mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 1 - Tajemnica świętych relikwii

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :923.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 1 - Tajemnica świętych relikwii.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Ellis Peters Kroniki brata Cadfaela Tajemnica świętych relikwii ROZDZIAŁ PIERWSZY Pewnego jasnego, rześkiego poranka gdzieś na początku maja, gdy nic nie zapowiadało jeszcze nadejścia sensacyjnych i tajemniczych wydarzeń, brat Cadfael na długo przed prymą był już na nogach. Chciał okopać grządki kapusty, zanim do ogrodu wtargną ostre promienie wschodzącego słońca. Myśli mnicha błądziły wokół narodzin, wzrostu, urodzaju i wszelkiego bogactwa natury. Rozważania o grobach, relikwiarzach, nagłych i tajemniczych śmierciach, o świętych i grzesznikach, o marności i ułomności ludzkiego żywota - wszystkie te sprawy nie zaprzątały pogodnego umysłu Cadfaela. Jedyną rzeczą, która mąciła jego spokój, była konieczność pójścia do kościoła na mszę i następujące po niej półgodzinne czytania, zwykle przeciągające się o jakieś dziesięć minut Cały ten czas, z dala od o tyle dlań cenniejszej pracy wśród warzyw w ogrodzie, uważał za zmarnowany, lecz nie było sposobu, by uniknąć przyjętych na siebie obowiązków. W końcu świadomie i z własnej woli wybrał przecież życie klasztorne, nie mógł wiec teraz odrzucić tego, co w zakonie zdało mu się mało interesującym, zwłaszcza, że cała reszta znakomicie mu odpowiadała. Wyprostował pochylone nad grządkami plecy i, rozglądając się wokół, poczuł, że rozpiera go duma. Wątpił, by w całym królestwie choćby jeden klasztor benedyktynów posiadał równie piękny ogród, by w jakimkolwiek innym herbarium rosło takie bogactwo przypraw i ziół o właściwościach leczniczych. Główne sady i pola opactwa św. św. Piotra i Pawła w Shrewsbury rozciągały się na północ od szerokiego traktu, z dala od zabudowań. Lecz tutaj, w tym otoczonym murami ogrodzie, w bliskości stawów rybnych opata i młyna turkoczącego nad bystrym strumieniem, brat Cadfael panował niepodzielnie. Szczególną jego chlubę stanowiło herbarium, którego stworzeniu poświęcił piętnaście lat wytrwałej pracy. Początkowo maleńki, zielnik rozrastał się, w miarę jak mnich znosił do niego coraz to nowe, egzotyczne rośliny, osobiście przezeń wyhodowane. Nasiona do tej hodowli zbierał przez całą swoją burzliwą młodość, kiedy to los rzucał go w miejsca tak odległe jak Wenecja, Cypr czy nawet Ziemia Święta. Albowiem brat Cadfael, niczym okręt, który wiele już przebywszy morskich szlaków, na koniec osiada w zacisznej przystani, dosyć późno rozpoczął swoje spokojne, zakonne życie. Nie było zatem dziwnym, iż przez pierwsze lata służba zakonna i nowicjusze pokazywali go sobie palcami, szeptem opowiadając pełne grozy historie o jego dotychczasowym życiu.

- Widzisz tego brata pracującego w ogrodzie?—mówili. - Tego przysadzistego jegomościa, który chodzi kołysząc się, niczym żeglarz? Czy to do pomyślenia, przedstaw sobie, że człowiek ten za swych młodych lat brał udział w wyprawach krzyżowych? Ponoć walczył u boku Gotfryda de Bouillon, kiedy Saraceni oblegali Antiochię. Później zaś, kiedy król Jerozolimy zapanował nad całym wybrzeżem, ruszył na morskie szlaki i jako kapitan służył chrześcijanom, walcząc przez dziesięć lat z grasującymi tam korsarzami. Ech, aż trudno dać wiarę! Sam brat Cadfael w swojej burzliwej karierze nie znajdował niczego osobliwego. O niczym nie chciał zapomnieć, niczego nie żałował. Nie widział żadnej sprzeczności między radością, jakiej dostarczały mu niegdyś bitwy i przygody, a przyjemnym zadowoleniem, które dawało mu teraz życie w spokoju i ciszy. To prawda -lubił mocne przeżyciu, rozmiłował się w nich niemal tak samo, jak w pikantnych potrawach, jednakże nie miał nic przeciwko leniwie płynącemu życiu w klasztorze. Tak właśnie jak okręt, który dzielnie znosi każdą nawałnicę, lecz z radością wita lekki, spokojny plusk fal rozbijających się o portowe nabrzeża. Zapewne niejeden z przyglądających mu się z taką ciekawością młodzieńców przebąkiwał i o tym, że w tak bogatej przeszłości nie mogło zabraknąć miejsca dla niewiast I jakże na takich doświadczeniach budować cnotliwe życie zakonnika?! Mieli rację ci, którzy szeptali o kobietach. Niegdyś, pośród czułych pożegnań i zapewnień o wiernym oczekiwaniu, rozstawał się z Richildis, kiedy jednak po dziesięciu latach tułaczki powrócił do niej, okazało się, że wybranka niezbyt była gorliwa w wypełnianiu dawnych obietnic. Porzucił ją zatem i poślubiwszy solidną szlachciankę wraz ze sporym, rokującym duże nadzieje hrabstwem-postanowił już nigdy nie uciekać na wojenną tułaczkę. Pamiętał jednak spotykane w wielu krainach damy; spędzane z nimi chwile pozostawiły w nim radosne, pełne niezliczonych rozkoszy wspomnienia nie skażone żadną raną, żadnym bólem. Bianca, czerpiąca wodę z kamiennej studni w Wenecji. Arianna, grecka córa morza. Ma-riam, Saracenka, która zaledwie kilka tygodni wcześniej została wdową i w ramionach Cadfaela znalazła pocieszenie po stracie męża. Krótkie, przelotne miłostki i związki poważne, pełne głębokich uczuć. Myśląc o nich, Cadfael nie przypominał sobie ani jednej przykrej chwili. Były dla niego spełnieniem i uważał je za część owej harmonijnej równowagi, która sprawiała, że mógł teraz czerpać zadowolenie z kontemplacyjnego życia w klasztorze, że z cierpliwością i zrozumieniem podchodził do prostych duszek braci benedyktynów. Dla każdego z nich przywdzianie zakonnego habitu było decyzją na całe życie, podczas gdy dla niego stanowiło chwilowy odpoczynek. Pielęgnowanie i doskonalenie herbarium może być zajęciem miłym i dającym wiele satysfakcji komuś, kto zakosztował już wszystkich innych radości i trudów tego świata. Jednak nie oznacza to bynajmniej, że brat Cadfael postanowił już nigdy nie opuszczać klasztornych murów. Jeszcze pięć minut i trzeba pójść obmyć dłonie przed mającą się wkrótce rozpocząć mszą. Chcąc odroczyć chociaż trochę ten moment, mnich wybrał ścieżkę biegnącą wzdłuż jego własnego, pełnego bladego kwiecia królestwa. Po drodze minął dwóch młodych braci - Jana i Columbanusa - którzy zaledwie przed rokiem przyjęci zostali do społeczności klasztornej. Pochyleni nad grządkami, pracowicie pełli chwasty i

przycinali drobne gałązki. Zewsząd otaczały ich rośliny o najrozmaitszych liściach - grubych i wiotkich, lśniących i matowych, pokrytych delikatnym puchem; parada wszystkich odcieni zieloności. Kwiatki miały raczej drobne, jakby nieśmiałe i zalęknione, o subtelnych, pastelowych barwach: blado-fioletowych i błękitnych - zamglonych i nieco szarawych, kremowożółtych. W końcu maleńkie te płatki stanowiły najmniej ważną część rośliny, służącą jedynie temu, by kiedyś zwiędnąć i wydać nasiona. Ruta i macierzanka, rozmaryn i szałwia, imbir i goździki, mięta, tymianek, zioła zwane „zielem łaski", gorczyca, kminek i bazylia - rosły tu niemal wszystkie gatunki ziół. Był też koper i wrotycz zwyczajny, i trybulka, i pietruszka, i wiele jeszcze innych. Brat Cadfael uczył swoich pomocników, jak stosować nawet te z nich, które były człowiekowi nieprzyjazne, ale zawsze mówił też o płynących stąd niebezpieczeństwach. „Błogosławiona moc ziół - powiadał - kryje się w tym, iż używamy ich we właściwych proporcjach, zaś skutki podania ich w zbyt dużych dawkach mogą być gorsze niż sama choroba". Zioła w jego herbarium, małe, nieśmiałe, o skromnych kolorach i kształtach, zdawały się być teraz niemal niedostrzegalne. Dopiero, gdy ogrzane promieniami słońca zaczynały roztaczać wokół siebie przedziwnie słodką woń, przyciągały uwagę przechodnia. Zaś tuż za ich wąskimi rzędami dumnie i wysoko wznosiły swoje głowy peonie, których nasion używano jako przyprawy, wyniosłe maki o bladych liściach, zwiniętych jeszcze w pąki, lecz już skrywających w swym wnętrzu maleńkie główki czekające, by urosnąć i wypełnić' się białymi lub purpurowo-czamymi ziarenkami. Ich prosto stojące łodygi wzrostem dorównywały niskiemu mężczyźnie. Ojczyzną tych roślin była Azja i stamtąd brat Cadfael wiele lat temu przywiózł ich poprzedników - maleńkie nasionka, które zasiał w swoim ogrodzie. Pielęgnował je starannie, szczepił i krzyżował, aż wyhodował odmianę, z której otrzymać mógł lekarstwo uśmierzające ból, ów największy z wrogów człowieka. Specyfik ten sprowadzał także sen, który wszak jest najlepszym remedium na każdą chorobę. Dwaj młodsi mnisi w zakasanych do kolan habitach podnosili się właśnie znad grządek, prostowali zgięte plecy i otrzepywali piasek z dłoni. Podobnie jak Cadfael spieszyli się, aby zdążyć do kościoła. Brat Columbanus za nic w świecie nie opuściłby ani cząstki należących doń obowiązków, nie zniósłby też takiego zaniedbania u któregokolwiek ze swoich współbraci. Młodzieniec ów, przystojny, dobrze ułożony, uczciwy i odpowiedzialny, odznaczał się potężną, arystokratyczną głową Normandczyka, pochodził bowiem z potężnej, arystokratycznej rodziny normandzkiej. Przysłano go tutaj, aby wiódł życie w murach klasztornych, gdyż był młodszym z synów i nie jemu przypadało pierwszeństwo dziedziczenia dóbr rodzinnych. Młodą twarz o niebieskich, głębokich oczach otaczały mocne, płowe, starannie uczesane włosy. Zachowanie młodzieńca było tak skromne, a oblicze tak niezwykle blade, że nikt prawie nie dostrzegł, jak silne i muskularne jest jego ciało. Brat Columbanus nie był łatwym towarzyszem; mimo potężnej sylwetki miewał często chwile, kiedy istniejąca w nim delikatna, obdarzona niezwykłą wprost wrażliwością psychika odsłaniała się przed światem, czyniąc go zupełnie bezbronnym w trudnych, pełnych napięcia sytuacjach. Czasami zdawał się balansować między obłędem a świadomością, głosząc apokaliptyczne wizje, które jakby wymykały się zupełnie spod kontroli jego umysłu. Lecz był wszak jeszcze młody, pełen

ideałów i wiele miał czasu, by przerwać ten krąg samoudręczenia. Brat Cadfael pracował z nim od paru miesięcy i pokładał w swym pomocniku wielkie nadzieje. Columbanus był bardzo energiczny, żwawy, zawsze skory do pomocy, niemal zbyt gorliwy, by prosić go o cokolwiek. Zapewne czuł wciąż tuż nad sobą potęgę swej arystokratycznej familii i obawiał się, by jakieś jego zaniedbanie czy potknięcie nie przyniosło ujmy rodowi. Szlachetnie urodzony człowiek, w którego żyłach płynie krew Normana, nie może bowiem nie być doskonałym! Brat Cadfael współczuł każdej istocie, która znalazła się w podobnej pułapce i rozumiał ją. On sam pochodził ze starożytnego, walijskiego rodu, którego antenaci pretendowali niemal do roli bogów. Starał się zatem traktować Columbanusa jak równego sobie, zaś jego zdarzające się niekiedy wybryki przyjmował z filozoficzną zadumą. Zresztą wyciąg z maku nieraz już okazał się środkiem zdolnym szybko uspokoić młodzieńca, gdy jego religijny zapał zaczynał przeistaczać się w szaleństwo. Natomiast, czego by nie powiedzieć o drugim z mnichów, z pewnością nie było w nim ani krzty obłędu. Brat Jan był równie prosty i praktyczny jak jego imię. Uczciwa, szczera twarz z zadartym nosem tonęła w poskręcanych w loki, mocnych jak druty włosach o rdzawym odcieniu, nigdy nie uczesanych porządnie i chyba niemożliwych do opanowania. Był wiecznie głodny; spośród wszystkich hodowanych w ogrodzie roślin najbardziej interesowały go te, które nadawały się do jedzenia i miały w miarę znośny smak. Było więcej niż pewne, iż z nastaniem jesieni znajdzie jakiś sposób, by wkręcić się pomiędzy braci wyznaczonych do pracy przy zbieraniu owoców w sadach. Póki co jednak, z ochotą pomagał bratu Cadfaelowi w rozsadzaniu młodej sałaty i czekał na pierwsze, delikatne owoce lata. Brat Jan był człowiekiem przystojnym, krzepkim, a zarazem dobrodusznym. Zdawało się, że przez jakąś niepojętą pomyłkę ktoś rzucił go pomiędzy klasztorne mury, on zaś nie zdążył sobie jeszcze uświadomić, iż trafił w niewłaściwe miej sce. Brat Cadfael odczuwał te niewłaściwość niemal jak osobistą krzywdę, mimo to jednak nigdy dotąd nie starał się kierować myśli chłopca ku pokusom szerokiego świata. Z pełną zaufania pewnością oczekiwał dnia, kiedy ten szczególny ptak o ognistych piórach uleci w przestworza. Tymczasem brat Jan umilał sobie zakonne życie, starając się odkrywać w nim jakieś zabawne strony i znajdował je czasem w najmniej oczekiwanych miejscach. - Nie mogę się spóźnić - rzekł, opuszczając podkasany habit i starannie wycierając ręce o siedzenie. - W tym tygodniu ja jestem lektorem! Istotnie tak było, przypominał sobie Cadfael, i musiał przyznać, że ów lektor miał szczególną koncepcję czytania Pisma. Choć wybierano dla niego najbardziej nudne fragmenty, choć kazano mu prowadzić nabożeństwa ku czci najmniej znaczących świętych i męczenników, brat Jan, mając duszę artystyczną i wrażliwą, potrafił uczynić z nich prawdziwe arcydzieła dramatu. Zapewne, gdyby pozwolić mu celebrować męczeńską śmierć Jana Chrzciciela, zdołałby swoim pełnym tragizmu głosem wzruszyć nawet potężne, kamienne fundamenty kościoła. - Czytając Pismo, czynisz to na chwałę Boga i świętych pańskich - upominał go Columbanus pokornie, acz z nutką łagodnej przygany - nie zaś dla własnej sławy, bracie. - Pamięć o tym zawsze towarzyszy moim myślom — odrzekł brat Jan tonem, w którym

brzmiał szczery zapał. Jednak za plecami młodzieńca rzucił Cadfaelowi roześmiane spojrzenie i znacząco mrugnął okiem. Potem z entuzjastycznym okrzykiem przeskoczył żywopłot dzielący go od bramy opactwa i żwawo podążył w stronę głównego dziedzińca. Za nim, spokojniej i bardziej statecznie ruszyli dwaj pozostali: przystojny, smukły i gibki młodzieniec oraz niewysoki, liczący sobie lat pięćdziesiąt siedem brat Cadfael o tęgim tułowiu osadzonym na chudych i krzywych nogach. Idąc wciąż jeszcze silnym, rozkołysanym, marynarskim krokiem i patrząc na zwinnego, szczupłego Columbanusa, zastanawiał się i pytał sam siebie:, Jakże to możliwe, że i ja kiedyś miałem tak niewiele lat, że byłem tak samo gorliwy i pełen powagi?" Przyglądał się tej młodzieńczej, pobożnej i pełnej pokory twarzy i z trudem zdołał sobie uświadomić, że Columbanus był już mężczyzną dwudziestopięcioletnim i że pochodził z potężnego rodu o niemałych ambicjach. Z rodu, którego członkowie nigdy nie omieszkali podkreślić swej przynależności do „wielkiego świata" i którego fortuna z pewnością nie była owocem jakiejś szczególnej pobożności. Msza, na którą spieszyli, trzecia z kolei w porządku dziennym, była nabożeństwem zamkniętym i krótszym od pozostałych. Zgodnie z regułą opactwa benedyktynów w Shrewsbury, po odśpiewaniu pieśni na wejście bracia ustawiali się w szereg i ruszali procesją ku lektorium, gdzie zajmowali miejsca w salach zgodnie z ustaloną hierarchią. Procesję prowadził opat Heribert. Był to człowiek stary, o łagodnym usposobieniu, obdarzony rzadką umiejętnością - życia w zgodzie ze wszystkimi. Ów siwowłosy, szlachetny mnich o wyglądzie ascety nade wszystko pragnął wokół siebie spokoju i harmonii. W całej jego postaci, niepozornej i nie rzucającej się w oczy, jedna wszakże rzecz zwracała szczególną uwagę — było to oblicze mnicha, pełne niezwykłej słodyczy. Nowicjusze i uczniowie szkoły zakonnej w obecności opata czuli się swobodnie i bezpiecznie. Starali się też jak najczęściej przebywać blisko niego, co jednak okazywało się nader trudne, bowiem zawsze gdzieś w pobliżu wyłaniał się jak spod ziemi groźny i surowy przeor klasztoru, Robert Pennan. Mąż ów, pół-Anglik, pół-Walijczyk, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, lecz przy tym był mężczyzną raczej wątłym, choć nader przystojnym. Włosy, zupełnie już siwe mimo dopiero co ukończonych pięćdziesięciu lat, otaczały jego bladą, pociągłą twarz o pięknych, arystokratycznych rysach i opadały na wysokie, gładkie niczym marmur czoło. Wyniosły i władczy w swych bogato zdobionych szatach dostojnika Kościoła, wyglądał z pewnością wspanialej niż ktokolwiek we wszystkich okolicznych hrabstwach. Ale też w całej Anglii nie było człowieka, który lepiej niż on sam zdawałby sobie sprawę ze swej wysokiej pozycji i związanego z nią splendoru. Podkreślał to zresztą przy każdej nadarzającej się okazji. Kiedy kroczył dumnie przez lektorium, by zająć swoje miejsce w stallach, każdy jego ruch, każda poza były starannie wystudiowane, demonstrując autorytet i władzę niemal tej miary co papieskie. Tuż za Robertem postępował brat Ryszard, jego prawa ręka i w hierarchii klasztoru - bezpośredni zastępca. Był całkowitym przeciwieństwem przeora: potężny i niezgrabny, przy tym sympatyczny i życzliwy. Natura obdarzyła go dość bystrym umysłem, był jednak wyjątkowo leniwy i przez to sprawiał często wrażenie człowieka bezmyślnego. Wątpiono nawet, by mógł zajad miejsce przeora, gdy Robert osiągnie już kres swych dni.

Było wszak wokół wielu młodszych mnichów, ambitnych i pracowitych, którzy z nadzieją wypatrywali możliwości awansu i gotowi byli pokonać wiele trudów, by ten cel osiągnąć. Po Ryszardzie do lektorium wchodzili pozostali bracia, ustawieni według zajmowanych pozycji: brat Benedykt — zakrystian, brat Anzelm, który prowadził chór w opactwie, brat Mateusz pełniący obowiązki piwnicznego, brat Dennis zajmujący się szpitalem i jego pomocnik, sanitariusz brat Edmund oraz brat Oswald, dbający o środki na utrzymanie lecznicy. Potem brat Jeremiasz, pisarz opata i brat Paweł, przełożony nowicjuszy. Za nimi malowniczą, bezwładną grupą weszli do lektorium pozostali zakonnicy. Brat Cadfael znajdował się niemal na samym końcu tej grupy i gdy tylko wsunął się do środka, szybko dotarł do upatrzonego od dawna kąta, odległego i słabo oświetlonego, ukrytego za jedną z kamiennych kolumn podtrzymujących strop. Miejsce to znakomicie odpowiadało jego potrzebom. W czasie, kiedy nie jemu przypadała uciążliwa funkcja lektora, kiedy komu innemu wręczano co dzień kłopotliwy pergamin, mało było prawdopodobne, by ktoś zwrócił się doń z jakimkolwiek poleceniem. Kiedy zatem czytania wydawały się Cadfaelowi nudne i niegodne uwagi, miał zwyczaj wykorzystywać czas spędzony w lektorium na miłą drzemkę. Dzięki wieloletniej praktyce potrafił spać na siedząco, wyprostowany jak inni bracia, że zaś w jego kącie panował cień, Cadfael mógł być pewien, że nikt nie naruszy jego spokoju. Posiadał zresztą szósty zmysł, który w razie potrzeby alarmował go i sprawiał, że mnich budził się w jednej chwili, natychmiast odzyskując właściwą mu trzeźwość myślenia. Zdarzało się nawet, że kiedy zadane przez kogoś pytanie zastawało go pogrążonego we śnie, potrafił - nie budząc się nawet — udzielić na nie stosownej odpowiedzi. Owego szczególnego poranka Cadfael przynajmniej na początku czytania starał się czuwać, by móc nacieszyć się niezwykłym głosem brata Jana. Tematem czytań były wprawdzie nudne sceny z życia jakiegoś pospolitego świętego, lecz młodzieniec uczynił z nich prawdziwą, pełną dramatyzmu sztukę. Lecz kiedy później brat piwniczny zaczaj objaśniać jakieś skomplikowane kwestie materialne, związane po części z ołtarzem Najświętszej Panny, po części zaś z infirmerią, brat Cadfael uznał, że czas uciąć sobie drzemkę. Wszak zdawał sobie sprawę, że większość pozostałego czasu, jeśli nie liczyć paru pośledniejszych nudziarzy, zajmie przeor Robert ze swoim ględzeniem o potrzebie zdobycia dla klasztoru relikwii i opieki jakiegoś potężnego świętego — patrona opactwa. Od kilku miesięcy nie poruszano niemal żadnych innych tematów. W istocie, przeora mocno dręczył ten problem, zwłaszcza od czasu, gdy w domu kongregacji kluniackiej w Wenlock odkryto grób jego założycielki, świętej Milburgi. Z wielką dumą i radością odkopano jej trumnę, zaś kości złożono we wspaniałym relikwiarzu i umieszczono z należną czcią w centrum ołtarza. I oto odosobniony, oddalony ledwie o parę mil klasztor posiadał już swoją własną, słynącą z wielu cudów świętą, podczas gdy wielki dom zakonu benedyktynów w Shrewsbury miał nie więcej relikwii, niż znajdziesz w ogołoconym skarbcu! Czegoś takiego nie mogła znieść duma przeora Roberta. Minął już rok, od kiedy nieszczęsny przeor przeszukiwał okoliczne krainy w poszukiwaniu jakiegoś zbywającego świętego. Z nadzieją spoglądał ku Walii, było bowiem powszechnie wiadome i iż w przeszłości żyło tam tak wiele świętych ł mężów i niewiast, ile rośnie

grzybów po jesiennych deszczach, ale też nie większym niż grzyby cieszyli się oni poważaniemm. Brat Cadfael nie miał jednak już zamiaru wysłuchiwać po raz kolejny tych nie kończących się utyskiwań. Zasnął. Oślepiające słońce oświetlało ostre załamania jasnych, niemal białych ścian. Gorące promienie ogrzewały twarz mnicha, unoszący się w powietrzu pył palił gardło. Z ukrytego miejsca, w którym skulił się pomiędzy swymi towarzyszami, mógł widzieć zwieńczenia długich murów, wieże strzelnicze i metalowe, lśniące w jaskrawym blasku hełmy strażników. Widok ten, malowany przez słońce wszystkimi odcieniami czerwieni, żłobiony głębokimi cieniami, gdzieniegdzie urywający się pionową ścianą, wyglądał jak wyrzeźbiony w ogniu. Ani jeden zielony liść nie łagodził surowości tego obrazu. Oto przed oczyma Cadfaela rysował się cel jego drugiego wędrowania, święte miasto Jeruzalem, otoczone potężnymi murami, z koroną smukłych wież i okrągłych kopuł. Tumany bitewnego pyłu wypełniały powietrze, kładły się mrocznym cieniem na wyraźnie wcześniej strzelnice i bramy. Do uszu Cadfaela dochodziły ochrypłe krzyki walczących i metaliczny szczęk broni. Czekał na dźwięk trąbki mającej obwieścić ostateczny szturm, tymczasem jednak pozostał w ukryciu, bowiem nauczył się już szacunku dla krótkich, zakrzywionych łuków, z których Saraceni potrafili wypuszczać strzały nigdy nie chybiące celu. Ze swojej kryjówki widział posuwające się naprzód, falujące w rozpalonym powietrzu sztandary. Nagle dostrzegł błysk wznoszonej trąbki i zamarł, nasłuchując wyczekiwanego sygnału. Odgłos, który wyrwał go z drzemki i w jednej chwili otrzeźwił, rozległ się - i owszem - donośnie i przenikliwie, nie był to wszak metaliczny dźwięk, jakiego się spodziewał, ani też krzyk triumfu chrześcijańskich rycerzy, pokonujących szturmem mury Jeruzalem. Cadfael znajdował się ponownie w lektorium, w swoim mrocznym kącie. Otaczający go mnisi, podobnie jak on zaalarmowani nagłym wrzaskiem, zerwali się na równe nogi i spoglądali po sobie z pełną trwogi konsternacją. Dziwny odgłos powtarzał się jeszcze, lecz już coraz ciszej. Przez chwilę słychać było jeszcze słabe pojękiwanie, z rzadka tylko przerywane głośniejszym krzykiem czy to ogromnego bólu, czy też najwyższej ekstazy. Na samym środku lektorium, na pustej kamiennej podłodze leżał zwrócony twarzą ku ziemi brat Columbanus. Całe jego ciało wiło się i rzucało niczym ryba wyjęta z wody, czoło i dłonie uderzały o twardą posadzkę, długie, blade, powykręcane i obnażone do kolan nogi gwałtownymi ruchami kopały powietrze. Wciąż jeszcze z ust młodzieńca dawały się słyszeć niezwykłe wrzaski, zdające się wskazywać, że coś wprawiło go w nader silne podniecenie. Najbliżej stojący mnisi otoczyli go nieruchomym kręgiem, zbyt wstrząśnięci, by zdobyć się na jakakolwiek pomoc, zaś ponad nimi, wzniósłszy do góry obie dłonie, przeor Robert wykrzykiwał nerwowo słowa napomnienia i przygany. Cadfael i brat Edmund jednocześnie dotarli na środek lektorium, uklękli po obu stronach nieszczęsnego zakonnika i starali się go jakoś unieruchomić, by nie pogruchotał sobie kości i nie roztrzaskał czaszki o kamienną posadzkę. —Padaczka! - stwierdził krótko i stanowczo Edmund, po czym odwiązał opasujący go graby sznur i wepchnął go pomiędzy wargi szczekającego zębami Columbanusa, by ten nie przegryzł sobie języka.

Diagnoza, z taką pewnością postawiona przez Edmunda, jakoś nie przekonywała brata Cadfaela. Jęki Columbanusa nie były wszak typowym dla ataków epilepsji bezradnym charczeniem, przypominały raczej krzyki kobiety w napadzie histerii czy szału. Nie mniej jednak doraźna pomoc okazała się skuteczna i młody mnich powoli uspokajał się - ustały głośne wrzaski, nawet łagodniały wstrząsające nim konwulsje, lecz gdy tylko dwaj zakonnicy zwolnili uścisk, nasiliły się znowu. - Nieszczęsny młodzieniec! - W głosie stojącego nieco z tyłu opata Heriberta brzmiał oczywisty niepokój. - Tak nagła, tak okrutna boleść! Unieście go, tylko delikatnie! I zanieście do naszej lecznicy. Módlmy się bracia o rychłe jego ozdrowienie! W lektorium zapanował rozgardiasz. Brat Jan i ci nieliczni, którzy nawet w trudnej sytuacji zachowali właściwą im trzeźwość i rozwagę, zajęli się Columbanusem, starając się mu zapewnić wygodę i przede wszystkim — bezpieczeństwo. Związali mu zatem nogi i ramiona, tak by nie mógł uczynić sobie żadnej krzywdy. Uzna-wszy, że fałdy materiału wepchnięte między zęby chorego mogłyby zacząć go dusić, zastąpili je drewnianym kołkiem. Przygotowawszy tak nieszczęśnika do transportu, umieścili go na noszach naprędce skleconych z desek i ponieśli do klasztornego łoża. Dla pewności przytwierdzili doń Columbanusa szerokimi bandażami. Chory wciąż jeszcze jęczał i dyszał ciężko, lecz z każdą chwilą uspokajał się. Kiedy zaś zdołali wlać w jego ściśnięte gardło łyżkę makowej mikstury brata Cadfaela, głośne jęki ustały i przeszły w cichnące, niezrozumiałe mamrotanie. Ciało młodzieńca z wolna odprężało się i nieruchomiało. - Otoczcie go należną opieką - rzekł przeor Robert. Na jego obliczu malował się wyraz niepokoju. - Trzeba, aby ktoś czuwał przy nim w razie, gdyby ataki miały się powtórzyć. Jednakże brat szpitalnik ma przecież pod opieką innych jeszcze chorych, nie może ich zaniedbać, siedząc dzień i noc przy łóżku tego oto jednego. Zatem, bracie Jeremiaszu, tobie powierzę obowiązek doglądania młodzieńca i dopóki będziesz tu potrzebny, zwalniam cię z wszelkich innych powinności. - Pozostanę przy nim z prawdziwą ochotą - odparł wskazany -i będę modlił się żarliwie o jego zdrowie. Jeremiasz był najbliższym towarzyszem przeora i zarazem jego najwierniejszym zausznikiem. Ilekroć pojawiła się jakaś sprawa, w której Robert wymagał szczegółowych raportów i bezwzględnego posłuszeństwa, wyznaczał do niej swego ulubieńca. Uległość1 Jeremiasza była tak bezgraniczna, że wprawdzie wśród braci zakonnych mogło się to wydać uzasadnione, lecz poza murami klasztoru zapewne stałoby się przyczyną plotek i pomówień. — Szczególnie nocą zwróć nań baczną uwagę - rzekł przeor -gdyż nocą ludzka kondycja słabnie i złe moce, które dręczyły jego ciało, mogą do niego powrócić. Jeśli będzie spał spokojnie i ty możesz nieco wypocząć, pozostań jednak w pobliżu; chory może potrzebować twojej pomocy. - Przez najbliższą godzinę pozostanie odurzony - wtrącił Cad-fael, pewny działania swojego leku - i być może uśnie potem naturalnym snem, który oby trwał do świtu. W głębi duszy uważał jednak, że choroba Columbanusa niekoniecznie została nań zesłana przez Boga. Młody mnich, którego zalety ciała i umysłu nie były dotąd wśród braci specjalnie wyróżnione, mógł po prostu, może nawet nie w pełni świadomie, pragnąć

zwrócić na siebie uwagę. W istocie, nie brakło mu teraz zbytków, opieki i powszechnego współczucia. Takie to myśli błądziły w głowie Cadfaela, był jednak wystarczająco rozważny, by zachować swoje wątpliwości dla siebie. Jakąż zresztą mógł mieć pewność - nie znając dostatecznie dobrze żadnego ze swych przybranych braci - że osąd jego jest właściwy? No, może nie wahałby się w przypadku Jana - tak, zapewne. Lecz czy to w obrębie klasztornych murów, czy też poza nimi, takich pogodnych, szczerych braci Janów było z pewnością niewielu. Następnego ranka brat Jeremiasz pojawił się wcześnie w lektorium. Na jego obliczu malował się szczery zachwyt Był wręcz rozpalony, jakby chciał natychmiast podzielić się jakąś wiadomością o niezwykłym dlań znaczeniu. Usłyszawszy od opata Heriberta łagodną wymówkę, iż bez pozwolenia opuścił swego podopiecznego, Jeremiasz ze skruchą złożył dłonie i pokornie spuścił głowę, nie stracił jednak poprzedniego uniesienia i pewności siebie. —Ojcze, przybywam tu z posłannictwem, które zdało mi się być pilniejsze niż moje obowiązki. Pozostawiłem Columbanusa pogrążonego we śnie, choć był niespokojny, gdyż z pozoru nawet sen jest dlań udręką. Czuwa jednak przy rum dwóch młodych braci. Jeślim źle uczynił, z pokorą przyjmę naznaczoną przez ciebie karę. - Czyż nasz drogi brat wciąż jeszcze nie odzyskał zdrowia? — zapytał z niepokojem opat - Ciągle jeszcze dręczy go głęboka niemoc, gdy zaś budzi się -majaczy. Lecz właśnie w tej sprawie przybywam, Ojcze! To rzecz pewna, że Columbanus wyzdrowieje! Tej nocy miałem cudowne widzenie. Oto nawiedziła mnie święta istota i okazała mi łaskę, teraz zaś przychodzę, aby powtórzyć wam jej polecenia. O, Ojcze, siedząc przy łożu cierpiącego Columbanusa, zasnąłem na chwilę i miałem tak cudownie słodki sen! Teraz już wszyscy słuchali go z najwyższą uwagą, nawet Cad-fael rozbudził się już zupełnie. - Cóż to, następny? - usłyszał tuż przy uchu bluźnierczy szept brata Jana. - Widać zaraza zatacza coraz szersze kręgi! - Ojcze, zdało mi się nagle, że ściana pokoju rozsuwa się i rozjaśnia przedziwnie jasnym światłem, po chwili zaś w tym oślepiającym blasku dojrzałem niewiastę, młodą dziewicę niezwykłej piękności. Istota owa, wszedłszy do izby, stanęła przy łożu naszego brata i poczęła przemawiać do mnie. Rzekła, że imię jej brzmi Wi-nifreda. W Walii, w miejscu naznaczonym jej męczeńską śmiercią, znajduje się teraz święte źródło. Otóż szlachetna dziewica pouczyła mnie, iż trzeba, by Columbanus zażył kąpieli w tej cudownej wodzie, a z pewnością zostanie uzdrowiony i natychmiast odzyska zmysły. Następnie pobłogosławiła nasz dom i zniknęła wraz z otaczającym ją blaskiem, ja zaś zbudziłem się. Ponad pomruk podekscytowanych szeptów wypełniających salę lektorium, wzniósł się mocny głos przeora Roberta - pełen szacunku, lecz triumfujący: — Wielebny opacie, ojcze, błogosławiona pani chce nam być drogowskazem i pomocą! Tak długo szukaliśmy świętego patrona i oto los skierował ku nam ten znak łaski jako dowód, że słuszne były nasze starania! - Winifreda! -rzekł cicho opat, pełen wątpliwości. -Wyznam, iż nie pomnę dokładnie historii tej właśnie świętej i męczennicy. W Walii było ich tak wiele! Z pewnością trzeba nam jednak wysłać brata Columbanusa do jej cudownego jffiSd^ niewdzięcznością

byłoby zlekceważenie tak oczywistej wróżby. Lecz gdzie właściwie znajduje się to miejsce? Przeor Robert spojrzał po otaczających go braciach w poszukiwaniu tych kilku, którzy pochodzili z Walii. Z jakimś szczególnym pośpiechem minął wzrokiem brata Cadfaela. Mnich ten nigdy nie należał do ulubieńców przeora, czego przyczyną mogła być równie dobrze osławiona światowa przeszłość Cadfaela, jak i pewna szczególna iskierka, zapalająca się niekiedy w jego oczach. Zadowolona twarz przeora zwróciła się zatem nie ku niemu, lecz ku innemu Walijczykowi, sędziwemu mnichowi o imieniu Rhys. Wprawdzie starość! poczyniła już duże spustoszenie w umyśle Rhysa, znacznie nadwerężyła też jego pamięć, lecz przynajmniej tutaj Robert mógł nie obawiać się żadnych doktrynalnych niespodzianek. - Bracie, czy mógłbyś narn opowiedzieć historię tej świętej, a także, jak odnaleźć jej źródło? Starzec powoli uświadomił sobie, że stał się nagle ośrodkiem zainteresowania całej wspólnoty. Był pomarszczony jak jabłko, zgarbiony niczym ogromny ptak, bezzębny i przywykł, że w klasztorze nikt prawie nie pamiętał o jego obecności. W nowej dlań sytuacji czuł się niepewnie, lecz że wszystkie oczy były na niego zwrócone, przemógł się i zaczął mówić: - Święta Winifreda, rzekłeś, ojcze? Każdy zna świętą Winifre-dę. Miejsce, którego szukacie, nazywa się tak właśnie: Święte Źródło, od cudownej strugi, która się tam znajduje. To niezbyt daleko od Chester. Lecz ona sama tam nie spoczywa. Nie znajdziecie jej grobu w Świętym Źródle. - Zatem opowiadaj nam o niej - prosił przeor, tak niecierpliwy, że aż służalczy wobec starca. — Mów nam wszystko, co ci o niej wiadomo! - Święta Winifreda - rozpoczął Rhys, który uświadomił już sobie, że oto nieoczekiwanie nadeszła dlań godzina sławy i uradował się tyra niezmiernie - była jedynym dzieckiem rycerza zwanego Tevyth, zamieszkującego tamte strony w czasach, gdy panowali jeszcze pogańscy książęta. Lecz ten właśnie rycerz i wszyscy jego domownicy zostali nawróceni przez świętego Beunona; dano mu wiec mieszkanie w siedzibie Tevytha i zbudowano kościół, który nazwano jego imieniem. Młoda Winifreda była bardziej jeszcze świętobliwa niż jej rodzice i postanowiła wieść cnotliwy żywot dziewicy i poświęcić się służbie Panu. Każdego ranka zaczynała dzień od wysłuchania mszy świętej. Lecz oto zdarzyło się pewnej niedzieli, iż spadła na nią choroba i dziewczę musiało pozostać w domu, podczas gdy inni domownicy udali się do kościoła. W tym właśnie czasie u wrót rycerskiej siedziby stanął Cradoc, syn króla i książę władający tamtymi stronami. Młodzian ów od dawna już darzył miłością córkę Tevytha. Trzeba bowiem zaznaczyć, iż była to istota bardzo piękna. Jej uroda była wprost niezwykła! -Przy słowach tych głos brata Rhysa zabrzmiał niemal pożądliwie; starzec zamilkł na chwilę i głośno oblizał wargi. Przeor Robert, acz wyraźnie poruszony nieprzystojnym zachowaniem mnicha, nie chciał jednak przerywać opowieści, toteż powstrzymał się od wymówek. - Chcąc wytłumaczyć swą wizytę, Cradoc rzekł dziewczynie, iż wraca właśnie z długiego polowania - kontynuował Rhys tonem, w którym czaiła się groźba - i błagał o kielich wody dla zwilżeniu wyschniętego gardła. Przejęta współczuciem, Winifreda pozwoliła

mu wejść i dała pić. Wkrótce - tu głos starca osiągnął piskliwe tony, zaś ciało w obszernym habicie gięło się i prężyło z stłą, jakiej nikt z obecnych nie spodziewałby się po sędziwym mnichu ^książę przestał udawać spragnionego myśliwego i począł przymiląiE się do pięknej panny, schwycił ją nawet w ramiona, lecz ona szamotała się i walczyła. Tak właśnie! -Tu stary mnich urwał ponownie i przez moment zdawało się, iż długa wypowiedź była dlań próbą ponad siły. Przeor spojrzał na niego z niepokojem, lecz Rhys po chwili podjął opowieść: - Świętobliwa dziewica zwróciła się do księcia łagodnymi słowy i odwróciwszy na moment jego uwagę, uciekła do sąsiedniej komnaty. Tam wspięła się na parapet okna i skoczyła w dół, chcąc schronić się w kościele. Lecz Cradoc, spostrzegłszy, że dziewczyna zwiodła go, zbiegł czym prędzej na dziedziniec, dosiadł swego wierzchowca i ruszył w pogoń. Dopędził pannę, gdy ta był już niemal przy bramie kościoła, że zaś obawiał się, by Winifreda nie zdradziła jego haniebnych poczynań, dobył miecza i zamachnąwszy się z całej siły, jednym uderzeniem odrąbał jej głowę. W ciszy, jaka po tych słowach nastała, dało się słyszeć w całym lektorium zduszone okrzyki przerażenia, litości i oburzenia. Sędziwy Rhys stał z rękoma wzniesionymi jak do modlitwy i wodził wzrokiem po otaczających go twarzach. — A zatem, tym oto nieszczęsnym sposobem, Winifreda zakoń- i V j czyła cnotliwy żywot i osiągnęła wieczne błogosławieństwo! -wykrzyknął entuzjastycznie brat Jeremiasz. - Nie całkiem tak rzecz się miała - odparł Rhys uszczypliwym tonem, jako że nigdy nie darzył sympatią brata Jeremiasza. - Święty Beuno i ci, którzy wraz z nim zebrali się w kościele, wyszli ze świątyni i ujrzeli, co się wydarzyło. Mordercę od razu spotkała zasłużona kara: święty rzucił nań straszliwą klątwę i ledwie przebrzmiały jego słowa, książę stoczywszy się z konia upadł na ziemię. Ciało jego poczęło topić się niczym wosk w ogniu i nie minęło wiele czasu, a zniknęło całkiem z oczu patrzących, spływając gdzieś pomiędzy wysokie trawy. Dokonawszy tego dzieła, święty Beuno zajął się martwą dziewicą. Ujął w dłonie jej głowę i osadził na powrót na szyi, tak że ciało zrosło się bez śladu, ona zaś wyrwana z objęć śmierci, stanęła żywa pośród zgromadzonych. Owo źródło, którego woda posiada cudowną moc, tryska z ziemi w tymże miejscu, gdzie Winifreda powstała z martwych. Mnisi milczeli jak zaczarowani, gdy Rhys przestał mówić. Starca zaś jakby przestała zajmować opowiadana przezeń historia. Ciszę przerwał przeor Robert: - A później? - zapytał. - Cóż uczyniła święta, odzyskawszy życie? - Udała się z pielgrzymką do Rzymu - odrzekł obojętnie Rhys - i przyłączyła się do wielkiego synodu świętych z całego świata. Wówczas ustanowiono ją przeoryszą zgromadzenia sióstr-dziewic ;-w Gwytherin, nieopodal Llanwrst. Mieszkała wśród nich przez wiele, wiele lat i do końca życia czyniła wiele cudów. Choć może nie powinno się mówić: „do końca życia"? Wszak raz już zakończyła życie. Kiedy umarła po raz drugi, stało się to właśnie tam, w Gwytherin - zakończył Rhys z niedbałym wzruszeniem ramion. Ta część życia świętej nie czyniła na nim żadnego wrażenia. Skoro dziewczyna, mająca widoki na doskonałą przyszłość u boku księcia Cradoca, pozwoliła takiej okazji wymknąć się, oczywistym było, iż natura nakazywała jej wybrać inny los - choćby życie

przeoryszy wspólnoty dziewic - i cóż więcej można było o niej mówić? Lecz przeor uparcie wypytywał dalej: - Czy pochowano ją w Gwytherin? I czy także po śmierci czyniła cuda jak za życia? - Tak mi powiadano - odparł stary mnich. - Lecz upłynęło już dużo czasu, odkąd po raz ostatni ktoś wspomniał przy mnie o świę- tej Winifredzie. A więcej jeszcze lat, od kiedy ja sam bywałem w tamtych stronach. Pomiędzy wspierającymi sklepienie lektorium kolumnami promienie słońca wpadały do sali, tworząc na podłodze świetlisty krąg. Stojący w jego centrum wyprostowany, imponujący wzrostem przeor Robert zwrócił rozpromienioną twarz o przywykłych do rozkazywania oczach w stronę opata Heriberta. - Czy nie sądzisz i ty, ojcze, iż pokorne poszukiwania nasze patrona wielkiej świętości i mocy są w cudowny sposób prowadzone ku Gwytherin. Owa szlachetna, święta pani sama we własnej osobie, poprzez brata Jeremiasza, nawiedziła nasz dom i wyciągnęła ku nam dłoń, byśmy przyprowadzili do niej naszego złożonego niemocą brata i obiecała uzdrowić go. Czy zatem nie możemy żywić nadziei, że wskaże nam także następny krok? Jeśli w istocie wysłucha modlitw, które wszyscy zanosimy do niej, i przywróci bratu Columbanusowi zdrowe ciało i umysł, czyż nie powinniśmy nabrać odwagi i pokornie oczekiwać, by zechciała przybyć do naszego domu i zamieszkać pośród nas? Czyż nie moglibyśmy zwrócić się do Kościoła Świętego z błaganiem, by zezwolił nam zabrać błogosławione relikwie Winifredy i umieścić je z należną czcią tutaj, w Shrewsbury? Przydałoby to wielkiej chwały świetności całemu opactwu! -1 przeorowi Robertowi! - wyszeptał brat Jan do ucha Cadfaela. - Istotnie - wydaje się, że święta okazuje nam swą szczególną łaskę - przyznał opat Heribert - A zatem, ojcze, mam twoje pozwolenie na wysłanie brata Co-lumbanusa i kilku niezbędnych do opieki nad nim mnichów do Świętego Źródła? Jeszcze dziś? - Uczyń tak - odparł opat - Nasze modlitwy będą warn towarzyszyć. Oby brat Columbanus powrócił od świętej Winifredy jako jej własny wysłannik - silny, zdrowy i pełen wdzięczności. Obłąkany młodzieniec, którego umysł wciąż jeszcze błądził po bezdrożach nieświadomości, dotąd poruszał ustami w bełkotli-wyrOj^niezrozumiałym majaczeniu. Z niebywałym pośpiechem za-raiyśtPpftłucfiiiowym posiłku wyruszono wraz z nim do Świętego Źródła. ChcąeJąpewnić mu nieco wygody i uchronić przed upad-s -tiem,: posadzono>go. na mule w wysokim, zamkniętym niczym koO "'•:,;/ ?j łyska siodle. Tym sposobem można było nie obawiać się o jego bezpieczeństwo, gdyby ciało jego znów aległo gwałtownym paro-ksyzmom choroby. Z dwóch stron nad chorym czuwali wyznaczeni mu do pomocy opiekunowie: brat Jeremiasz i jeden z braci świeckich, człek miody i krzepkiej budowy. Columbanus rozglądał się wokół, lecz jego szeroko otwarte, wzruszające niczym u dziecka oczy zdawały się nie poznawać" nikogo. Ufnie i pokornie poddawał się jednak wszystkim zabiegom, które czyniono wokół jego osoby. - Chętnie wyskoczyłbym i ja na krótką przejażdżkę do Walii -rzekł Cadfaelowi brat Jan, patrząc tęsknie za skromnym orszakiem, który skierował się w stronę mostu na rzece i rychło zniknął za załomem muru. -Lecz obawiam się, iż ujrzałbym zapewnię jakąś

niewłaściwą wizję. Jeremiasz daleko lepiej zna się na tych sprawach. - Mniemam chłopcze - odparł Cadf ael pobłażliwym tonem - że w niedługim czasie z niedowiarka stad się możesz heretykiem. — Niesłuszne są to słowa, bracie! Gotów jestem bowiem, podobnie jak każdy z was, z wiarą przyjąć historię o błogosławionej Dziewicy i czynionych przez nią cudach. Każdy wszak wie, że świeci władni są pomagać ludziom i sprawiać, by byli szczęśliwi. Ufam też, że są nam prawdziwie przychylni. Lecz kiedy zdarza się , oto, że to właśnie Jeremiasz, wierny pies przeora Roberta, ma cudowne widzenie, nie żądaj ode mnie, bym wierzył w jego szcze- " rość. To raczej Jeremiasz pragnął okazać się świętszym od samego opata. Poza tym, czyż nie sądzisz, że Winifredę i bez naszej pomocy otacza wystarczająca chwała i szacunek? Nie widzę powodu, by naruszać jej wieczny spokój i wykopywać czcigone szczątki świątobliwej pani. Zda mi się, iż jest to zadanie grabarzy, nie zaś sprawa Kościoła. I ty, bracie, myślisz dokładnie tak samo - zakończył pewnym głosem i spojrzał prosto w oczy starszego mnicha. — Gdybym pragnął usłyszeć, jak echo odbija moje słowa — odparł na to Cadfael - musiałbym wypowiedzieć je pierwszy. Tymczasem chodź" i zabierz ze sobą motykę. Sadzonki kapusty czekają, by umieścić je w ziemi. Pięć dni trwała pielgrzymka do Świętego Źródła, zaś ostatniego wieczoru mnisi powracali do opactwa - zmoczeni wiosennym deszczem, Jęcz w blasku chwały. Głośno śpiewając modlitwy, trzej bracia przekroczyli bramę i znaleźli się na dziedzińcu. Brat Columbanus jechał pomiędzy dwoma towarzyszami, wysoki, piękny i triumfujący, jeśli można tym mianem określić kogoś tak skromnie i pokornie wyrażającego swą radość. W oczach młodzieńca, czystych i pełnych blasku, znów dostrzec można było dawną jego inteligencję i ciekawość świata. Zdawałoby się, że nie było na świecie zdrowszego odeń człowieka, tak jakby nigdy nie dotknęła go choroba i utrata zmysłów. Cudownie uzdrowiony Columbanus udał się prosto do kościoła, by tam na kolanach podziękować Bogu i świętej Winifredzie za ocalenie. Za nim podążyli jego opiekunowie, gdy zaś odprawili dziękczynne modły, wszyscy trzej, jak nakazywał im obowiązek, poszli spotkać się z opatem i przeorem. Tam, w jednej z zajmowanych przez opata komnat, zdali sprawę ze swojej misji. - Ojcze — zaczął brat Columbanus głosem pokornym, lecz pełnym radości. - Nie wystarczy mi umiejętności i wiedzy, by opisać wydarzenia, które stały się moim udziałem. Więcej dowiesz się od tych oto braci, troskliwie dbających o mnie, gdy dręczony byłem obłędem. Pamiętam jedynie, lecz pozostało to w mym umyśle niczym zły sen, iż zabrano mnie w jakąś podróż. Bez świadomości, nie wiedząc co i dlaczego czynić mi wypada, a nie mając siły bronić się, jechałem tam, dokąd wiedli mnie moi towarzysze. Aż nagle zdało mi się, że wiosenny jasny poranek wyrwał mnie z nocnych koszmarów i oto stanąłem nagi na wilgotnej murawie tuż obok tryskającego z ziemi źródła, ci zaś szlachetni bracia oblewali mnie wodą, której krople, dotykając mojego ciała, z każdą chwilą przywracały mi siły i zdrowie. Rozpoznałem już i siebie, i mnichów, którzy byli przy mnie, zdumiewało mnie wszakże miejsce, w którym się znalazłem. Nie mogłem też pojąć, jakim sposobem dotarłem w nieznaną mi okolicę. Wkrótce troskliwi opiekunowie wyjaśnili mi te tajemnice. Wówczas udaliśmy się razem do pobliskiego kościółka, a

towarzyszyli nam licznie zgromadzeni wokół źródła ludzie. Wszyscy odśpiewaliśmy dziękczyną Mszę Świętą. Teraz wiem, że zawdzięczam swoje uzdrowienie łaskawości świętej Winifredy i odtąd całym sercem będę wielbić ją i oddawać jej cześć, tak jak wielbię i czczę Boga Najwyższego. On to bowiem sprawił, że błogosławiona dziewica okazała mi swe współczucie. Resztę, ojcze, opowiedzą ci dwaj bracia, którzy byli ze mną. ^. Wskazani stali skromnie na uboczu. Pierwszy z nich, świecki członek wspólnoty, był mężem wysokim i potężnie zbudowanym, lecz znać po nim ogromne znużenie - wszak na niego spadły wszystkie związane z podróżą prace - zapewne dlatego też nie był skory do rozmowy. Zresztą wydawał się być dość znudzony całą tą aferą. Zdanie relacji z wyprawy pozostawił wiec w zdolnych rękach brata Jeremiasza, sam ograniczając się jedynie do wydawania w odpowiednich momentach stosownych okrzyków zdumienia czy zachwytu. Brat Jeremiasz z prawdziwą ochotą począł snuć swą barwną opowieść. Przybywszy do Świętego Źródła, poszedł dowiedzieć się od mieszkańców, gdzie znajduje się cudowna struga i prosić o pomoc. Zaraz też wskazano mu miejsce, w którym do dziś, na pamiątkę męczeńskiej śmierci i zmartwychwstania Winifredy, wytryska z ziemi srebrzysty strumień. Miejscowi ludzie zbudowali wokół niego niewielkie, kamienne ocembrowanie i tam właśnie dwaj mnisi zawiedli bełkoczącego Columbanusa. Ściągnąwszy zaś habit, koszulę i bieliznę, zaczęli oblewać jego nagie ciało wodą ze źródła. Już po chwili młodzieniec mógł stanąć o własnych siłach, wyprostowany, z rękoma wzniesionymi w dziękczynnej modlitwie. Tak oto Columbanus odzyskał zmysły. Skończywszy się modlić, zapytał ciekawie, jakim to sposobem znalazł się w obcych dlań stronach i co się z nim wcześniej działo. Dowiedziawszy się wszystkich tych rzeczy, wielce się zachwycił, poczuł bowiem, iż jest oczyszczony, uwolniony od nękającej go choroby, zatem z pokorą oddał cześć swojej patronce, która stała się dla niego drogowskazem i uzdrowieniem. — Ojcze - rzekł Jeremiasz na koniec - tamtejsi ludzie powiadali nam, że istotnie święta Winifreda spoczywa w Gwytnerin, tam gdzie po wielu latach cnotliwego życia służebnicy bożej zmarła. Miejsce, w którym pochowano jej ciało, dotąd słynie z wielu cudów. Lecz, jako nam rzekli, grób jej jest zaniedbany, opuszczony i jakby zapomniany. Bardzo być może, iż święta pragnęłaby znaleźć więcej uznania w obecnych i przyszłych czasach, że życzyłaby sobie spoczywać w miejscu, do którego licznie przybywaliby pielgrzymi i gdzie okazywano by jej należyty szacunek. Gdyby stworzyć takie sanktuarium, sława Winifredy rozniosłaby się szeroko i święta pani mogłaby łaską swą i błogosławieństwem dosięgnąć wielu potrzebujących, dotąd nieświadomych nawet jej istnienia. - Byliście świadkami cudu i napełni! on wasze umysły ideą prawdziwie szlachetną - odparł na to przeor Robert, z którego wspaniałej, wyniosłej postaci biła pewność, iż jego głęboka wiara została nareszcie nagrodzona — a w słowach waszych odnajduję to, co czuło moje serce, gdym słuchał tej opowieści. To pewne, iż święta Winifreda wzywa nas, byśmy uratowali ją od zapomnienia, jak ona przyniosła Columbanusowi ratunek w nieszczęściu. Wielu jest takich, którzy podobnie jak brat nasz - potrzebują jej boskiej opieki, a nie znają nawet jej imienia! My zaś wynieślibyśmy ją do godności i chwały należnej tak wielkiej pani. Każdy człowiek w niedoli czy chorobie wiedziałby, dokąd się udać, by błagać o pomoc. Pragnę prosić cię, ojcze, byś wyznaczył ludzi i wysłał ekspedycję do Gwytherin,

jak chce tego nasza patronka. Czy otrzymam twoje pozwolenie, by błagać Kościół Święty o zgodę i błogosławieństwo i by przywieźć relikwie Winifredy tu, gdzie pośród nas znalazłaby wieczny spokój, będąc największą chlubą tego opactwa? Albowiem wierzę, iż taka jest wola i życzenie świętej. - W imię Boże przychylam się do twej prośby - odparł nabożnie opat Heribert — i modlić się będę o błogosławieństwo dla naszych poczynań. —Pewien jesterh, że zaplanowali sobie to wszystko dużo wcześniej - Głos brata Jana pochylonego nad grządką mięty zdradzał zarazem zawiść i pogardę. - Jego zaciekawienie i zachwyt, odpytywanie się, kim była święta Winifreda i gdzie ją można odnaleźć - to wszystko nic więcej niż teatralne przedstawienie. Od dawna już znał całą tę historię. Spośród wielu zapomnianych walijskich świętych wybrał Winifredę i stwierdził, że właśnie ona będzie dlań najbardziej użyteczną, rzecz jasna, aby przydać jego osobie świetności i blasku. Ale musiał użyć tych sztuczek z cudami, żeby jego szlachetne zamiary stały się wiadome wszystkim braciom. I zdarzy się jeszcze wiele dziwów, którymi Robert osłaniać będzie swoją żądzę sławy, zanim zdoła uzyskać relikwie, przybyć tu z nimi i umieścić je bezpiecznie w kościele, by świadczyły o jego wielkości. Zaiste, podjął się trudnego zadania i zapewne ma nadzieję, że dzięki tej sprawie zajdzie wysoko. Zaczął więc od wizji Jeremiasza, cudownego uzdrowienia i opowieści o łasce bożej, która kieruje każdym jego krokiem. Tak się cała rzecz przedstawia - to dla mnie jasne jak słońce na niebie. r - Powiadasz zatem - rzeki łagodnie brat Cadfae! - że brat Columbanus został wciągniąty do spisku podobnie jak Jeremiasz i że tamten jego upadek, drgawki, caia choroba, wszystko to były tylko sztuczki? Co do mnie, musiałbym być pewien nagrody w niebie, zanim zdecydowałbym się rozbijać sobie głowę o kamienie, nawet po to, by dostarczyć przeorowi upragnionego przezeń cudu. Brat Jan zmarszczył czoło w zamyśleniu. - Nie twierdzę bynajmniej, by Columbanus był oszustem. Wiemy to wszyscy, że brat nasz, zazwyczaj łagodny niczym owca, ła- '•• two ulega emocjom o niezwykłej sile: czyniąc pokutę, przeżywa prawdziwe horrory, podczas postu czy nocnego czuwania wpada w ekstatyczne uniesienie. Polewanie go lodowatą wodą ze Świętego Źródła istotnie mogło przywrócić mu rozum. Równie dobrze można było zanurzyć go po prostu w naszych stawach rybnych! Lecz on sam z pewnością wierzy w to, co mu powiedziano, i wszystko przypisuje świętej Winifredzie. Jakże by miał nie wierzyć w cud, który stał się jego wielką szansą?! Nie, nie mógłbym powiedzieć, że Columbanus brał udział w spisku - przynajmniej nie był tego świadom. Jednak dla tamtych „uzdrowienie" było wręcz wymarzonym pokazem działania łaski. Zauważ, bracie, że do nocnego czuwania przy Columbanusie wybrany został nie kto inny, a właśnie Jeremiasz! Zaszczyt otrzymania cudownej wizji mógł przypaść w udziale tylko jednemu z nas, lecz ten jeden musiał być człowiekiem właściwym. - Brat Jan zgniótł trzymaną w dłoni zieloną gałązkę i wkrótce intensywny, ziołowy zapach wypełnił rześkie, poranne powietrze. -1 właśnie ten jeden będzie właściwym człowie- . kiem, by towarzyszyć przeorowi do Walii. Przekonasz się, że mam rację! - dodał z niezachwianą pewnością. Bez wątpienia młodzieniec ten wciąż jeszcze tęsknił do świata, do swobodnego oddechu

poza otaczającym go murem. Dumając nad tym, brat Cadfael z sympatią spoglądał na swego pomocnika. Także i w jego duszy tęsknota za światem poruszała znajome struny. Istotnie, rzadko nadarzała się tak wspaniała okazja wyrwania się na jakiś czas z klasztornego życia. Podobna sytuacja nieprędko mogła się powtórzyć. Cadfael rzekł w zamyśleniu: — Zgadzam się z tobą. Być może powinniśmy poczynić jakieś kroki, by zyskać wpływ na rozwój wydarzeń. Nie można przecież pozostawić Walijczyków w przekonaniu, iż Jeremiasz jest najzna- komitszym z braci opactwa Shrewsbury. W tej kwestii całkowicie podzielam twoje zdanie. - Masz nie większe niż ja szansę na zaproszenie do udziału w wyprawie - odparł brat Jan ze zwykłą mu szczerością. - Jeremiasz pewien jest swego miejsca, wszakże przeor Robert musi mieć przy sobie swoją prawą rękę. Columbanus, nieświadom niczego szaleniec, i tym razem służyć im będzie jako narzędzie łaski świętej Winifredy. Brata subprzeora muszą zaś zabrać - choćby dla zachowania form. Jakże zatem możemy wymyślić jakiś sposób, aby przyłączyć się do tej kompanii? Tymczasem przez parę dni muszą tu jeszcze pozostać, bowiem stolarze i snycerze wciąż pracują nad owym wspaniałym relikwiarzem, w którym postanowiono umieścić czcigodne szczątki. Lecz lada dzień ukończą już swoje dzieło. Rusz no głową, bracie! Jeśli trochę pomyślisz, z pewnością znajdziesz coś, czemu nikt nie będzie mógł się przeciwstawić! Wszystko jedno, przeor czy nie-przeor! - Dobrze już, dobrze. Czyżbym rzekł kiedykolwiek, żeś jest człowiekiem małej wiary? — zastanowił się głośno Cadfael, zachwycony i rozbrojony podziwem, jaki dlań żywił młody pomocnik. - Ja sam mógłbym oczywiście jakoś się tam wkręcić, są na to sposoby, lecz wskaż mi, jak mianowicie miałbym zarekomendować tak bezczelnego łotra jak ty? Czy jest coś, na czym znasz się na tyle dobrze, by być przydatnym w tak ważnej wyprawie? - Mam dobrą rękę do mułów - odparł brat Jan z nadzieją w głosie. - A wszak nie sądzisz chyba, że przeor Robert zamierza udać się w drogę pieszo? Lub też, że zechce osobiście zająć się oporządzaniem zwierząt i dawaniem im paszy? Że własną dłonią będzie wyrzucał gnój? Potrzebny jest ktoś, kto wykonałby cięższe prace i usługiwał szlachetnym mnichom podczas podróży. Czyż nie mogę to być ja? Istotnie, było to coś, o czym - jak się zdawało - nikt dotąd nie pomyślał! Po co zabierać jednego z braci świeckich, gdy jest ten oto młody zakonnik o słodkim głosie, potrafiący pięknie śpiewać mszę i na dodatek gotów jeszcze ciężko się napracować w zamian za udział w pielgrzymce? Cadfael był zdania, iż skoro chłopiec postanowił tak drogo okupić wymarzoną przyjemność, godzien był w pełni, by mu jej nie odmawiać. Zresztą rzeczywiście mógłby okazać się niezwykle użytecznym. Jeśli nawet nie dla przeora, to dla niego - Cadfaela. - Zobaczymy zatem - rzekł w końcu 5 z tymi słowy wrócił wraz ze swym buntowniczym protegowanym do przerwanej pracy. Skoro jednak po obiedzie nastała pora sjesty, pól godziny odpoczynku dla najstarszych i zabaw na powietrzu dla nowicjuszy, Cadfael udał się prosto do komnat opata. — Ojcze, wciąż trapi mnie myśl, iż podejmujemy pielgrzymkę do Gwytherin bez należytych przygotowań. Powinniśmy najpierw wyjednać zgodę biskupa Bangora, w jego

bowiem władaniu znajduje się ta wioska. Bez przychylności biskupa nic nam nie wolno czynić w naszej sprawie. Nie jest wprawdzie koniecznym, by misji tej towarzyszył człowiek biegły w języku Walii, bowiem dostojnik Kościoła winien bez przeszkód porozumiewać się po łacinie. Zważ jednak, iż umiejętności tej nie posiadają zapewne prości, wiejscy kapłani, a przecież jeśli biskup udzieli nam błogosławieństwa, trzeba będzie jeszcze rzecz całą przedstawić pastorowi Gwytherin. Lecz przede wszystkim, ojcze, pamiętać należy, iż suwerennym władcą całej diecezji Bangoru jest król G wyneddu, jak zwą tamte ziemie, z pewnością więc jego dobra wola i pozwolenie ważniejsze są od zgody biskupa. Książęta w Gwynedd - aczkolwiek uczono ich sztuki pisania - posługują, się jednak wyłącznie mową walijską. Rzecz jasna, przeor Robert posiada pewną znajomość tego języka, lecz... — Słuszne to słowa, bracie - rzekł opat prawdziwie skonstero-wany. — Istotnie zna on go jedynie powierzchownie. Zaś najważniejsza jest zgoda króla. Bracie, język walijski Urnowa twych przodków, znasz ją najlepiej, nie ma dla ciebie tajemnic. Czy zatem mógłbyś... Ogród, mam tego świadomość, nie może pozostać bez opieki... lecz z twoją pomocą łatwo doprowadzilibyśmy sprawę do pomyślnego końca. — Wszystkie bieżące prace w ogrodzie są już ukończone - odparł Cadfael - a nawet zrobiliśmy sporo naprzód, nie stanie się więc krzywda, gdy wyjadę na dziesięć czy nawet więcej dni. Z prawdziwą przyjemnością służyć będę jako tłumacz, a żywię nadzieję, iż umiejętności moje przydadzą się także w Gwytfaerin. — Niech zatem tak się stanie! - Opat odetchnął z ulgą. - Ruszaj z przeorem Robertem i bądź głosem naszym w rozmowach z wa- lijskim ludem. Powierzam ci to zadanie osobiście i niech imię moje będzie dla ciebie listem polecającym wszędzie, dokąd się udasz. Heribert, będąc w podeszłym już wieku, wielce doświadczony przez życie, pozostał szlachetny i pełen ludzkich uczuć. Bogobojność i prawość, a zarazem śmiałość i stanowczość uchroniły go od pychy i niezdrowych ambicji. Zwrócić się doń w sprawie brata Jana można było w dwojaki sposób. Cadfael wybrał drogę prostszą i bardziej uczciwą. - Ojcze, jest w opactwie pewien młody brat, którego powołanie jest dla mnie sprawą wątpliwą, lecz prawość i dobroć jego nie budzą moich zastrzeżeń. Jest mi bardzo bliski i pragnąłbym, aby odnaleźć mógł swą prawdziwą drogę, tylko wtedy bowiem całym sercem pozostanie jej wierny. Lecz możliwe jest, iż nie będzie to życie pośród nas. Błagam, byś pozwolił mi zabrać go ze sobą. Będzie nam służył własną pracą, rąbiąc drwa i nosząc wodę, sam zaś zyska dość czasu, by rozważyć tę tak dlań istotną kwestię. Opat Heribert wyglądał na nieco zaniepokojonego niezwykłą prośbą, lecz odniósł się do niej przyjaźnie. Zapewne pamiętał jeszcze, że wiele lat temu i jego duszą szarpały burze niepewności i zwątpienia. Po chwili namysłu powiedział: - Złe by się stało, gdybym odmówił prawa wyboru, być to bowiem może, iż gdzie indziej człowiek ten potrafiłby lepiej niż tutaj służyć Bogu. Kto z nas rzec się odważy, że nigdy w życiu nie spoglądał wstecz za siebie? - Tu przerwał i choć twarz jego pozostała nieporuszona, widać było, że jakaś sprawa w istotny sposób niepokoi jego myśli. Po chwili zapytał delikatnie:

- Jednakże nie poruszyłeś jeszcze tej kwestii z przeorem Robertem? - Nie, ojcze - odparł Cadfael pewnym głosem. - Mniemałem, iż nie byłoby właściwym obarczać go odpowiedzialnością za decyzję tak błahą, skoro i tak prawdziwie wielkie obowiązki spoczęły na jego barkach. — Bardzo to słuszna decyzja - poparł go opat serdecznie. — W tak ważnej chwili nie należy odwracać jego myśli od celu, który wszyscy pragniemy rychło osiągnąć. Nie będę wspominał mu, dla jakiej przyczyny włączyliśmy młodzieńca do wyprawy. Przeor Robert, sam będąc człowiekiem niewzruszonej wiary, gotów by surowym okiem patrzeć na tego, kto wziąwszy ziarno do ręki i wszedłszy na pole, zaraz potem zawraca i porzuca swoje dzieło. - Lecz przecież, ojcze, nie każdemu z nas przeznaczone jest być siewcą. Są i tacy, którzy trudzą się inną pracą, pożyteczniej służyć mogą Bogu i ludziom. - Prawda to! - odrzekł opat i uśmiechnął się powściągliwie, rozmyślając nad tą często zapomnianą, a wciąż powracającą zagadką, jaką stanowiła dlań osoba brata Cadfaela. - Często zastanawiam się, wyznaję... Lecz mniejsza o to! Bardzo dobrze. Powiedz mi tylko imię tego młodego brata i możesz go zabrać ze sobą. ROZDZIAŁ DRUGI Przeor Robert przyjął z kamiennym spokojem wiadomość o tym, jakie to osoby mają wspomóc swą obecnością wyprawę do Walii. Jedynie jego piękne i zimne oczy zdradzały niepokój, którego główną przyczyną był brat Cadfael. Ten nieokrzesany mnich o szczerym wejrzeniu, postanowiwszy wziąć udział w pielgrzymce, nawet nie zwrócił się doń z żadnym słowem prośby o zgodę. Przeor czuł, że jego godność jest przez osobę Cadfaela poważnie zagrożona. Kimże był ten człowiek, zawsze — jak się zdawało — wystarczający samemu sobie, u nikogo nie szukający poparcia? Co do brata Jana - właściwie nie można było powiedzieć o nim nic złego, lecz ta jego płomienna czupryna, zdrowe, muskularne ciało i głębokie, uduchowione spojrzenie, ten dziwny sposób czytania Pisma, który - zdawało się - przywraca życie dawnym męczennikom i świętym - wszystko to było dla przeora przykre, raniło jego poczucie piękna. Jednakowoż, skoro opat Heribert w tajemnicy przed nim zarządził, że ci dwaj mają przyłączyć się do pielgrzymki, i skoro stało się jasne, iż człowiek biegle władający walijską mową będzie w pewnym momencie naprawdę potrzebny, przeor Robert pogodził się z losem i postanowił wyciągnąć jak najwięcej korzyści z takiego obrotu sprawy. Wkrótce też wyruszyli. Wzięli ze sobą wykończony już relikwiarz - kunsztowną skrzynię z polerowanego dębu, o misternych, srebnych okuciach. W niej zamierzano złożyć kości Winifre-dy, zaś wspaniałością swą świadczyć miała o niebywałych zaszczytach, jakie czekały świętą w nowym miejscu spoczynku. W trzecim tygodniu maja przybyli do Bangoru i spotkawszy się z biskupem Dawidem, opowiedzieli mu swą historię. Biskup był człowiekiem wielce sympatycznym, zaraz też zgodzi! się na zamierzone przez benedyktynów przeniesienie relikwii. Miał wszelako wątpliwości, czy zdołają uzyskać poparcie ksiecia-regenta Owaina, który teraz - gdy stary król, jego ojciec, leżał złożony chorobą - sprawował w Gwynedd pełnię władzy. Udali się

jednak do przebywającego w Aber księcia, ten zaś okazał im wielką uprzejmość, nie tylko bowiem dał upragnione pozwolenie, lecz posłał wraz z nimi swego pisarza i kapelana, jedynego, który na dwo rze jego ojca znał język Anglików. Człowiek ten wyruszył, by pokazać mnichom najlepszą i najkrótszą zarazem drogę do Gwytherin, zaś po dotarciu tam miał w imieniu księcia przedstawić miejscowemu kapłanowi sprawę, z którą doń przybywali. Takim oto sposobem, z biskupim i królewskim błogosławieństwem, przeor Robert wraz ze swą nieliczną świtą wyruszy} na ostatni etap wyprawy, który -jak mniemał z nieco wygórowaną pewnością - bez żadnych problemów doprowadzić miał do triumfalnego końca. W Llanwrst skręcili z drogi wiodącej doliną Conway i oddalając się od rzeki, poczęli piąć się w górę krętymi, leśnymi ścieżkami. Przeprawili się przez Elwy, która tutaj była jeszcze niewielkim, bystrym strumykiem i ruszyli dalej na południowy wschód przez gęste lasy. Wkrótce wyszli na zwieńczający kolejne pasmo wzgórz płaskowyż, by po chwili znów schodzić doliną i przeprawić się przez bystre wody górskiego strumienia. Wzdłuż jego krętych brzegów pojawiały się gdzieniegdzie niewielkie bagniste łąki, zaś na stromych zboczach dolinki widać było wąskie pasy pól uprawnych i pastwiska odcinające się soczystą zielenią od okalającej je czarnej niemal puszczy. Przed pielgrzymami rozciągała się kraina wzgórz porośniętych gęstym lasemi i ukrytych pośród drzew, porozrzucanych niczym zabawki drewnianymi chatami. Na zaoranych polach zieleniły się już pierwsze kiełki, zaś tu i ówdzie wzrok odnajdywał jasne plamy kwitnących sadów. U stóp zbocza, nad którym zatrzymali się mnisi, las ustępował miejsca rozległej polanie. Stał tam niewielki kamienny kościółek, w którego bielonych wapnem ścianach jasno odbijały się promienie wiosennego słońca, i zbudowany tuż obok mały, drewniany domek. - Oto macie przed sobą cel waszej pielgrzymki - odezwał się książęcy kapelan, Urien. Był to człowiek niewysoki, barczysty, o gładko wygolonej twarzy, odziany w strojne szaty; wyglądem przypominał bardziej ambasadora jakiegoś bogatego kraju niż skromnego nadwornego pisarza. - Zatem to jest Gwytherin? - spytał przeor Robert - Widzisz tu, panie, kościół w Gwytherin i dom miejscowego księdza. Obejścia wieśniaków ciągną się wiele mil wzdłuż brzegów rzeki, znajdziesz je w całej dolinie. Tutaj, w Walii, ludzie nie zwykli żyć gromadnie, w małych wsiach, jakie zazwyczaj widzi się u Anglików. Kraina nasza dostarcza nam zwierzyny i obfituje w leśne bogactwa, lecz niewiele tu terenów zdatnych pod uprawę. Każdy zatem człowiek osiedla się tam, gdzie znajdzie najodpowiedniejsze dla siebie pola ł tereny łowieckie. — Bardzo to piękna okolica - rzekł brat subprzeor. I tak było w istocie, bowiem ciągnące się łagodnymi łukami, pokryte gęstym lasem pasma wzgórz i lśniące zakola płynącej w dole rzeki tworzyły prawdziwie zachwycający krajobraz, szczególnie wiosenną porą, gdy drzewa i pola barwiły się. przeróżnymi odcieniami zieleni, zaś podmokłe łąki lśniły w słońcu niczym naszyjnik z lazurytu i srebra. - Widok jest piękny, lecz ciężko tu żyć i pracować - odparł Urien. - Spójrz, tam, daleko na zboczu widać zaprzężone do pługa woły. Poniżej ciemną barwą odcina się zaorane pole, a

człowiek wspierany siłą potężnych zwierząt karczuje następny pas puszczy. Tak oto, w ciągłych zmaganiach z dziką przyrodą, zdobywa się tu codzienny chleb. Popatrz, z jakim trudem woły pną się pod górę, a zrozumiesz, jaką wagę dla tych ludzi ma każda piędź ziemi. Po drugiej stronie rzeki, nieco poniżej miejsca, w którym stali, na zboczu pomiędzy brązowym płatem pola a pniami drzew pojawiła się nowa, głęboka bruzda, a dwa zaprzęgniąte do pługa woły, dysząc ciężko i nisko pochylając łby, z mozołem żłobiły kolejną warstwę ziemi. Idący za nimi oracz z całej siły napierał na lemiesz. Drugi mężczyzna szedł przed zaprzęgiem i łagodnymi ruchami dłoni wskazywał zwierzętom właściwą drogę. Długi, służący do popędzania wołów pręt w jego rękach przypominał raczej czarodziejską różdżkę, bowiem - choć mężczyzna ani razu nie dotknął nim spoconych, brązowych grzbietów - zwierzęta szły posłusznie niczym owce. Donośny, czysty głos tego niezwykłego przewodnika niósł się daleko w wiosennym, rześkim powietrzu, pełen pochwały dla wysiłku potężnych karków i nóg, które z taką ochotą i gotowością postępowały za nim krok w krok. Bruzda odrzuconej lemieszem brunatnej, świeżej i wilgotnej ziemi była coraz dłuższa, - Surowy to kraj - rzekł Urien, lecz słowa jego brzmiały tak, jakby była to rzecz najzwyklejsza w świecie, nie zaś ciężki, pożałowania godny los. - Jedźmy - dodał po chwili. - Chciałbym przedstawiać was oj cu Huw, tak brzmi bowiem imię tutejszego księdza. Bez wątpienia spotkacie się z serdecznym przyjęciem. To powiedziawszy, spiął konia i ruszył zboczem w dół, w stronę kościółka. Mnisi podążyli za nim, zjeżdżając powoli wąską, zieloną ścieżką; wkrótce też stracili z oczu rozległy widok doliny ubarwionej białymi kwiatami owocowych drzewek. Czasem gdzieś z boku mignął im jakiś drewniany domek z niewielkim ogródkiem, by wkrótce zniknąć w gęstwinie potężnych drzew. Prowadzący jucznego muła brat Jan zrównał się z Cadfaelem i szeptem zapytał: — Widziałeś to? Widziałeś, jak te potężne bestie, ciągnące z takim wysiłkiem pług, szły za tym chłopcem? I wcale nie po to, by uniknąć bata, lecz by spełnić oczekiwania człowieka, by swoim posłuszeństwem sprawić mu przyjemność! A przecież jaka to straszna praca! Oto sztuka warta tego, bym się jej nauczył! - Dla człowieka nie mniejszy to wysiłek niż dla zwierząt — odparł brat Cadfael. - Ale podejmowany ze szczerej ochoty! Woły po prostu chciały iść za nim i robić to, co jemu było potrzebne. Bracie, czyż można w piękniejszy sposób okazać przywiązanie? A może powiesz mi, że twoim zdaniem człek ten żadnej nie czerpał radości z tego, co robił? - Nie, lecz radość ta jest wyłącznie jego udziałem - z namysłem, cierpliwie odparł brat Cadfael. - I nikomu z ludzi, a nawet Bogu samemu nie jest dane jej dzielić. Tymczasem postaraj się pohamować emocje. Wszak dopiero co przybyliśmy tutaj. Będziemy mieli dosyć okazji, by dokładniej rozejrzeć się po okolicy. Zjechali na dół i znaleźli się na niewielkiej, wolnej od drzew polanie, obok starannie utrzymanego warzywnego ogródka odgrodzonego od bujnie rosnącej trawy. Nie opodal stał kamienny kościółek o bielonych ścianach, z niewielką wieżyczką i widocznym w niej małym dzwonem. W promieniach wiosennego słonica mury budowli odcinały się oślepiająco jasną plamą od soczystej zieleni lasu. Zaś na ścieżce za grządką świeżo

posadzonej kapusty, w cieniu drewnianej chatki stał niewysoki, barczysty mężczyzna w brązowym, przypominającym pokutne worki habicie. Prosty ten ubiór zakasany był powyżej kolan, że widać było spalone słońcem, mocne nogi. Szeroka twarz mnicha niemal ginęła w pasmach krzaczastej brody i gęstwinie kasztanowych, poskręcanych włosów. Dwo- je ciemnoniebieskich oczu spoglądało ciekawie w stronę przybyszów. Otrzepując ubrudzone ziemią dłonie, mężczyzna szybkim krokiem podszedł bliżej. Teraz jego oczy wydawały się większe i bardziej niebieskie niż wcześniej, pełne ogromnego zdumienia, a zarazem nieśmiałe i bojaźliwie jak u samy. - Dobrego dnia ci życzę, ojcze Huw - rzekł Urien, zatrzymując przy nim wierzchowca. - Przywożę szlachetnych gości, którzy przyjechali tu aż z Anglii w sprawie ważnej dla Kościoła, a popartej słowem biskupa i naszego księcia. Kiedy przybysze znaleźli się na polanie, jak okiem sięgnąć nie było na niej nikogo oprócz księdza w brunatnym habicie. Lecz nim przebrzmiało wypowiedziane przez Uriena powitanie, nim zapadła cisza, zewsząd, jakby wyrosłe spod ziemi, zaczęły pojawiać się postacie wieśniaków. Zgromadziwszy się wokół swego pasterza, patrzyli na obcych z ostrożną ciekawością. Ojciec Huw roztargnionym wzrokiem wodził po orszaku benedyktynów, najwyraźniej niepokojąc się, jak wielu 'z nich będzie mógł należycie ugościć w swej skromnej chatce, gdzie zamieszkają ci, dla których nie wystarczy miejsca, czy w jego spiżarni dość jest zapasów, by przygotować posiłek dla tak licznej grupy, do kogo mógłby się zwrócić, gdyby jednak zabrakło jedzenia? Lecz nie mogło być wszak mowy, by nie przyjąć podróżników. „Gość w dom, Bóg w dom" - głosiło stare powiedzenie, zatem nie należało nawet pytać, jak długo obcy pragną się u nich zatrzymać, jakkolwiek nawet kilkudniowy ich pobyt był dla ojca Huw rujnujący. - Mój ubogi dom jest do waszej dyspozycji, szlachetni bracia -rzekł - a także wszystko to, czym mogę was ugościć. Czy przybywacie prosto z Aber? — Tak - odparł Urien. - Jedziemy od księcia Owaina, ja zaś jeszcze tej nocy muszę tam powrócić. Jestem jedynie heroldem tych oto braci benedyktynów, gdy zatem wyjaśnię, jaki jest cel ich świętej misji, odjadę, a ufam, że pozostawiam mnichów w dobrych rękach. Po tych słowach zaczął przedstawiać gości, zaczynając od przeora Roberta i po kolei wymieniając ich imiona. Na koniec rzekł jeszcze: " - Nie obawiajcie się, że pojadę i pozostawię was bez pomocy, gdyż obecny tu brat Cadfael sam pochodzi z Gwynedd i zna naszą mowę równie dobrze jak każdy z was. Słowa te sprawiły, że wzrok ojca Huw, dotąd pełen dręczącego niepokoju, w jednej chwili rozjaśnił się. By do końca rozwiać jego obawy, Cadfael podszedł doń i powitał go serdecznie w swym ojczystym języku; spostrzegł przy tym z niemałym zadowoleniem, że w patrzących nań szarych oczach przeora pojawił się cień podejrzenia i nieufoności. Tymczasem ojciec Huw, w którym osoba Cadfaela wzbudziła zaufanie, pozbył się uczucia niepewności i rzekł głośno: — To dla mnie prawdziwy zaszczyt móc zaprosić was w skromne progi mego domu. Potem zaś rzucił okiem na konie i ciężko obładowane muły i bez namysłu wywołał imiona kilku spomiędzy stojących za nim ludzi. Jakiś mężczyzna z ogromną czupryną i spaloną słońcem twarzą i może dziesięcioletni chłopiec natychmiast wysunęli się

naprzód, z gotowością oczekując poleceń duszpasterza. Ten zaś powiedział: - lanto, pomóż temu dobremu bratu napoić zwierzęta, potem zaś zaprowadź je na mały wybieg, by mogły paść się swobodnie, zanim znajdziemy stajnię najbardziej dla nich odpowiednią. Ed-win, biegnij do Marared i powiedz, że mamy gości. Trzeba nam tutaj wody i wina, pomóż jej więc dźwigać stągwie. Wezwani zaraz ruszyli w drogę i wkrótce skryła ich gęstwina drzew. Ci, którzy pozostali, mężczyźni o bosych stopach, wiotkie i smukłe niewiasty i półnagie dzieci zebrali się razem i przez chwilę naradzali się przyciszonymi głosami, potem zaś kobiety oddaliły się do swych domów, by na paleniskach i w piecach, jak nakazywała tradycyjna w Gwytherin gościnność, przygotować przybyszom godny poczęstunek. - Dzień jest przyjemny i ciepły - odezwał się Huw, stojąc nieco z boku i gestem wskazując mnichom ścieżkę wiodącą w głąb okolonego płotem ogródka. - Sądzę tedy, iż z przyjemnością odpoczniecie nieco w sadzie, pośród kwitnących drzew; mam tam drewniany stół i ławy, bowiem letnią porą sam pracuję i jadam tutaj właśnie, nie w domu. Nim zapadnie zmrok, mamy dość czasu, by rozkoszować się wiosennym słońcem. Potem zaś, gdy nadejdzie wieczorny chłód, możemy schronić się w zacisznej izbie przy kominku. Obejście księdza było skromne, on sam wiódł ubogie, prosts życie, lecz sad swój pielęgnował nadzwyczaj starannie, znać też było, że jest wybornym ogrodnikiem. Brat Cadfael dostrzegł to od razu i szczerze w duchu pochwalił. Zresztą jak na kogoś, kto wbrew panującym wśród wiejskich księży obyczajom celtyckim pozostawał w stanie bezżennym i - co więcej - zdawał się być z tego powodu szczęśliwy, miał on domek nader schludny, choć ubogi; obejście utrzymane w czystości, spiżarnię dobrze zaopatrzoną -tak dzięki własnej pracy, jak i ofiarności wieśniaków - wyszorowany do białości stół z desek, a na nim zawsze świeży chleb i proste, lecz zgrabne kielichy, w których nigdy nie brakło cierpkiego, czerwonego wina władnego wyrobu. Znając obowiązki gospodarza, godnie podejmował szlachetnych mnichów i usługiwał im, starając się w niczym nie uchybić prastarym tradycjom gościnności. Chłopiec o imieniu Edwin powrócił wkrótce wraz z mieszkającą nie opodal żwawą, starszą już kobietą, niosąc jedzenie i napitki. Przez cały czas, gdy przybysze posilali się w rozświetlonym słońcem sadzie, to ten, to ów z mieszkańców Gwytherin pojawił się gdzieś na polanie, szukając okazji, by - znalazłszy się niby to przypadkiem w pobliżu - przyjrzeć się dokładnie całej kompanii, lecz tak, by nikt tego nie zauważył. Istotnie szczególna to była sposobność, nie co dzień bowiem, a nawet nie co roku widywano w Gwytherin tak znakomitych gości. Nim zapadła noc, każdy mieszkaniec okolicy wiedział nie tylko to, że ojciec Huw podejmuje u siebie benedyktyńskich mnichów ze Shrewsbury, lecz także ilu ich jest, jak wyglądają, jak piękne mają wierzchowce i jak silne muły. Zaś nade wszystko starano się dociec, jaki też powód skłonił bogatych zakonników do przybycia w ubogie rejony Gwytherin. Lecz mimo, iż miejscowi ludzie wciąż obserwowali Anglików i przysłuchiwali się rozmowom, czynili to wszystko z zachowaniem absolutnej dyskrecji i wszelkich zasad należnej gościom uprzejmości. Tymczasem - gdy przybysze posilili się, uprzątnięto stoły i wszyscy rozsiedli się

wygodnie pośród kwitnących drzew - ojciec Huw zwrócił się do nich tymi słowy: - Teraz jeszcze, nim przyjdzie nam pożegnać mistrza Uriena, rad byłbym dowiedzieć się od niego, w jakiej to szczególnej sprawie mogę służyć pomocą braciom ze Shrewsbury. Tym sposobem, dzięki pośrednictwu Uriena, zyskamy pewność, że zrozumiemy się właściwie. Jeśli tylko będzie w mojej mocy spełnić prośbę szlachetnych gości, z całą pewnością to uczynię. Najpierw wiec Urien powtórzył księdzu usłyszaną od benedyktynów opowieść. Kiedy skończył, przeor Robert wygłosił przygotowaną wcześniej mowę, tak długą i monotonną, że brat Jan, coraz bardziej tym wszystkim znudzony, przestał zwracać nań uwagę. Wzrok jego błądził po okolicy, spostrzegając od czasu do czasu jakąś" przemykającą wzdłuż płotu postać, bacznie nastawiając ucha i rzucając w stronę sadu nieśmiałe, acz bystre spojrzenia. Wszyscy ci ludzie czynili to jednak nader dyskretnie, podczas gdy brat Jan nawet nie starał się ukryć swojej ciekawości i bezceremonialnie mierzył wzrokiem każdą, zbliżającą się osobę. Zwłaszcza, że były wśród nich dziewczęta niezwykle wprost urodziwe! Choćby ta, która właśnie przechodziła nie opodal - najpewniej wiedziała, że ktoś na nią patrzy, gdyż zwolniła kroku, co jeszcze bardziej podkreślało jej pełne wdzięku ruchy. Smukłą szyję dziewczęcia okalał gruby, ciężki warkocz lśniących włosów o barwie jasnego dębu, z delikatnymi pasemkami ciemnego brązu, podobnymi żyłkom rysującym słoje na przeciętym dębowym pniu... —Ipowiadasz, że biskup pobłogosławił waszym planom? - spytał Huw po długiej chwili milczenia. Głos jego zdradzał zarazem wątpliwości i zaciekawienie. — Otrzymałem zgodę i biskupa, i księcia Owaina - przeor Robert był niespokojny, jak gdyby przeczuwając, że niemal już osiągnięty cel zaczyna wymykać mu się z rąk. - Wszak wróżby nie zawiodły nas na manowce? To tu znajduje się święta Winifreda? Tutaj przeżyła swe cudem przywrócone życie i w tym miejscu została pochowana? Ojciec Huw przyznał, że istotnie tak właśnie było. Jednak wypowiedział to z wyraźną rezerwą, wręcz z niechęcią. Brat Cadfael, który zwrócił uwagę na tę szczególną nutę w głosie księdza, doszedł do wniosku, że Huw po prostu nie pamięta, gdzie dokładnie spoczywa święta, której szukają, zapewne też nie ma pojęcia, w jakim stanie znajdą stary grób teraz, kiedy nikt nie zajmował się nim od wielu lat. - Czy znajdziemy ją tutaj, na tym cmentarzu? - spytał, wskazując ręką lśniące w promieniach słońca, bielone ściany kościółka, stojące dumnie niczym wyzwanie rzucone żądaniom Anglików. - Nie, nie tutaj. - Tym razem głos ojca Huw zdradzał prawdzi- wą ulgę, gdyż zyskał dość czasu, by zastanowić się nad miejscem, w którym spoczywała święta. — W czasach, gdy Winifreda mieszkała w Gwytherin, nie było jeszcze tego kościoła. Jest pochowana na starym cmentarzysku przy drewnianej kaplicy na wzgórzu, jakąś milę stąd. Od dawna już nie chowa się tam zmarłych. To prawda, że wróżby sprzyjają waszym planom, i ponad wszelką wątpliwość święta Winifreda znajduje się w Gwytherin. Lecz... - Lecz cóż? — Przeor Robert nie krył niezadowolenia. -1 biskup tych ziem i wasz książę błogosławili naszej misji, tobie zaś pora-czyli pomyślne jej zakończenie. Co więcej, słyszeliśmy - a obaj dostojnicy rzekli nam, że to prawda - iż zaniedbaliście grób świętej, a nawet ją samą skazaliście na zupełne zapomnienie. Zatem bardzo być może, że

życzeniem Winifredy jest znaleźć się w miejscu, w którym odzyska należną jej chwałę. - W moim kościele - odparł Huw z pokorą - nie słyszałem nigdy, jakoby święci żądali od kogoś szczególnej czci i uwielbienia. Wszak dlatego zwiemy ich świętymi, że każdym swym uczynkiem wielbili i czcili najwyższego Boga. Czemu zatem miałbym przypuszczać, że Winifreda w tej właśnie sprawie ma odmienne zdanie? Że opactwo wasze życzyłoby sobie właśnie ją wynieść do szczególnej godności to inna kwestia, choć nie wątpię, że tak właśnie jest. Lecz... To właśnie tutaj, nie gdzie indziej, błogosławiona dziewica chciała poświęcić Bogu swe cudem odzyskane życie. Tutaj umarła po raz drugi i tu została pochowana, zaś nawet jeśli prawdą jest, że mieszkańcy Gwytherin zaniedbali jej grób, nie należy zapominać, że i oni -jak każdy z nas - mają swe ludzkie słabości. Wiedzcie jednak, że pamięć świętej Winifredy zawsze pozostawała żywa w naszych sercach. Wszyscy ci ludzie czują jej obecność w swojej pracy i troskach i wiedzą, że w razie potrzeby mogą liczyć na pomoc i opiekę. Myślę, że dla walijskiej świętej nie jest to bez znaczenia. I biskup, i nasz książę, mimo całego szacunku, jaki jestem im winien, zdają się jednakowoż nie rozumieć, że wierni moi odczuwaj ą boleśnie odkopanie ich najświętszej pani i zabranie jej gdzieś do Anglii. A przecież święty zawsze pozostanie świętym, gdziekolwiek by nie umieścić jego relikwii, i doprawdy wystawne korony, relikwiarze czy pastorały niewiele tu zmienią. Poza wszystkim, mówię jednak otwarcie, że mieszkańcom Gwytherin nie spodoba się cel waszej misji! r Brat Cadfael, poruszony do głębi tym tak dlań bliskim, przywodzącym na myśl lata dzieciństwa wybuchem walijskości, uprzedził Uriena i sam ze swadą, śpiewnie niczym bard, zaczął tłumaczyć Anglikom mowę księdza. Słowa płynęły gładko niczym strumień i tylko zwrócone ku niernu, pełne napięcia twarze zakłócały swobodny bieg myśli. Cadfael odwrócił wiec wzrok. Napotkał jednak oblicze, które wprawiło go w jeszcze większą konsternację. Była to młoda dziewczyna o gęstych włosach barwy jasnego dębu, przetykanych gdzieniegdzie pasmami brązu, ta sama, która już wcześniej pojawiła się przy płocie okalającym sad. Usłyszawszy walijską mowę, na moment zatrzymała się i ze zdziwieniem stwierdziła, iż tym, kto wygłasza zdania w jej własnym języku, jest jeden z przybyłych mnichów. Odkrycie to tak ją zaskoczyło, że otworzyła szeroko oczy i wbiła zdumiony wzrok w zakłopotanego Cadfae-la. Zaraz jednak jej rumiana twarz rozjaśniła się i piękna panna, rozchyliwszy różane usta, roześmiała się z dziecinną niemal uciechą. Stojący nie opodal brat Jan wpatrywał się w nią z takim zafascynowaniem, z jakim ona śledziła każdy ruch mówcy. Cadfael, olśniony niezwykłym widokiem, przyglądał się tym dwojgu. Trwało to ledwie parę chwil, bowiem dziewczyna, spostrzegłszy skierowane ku niej twarze, nagle poderwała się i z gwałtownym rumieńcem wstydu uciekła, rychło ginąc im z oczu. Lecz brat Jan długo jeszcze wpatrywał się w puste miejsce przy drewnianym płocie. Tymczasem przeor Robert, wysłuchawszy przemowy ojca Huw, zwrócił się doń, głosem łagodnym, acz pełnym ukrytej groźby: — Z pewnością opinia ludzi jest raczej nieistotna, czyż nie tak? Wasz biskup i wasz książę dostatecznie jasno wyłożyli swój pogląd na sprawę relikwii. Zatem naradę z wieśniakami uważam za zbyteczną. Cadfael przetłumaczył i tę kwestię. Urien wolał zachować bezstronność i milczeć.

— To niemożliwe! - odparł twardo ojciec Huw, czując, że stoi na pewnym gruncie. - W sprawie tak wielkiej wagi, a dotyczącej całej społeczności Gwytherin, nie można uczynić nic, dopóki nie zwoła się zgromadzenia wszystkich wolnych mężczyzn z wioski. Staniecie przed nimi, by jasno i otwarcie przedstawić cel swojego przybycia. Nie wątpię, że wola biskupa i księcia okaże się decydująca. Aby jednak tutejsi ludzie mogli przyjąć ją lub odrzucić, trze- ba, by ją najpierw poznali. Zwołam zgromadzenie na jutrzejsze popołudnie. Będziecie mogli wyłożyć wasze racje, jeśli zaś wszyscy uznają je za słuszne, otrzymacie to, po co przybyliście. - Huw mówi prawdę - wtrącił Urien, nie zrażony spoczywającym nań wzrokiem przeora, surowym i pełnym urazy. - Słusznie uczynicie, nie lekceważąc dobrej woli mieszkańców Gwytherin, tym bardziej, że sporo racji jest po waszej stronie. Tutejsi ludzie wielce poważają biskupa, są też zadowoleni ze swego króla i jego synów. Nie przypuszczam, byś miał, panie, żałować tej krótkiej wszak zwłoki. Przeor Robert, doceniwszy ukryte w słowach Uriena ostrzeżenie, czerpiąc też otuchę z ostatnich jego zapewnień, przystał w końcu na stawiane warunki. Czuł, że trzeba mu teraz spokoju i ciszy, by przygotować mowę, która obroniałby jego misję przed zgromadzeniem, a także, by postanowić, jakimi sposobami najpewniej dopnie upragnionego celu. Misja Uriena była zakończona. Kapelan wstał, nadszedł bowiem czas, kiedy musiał udać się w stronę powrotną. Wstał też przeor Robert, o głowę wyższy od najwyższego z obecnych, i w geście pokornej rezygnacji złożył białe dłonie. - Zostały nam jeszcze dwie godziny, może nieco więcej, do wieczornego nabożeństwa - rzekł, patrząc na schodzące coraz niżej słońce. - Pragnąłbym spędzić ten czas w zaciszu kościoła, by oddać się rozmyślaniom i w modlitwach błagać o wskazanie nam właściwej drogi. Bracie - zwrócił się do Cadfaela. - Sądzę, iż lepiej będzie, jeśli pozostaniesz z ojcem Huw i pomożesz mu we wszelkich związanych z naszym przyjazdem sprawach. Ty zaś, bracie Janie, zaprowadzisz konie w miejsce, które wskaże ci proboszcz, i zajmiesz się nimi w należyty sposób. Co do reszty, proszę, aby towarzyszyli mi w mojej modlitwie, a nie tracę nadziei, że Bóg pokieruje każdą naszą myślą i czynem. Po tych słowach odszedł - wyniosły i majestatyczny w złotych promieniach zachodzącego słońca. Przechodząc pod niskim, zwieńczającym wejście do kościoła łukiem, musiał pochylić głowę. Trzej pozostali mnisi: Ryszard, Jeremiasz i Columbanus pospieszyli za nim, niknąc w mrocznym wnętrzu. Mylił się jednak ten, kto mniemał, iż cały spędzony wspólnie czas poświęcili pobożnej modlitwie. Ledwie znaleźli się sami, poczęli obmyślać, jakie to argumenty najpewniej poparłyby ich spra we przed wolnym zgromadzeniem ojca Huw lub też jak wykorzystać prawo kanoniczne, by - może nieco zmieniając zapisane tam, a z pewnością nieznane tutejszym mnichom reguły - zastraszyć ich i zmusić do uległości. Brat Jan spoglądał na oddalającą się, wysoką i dumną postać przeora. Kiedy zaś ten stanął przed zbyt niskim dlań przejściem i pochylił siwą głowę, wciąż jednak starając się zachować pełną godności postawę - z ust młodego mnicha wyrwał się dźwięk brzmiący trochę jak westchnienie, choć w istocie był to stłumiony, złośliwy śmieszek. Można by pomyśleć, że w duchu brat Jan modlił się, by dostojni benedyktyni, przeceniwszy siły,