mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 19 - Świątobliwy złodziej

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 19 - Świątobliwy złodziej.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 30 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 334 stron)

Peters Ellis Kroniki brata Cadfaela / Mnich 19 Świątobliwy złodziej

PROLOG U szczytu gorącego lata, w końcu sierpnia 1144 roku, porażony słońcem earl Esseksu, Godfryd de Mandeville, popełnił fatalny, ostatni błąd w swej długiej karierze lawiranta. Zaangażował się w tym czasie w plan zniszczenia poprzez oblężenie jednej z kręgu prowizorycznych, lecz efektywnych twierdz, które wzniósł król Stefan, by powstrzymać i zdławić rozboje Godfrydowego zastępu banitów, buntowników i zdrajców na Moczarach. Przez ponad rok bowiem, wypadając ze swoich niedosiężnych baz na Moczarach, Gotfryd tak spustoszył tę okolicę, jakby się chciał upewnić, że żadne pole nie będzie zasiane ani zżęte, żaden dwór nie będzie należycie zadbany, żaden posiadacz czegoś wartościowego nie będzie tego dłużej posiadał, a każdy, kto nie chce się z tym pogodzić, straci życie. Jako że król wydarł mu wszystkie należne z mocy prawa zamki, ziemie i tytuły, prawdę mówiąc niezbyt legalnie, krnąbrny Godfryd zaczął robić to samo wszystkim, tak bogatym, jak biednym, którzy mu weszli w drogę. Przez rok od granic Huntingdonu do Mildenhallu w Suffolk i w większej części hrabstwa Cambridge Mokradła stały się zamkniętym królestwem rabusiów wrogich królowi Stefanowi. Chociaż pośpiesznie wzniesiony pierścień warowni zapobiegł dalszemu rozszerzeniu tego królestwa, w niewielkim tylko stopniu hamował ruchy earla i nie

zmusił go do bitwy, w której unikaniu był mistrzem. Warownia w Burwell, na północny wschód od Cambridge, drażniła go jednak, zaczęła bowiem ingerować w jego linie zaopatrzeniowe, jeden z nielicznych jego słabych punktów. I oto w jednym z najgorętszych dni sierpnia objeżdżał ten ubliżający mu zamek, wypatrując najlepszych możliwości ataku. Z powodu upału zdjął hełm i kolczugę osłaniającą szyję. Zwykły łucznik strzelił z muru i postrzelił go w głowę. Godfryd śmiał się z tego, bo rana wydawała się lekka i wycofał się, dając sobie parę dni na leczenie. Po paru dniach płonął w gorączce, gdy zakażenie przykuło go do łoża. Zawieziono go aż do Mildenhallu w Suffolk, gdzie zdał sobie sprawę, że umiera. Słońce dokonało tego, czego nie podołały wojska króla Stefana. Nie było mu dane umrzeć w spokoju duszy. Był ekskomunikowany, a nie mógł być rozgrzeszony. Żaden ksiądz nie mógłby mu pomóc, bo na soborze zwołanym w śródpościu poprzedniego roku przez Henryka z Blois, królewskiego brata, biskupa Winchesteru i wówczas legata papieskiego, postanowiono, że ten, kto używa przemocy wobec osoby duchownej, może być rozgrzeszony tylko przez papieża we własnej osobie. Za daleka była droga do Rzymu dla człowieka umierającego w zagrożeniu ogniem piekielnym. Został bowiem ekskomunikowany za zagarnięcie przemocą opactwa w Ramsey i wypędzenie zakonników wraz z opatem. Zamienił konwent w stolicę królestwa rabusiów,

oprawców i morderców. Dla niego nie było rozgrzeszenia ani nadziei na pogrzeb. Ziemia go nie przyjmie. Byli tacy, którzy zrobiliby dla niego wszystko, co mogli, zapamiętali w obronie jego duszy, skoro nie byli w stanie pomóc jego ciału. Kiedy osłabł tak bardzo, że przestał majaczyć i popadł w otępienie, jego urzędnicy zaczęli gorączkowo wydawać w jego imieniu przywileje przywracające Kościołowi różne posiadłości odebrane wraz z opactwem Ramsey. Czy było to zgodne z jego wolą czy nie? Nikt nie zadawał pytań i nikt się tego nie dowiedział. Rozkazy zostały wysłane i wykonane, ale to mu nie pomogło. Jego ciału odmówiono chrześcijańskiego pogrzebu, jego tytuł został zniesiony, dobra skonfiskowane, a rodzina wydziedziczona. Starszy syn, który był jego towarzyszem w rebelii, został ekskomunikowany wraz z nim. Młodszy, jego imiennik, przebywał już przy cesarzowej Maud i został przez nią uznany za earla Esseksu. Cóż warte było jednak takie uznanie bez ziemi i bez statusu prawnego? Szesnastego dnia września Godfryd de Mandeville zmarł, wciąż ekskomunikowany i nierozgrzeszony. Jedynie templariusze przebywający w tym czasie w Mildenhallu okazali mu ostatnią łaskę i zabrali trumnę z jego ciałem do Londynu. Tam, nie uzyskawszy chrześcijańskiego zmiłowania, zmuszeni byli złożyć go w grobie w niepoświęconej ziemi obok cmentarza Tempie. Nawet taki postępek był zakazany przez prawo kanoniczne, bo nie powinien on był w ogóle leżeć w

ziemi. W szeregach jego pstrej armii nie było nikogo wystarczająco silnego, by zająć jego miejsce. Jedyną rzeczą, jaka trzymała ich razem, był wspólny interes i chciwość. Gdy go zabrakło, ich niepewne przymierze zaczęło się rozpadać. Grupy banitów wymykały się ukradkiem, szukając mniej uczęszczanych pastwisk i niedostępnych samotni, gdzie mogliby nadal wieść życie drapieżników. Bardziej znani lub lepiej urodzeni, mający więcej do zaoferowania, zaczęli zabiegać o pokój i bezpieczne przymierza, żeby przejść w stan spoczynku. Wieść o śmierci Godfryda budziła powszechną satysfakcję. Szybko dotarła do króla, uwalniając go od najniebezpieczniejszego i najbardziej nieugiętego wroga. Zwolniła go też z konieczności utrzymywania większej części wojsk w jednym regionie. Przenoszona była od wsi do wsi po całych Moczarach, gdy maruderzy wycofywali się, a ludzie, którzy drżeli dotąd o życie, powracali ostrożnie, by odzyskać, co się da z plonów, odbudować spalone domy i zgromadzić na nowo swoje rodziny. A także by godnie pogrzebać swoich zmarłych, ponieważ śmierć była w tych stronach bardziej zajęta niż zwykle. Życiu trzeba będzie więcej niż roku na powrót do jakiegoś rodzaju normalności, ale teraz mogło ono przynajmniej postawić pierwsze ostrożne kroki. Przed końcem roku wieść dotarła do opata Ramsey Waltera wraz z przywilejem pisanym na łożu śmierci, który oddawał mu jego klasztor. Podziękował Bogu, jak

należało, i zajął się zawiadamianiem swego przeora, subprzeora i wszystkich swoich rozproszonych braci, wypędzonych bez pieniędzy, bezdomnych, szukających schronienia, gdzie tylko mogli, jedni u krewnych, inni w innych gościnnych domach benedyktyńskich. Przebywający najbliżej wnet udali się do swej dawnej siedziby i zastali tam całkowite spustoszenie. Z budynków klasztoru zostały zaledwie skorupy, ziemie były zaniedbane, a dwory, które dom zakonny dawniej posiadał, w rękach złodziei i włóczęgów zostały odarte ze wszystkich swoich skarbów. Mówiono, że ściany płaczą z żalu krwawymi łzami. Mimo to opat Walter i jego bracia przystąpili do pracy przy odbudowie swego domu i kościoła i rozesłali wieść o swoim powrocie do wszystkich zakonników i nowicjuszy, którzy musieli przejść długą drogę, by znaleźć schronienie na wygnaniu. Jako członkowie szerszej wspólnoty rozsyłali ponadto apele o pomoc w postaci żywności, materiałów i rąk do pracy dla przyśpieszenia odbudowy i wyposażenia świętego miejsca. W końcu wieść, zaproszenie i prośba dotarły pod bramę opactwa Świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Wysłannicy przybyli pół godziny po rozpoczęciu kapituły. Nie chcieli się posilić, odpocząć czy choćby zmyć błoto, zanim nie weszli do zgromadzonych w kapitularzu i nie wypełnili swej misji. Gdyby suplikanci zawiedli w gorliwości, mogliby zawieść i darczyńcy. Stali, przyciągając wszystkie oczy. Nie chcieli usiąść, dopóki przesłanie nie zostanie wygłoszone. Subprzeor Herluin, mąż o imponującym wyglądzie, długim doświadczeniu i wielkim autorytecie, stał przed panem opatem, złożywszy szczupłe dłonie na przewiązanym w pasie sznurze. Młody nowicjusz, który przeszedł wraz z nim całą drogę z Ramsey, stał skromnie dwa kroki z tyłu, z oddaniem naśladując postawę i spokój zwierzchnika. Trzech świeckich służących ich domu zakonnego, eskortujących ich w podróży, zostawili u furtiana w wartowni. – Ojcze opacie, znasz jak wszyscy naszą żałosną historię. Oto już dwa miesiące mijają jak nam został przywrócony nasz dom zakonny i posiadłości ziemskie. Opat Walter wzywa teraz z powrotem do ich powołania wszystkich braci, którzy byli zmuszeni do rozproszenia się i szukania schronienia, gdzie się dało, kiedy buntownicy i banici odebrali nam wszystko i wypędzili, trzymając nóż na gardle. Ci z nas, którzy pozostali w pobliżu, wrócili wraz z opatem. Do całkowitego

spustoszenia. Mieliśmy prawa do wielu dworów, ale po wygnaniu wszystkie zostały przekazane w ręce tych złoczyńców, którzy popierali de Mandeville’a. Ogłoszenie, że są nam przywrócone, nic nam nie dało. Nie mamy mocy, by je odebrać tym rozbójniczym panom inaczej niż z pomocą prawa, a prawo wymaga wielu lat, by nam je przywrócić. To, co odzyskamy, będzie splądrowane i odarte ze wszystkiego, co ma wartość, będzie na wpół zrujnowane, a może spalone. A za palisadą... Miał czysty, pewny siebie, donośny głos, silny, choć bez pasji, ale oburzenie odebrało mu na chwilę mowę, kiedy dotarł do opisu dnia powrotu. – Byłem tam! Widziałem, co zrobili ze świętego miejsca. Obrzydliwość! Śmietnisko! Kościół sprofanowany, klasztor niczym stajnia Augiasza, dormitorium i frater odarte z boazerii spalonych w paleniskach, wszystkie zapasy splądrowane, wszystkie cenne rzeczy, których nie zdążyliśmy wywieźć, rozkradzione. Dachy odarte z ołowiu, komnaty pozostawione otworem w słocie, deszczu i mrozie. Ani garnka, by coś ugotować, ani modlitewnika, ani skrawka pergaminu. Zrujnowane mury, spustoszenie, pustka. Podjęliśmy się odbudowy, by uczynić wszystko wspanialszym, niż było, ale sami nie zdołamy tego zrobić. Opat Walter oddał nawet większość swego majątku na zakup żywności dla mieszkańców naszych wsi, bo nie było żniw. Któż by dbał o pola, gdy śmierć depcze mu po

piętach? Ci złoczyńcy wydarli ostatki majątku nawet najbiedniejszym z biednych, a gdy nie było już nic do zabrania, zabijali ich. – Słyszeliśmy aż nazbyt wierne opowieści o terrorze rozpętanym w waszej okolicy – odrzekł opat Radulfus. – Słuchaliśmy i modliliśmy się o rychły jego koniec. Teraz, gdy ten koniec nadszedł, żaden dom naszego zakonu nie może odmówić wszelkiej możliwej pomocy przy odbudowie tego, co zostało splądrowane. Proś nas o to, co najpotrzebniejsze przy odbudowie Ramsey. Myślę bowiem, że wysłano cię jak brata do braci, a w tej naszej rodzinie krzywda jednego jest krzywdą wszystkich. – Wysłano mnie, bym prosił w tym domu i u świeckich, którzy mogą być chętni czynić dzieło miłosierdzia, o żywność, o umiejętności, jeżeli są w Shrewsbury doświadczeni murarze, skłonni pracować przez kilka tygodni z dala od domu, o materiały, które przydadzą się naszej odbudowie i z korzyścią dla dusz hojnych. Za każdego pensa i za każdą modlitwę Ramsey będzie wdzięczne. Na koniec proszę o pozwolenie na przemówienie w waszym kościele oraz za zgodą szeryfa i duchowieństwa przy Wysokim Krzyżu w Shrewsbury, żeby każdy mąż z tego miasta mógł zajrzeć w swe serce i dać to, co zechce dać. – Pomówimy z księdzem Bonifacym – powiedział Radulfus – i z pewnością zgodzi się on, byś przemówił podczas mszy do parafian. Współczucia tego domu zakonnego możesz być pewny.

– Wiedziałem, że mogę liczyć na braterską miłość – odpowiedział Herluin. – Inni, jak ten oto brat Tutilo i ja, poszli prosić o pomoc domów benedyktyńskich w innych hrabstwach. Powierzono mi także zaniesienie nowiny tym wszystkim, których zmuszono do ucieczki dla ratowania życia, gdy zaczęły się nasze kłopoty, by ich wezwać do domu, gdzie są bardzo potrzebni. Niektórzy mogą jeszcze nie wiedzieć, że opat Walter powrócił do enklawy i potrzebuje pracy i wiary wszystkich swoich synów w wielkim dziele odbudowy. Jeden spośród nas, jak sądzę – mówił, obserwując z powagą twarz opata – przybył tu do Shrewsbury, do domu swojej rodziny. Muszę go zobaczyć i wezwać do powrotu wraz ze mną. – To prawda – przyznał Radulfus. – Sulien Blount ze dworu w Longnerze. Przybył tu do nas za zgodą opata Wilhelma. Ten młody człowiek nie złożył ostatecznych ślubów. Zbliżał się do końca nowicjatu i miał wątpliwości co do swego powołania. Przybył tu warunkowo za pełną zgodą swojego opata, by zastanowić się nad swoją przyszłością. Postanowił opuścić ten dom i wrócić do rodziny, ja zaś stosownie do tego udzieliłem mu zwolnienia. Moim zdaniem, wstąpił do zakonu przez pomyłkę. Mimo to musi odpowiedzieć sam za siebie. Każę jednemu z braci pokazać ci drogę do dworu jego starszego brata. – Zrobię co w mojej mocy, by go przeciągnąć na lepszą stronę – oświadczył Herluin tonem świadczącym, że rad będzie zagnać do owczarni niechętnego, ale

przekonanego penitenta. Brat Cadfael przyglądał się tej niezwykłej osobistości ze swego odosobnionego kąta i z perspektywy długich lat doświadczeń zakonnych i świeckich uznał, że subprzeor wygłosi zapewne bardzo dobre kazanie przy Wysokim Krzyżu i nakłoni do darowizn wiele poczuwających się do winy sumień, bo był dość wymowny, nawet zdolny do pasji w służbie Ramsey. Nad jego szansą na wybicie z głowy młodego człowieka pięknej dziewczyny, z którą miał się wkrótce ożenić, Cadfael kręcił głową. Gdyby mu się to udało, byłby cudotwórcą na drodze do świętości. W hagiografii Cadfaela istnieli pewni niewygodni święci, którym on osobiście przyznałby mniej dostojny status, ale których nieznośnej rzetelności nie mógł zaprzeczyć. Ogólnie biorąc, było mu nawet trochę żal subprzeora Herluina, któremu pisane było stępić cały oręż na niezłomnej tarczy miłości. Niech spróbuje oderwać teraz Suliena Blounta od Pemel Otmere! Cadfael zbyt dobrze znał tych dwoje, by mieć wątpliwości. Nie czuł zbytniej sympatii dla subprzeora Herluina, chociaż podziwiał jego hart w długiej pieszej wędrówce i jego determinację, by zapełnić na nowo splądrowane skrzynie Ramsey i odbudować zrujnowane sale. Ci bracia wędrowcy z Moczarów stanowili dziwnie niedobraną parę. Subprzeor był wielkim mężczyzną, kościstym, o szerokich ramionach, kiedyś zażywnym, może nawet nazbyt, teraz jednak wychudłym i nieco zwiotczałym. Nie można go za to ganić, skoro dzielił

niedostatek, który musieli znosić nieszczęśni mieszkańcy Moczarów przez rok pozbawieni plonów. Odsłonięta głowa ukazywała bladą tonsurę okoloną szpakowatymi włosami, raczej brązowymi niż siwymi. Miał pociągłą twarz o surowych rysach, zapadniętych policzkach, głęboko osadzonych srogich oczach i długiej, prostej linii ust prawie pozbawionych warg, jakby uśmiech był im całkiem obcy. Takich rysów nabrało jego oblicze przez żywot, pięćdziesięcioletni, jak oceniał Cadfael, pełen dyscypliny, kar i zakazów. Niezbyt miły towarzysz w długiej podróży, chyba że jego wygląd był mylący. Brat Tutilo, który stał skromnie nieco z tyłu za zwierzchnikiem i słuchał z napiętą uwagą każdego słowa Herluina, wyglądał na dwadzieścia lat, a może nawet mniej. Był lekkiej budowy ciała, zwinny i z gracją w ruchach. Stojąc bez ruchu, postawę miał wzorowo zdyscyplinowaną. Tylko nieznacznie przewyższał głową ramię Herluina. Tonsurę otoczoną miał nadmiarem jasnobrązowych kędziorów wyrosłych podczas długiej podróży. Niewątpliwie zostaną przycięte krótko i surowo, gdy Herluin sprowadzi go z powrotem do Ramsey, teraz jednak przypominał serafina namalowanego w mszale, mimo że twarz pod tą aureolą wcale nie była serafinska, chociaż promieniowała oddaniem. Na pierwszy rzut oka była uroczo niewinna, otwarta jak jego oczy, o jedwabistej różowobiałej, dziewczęcej cerze. Nieco wnikliwsze spojrzenie ujawniało, że te dziewczęce barwy nakładały się na

owalną twarz o klasycznej symetrii i ostrych, czystych, marmurowych rysach. Różowość sprawiała wrażenie przebrania, za którym mogła czaić się w zasadzce jakaś pociągająca, ale nieco niebezpieczna istota. Tutilo – dziwne imię dla młodego Anglika, bo nie było w tym młodziku nic normańskiego ani celtyckiego. Być może nadano mu to imię, gdy wstępował do nowicjatu. Trzeba spytać brata Anzelma, co ono oznacza i gdzie je znaleźli przełożeni z Ramsey. Cadfael wrócił znów uwagą do tego, co omawiał z gośćmi gospodarz. – Zakładam, że dopóki jesteście w tych stronach – mówił opat – zechcecie odwiedzić inne domy benedyktyńskie. Dostarczymy wam koni, jeśli chcecie. Pora nie jest najlepsza do podróży. Rzeki wzbierają, niektóre brody będą nie do przejścia, lepiej więc jechać konno. Przygotujemy niezwłocznie wszystko, czego wam będzie trzeba. Poprosimy też księdza Bonifacego o udostępnienie kościoła, bo to on sprawuje duszpasterstwo w parafii Świętego Krzyża. Pomówimy też z Hugonem Beringarem, szeryfem i przewodniczącym stowarzyszenia miejskich kupców, o waszym zamiarze przemawiania pod Wysokim Krzyżem w Shrewsbury. Jeżeli trzeba wam czegoś jeszcze, w czym możemy pomóc, wystarczy to wymienić. – Będziemy szczerze wdzięczni za konie – przyznał Herluin, na tyle zbliżając się do uśmiechu, na ile pozwalały mu jego rysy. – Zamierzamy pojechać przynajmniej do naszych braci w Worcester, a może też

do Evesham i Pershore, a wracać będziemy przez Shrewsbury, by wam zwrócić wasze konie. Banici zabrali nasze co do jednego, zanim odjechali. Najpierw jednak, choćby dziś, jeżeli to możliwe, chcielibyśmy porozmawiać z bratem Sulienem. – Jak uważasz – odparł Radulfus. – Sądzę, że brat Cadfael zna drogę najlepiej – jest tam przeprawa promowa – zna także dwór pana Longneru. Dobrze by było, gdyby wam towarzyszył. – Brat Sulien – rzekł potem Cadfael, idąc przez wielki dziedziniec z bratem Anzelmem, kantorem i bibliotekarzem – dawno go tak nie nazywano i nie przyjmie tego chętnie. Radulfus mógł mu to powiedzieć, bo zna historię tego chłopaka tak dobrze jak ja. Gdyby to jednak powiedział, ten Herluin by go nie posłuchał. Dla Suliena słowo „brat” oznacza teraz jego rodzonego brata Eudona. Uczy się władać bronią, a gdy umrze matka, co podobno niedługo nastąpi, przyłączy się do garnizonu Hugona na zamku. I ożeni się chyba, zanim to nastąpi. Nie ma mowy o powrocie do Ramsey. – Jeśli opat wysłał chłopca do domu, żeby sam zadecydował – stwierdził rzeczowo Anzelm – ten subprzeor nie ma władzy, by go zmusić do powrotu. Może przekonywać i napominać, ale jest bezsilny i będzie musiał to zrozumieć, jeżeli młody człowiek będzie twardy. Być może – dodał cierpko – liczy tylko na uczciwą zapłatę w srebrze.

– To całkiem możliwe. I może ją dostać. Więcej niż jedna dusza w tym dworze ma dług wobec Ramsey. A co z tym drugim? – Tym młodym? Z jego różowych policzków promieniuje wdzięk i zapał. Został wybrany na towarzysza Herluina, by łagodzić jego chłód, nie uważasz? – A skąd wziął to swoje cudzoziemskie imię? – Tutilo? Nie dostał go przy chrzcie, to pewne. Musiał być powód, że je dla niego wybrali. Znajdziesz Tutilona między marcowymi świętymi, ale my tu nie oddajemy mu szczególnej czci. Był mnichem w Sankt Gallen, dwieście lat temu z górą. Był też mistrzem wielu sztuk: malarzem, poetą, muzykiem i tak dalej. Być może mamy wśród nas chłopaka z talentem. Muszę mu dać do ręki rebek, a zobaczymy, co potrafi. Mieliśmy tu kiedyś śpiewaka, pamiętasz? Tego małego żonglera, który znalazł sobie żonę w kuchni złotnika, zanim nas opuścił. Naprawiałem mu rebek. Gdyby ten grał lepiej, miałby prawo nosić swe imię. Wypytaj go, Cadfaelu, skoro masz być ich przewodnikiem. Herluin będzie myślał tylko o swoim zbłąkanym nowicjuszu. Wypróbuj Tutilona. Droga do Longneru wybiegała na północny wschód z uliczek Podgrodzia, przecinała gęsty lasek i wspinała się na niewysoki grzbiet dzielący wrzosowisko i łąkę, by ukazać z góry kręty bieg Sevemu. Rzeka była wezbrana i niosła w swym nurcie połamane gałęzie i kępy trawy z

brzegów. Zima obfitowała w śniegi bez wielkich zawieruch i mrozów, a teraz odwilż napełniała doliny cicho pluskającą wodą. Nadrzeczne łąki i strumienie szeptały nieustannie i połyskiwały wśród trawy jakimś zapóźnionym srebrem. Leżący nieco w górę rzeki bród był już nie do przejścia, a ułatwiająca to przejście wysepka zniknęła pod wodą. Przewoźnik pchał jednak prom z pasażerami po wzburzonej wodzie mocno, pewnie i bez trudu. Po drugiej stronie Sevemu droga wiodła przez podmokłe łąki, a rzeka lizała bladą zimową trawę o jard w głąb lądu. Jeżeli na wzgórzach Walii w ślad za odwilżą spadną wiosenne deszcze, rzeka podejdzie pod mury Shrewsbury, a strumień Meole i staw młyński przybiorą i zagrożą nawie kościoła opactwa. Odkąd Cadfael wstąpił do zakonu, zdarzyło się to już dwukrotnie. Szare niebo na zachodzie zwisało groźnie nad odległymi górami. Okrążyli wzbierające wody poniżej ciemnego, zaoranego Pola Garncarza, wspięli się z ulgą na łagodny stok poza nim i przez dobrze utrzymany las dworski dotarli do polany. Oparty o stok wzgórza dom był osłonięty przed dojmującymi wiatrami i otoczony wysoką palisadą z wieńcem zabudowań wewnątrz. Gdy podjechali do bramy, ujrzeli Suliena Blounta, jak wychodzi ze stajni i zmierza ku domowi. Miał na sobie skórzany kaftan, roboczą bluzę i spodnie. Jako młodszy brat miał swój udział w gospodarstwie starszego, dopóki nie znajdzie okazji, żeby założyć własne, co z pewnością

zrobi. Na widok wjeżdżającej trójki zesztywniał, natychmiast rozpoznając swego byłego duchowego zwierzchnika, zaskoczony, że go widzi tak daleko od domu zakonnego. Zaraz jednak ruszył im na spotkanie z nieco lękliwą kurtuazją. Ubiegłoroczne napięcia przeniosły go daleko od klasztoru i tonsur, więc pojawienie się tak blisko tego, co było przeszłe i zamknięte, wydało mu się przez chwilę zagrożeniem dla jego nowego i ciężko zapracowanego spokoju i przyszłości, którą wybrał. Tylko przez chwilę. Sulien nie miał teraz wątpliwości, dokąd zmierza. – Ojcze Herluinie, serdecznie witam w moim domu! Dobrze jest widzieć cię w zdrowiu i wiedzieć, że Ramsey zostało przywrócone zakonowi. Czy nie zechcesz wejść i wyjawić nam, czym możemy ci służyć, my z Longneru? – Na pewno wiecie – powiedział Herluin, zwracając się ostrożnie ku możliwej przyszłej potyczce – w jakim stanie odzyskaliśmy nasze opactwo. Przez cały rok było ono legowiskiem tej armii łotrów, splądrowane i odarte ze wszystkiego, co palne. Sprofanowali nawet te mury, których nie zniszczyli, zanim odeszli. Potrzebni nam są wszyscy synowie naszego domu zakonnego i wszyscy przyjaciele zakonu, by znów uczynić godnym Boga to, co zostało zbezczeszczone. To właśnie do ciebie przychodzę i z tobą chcę rozmawiać. – Jestem, mam nadzieję, przyjacielem zakonu – odrzekł Sulien. – Nie jestem już jednak synem Ramsey i bratem jego braci. Opat Walter odesłał mnie tutaj, bardzo

sprawiedliwie, żebym rozważył swoje powołanie, wiedział bowiem, że jest ono niepewne, zaś opat Radulfus zwolnił mnie z okresu próbnego. Wejdź jednak i porozmawiajmy jak przyjaciele. Wysłucham cię ze czcią, ojcze, i uszanuję wszystko, co masz mi do powiedzenia. Zrobi to, został bowiem wychowany w wykonywaniu przez młodych wszystkich obowiązków wobec starszych, a jako młodszy syn bez dziedzictwa stojący przed wyborem własnej drogi tym bardziej potrzebuje sympatii tych, którzy mają władzę i autorytet i mogą przyśpieszyć jego karierę. Wysłucha i uszanuje, ale nie ustąpi. Nie potrzebuje też żadnego przyjaznego świadka, który by wspierał jego stronę w tej sprawie. I dlaczego strona Herluina miałaby mieć przewagę, choćby tylko dzięki milczącemu młodemu nowicjuszowi, którego sama obecność przypomina byłemu bratu o obowiązku podjętym przez pomyłkę i z błędnych powodów? – Będziecie chcieli rozmawiać w cztery oczy – powiedział Cadfael, wchodząc za subprzeorem po kamiennych schodach do drzwi hallu. – Za twoim pozwoleniem, Sulienie, ten brat i ja zajrzymy do twojej matki. Jeżeli, oczywiście, czuje się dobrze i zechce przyjąć wizytę. – Twoją zawsze! – odpowiedział Sulien, uśmiechając się przelotnie przez ramię. – A nowa twarz ją pokrzepi. Wiesz przecież, jak ona teraz widzi życie i świat, bardzo pokojowo. Nie zawsze tak było. Donata Blount cierpiała od kilku

lat na jakąś wyniszczającą i nieuleczalną chorobę, która pożerała jej ciało powoli i zadając ból. Dopiero w ostatnim stadium swej cielesnej wędrówki wyszła niejako poza ból i pogodziła się z tym światem, który opuszczała, zbliżając się do drzwi otwierających się na inny. – To się stanie już wkrótce – powiedział Sulien. Zatrzymał się w wysokim, mrocznym hallu. – Ojcze Herluinie, zechciej, proszę, pójść ze mną do solaru. Każę podać ci tam coś na pokrzepienie. Mój brat jest na folwarku. Przykro mi, że cię nie wita, ale nie byliśmy uprzedzeni. Musisz mu wybaczyć. Jeżeli przyjechałeś do mnie, może tak jest i lepiej. – Następnie zwrócił do Cadfaela: – Idźcie do komnaty mojej matki. Wiem, że nie śpi, a ty oczywiście jesteś u niej zawsze mile widziany. Pani Donata, przykuta ostatecznie do łoża, leżała podparta poduszkami w swej małej sypialni, przy otwartych okiennicach i rozgrzanym żelaznym piecyku stojącym na kamiennej posadzce w kącie. Pozostała z niej tylko przezroczysta skóra i pięknie ukształtowane kości, a dłonie leżące spokojnie na przykryciu przypominały w swej przejrzystości opadłe płatki lilii. Jej twarz była doprowadzoną do perfekcji kruchą maską, a głębokie oczodoły wypełniał cień lodowatego błękitu otaczający porywające, niezniszczalne piękno jej oczu, nadal czystych i inteligentnych, barwy najciemniejszego, lśniącego błękitu. Duch zamknięty w tej kruchej łupinie nadal był czujny, nieugięty i żywo zainteresowany

światem wokół niej, bez lęku przed pozostawieniem go i bez niechęci do odejścia. Podniosła wzrok na gości i powitała Cadfaela cichym głosem, który nie stracił nic ze swej jakości. – Bracie Cadfaelu, cóż za przyjemność! Prawie cię nie widywałam w zimie. Nie chciałabym odchodzić bez pożegnania z tobą. – Mogłaś po mnie posłać – odrzekł i podszedł, by usiąść na stołku przy jej łóżku. – Jestem na wezwanie. A Radulfus nie odmówi ci niczego. – Przyjechał tu osobiście – powiedziała Donata – by wysłuchać mojej spowiedzi na Boże Narodzenie. Jestem adoptowaną owcą w jego stadzie. Nie zapomina o mnie. – A jak stoją twoje sprawy? – spytał, przyglądając się jej spokojnej twarzy. Nie musiał krążyć ogródkami. Donata rozumiała, o co mu chodzi i wolała to. – W kwestii życia i śmierci – odpowiedziała – znakomicie. Co do bólu... Wyszłam poza ból, nie ma mnie aż tyle, by go czuć albo respektować, gdyby stał się odczuwalny. Przyjmuję to jako znak, którego szukałam. Mówiła bez lęku i żalu ani nawet zniecierpliwienia, całkowicie zadowolona z oczekiwania jeszcze chwilę dłużej. Potem podniosła swe ciemne oczy na młodego człowieka stojącego z boku. – A kogóż to mi przyprowadzasz? Czy to twój nowy pomocnik w herbarium? Tutilo podszedł bliżej, prawidłowo biorąc te słowa za zaproszenie. Oczy miał wielkie i okrągłe, gdy obserwował

jej stan. Młode i bujne życie stanęło w obliczu śmierci, ale nie wydawał się wcale przerażony albo litościwy. Donata nie życzyła sobie litości. Ten chłopiec był naprawdę bystry. – Nie mój – odpowiedział Cadfael, przyglądając się tej smukłej postaci z zastanowieniem i ostrożną aprobatą. Tak bystrego ucznia z pewnością by nie odrzucił. – Nie, ten braciszek przybył tu ze swoim subprzeorem z opactwa Ramsey. Opat Walter wrócił do swego klasztoru i wzywa wszystkich braci do pracy przy odbudowie, bo Godfryd de Mandeville i jego zbójcy pozostawili tylko pustą skorupę. Żebyś zaś wiedziała o wszystkim, subprzeor Herluin rozmawia w tej chwili w solarze z Sulienem, próbując go przekonać. – Jego jednego nigdy nie odzyska – stwierdziła Donata. – Żałuję, że został popchnięty do popełnienia tak wielkiego błędu. Gdyby Godfryd de Mandeville nie zrobił niczego dobrego poza tym, pośród tak wielu złych uczynków, ten przynajmniej pchnął Suliena z powrotem na właściwą drogę. Mój młodszy syn – powiedziała, spotykając spojrzenie szeroko otwartych, złocistych oczu Tutilona z zamyślonym i pełnym uznania uśmiechem – nigdy nie był skrojony na mnicha. – To samo powiedział chyba cesarz – zauważył Cadfael, przypominając sobie, co mówił Anzelm o świętym z Sankt Gallen – o pierwszym Tutilonie, po którym ten braciszek dostał imię. To jest bowiem brat Tutilo, nowicjusz z Ramsey, bliski końca swego

nowicjatu, jak słyszałem od jego zwierzchnika. A jeśli poszedł w ślady swego imiennika, powinien być malarzem, rzeźbiarzem, śpiewakiem i muzykiem. Cesarz Karol – Karol Otyły, jak go nazywano – powiedział, że to wielka szkoda, iż z takiego geniusza zrobiono mnicha i złorzeczył temu, kto to zrobił. Tak mi przynajmniej mówił Anzelm. – Pewnego dnia – powiedziała Donata, oglądając tego bardzo przystojnego i zgrabnego młodego człowieka od stóp do głów i zapamiętując z bezstronnym podziwem to, co widziała – jakiś mąż może tak powiedzieć i o nim. Albo jakaś kobieta, oczywiście! Czy jesteś takim ideałem, Tutilonie? – Dlatego właśnie nadano mi to imię – odpowiedział szczerze chłopiec, a lekki rumieniec wypłynął z fałd kaptura i wspiął po mocnej szyi na gładkie policzki, nie sprawiając mu jednak najmniejszego kłopotu. Nie opuścił oczu, które utkwione były z fascynacją w jej twarzy. W jej ostatecznym uspokojeniu wróciło coś z długo nieobecnej piękności, czyniąc Donatę jeszcze bardziej niezwykłą i godną podziwu. – Jestem dość biegły w muzyce. Zostało to powiedziane z pewnością siebie kogoś zdolnego do bezstronnego sądu, bez chwalenia się i niedoceniania swoich możliwości. Płomyki zainteresowania zapaliły się w zapadniętych oczach Donaty. – Brawo! Powinieneś ujawniać to, co robisz dobrze i o tym wiesz – powiedziała z aprobatą. – Muzyka była mi

przez wiele nocy najlepszym sposobem na zaśnięcie. A także pocieszeniem, gdy demony były zbyt czynne. Teraz są uśpione, ja zaś rozbudzona. – Poruszyła kruchą dłonią wskazując skrzynię w dalszym kącie pokoju. – Jest w niej psalterion, dawno nie dotykany. Zechcesz go wypróbować? Będzie wdzięczny za odzyskanie głosu. W hallu jest jeszcze harfa, ale nikt na niej teraz nie gra. Tutilo podszedł ochoczo do skrzyni, podniósł ciężkie wieko i spojrzał na zgromadzone w niej skarby. Potem wyjął instrument, niezbyt duży, przeznaczony do trzymania na kolanach i mający kształt szerokiego świńskiego ryja. Sposób, w jaki go trzymał, świadczył wymownie o zainteresowaniu i uczuciu, a jeśli zmarszczył brwi, to na widok zerwanej struny. Zajrzał do skrzyni, szukając piórek, ale nie znalazł ich i znów zmarszczył brwi. – Swego czasu – odezwała się Donata – wycinałam nowe piórka co tydzień. Żałuję tego zaniedbania. – Posłała mu krótki, zatroskany uśmiech, ale jego uwaga wróciła natychmiast do psalterionu. –– Mogę użyć paznokci – powiedział, po czym podszedł z instrumentem do chorej i bez ceremonii i wahania usiadł na skraju łóżka, układając instrument na kolanach, po czym musnął dłonią struny, budząc cichy, drżący pomruk. – Masz zbyt krótkie paznokcie – zauważyła Donata. – Pościerasz sobie czubki palców. Jej głos mógł wciąż przywoływać kolory i tony, które

czyniły wymowną najprostszą wypowiedź. Cadfael usłyszał głos matki, w którym było pobłażanie i niecierpliwość, zagrzewanie młodzika do podjęcia być może bolesnego przedsięwzięcia. Nie, to jednak nie była matka ani nawet starsza siostra, to było coś bardziej odległego niż pokrewieństwo, a jednak bliższego. Takie kontakty, wolne od obowiązków i odpowiedzialności, były też wolne od wszelkich ograniczeń i mogły zacieśniać się tak gwałtownie i tak blisko, jak sobie tego życzyli. Zostało jej zbyt mało czasu, by się miała poddawać jakimś ograniczeniom. To, co usłyszał chłopiec, nie było żadną mądrością, ale posłał jej jasne, otwarte spojrzenie, nie tyle zdziwione, co czujne. Jego ręce znieruchomiały na chwilę, on zaś się uśmiechnął. – Czubki moich palców są z twardej skóry – patrzcie! – Wyciągnął dłonie i poruszył długimi palcami. – Byłem harfiarzem u pana mojego ojca na dworze w Berton przez ponad rok, zanim wstąpiłem do Ramsey. Uciszcie się teraz i dajcie mi spróbować! Brakuje tu jednej struny, więc musicie mnie uznać za wytłumaczonego z błędów. W jego głosie było coś z pobłażania, jakby ciche rozbawienie z niepotrzebnie zatroskanego starszego, który musi się upewnić o jego znajomości rzeczy. Znalazł stroik leżący w skrzyni obok instrumentu i zaczął sprawdzać struny z baranich jelit i zaciskać je pracowicie w kotwiących je kołkach. Śpiewny pomruk podniósł się niczym chór owadów na słonecznej łące, a Tutilo pochylił ogoloną głowę nad swą pracą, całkowicie