, obcując z samym Księciem Ciemności. Stworek zapłakał z bólu, kiedy dotarła do fragmentu: „...gdy tylko do duszy mej zawita wilgotny, dżdżysty listopad...” Potem nastała cisza. Łowczyni wyjrzała znad górnej krawędzi książki, uśmiechając się szeroko, kiedy okazało się, że bestyjka zemdlała. Jej pierwsze doświadczenie łowieckie zostało zwieńczone sukcesem. − Łowca górą! – Zawołała, wyrzucając pięść w powietrze. Wtedy w jej głowie rozbrzmiał głos ojca, który przestrzegał: „Nie święć tryumfu, zanim nie zabezpieczysz celu”. Jeśli Jedynka zbudzi się, zanim znajdzie się w kubku, zacznie miotać się na boki i totalnie zmasakruje ołtarz zmarłego Jima. To dopiero będzie nudziarstwo. Riley zaczęła przeszukiwać kurierską torbę, z której wyciągnęła kubek. Następnie zdjęła z niego wieczko. Uniósłszy nieprzytomną bestyjkę za stopę, ostrożnie wsadziła ją do plastikowego pojemniczka, 2 Rzeczywiste tłumaczenie z „Moby Dicka”.

które odpowiednio zatkała. Po chwili opadła na posadzkę, czując, że adrenalina wreszcie opuszcza jej żyły. Teraz mogła już powiedzieć, że jej pierwsze doświadczenie łowieckie zostało zwieńczone sukcesem. Tata będzie strasznie dumny. Demon biblioteczny obudził się, siarczyście przeklinając. Tymczasem Riley zajęła się wypełnianiem dokumentów wraz z hippisami w ich kuchni. Potworek wrzeszczał i walił pięściami w ściankę kubka, zupełnie jakby całkowicie postradał rozum. − Uspokój się, co? – Rozkazał Bandana. Bestyjka pokazała mu środkowy palec i powiedziała coś ohydnego w języku demonów. − Co on powiedział? – Zapytał mężczyzna. − Niech mi pan uwierzy, nie chce pan wiedzieć. Dziesięć minut później dziewczyna zmierzała już w kierunku centrum Atlanty, śpiewając do wtóru „Dead and Lovin' It”, który utwór dobiegał właśnie z głośników samochodowego radia. Na siedzeniu obok niej leżała kurierska torba, w której znajdowały się podpisane dokumenty oraz stawiający opór piekielny pomiot. Nic dziwnego, że bestyjka nie była zbyt zachwycona, w związku z czym, Riley nauczyła się paru przekleństw w jej języku, jakich nigdy nie odważyłaby się użyć w obecności ojca. Słonecznik przytuliła ją mocno do siebie, ofiarowując jej trzy sznurki koralików, które nie pasowały do żadnego z posiadanych przez Blackthorne ubrań. Dziewczyna zrezygnowała jedynie z przerośniętych czekoladowych babeczek, którymi para hippisów koniecznie chciała ją obdarować.

Łowczyni wyłgała się alergią na czekoladę. Chodziło raczej o uniknięcie ryzyka objedzenia się gandzią. Kiedy skręcała na skrzyżowaniu w ulicę M.L. Kinga, kierując się do centrum Atlanty, jej kurierska torba zaczęła kołysać się na siedzeniu. Dziewczyna położyła na niej dłoń, by powstrzymać ją od podskakiwania niczym kot, któremu ktoś podpalił ogon. Maleńkie stópki dreptały po jej ręku z drugiej strony materiału, podczas gdy zielony płyn przesiąkał na siedzenie. Najwyraźniej, demon zdołał uwolnić się z kubka i teraz próbował oswobodzić się z torby. Jeśli nastąpiłaby podobna katastrofa, potworek mógłby uciec. Co wtedy Riley powiedziałaby swojemu tacie? Torba znieruchomiała na fotelu, a po chwili Jedynka już wysuwała z niej głowę. − O, nie, nawet się nie waż! Wracaj tam. Demon uwolnił się do końca, uśmiechając się maniakalnie. Kompletnie rozproszona, Riley wypuściła kierownicę, o mały włos nie zderzając się z innym pojazdem. Jego kierowca nacisnął klakson, posyłając jej mordercze spojrzenie. − Przestań! – Krzyknęła na stworka łowczyni. – Zabijesz nas, ty idioto. W ostatniej chwili, dziewczyna uniosła wzrok i z przerażeniem wstrzymała oddech. Wciskając z całej siły hamulec, wyleciała do przodu, podtrzymywana przez pas bezpieczeństwa. Jej kurierska torba spadła na ziemię. Demon poleciał do góry, lądując na desce rozdzielczej. Rozległ się pisk palonej gumy. − Nieee! Samochód wreszcie się zatrzymał, mijając znajdujący się przed nim pojazd zaledwie o cale.

− Dzięki Bogu – westchnęła Blackthorne, opadając z ulgą na kierownicę. Nie zaryzykowałaby utraty prawa jazdy. Podchodziła do egzaminu aż dwa razy. Od strony deski rozdzielczej dobiegał jej uszu demoniczny śmiech. Potworek był zgięty wpół, a z oczu ciekły mu łzy radości. Dziewczyna sięgnęła po niego, ale zdołał się wymknąć. − Hej, wcale w niego nie uderzyłam – powiedziała, podnosząc torbę z podłogi. Za wszelką cenę musiała umieścić demona z powrotem w kubku. Bestyjka śmiała się jeszcze donośniej, sprawiając, że łowczyni się zawahała. – Co cię tak bawi? Kiedy uniosła wzrok, zauważyła błękitne światełka na dachu pojazdu, na którym o mały włos nie wylądowała. To mógł być dowolny wóz uprzywilejowany albo... O nie. Policjant miasta Atlanta wysiadł z radiowozu, trzymając w dłoniach pliczek z mandatami. Jego surowa mina świadczyła o tym, iż ktoś znalazł się właśnie w paskudnych tarapatach i tą osobą była Riley. − Jak dobrze, że zrezygnowałam z ciastek – wymamrotała pod nosem. Demon zaśmiał się histerycznie po raz ostatni, po czym zanurkował pod siedzenie pasażera, rozsiewając wokoło zieloną urynę. Gdy tylko gliniarz znalazł się przy jej samochodzie, Blackthorne stała się czarującą wersją samej siebie. Uprzejmie podała funkcjonariuszowi prawo jazdy poplamioną na zielono ręką, starając się ignorować fakt, że jej fotele były całe w siuśkach Jedynki. Zapach wydawał się jeszcze gorszy, przypominając spocone obuwie sportowe.

Kiedy dziewczyna podjęła się wysiłku wyjaśnienia swojego problemu, górna powieka prawego oka policjanta zaczęła lekko drżeć. − Już to wszystko słyszałem, młoda damo. Nawet nie zaczynaj. Riley podała mężczyźnie licencję łowcy praktykanta. Gliniarz zmarszczył czoło, wpatrując się w dokument. − Chyba sobie żartujesz. Naprawdę jesteś łowczynią? − Tak. A demon siedzi pod siedzeniem pasażera – wyjaśniła. Miała nadzieję, że tam właśnie był. Jeśli nie, straci swoją zdobycz i pożegna się z prawem jazdy. Mimo czarującej osobowości Riley, funkcjonariusz nadal nie kupował jej bajeczki. Stan ten utrzymywał się, nim z wyraźnym trudem nie wydobyła przebiegłego stworka spod siedzenia i nie upuściła go do kubka. Tym razem założyła wieczko z większą starannością, tak by pan oficer mógł w pełni przyjrzeć się maleńkiej bestyjce. Jej widok najwyraźniej całkowicie wyprowadził mężczyznę z równowagi. − O, Boże, to naprawdę... – Facet pobladł i zaczął się nieśpiesznie wycofywać. – Bezpiecznej podróży – powiedział, po czym szybko wrócił do radiowozu. Kilka sekund później gnał już przed siebie, najwyraźniej chcąc przyskrzynić kogoś, kto nie woził na swoim siedzeniu pomiotu Piekła. Spędziwszy sporo czasu na myciu foteli, okien oraz całego wnętrza samochodu, Riley pojechała wreszcie do domu. Gdy jej kurierska torba podskoczyła po raz kolejny na siedzeniu pasażera, dziewczyna nie spanikowała, ale upewniła się, że wieko kubka jest starannie zamknięte. Wnioskując z przekleństw Jedynki, tym razem zrobiła to jak należy.

Nie poszło jej może zbyt dobrze, ale właśnie schwytała swojego pierwszego demona. Jej tata będzie z niej naprawdę dumny. Łowczyni włączyła radio, aby uciszyć przekleństwa swojej zdobyczy. Następnym razem umocuje wieko jak trzeba. Następnym razem żadna piekielna bestyjka nie obsika jej całego samochodu. Następnym razem pójdzie mi jak z płatka.