Peters Ellis
Kroniki brata Cadfaela (Mnich) 18
Lato Duńczyków
Rozdział pierwszy
Niezwykle wydarzenia owego lata 1144 roku można było
właściwie określić jako zaczynające się w roku poprzednim, w
plątaninie wątków kościelnych i świeckich, w którą to sieć
uwikłało się mnóstwo różnych ludzi, kleryków, od arcybiskupa
do najniższego diakona biskupa Rogera de Clintona, i świec-
kich, od książąt północnej Walii do najskromniejszego
chałupnika pośród koniczyn Arfonu. Wśród tak uwikłanych
był pewien starszawy benedyktyn z opactwa Świętych Piotra i
Pawła w Shrewsbury.
Brat Cadfael wkroczył w tamten kwiecień z nieco
niecierpliwą wiarą w przyszłość, jak to z nim zwykle było,
kiedy ptaki wiły gniazda, łąkowe kwiaty zaczynały przebijać
się przez młodą trawę, a słońce każdego południa wznosiło się
wyżej na niebie. To prawda, że na świecie były kłopoty, jak
zawsze bywało. Stale powracające problemy Anglii rozdartej
na pół przez dwoje kuzynów walczących o tron nadal nie
dawały nadziei na rozwiązanie. Król Stefan wciąż trzymał
południe i większą część wschodu, a cesarzowa Maud, dzięki
swemu lojalnemu przyrodniemu bratu, Robertowi z
Gloucesteru, ulokowa-
ła się bezpiecznie na południowym zachodzie i utrzymywała
swój dwór nieniepokojony w Devizes. Przez kilka miesięcy
prawie ze sobą nie walczyli, czy to z wyczerpania, czy z
wyrachowania, a nad krajem zaległa dziwna cisza, prawie
pokój. Srożący się na Moczarach banita i wróg publiczny,
Godfryd de Mandeville, nadal był na wolności, ograniczonej
jednak pierścieniem królewskich warowni i coraz bardziej
niepewnej. Ogólnie biorąc, było miejsce dla ostrożnego
optymizmu, a sama świeżość i blask wiosny rozpraszały czarne
myśli, choćby i leżały one w naturze Cadfaela.
Przyszedł więc na kapitułę tego właśnie dnia pod koniec
kwietnia w najpogodniejszym i nąjprzychylniejszym z
nastrojów, przepełniony dobrocią wobec wszystkich i
przekonany, że wszystko pójdzie równie łagodnie i bez zdarzeń
przez całe lato aż do jesieni. Z pewnością nie przeczuwał
natychmiastowej zmiany tego idyllicznego nastroju, a tym
bardziej za czyim pośrednictwem miało do niej dojść.
Jakby przymuszona do zachowania takiego samego spokoju,
na poły lękliwie, na poły z wdzięcznością, kapituła nie
wdawała się tego dnia w dysputy. Nie było kogo ganić. Brat
Jeremiasz nie znalazł wśród nowicjuszy żadnego grzeszku, by
nad nim biadać, uczniowie zaś, upojeni wiosną i blaskiem
słońca, zdawali się zachowywać jak aniołowie, którymi z
pewnością nie byli. Nawet rozdział Reguły, trzydziesty
czwarty, odczytany przez brata Franciszka tonem dezaprobaty,
wyjaśniał łagodnie, że doktryna równego udziału dla
wszystkich nie zawsze
może być stosowana, skoro potrzeby jednego mogą
przewyższać potrzeby drugiego, i ten, kto otrzymuje więcej,
nie powinien się tym pysznić, a ten, kto dostaje mniej, nie
powinien narzekać na dodatkowe uposażenie jego braci. I
przede wszystkim, żadnego zrzędzenia, żadnej zawiści.
Wszystko było spokojne, łagodzące, umiarkowane. Może
nawet nieco nudne?
Życie w nieco nudnych czasach to błogosławieństwo,
zwłaszcza po zamęcie, oblężeniu i zażartej walce. Wciąż
jednak jakaś cząstka gdzieś w Cadfaelu przypominała o sobie,
jeżeli cisza trwała zbyt długo. Mimo wszystko jakaś mała
podnieta nie zaszkodzi, będzie nawet miłym kontrapunktem
dla niezmiennego porządku, choćby był bardzo kochany i
choćby mu wiernie służono.
Byli już przy końcu rutynowych spraw i uwaga Cadfaela
wędrowała gdzieś daleko od sprawozdań piwniczego, bo sam
nie pełnił żadnej funkcji i chętnie zostawiał takie sprawy tym,
którzy je pełnili. Opat Radulfus już miał zamykać kapitułę,
omiótłszy ją spojrzeniem, by upewnić się, że nikt nie planuje
jakiegoś sprzeciwu czy zastrzeżenia, kiedy świecki furtian,
który służył w strażnicy przy bramie podczas obrad, wsunął
głowę w drzwi w sposób sugerujący, że czekał na tę właśnie
chwilę.
— Ojcze opacie, jest tu gość z Lichfield. Biskup de Clinton
wysłał go z misją do Walii, on zaś prosi o kwaterę na noc albo
dwie.
„Gdyby był to ktoś o mniejszym znaczeniu — pomyślał
Cadfael — zaczekałby, aż wszyscy wyjdzie-
my, jeśli skoro jednak jest w tym biskup, może to być
poważna sprawa wymagająca oficjalnego rozważenia, zanim
się rozejdziemy". Dobrze wspominał Rogera de Clintona,
człowieka rozsądnego i zdecydowanego, który umiał
rozpoznać szczerość i fałsz i szybko rozstrzygał problemy
doktrynalne. Twarz opata pozostała niewzruszona, ale błysk w
jego oczach świadczył, że i on wspominał ostatnią wizytę
biskupa z uznaniem.
— Wysłannik biskupa jest serdecznie witany — powiedział
— i może tu gościć, jak długo zechce. Czy ma do nas jakąś
pilną sprawę, zanim zamknę tę kapitułę?
— Ojcze, on chciałby zaraz ci się pokłonić i oznajmić, jakie
ma zadanie. Ty zdecydujesz, czy ma to być tu, czy na
osobności.
— Wpuść go — rzekł Radulfus.
Furtian znikł, a dyskretny szmer zaciekawienia i spekulacji
obiegł kapitułę niczym zmarszczka na powierzchni stawu,
gasnąc w milczeniu oczekiwania, gdy wysłannik biskupa
wszedł i stanął wśród nich.
Przybysz był niewysoki, szczupły i żylasty, drobny niczym
szesnastolatek i na takiego wyglądający, dopóki uważne
spojrzenie nie wykryło dojrzałości owalnej, niepokrytej
zarostem twarzy. Benedyktyn jak jego bracia, z tonsurą i w
habicie, stał wyprostowany, w godności swego urzędu, a
zarazem w pokorze i prostocie swego charakteru. Pierścień
włosów koloru słomy stroszył się niczym u chłopca. Szare,
zdecydowane oczy wskazywały jednak, że to mężczyzna.
Oto stal się cud! Cadfael nagle poczuł się obdarowany czymś,
za czym tęsknił w ostatnich kilku latach, z pewnością za
sprawą cudu tak nagle i niespodziewanie. Roger de Clinton
wybrał na swego posła do Walii nie jakiegoś dostojnego
kanonika o imponującej prezencji ze ścisłej wewnętrznej
hierarchii swej rozległej diecezji, ale najmłodszego i
najpokorniejszego z diakonów swojego dworu, brata Marka,
kiedyś służącego w opactwie Shrewsbury, przez dwa lata
pomocnika w pracowni Cadfaela, który go mile wspominał.
Brat Marek skłonił się głęboko opatowi, pochylając głowę z
zapamiętaną solennością, po czym znów podniósł czysty
wzrok. Towarzyszyło mu jak zawsze odległe echo uroku i
lekkiej absurdalności. Kiedy się wyprostował, znów był
ambasadorem; zawsze będzie zarazem mężczyzną i dzieckiem,
aż do dnia, gdy zostanie księdzem, co było jego gorącym
pragnieniem. To miało jednak nastąpić nie wcześniej niż za
parę lat. Był za młody, by go zaakceptować.
— Panie mój — przemówił — mój biskup wysyła mnie z
misją dobrej woli do Walii i prosi, byś mnie przyjął i udzielił
schronienia na jedną lub dwie noce.
— Mój synu — odpowiedział opat z uśmiechem — nie
potrzebujesz tu niczyich poleceń, wystarczy sama twa
obecność. Czy myślisz, że cię tak szybko zapomniano? Masz tu
tylu przyjaciół, ilu jest braci, i przez dwa dni trudno ci będzie
nacieszyć ich wszystkich. Co do twego zadania, czy raczej
zlece-
nia twego zwierzchnika, zrobimy wszystko, co możemy, by je
wesprzeć. Czy chcesz o nim mówić? Tu czy na osobności?
Poważna twarz brata Marka zmiękła i rozpłynęła się w
uśmiechu radości — nie tylko go pamiętają, ale i mile
wspominają.
— To nie będzie długa opowieść, ojcze, i mogę ją tu
przedstawić, chociaż później chciałbym zasięgnąć twojej rady,
bo takie poselstwo jest dla mnie czymś nowym, a nikt nie
potrafi mi doradzić lepiej niż ty. Wiesz, że w zeszłym roku
Kościół postanowił odnowić biskupstwo Świętego Asafa w
Llanelwy.
Radulfus skinął głową. Ta czwarta diecezja walijska była
nieobsadzona od prawie siedemdziesięciu lat. Bardzo niewielu
żyjących pamiętało biskupa zasiadającego na tronie Świętego
Kentigerna. Położenie tego biskupstwa po obu stronach
granicy i z całą potęgą Gwynedd na zachodzie czyniło je
zawsze trudnym do utrzymania. Katedra stała na ziemi, którą
dzierżył earl Chesteru, ale cała dolina rzeki Clwyd ponad nią
leżała na terytorium Owaina Gwynedda. Nie było jasne, chyba
nawet dla samego arcybiskupa, dlaczego arcybiskup Teobald
postanowił wskrzesić tę diecezję właśnie teraz. Splątane
motywy polityki Kościoła i działania świeckich najwyraźniej
wymagały pewnego chwytu Anglii na tym pograniczu, bo
nowo mianowany biskup był Normanem. Cadfael pomyślał ze
smutkiem, że wybierając kogoś takiego, nie oszczędzono
walijskiej wrażliwości.
— Po swojej konsekracji przez arcybiskupa Teobalda w
zeszłym roku w Lambeth biskup Gilbert
osiadł w końcu w swej diecezji. Arcybiskup życzy sobie, by
otrzymał on zapewnienie poparcia od naszego biskupa, skoro
poprzednio obowiązki duszpasterskie należały do diecezji w
Lichfield. Wiozę do Llanelwy listy i dary mojego
zwierzchnika.
To miało sens, jeżeli zamiarem Kościoła było zdobycie
mocnego oparcia w Walii i okazanie, że będzie ono zachowane
i bronione. Cadfael zastanawiał się, czy jakiś biskup zdołał
kiedyś utrzymywać tak ogromną diecezję jak pierwotne
biskupstwo Mercji. Starając się zachować bliski kontakt z
wiernymi, przenosiło ono siedzibę swych władz kolejno z
Lichfield do Chesteru, z powrotem do Lichfield, a teraz do
Coventry. Natomiast Roger de Clinton mógł bez żalu
zrezygnować z pogranicznych parafii, choćby nie pochwalał
strategii, która go ich pozbawiała.
— Sprawa, która sprowadza cię do nas choćby na parę dni,
jest mile widziana — powiedział Radulfus. — Jeżeli mój czas i
doświadczenie mogą się na coś przydać, należą do ciebie,
myślę jednak, że poradzisz sobie bez pomocy, mojej czy
innych.
— Takie zaufanie to sprawa wielkiej wagi — zauważył z
powagą Marek.
— Jeśli twój biskup nie ma wątpliwości, tym bardziej ty ich
mieć nie musisz. Mam go za człowieka, który wie, w kim
pokładać zaufanie. Jeśli przybyłeś tu z Lichfield, potrzebujesz
odpoczynku i pokrzepienia, bo musiałeś wyjechać bardzo
wcześnie. Czy zaopiekowano się twoim koniem?
— Tak, ojcze. — Dawny tytuł powrócił w naturalny sposób.
— Pójdź więc ze mną do mej kwatery, odpocznij i
rozporządzaj moim czasem. Moja mądrość, jeśli jakąś mam,
jest do twojej dyspozycji. — Zdawał sobie sprawę tak samo jak
Cadfael, że ta na pozór prosta misja do nowego i obcego
biskupa w Świętym Asafie kryje w sobie wiele
skalkulowanego ryzyka i niepewnych rezultatów, i łatwo
można trafić w bagno, gdzie trzeba stąpać z uwagą, mając z
obu stron trzęsawisko. Tym bardziej godne podziwu było, że
Roger de Clinton zawierzył najmłodszemu i najnowszemu ze
swoich kleryków.
— Ta kapituła jest zamknięta — powiedział opat i pierwszy
ruszył do wyjścia. Kiedy minął gościa, szare oczy brata Marka,
mające wreszcie swobodę szukania wśród zgromadzonych
starych przyjaciół, napotkały oczy Cadfaela i odpowiedziały
uśmiechem na jego uśmiech, zanim młody człowiek odwrócił
się i poszedł za opatem. Niech Radulfus nacieszy się nim przez
chwilę, wydostanie od niego wszystkie nowiny i szczegóły,
które by mogły utrudnić podróż, udzieli mu dobrodziejstwa
doświadczenia i niezawodnego zdrowego rozsądku. Potem
Marek sam trafi do herbarium.
— Biskup był dla mnie bardzo dobry — mówił Marek,
odrzucając stanowczo myśl o jakichś szczególnych względach
okazanych mu przy wyborze do tej misji — ale taki jest wobec
wszystkich w swoim otoczeniu. Jest w tym coś więcej niż
łaskawość dla mnie. Po tym, jak osadził biskupa Gilberta w
Świętym Asafie, arcybiskup zdaje sobie sprawę, jak
chwiejna jest jego pozycja i chce zabezpieczyć jego tron na
wszelkie możliwe sposoby. Było jego życzeniem — albo
raczej poleceniem — żeby nasz biskup złożył tę
grzecznościową wizytę tamtemu, zważywszy, że to z jego
diecezji wykrojono większą część nowego biskupstwa
Gilberta. Niech świat zobaczy, jaka harmonia panuje między
biskupami — nawet takimi, którym zabrano spod nóg trzecią
część ich terytorium. Cokolwiek może myśleć biskup Roger o
osadzaniu Normana niemówiącego ani słowa po walijsku w
biskupstwie w dziewięciu dziesiątych walijskim, trudno by mu
było odmówić arcybiskupowi. Od niego jednak zależało, jak
wykona polecenie. Myślę, że wybrał mnie, bo nie życzy sobie
widowiska zbyt szumnego i pochlebnego. Jego list jest
formalny i pięknie wypisany, a jego dar jest bardziej niż
odpowiedni. Ja zaś mam być rozsądny i zrównoważony.
Zebrali się na naradę w jednym z przęseł północnego
krużganku, gdzie wiosenne słońce sięgało swymi skośnymi,
bladozłotymi palcami nawet późnym popołudniem, godzinę
przed nieszporami. Hugo Beringar przyjechał ze swego domu
w mieście, gdy tylko doszła go wieść o przybyciu brata Marka.
Jako szeryf nie miał żadnej oficjalnej sprawy do tego koś-
cielnego poselstwa, ale z przyjemnością znów ujrzał młodego
człowieka, którego mile wspominał i któremu w obecnych
okolicznościach mógł udzielić pomocy i rady. Stosunki
Hugona z północną Walią były dobre. Miał przyjacielską
ugodę z Owainem Gwyneddem, bo żaden z nich nie dowierzał
ich
wspólnemu sąsiadowi, earlowi Chesteru, obaj zaś ufali sobie
bez zastrzeżeń. Z Madogiem ap Meredithem z Powysu szeryf
utrzymywał ostrożniejsze stosunki. Granica Shropshire'u była
stale strzeżona przed sporadycznymi, podejmowanymi niemal
dla zabawy najazdami spoza grobli, chociaż obecnie panował
względny spokój. Hugo był człowiekiem, który wiedział
najlepiej, jakie mogą być warunki podróży do Świętego Asafa.
— Myślę, że jesteś zbyt skromny — powiedział poważnie. —
Biskup zna cię już chyba dość dobrze, by wyrobić sobie opinię
o twoim rozumie i zaufać, że będziesz stąpał ostrożnie tam,
gdzie ambasador większej wagi mógłby za wiele mówić, a za
mało słuchać. Oto obecny tu Cadfael powie ci o uczuciach
Walijczyków w sprawach Kościoła więcej niż ja, wiem jednak,
gdzie wkracza w te sprawy polityka. Możesz być pewny, że
Owain Gwynedd ma bystre oko na poczynania arcybiskupa
Teobalda w jego domenie, a z Owainem zawsze trzeba się
liczyć. Zaledwie przed czterema laty został konsekrowany
nowy biskup w jego ojczystej diecezji Bangoru, która jest
całkowicie walijska. Tam przynajmniej zatwierdzono
Walijczyka, który najpierw odmówił ślubowania wierności
lenniczej królowi Stefanowi i uznania dominacji Canterbury.
Meurig nie był bohaterem, więc w końcu ustąpił i zrobił obie te
rzeczy, co kosztowało go utratę twarzy i łaski Owaina
Gwynedda. Opór wobec objęcia przez niego stanowiska był
silny. Doszli jednak do porozumienia i załagodzili potem
różnice, co oznacza, że współpracują przy
uchronieniu Gwynedd od podporządkowania wpływom
Teobalda. Ta konsekracja Normana u Świętego Asafa jest
wyzwaniem zarówno dla książąt, jak i prałatów, a ktokolwiek
podejmuje tam misję dyplomatyczną, będzie musiał mieć na
oku jednych i drugich.
— Z kolei Owain — dodał Cadfael — z pewnością będzie
miał oko na nastroje swoich ludzi i ucho otwarte na to, co
mówią. Wypadałoby, żeby Gilbert robił to samo. Gwynedd nie
ma zamiaru ustępować Canterbury; mają własnych świętych,
obyczaje i obrządki.
— Słyszałem — powiedział Marek — że przedtem, dawno
temu, Święty Dawid był biskupstwem metropolitalnym Walii z
własnym arcybiskupem niepodległym Canterbury. Niektórzy
walijscy prałaci chcą teraz przywrócić tę zasadę.
Cadfael pokręcił głową z powątpiewaniem.
— Lepiej nie wglądać zbyt dokładnie w przeszłość.
Usłyszymy więcej o tych pretensjach, kiedy Canterbury będzie
nam narzucać swoją jurysdykcję. Z pewnością jednak Owain
będzie rzucał cień na swego nowego biskupa, przypominając
mu, że jest na obcym terytorium i musi zważać na swoje zacho-
wanie. Mam nadzieję, że to mądry człowiek, który obejdzie się
łagodnie ze swoją trzódką.
— Nasz biskup całkowicie się z tobą zgadza, a ja otrzymałem
dokładne instrukcje. Nie mówiłem w kapitule o całym moim
zadaniu, chociaż potem powiedziałem o tym ojcu opatowi.
Mam jeszcze jeden list i dar do przekazania. Mam się udać
dalej, do Bango-
ru — och, to z pewnością nie jest polecenie arcybiskupa
Teobalda! — i wyświadczyć biskupowi Meurigowi tę samą
grzeczność co biskupowi Gilbertowi. Jeżeli Teobald uważa, że
biskupi winni trzymać się razem, Roger de Clinton uznaje, że
ta zasada stosuje się tak samo do Normanów, jak Walijczyków.
Proponujemy, by ich traktowano jednakowo.
To „my" odnoszące się do Marka i jego prześwietnego
zwierzchnika zabrzmiało w uszach Cadfaela znajomo.
Przypomniał sobie równie niewinne ogłoszenie partnerstwa
parę lat temu, gdy ten chłopiec uwalniał się stopniowo z
uprzedzeń wobec ludzi, obdarzając zaufaniem tych, których
podziwiał i którym służył. Jego „my" oznaczało wtedy jego
samego i Cadfaela, jakby byli dwoma łowcami przygód
broniącymi sobie pleców przed światem.
— Coraz bardziej lubię tego naszego biskupa — powiedział z
uznaniem Hugo. — Czy jednak wysyła cię w tę długą drogę
samego?
— Niezupełnie. — Na szczupłej, jasnej twarzy brata Marka
pojawił się na chwilę nieco psotny uśmiech, jakby ukrywał w
zanadrzu jakąś tajemniczą niespodziankę. — On jednak nie
zawahałby się przejechać w pojedynkę przez Walię, więc nie
zrobię tego i ja. Biskup zakłada, że Kościół i ten habit będą
szanowane. Oczywiście będę jednak rad z każdej rady, jakiej
możecie mi udzielić co do najlepszej drogi. Wiecie znacznie
lepiej niż ja czy mój biskup, jakie warunki panują obecnie w
Walii. Myślałem o udaniu się wprost do Oswestry i Chirk. Co o
tym sądzicie?
— Sprawy układają się tam dość spokojnie — przyznał Hugo.
— W każdym razie Madog, cokolwiek by o nim mówić, to
pobożna dusza, gdy w grę wchodzą sprawy kościelne,
jakkolwiek by traktował angielskich ludzi świeckich. W
dodatku w tej chwili trzyma wszystkich mniejszych chłopców
z półwyspu Fadog na krótkiej smyczy. Tak, to bezpieczna i naj-
krótsza droga, chociaż natrafisz na kilka stromych podjazdów
pomiędzy rzekami Dee a Clwyd.
Sądząc po blasku szarych oczu Marka, wyczekiwał on tej
przygody z utęsknieniem. To wielka rzecz otrzymać tak ważne
zadanie, kiedy się jest ostatnim i najmniej ważnym ze sług
swego zwierzchnika. Mimo świadomości, że jego niski status
ma temperować komplement, zdawał sobie sprawę, jak wiele
zależy od zręczności, z jaką wypełni zadanie. Nie miał
pochlebiać ani wychwalać, ale uosabiać prawdziwą i godną
podziwu solidarność biskupa z biskupem.
— Czy jest coś, co powinienem wiedzieć o sprawach
Gwynedd? — spytał. — Polityka Kościoła musi się liczyć z
polityką państwa, ja zaś jestem ignorantem w sprawach Walii.
Muszę wiedzieć, jakie tematy pomijać milczeniem, kiedy
mówić i co powiedzieć. Tym bardziej, że mam jechać dalej do
Bangoru. A jeśli będzie tam dwór? Może będę musiał się
tłumaczyć przed urzędnikami Owaina albo nawet przed samym
Owainem?
— To możliwe — przyznał Hugo — bo on zwykle stara się
wiedzieć wszystko o każdym obcym, który wkracza na jego
terytorium. Jeśli się z nim spotkasz, przekonasz się, że jest
przystępny. Możesz mu
przekazać moje pozdrowienia i wyrazy szacunku. Również
Cadfael go spotykał, co najmniej dwukrotnie. To wielki
człowiek, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie wspominaj
tylko o jego braciach! To wciąż może być dla niego bolesny
temat.
— Bracia byli przyczyną ruiny księstw walijskich przez
wszystkie wieki — zauważył posępnie Cadfael. — Książęta
walijscy powinni mieć tylko jednego syna. Ojciec buduje
zdrowe księstwo i silną władzę, a po jego śmierci trzech,
czterech albo pięciu synów z prawego i nieprawego łoża żąda
należnych im udziałów, a prawo mówi, że powinni je dostać.
Potem jeden wybija innych, by powiększyć swoją część, i
trzeba czegoś więcej niż prawo, by powstrzymać rozlew krwi.
Zastanawiam się czasem, co się stanie po odejściu Owaina. Ma
już synów i dość czasu przed sobą, żeby mieć ich więcej.
Zastanawiam się, czy nie zrujnują tego, czego on dokonał.
— Jeśli Bóg da — powiedział Hugo żarliwie — Owain
odejdzie za trzydzieści lat albo więcej. Ma ledwie
czterdziestkę. Rozumiemy się z Owainem, bo dotrzymuje
słowa i zachowuje równowagę. Gdyby to Cadwaladr był
starszy i dominował, mielibyśmy co roku jakąś wojnę
graniczną.
— To ten Cadwaladr jest bratem, o którym lepiej nie
wspominać? — spytał Marek. — Czym zasłużył na anatemę?
— Zrobił przez lata wiele rzeczy. Owain musi go kochać,
inaczej już dawno kazałby komuś usunąć tego szkodnika. Tym
razem jednak było to morderstwo. Jesienią zeszłego roku grupa
najbliższych mu
ludzi zasadziła się na księcia Deheubarthu i zabiła go. Bóg
wie, z jakiego szalonego powodu! Ten młody człowiek był z
nim w przymierzu i był zaręczony z córką Owaina, nie ma więc
w tym czynie żadnego sensu. A choć Cadwaladra nie
rozpoznano jako jednego ze sprawców, Owain od początku nie
miał wątpliwości, że to się stało z jego rozkazu. Nikt z tamtych
nie ośmieliłby się zrobić tego na własną rękę.
Cadfael przypominał sobie wstrząs po tamtym morderstwie i
szybki, staranny odwet. Owain Gwynedd w sprawiedliwym
gniewie wysłał swego syna Hywela, żeby usunął Cadwaladra z
każdego kawałka ziemi, którą dzierżył w Ceredigionie, i żeby
spalił jego zamek w Llanbadarnie, a ten młody człowiek,
zaledwie po dwudziestce, wykonał swoje zadanie szybko i
skutecznie. Niewątpliwie Cadwaladr miał przyjaciół i
stronników, którzy udzielili mu schronienia, ale pozostał
wygnańcem bez ziemi. Cadfael nie mógł się nie tylko nie
zastanawiać, gdzie się czai złoczyńca, ale i czy nie skończy on
jak Gotfryd de Mandeville na Moczarach, gromadząc wokół
siebie wyrzutków z północnej Walii — przestępców i mal-
kontentów — i żerując na ludziach przestrzegających prawa.
— Co się stało z tym Cadwaladrem? — spytał Marek ze
zrozumiałą ciekawością.
— Został wydziedziczony. Owain usunął go z wszystkich
ziem, jakie dzierżył. Nie ma gdzie postawić stopy w Walii.
— Ale nadal ma tam wpływy — zauważył z troską Cadfael —
i nie jest to człowiek, który przyjmie
pokornie pokutę. Widzę, że zagłębiasz się w niebezpieczny
labirynt. Myślę, że nie powinieneś jechać sam.
Hugo badał wzrokiem twarz Marka, na pozór beznamiętną,
ale z iskrą skrytego rozbawienia w oczach, które popatrywały
na Cadfaela.
— O ile pamiętam, powiedział: „niezupełnie sam".
— Tak powiedział! — Cadfael wpatrywał się w młodą twarz,
która odpowiadała mu spojrzeniem pozornie poważnym,
gdyby nie ten zdradziecki błysk w oczach. — Czegoś nam,
chłopcze, nie powiedziałeś. Dalej, mów! Kto jedzie z tobą?
— Mówiłem wam przecież — odparł Marek — że jadę dalej
do Bangoru. Biskup Gilbert jest Normanem i mówi zarówno po
francusku, jak i po angielsku, ale biskup Meurig jest
Walijczykiem i nie mówi po angielsku, jak wielu z jego
narodu, a moja łacina może mi służyć tylko między klerykami.
Pozwolono mi więc wziąć tłumacza. Biskup Roger nie ma
nikogo bliskiego ani zaufanego mówiącego po walijsku.
Podpowiedziałem mu jedno imię, takie, którego nie zapomniał.
— Iskierka rozjaśniła twarz młodzieńca i odbiła się nie tylko
światłem, ale i oświeceniem w oszołomionych oczach
Cadfaela. — Zachowałem najlepsze na koniec — powiedział
Marek rozpromieniony. — Mam pozwolenie, by zabrać osobę
wybraną przeze mnie, o ile tylko opat Radulfus usankcjonuje
jej nieobecność. Mam też zapewnienie, że potrwa to nie dłużej
niż około dziesięciu dni. Czy może więc mi się nie udać —
spytał rozsądnie Marek —jeśli ty pojedziesz ze mną?
Była to dla brata Cadfaela sprawa honoru, aby, gdy drzwi
otworzyły się przed nim tak nagle i nieoczekiwanie,
natychmiast przyjąć propozycję i wejść. Zrobił to z tym
większym pośpiechem, że były to drzwi prowadzące do Walii.
Można wręcz powiedzieć, że rzucił się w nie, na wypadek,
gdyby miały się znowu zatrzasnąć, kryjąc ten czarowny widok.
Nie był to tylko krótki wypad za granicę do Powysu, ale
dziesięć dni jazdy w towarzystwie, które sam by wybrał,
poprzez nadbrzeżne regiony Gwynedd, od Świętego Asafa do
Carnarvonu, obok książęcego Aberu i pod potężnymi
ramionami Moel Anion. Będzie czas na omówienie dni, kiedy
byli rozdzieleni, i czas na przyjacielskie milczenie, kiedy
wszystko, co trzeba było powiedzieć, zostało powiedziane. A
wszystko to było darem brata Marka. To cudowne, jakim
bogactwem może obdarzyć ktoś, kto z wyboru i powołania nie
posiada niczego! Świat jest pełen maleńkich cudów!
— Synu — powiedział z uczuciem Cadfael — za takie
podniesienie na duchu będę przez całą drogę twoim tłumaczem
i koniuszym. Nikt nie mógłby mi sprawić większej
przyjemności. A czy Radulfus naprawdę powiedział, że mogę
jechać?
— Tak powiedział — zapewnił go brat Marek — i pozostawił
ci wybór konia ze stajni. Musisz też przygotować Edmunda i
Winfryda na twoją nieobecność i przestrzegać godzin modlitw
tak ściśle, by twa dusza była chroniona w drodze do Bangoru i
z powrotem.
— Jestem cnotliwy i odrodzony — oświadczył
z wielkim zadowoleniem Cadfael. — Czy niebo nie okazało
tego wyraźnie, pozwalając mi udać się do Walii? Czy myślicie,
że zamierzam się narażać na bożą niełaskę?
Ponieważ przynajmniej pierwsza część misji Marka miała być
w pełni jawna, trudno się dziwić, że każdy mieszkaniec
enklawy był nią żywo zainteresowany. Nie brakowało
niepotrzebnych rad ze wszystkich stron, jak przeprowadzić ją
najlepiej, zwłaszcza od starego brata Dafydda z infirmerii,
który od czterdziestu lat nie widział swej ojczystej krainy
Dyffryn Clwyd, ale był przekonany, że zna to miejsce jak
własną kieszeń. Jego radość z odrodzenia diecezji była nieco
mniejsza z powodu mianowania Normana, ale podniecenie
bardzo go ożywiło. Gdy Cadfael go odwiedził, powrócił do
ojczystego języka i był pełen dobrych rad. Opat Radulfus
przeciwnie, nie wniósł niczego poza swym
błogosławieństwem. Ta misja należała do Marka i musiała być
pozostawiona wyłącznie w jego rękach. Przeor Robert
powstrzymał się od komentarzy, jednak jego milczenie miało
w sobie dezaprobatę. Poseł o jego godności i prezencji byłby
bardziej odpowiedni na dworach biskupów.
Brat Cadfael przejrzał swoje zapasy leków, powierzył swój
ogród w zaufaniu bratu Winfrydowi. Na wszelki wypadek
złożył wizytę w hospicjum Świętego Idziego, by upewnić się,
że tamtejsza apteczka jest należycie zaopatrzona, a brat Owain
bez problemu da radę przewodzić swojej trzódce. Potem
udał się do stajni, by pozwolić sobie na przyjemność wyboru
wierzchowca do podróży. Tam zastał go wczesnym
popołudniem Hugo, kontemplującego pięknego jasnego
deresza z kremową grzywą, pochylającego się do pieszczącej
go dłoni.
— Za wysoki dla ciebie — powiedział Hugo za jego
ramieniem. — Będziesz potrzebował pomocy przy wsiadaniu,
a Marek cię nie uniesie.
— Nie jestem jeszcze tak stary ani tak przygięty wiekiem,
żebym się nie wdrapał na konia — odparł z godnością Cadfael.
— Co cię tu do mnie sprowadza?
— Ach, Alina wpadła na doskonały pomysł, kiedy
powiedziałem jej, co ty i Marek zamierzacie. Maj jest już na
progu, a za tydzień albo dwa powinienem pakować ją i Idziego
do Maesbury na lato. Będzie mu tam lepiej niż w mieście. —
Hugo miał w zwyczaju zostawiać tam rodzinę aż do
zakończenia żniw i strzyżenia owiec, sam zaś dzielił wtedy
czas między dom a sprawy hrabstwa. Cadfael znał ten jego
zwyczaj. — Alina mówi, że moglibyśmy przyspieszyć wyjazd
o tydzień, jechać z tobą jutro i odprowadzić cię aż do Oswestry.
Reszta domowników może wyjechać później, my zaś
będziemy mieli twoje towarzystwo przez cały dzień, a do tego,
gdybyś zechciał, mógłbyś spędzić i noc u nas w Mewsbury. Co
ty na to?
Cadfael zgodził się z wielką ochotą i to samo zrobił Marek,
chociaż z żalem odrzucił propozycję przenocowania. Był
zobowiązany dotrzeć do Llanelwy drugiego dnia i przybyć tam
o przyzwoitej porze, wczesnym popołudniem, żeby mieć przed
wieczerzą
czas na rozgoszczenie się. Wolał więc przed nocą zajechać za
Oswestry, w głąb Walii. Gdyby dotarli w dolinę Dee, znajdą
tam kwaterę w którymś z kościołów i przekroczą rzekę
wczesnym rankiem.
Wydawało się więc, że wszystko już omówiono i nie
pozostało już nic innego do zrobienia, jak tylko pójść na
nieszpory i kompletę, by powierzyć to przedsięwzięcie woli
Bożej. Należało też przypomnieć świętej Winifredzie, że
kierują się do jej kraju i gdyby była skłonna przyłożyć
delikatną rączkę do chronienia ich podczas drogi, byliby za ten
gest bardzo wdzięczni.
Poranek dnia odjazdu oglądał małą kawalkadę sześciu koni i
jucznego kuca. Jechali ku zachodniemu mostowi i za miasto,
na drogę do Oswestry. Na przedzie jechał Hugo na swym
ulubionym narowistym siwku z synem na łęku siodła, dalej
Alina na białym dzianecie, jej pokojówka i przyjaciółka
Konstancja wraz z koniuszym, za nimi drugi koniuszy z
jucznym kucem na uwięzi, a na końcu dwaj pielgrzymi do
Świętego Asafa. Był koniec kwietnia i wszystko się zieleniło.
Cadfael i Marek wyruszyli przed prymą, żeby dołączyć w
mieście do Hugona i jego domowników. Mżawka tak drobna,
że prawie niewyczuwalna w powietrzu, podążała za nimi przez
most, pod którym .płynął Sewem, wezbrany, lecz spokojny.
Zanim zgromadzili się na Hugonowym podwórcu, słońce
wyjrzało zza chmur, iskrząc się na liściach i trawie. Był to
dobry dzień na wyjazd i nie miało wielkiego znaczenia, dokąd i
po co się jedzie.
Słońce stało wysoko, a perłowa mgła poranka całkiem się już
rozproszyła, kiedy przekroczyli rzekę pod Montfordem. Droga
była dobra, niektóre jej odcinki z szerokimi zielonym
poboczami zapewniały jazdę szybką i wygodną, a Idzi chciał
przy takich okazjach jechać cwałem. Był zbyt dumny, by
dzielić wierzchowca z kimś innym niż ojciec. Po dotarciu do
Maesbury mały juczny kuc miał być przez lato jego kucem do
jazdy, a koniuszy, który go prowadził, jego dyskretnym
strażnikiem w czasie jeździeckich wypadów. Jak większość
chłopców, którzy nigdy nie mieli powodu do obaw, był na
końskim grzbiecie nieustraszony — nierozumny, jak mówiła
Alina, ale nie spieszyła się z ostrzeżeniami. Może nie chciała
stracić jego zaufania, a może wiedziała, że ich nie posłucha.
Zatrzymali się w południe pod wzgórzem przy Ness, gdzie
mieszkał dzierżawca Hugona, by się pokrzepić i dać odpocząć
koniom. Wczesnym popołudniem dotarli do Felton, gdzie
Alina z eskortą skręciła na drogę do domu, Hugo jednak
postanowił jechać z przyjaciółmi do Oswestry. Idzi, choć
protestował, posłusznie dał się przekazać w ramiona matki.
— Jedźcie i wracajcie bezpiecznie! — powiedziała Alina.
Włosy miała jasne i lśniące jak pierwiosnek, połysk wiosny na
twarzy i blask słońca w uśmiechu. Gdy zawracała dzianeta,
nakreśliła w powietrzu znak krzyża.
Uwolnieni od kobiet i bagażu przejechali szybko kilka mil do
Whittaker, gdzie zatrzymali się pod niewielką drewnianą
warownią. Oswestry leżało na le-
wo od nich, na drodze Hugona do domu. Marek i Cadfael
jechali jeszcze dalej na północ, ale tu byli na samej granicy, w
kraju, który zanim jeszcze zjawili się Normanowie, przez
stulecia był na przemian walijski i angielski, i gdzie nazwy i
nazwiska były częściej walijskie niż angielskie. Hugo mieszkał
między dwoma wielkimi groblami, które wznieśli przed laty
władcy Mercji dla oznaczenia granic swoich posiadłości i swej
jurysdykcji. Żadna siła zbrojna nie mogła ich łatwo
przekroczyć, a ten, kto przeszedł z jednej strony na drugą, nie
miał wątpliwości, czyjemu prawu podlega. Niższa grobla
leżała na wschód od dworu, zapadnięta teraz i nadwątlona,
wyższą zaś wzniesiono bardziej na zachód, gdy potęga Mercji
była w stanie posunąć się w głąb Walii.
— Tu was muszę opuścić — powiedział Hugo, spoglądając na
drogę, którą przybyli, i na zachód ku miastu i zamkowi. —
Szkoda! Rad bym pojechał z wami do Świętego Asafa, ale
urzędnicy króla nie powinni mieszać się do spraw Kościoła,
unikając krzyżowego ognia. Nie chciałbym deptać po piętach
Owainowi.
— Odprowadziłeś nas w każdym razie pod jurysdykcję
biskupa Gilberta — odrzekł z uśmiechem brat Marek. —
Zarówno ten kościół, jak i twój Świętego Oswalda są teraz w
diecezji Świętego Asafa. Zdajesz sobie z tego sprawę? Tu na
zachodzie Lichfield straciło mnóstwo parafii. Myślę, że taka
musi być polityka Canterbury — rozciąganie diecezji po obu
stronach granicy, żeby zatrzeć linię pomiędzy Walią i Anglią.
— Owain też będzie miał tu coś do powiedzenia. — Hugo
pozdrowił ich, podnosząc rękę, i zaczął zawracać konia ku
domowi. — Jedźcie z Bogiem i szerokiej drogi! Będziemy was
wyglądać za dziesięć dni.
Oddalił się już o kilka kroków, kiedy obejrzał się przez ramię
i zawołał:
— Chroń go od kłopotów! Jeśli zdołasz! — Nie było jednak
żadnej wskazówki, do którego z nich skierowana była ta prośba
ani do którego odnosiło się przeczucie. Mogli się nimi
podzielić.
Peters Ellis Kroniki brata Cadfaela (Mnich) 18 Lato Duńczyków
Rozdział pierwszy Niezwykle wydarzenia owego lata 1144 roku można było właściwie określić jako zaczynające się w roku poprzednim, w plątaninie wątków kościelnych i świeckich, w którą to sieć uwikłało się mnóstwo różnych ludzi, kleryków, od arcybiskupa do najniższego diakona biskupa Rogera de Clintona, i świec- kich, od książąt północnej Walii do najskromniejszego chałupnika pośród koniczyn Arfonu. Wśród tak uwikłanych był pewien starszawy benedyktyn z opactwa Świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. Brat Cadfael wkroczył w tamten kwiecień z nieco niecierpliwą wiarą w przyszłość, jak to z nim zwykle było, kiedy ptaki wiły gniazda, łąkowe kwiaty zaczynały przebijać się przez młodą trawę, a słońce każdego południa wznosiło się wyżej na niebie. To prawda, że na świecie były kłopoty, jak zawsze bywało. Stale powracające problemy Anglii rozdartej na pół przez dwoje kuzynów walczących o tron nadal nie dawały nadziei na rozwiązanie. Król Stefan wciąż trzymał południe i większą część wschodu, a cesarzowa Maud, dzięki swemu lojalnemu przyrodniemu bratu, Robertowi z Gloucesteru, ulokowa-
ła się bezpiecznie na południowym zachodzie i utrzymywała swój dwór nieniepokojony w Devizes. Przez kilka miesięcy prawie ze sobą nie walczyli, czy to z wyczerpania, czy z wyrachowania, a nad krajem zaległa dziwna cisza, prawie pokój. Srożący się na Moczarach banita i wróg publiczny, Godfryd de Mandeville, nadal był na wolności, ograniczonej jednak pierścieniem królewskich warowni i coraz bardziej niepewnej. Ogólnie biorąc, było miejsce dla ostrożnego optymizmu, a sama świeżość i blask wiosny rozpraszały czarne myśli, choćby i leżały one w naturze Cadfaela. Przyszedł więc na kapitułę tego właśnie dnia pod koniec kwietnia w najpogodniejszym i nąjprzychylniejszym z nastrojów, przepełniony dobrocią wobec wszystkich i przekonany, że wszystko pójdzie równie łagodnie i bez zdarzeń przez całe lato aż do jesieni. Z pewnością nie przeczuwał natychmiastowej zmiany tego idyllicznego nastroju, a tym bardziej za czyim pośrednictwem miało do niej dojść. Jakby przymuszona do zachowania takiego samego spokoju, na poły lękliwie, na poły z wdzięcznością, kapituła nie wdawała się tego dnia w dysputy. Nie było kogo ganić. Brat Jeremiasz nie znalazł wśród nowicjuszy żadnego grzeszku, by nad nim biadać, uczniowie zaś, upojeni wiosną i blaskiem słońca, zdawali się zachowywać jak aniołowie, którymi z pewnością nie byli. Nawet rozdział Reguły, trzydziesty czwarty, odczytany przez brata Franciszka tonem dezaprobaty, wyjaśniał łagodnie, że doktryna równego udziału dla wszystkich nie zawsze
może być stosowana, skoro potrzeby jednego mogą przewyższać potrzeby drugiego, i ten, kto otrzymuje więcej, nie powinien się tym pysznić, a ten, kto dostaje mniej, nie powinien narzekać na dodatkowe uposażenie jego braci. I przede wszystkim, żadnego zrzędzenia, żadnej zawiści. Wszystko było spokojne, łagodzące, umiarkowane. Może nawet nieco nudne? Życie w nieco nudnych czasach to błogosławieństwo, zwłaszcza po zamęcie, oblężeniu i zażartej walce. Wciąż jednak jakaś cząstka gdzieś w Cadfaelu przypominała o sobie, jeżeli cisza trwała zbyt długo. Mimo wszystko jakaś mała podnieta nie zaszkodzi, będzie nawet miłym kontrapunktem dla niezmiennego porządku, choćby był bardzo kochany i choćby mu wiernie służono. Byli już przy końcu rutynowych spraw i uwaga Cadfaela wędrowała gdzieś daleko od sprawozdań piwniczego, bo sam nie pełnił żadnej funkcji i chętnie zostawiał takie sprawy tym, którzy je pełnili. Opat Radulfus już miał zamykać kapitułę, omiótłszy ją spojrzeniem, by upewnić się, że nikt nie planuje jakiegoś sprzeciwu czy zastrzeżenia, kiedy świecki furtian, który służył w strażnicy przy bramie podczas obrad, wsunął głowę w drzwi w sposób sugerujący, że czekał na tę właśnie chwilę. — Ojcze opacie, jest tu gość z Lichfield. Biskup de Clinton wysłał go z misją do Walii, on zaś prosi o kwaterę na noc albo dwie. „Gdyby był to ktoś o mniejszym znaczeniu — pomyślał Cadfael — zaczekałby, aż wszyscy wyjdzie-
my, jeśli skoro jednak jest w tym biskup, może to być poważna sprawa wymagająca oficjalnego rozważenia, zanim się rozejdziemy". Dobrze wspominał Rogera de Clintona, człowieka rozsądnego i zdecydowanego, który umiał rozpoznać szczerość i fałsz i szybko rozstrzygał problemy doktrynalne. Twarz opata pozostała niewzruszona, ale błysk w jego oczach świadczył, że i on wspominał ostatnią wizytę biskupa z uznaniem. — Wysłannik biskupa jest serdecznie witany — powiedział — i może tu gościć, jak długo zechce. Czy ma do nas jakąś pilną sprawę, zanim zamknę tę kapitułę? — Ojcze, on chciałby zaraz ci się pokłonić i oznajmić, jakie ma zadanie. Ty zdecydujesz, czy ma to być tu, czy na osobności. — Wpuść go — rzekł Radulfus. Furtian znikł, a dyskretny szmer zaciekawienia i spekulacji obiegł kapitułę niczym zmarszczka na powierzchni stawu, gasnąc w milczeniu oczekiwania, gdy wysłannik biskupa wszedł i stanął wśród nich. Przybysz był niewysoki, szczupły i żylasty, drobny niczym szesnastolatek i na takiego wyglądający, dopóki uważne spojrzenie nie wykryło dojrzałości owalnej, niepokrytej zarostem twarzy. Benedyktyn jak jego bracia, z tonsurą i w habicie, stał wyprostowany, w godności swego urzędu, a zarazem w pokorze i prostocie swego charakteru. Pierścień włosów koloru słomy stroszył się niczym u chłopca. Szare, zdecydowane oczy wskazywały jednak, że to mężczyzna.
Oto stal się cud! Cadfael nagle poczuł się obdarowany czymś, za czym tęsknił w ostatnich kilku latach, z pewnością za sprawą cudu tak nagle i niespodziewanie. Roger de Clinton wybrał na swego posła do Walii nie jakiegoś dostojnego kanonika o imponującej prezencji ze ścisłej wewnętrznej hierarchii swej rozległej diecezji, ale najmłodszego i najpokorniejszego z diakonów swojego dworu, brata Marka, kiedyś służącego w opactwie Shrewsbury, przez dwa lata pomocnika w pracowni Cadfaela, który go mile wspominał. Brat Marek skłonił się głęboko opatowi, pochylając głowę z zapamiętaną solennością, po czym znów podniósł czysty wzrok. Towarzyszyło mu jak zawsze odległe echo uroku i lekkiej absurdalności. Kiedy się wyprostował, znów był ambasadorem; zawsze będzie zarazem mężczyzną i dzieckiem, aż do dnia, gdy zostanie księdzem, co było jego gorącym pragnieniem. To miało jednak nastąpić nie wcześniej niż za parę lat. Był za młody, by go zaakceptować. — Panie mój — przemówił — mój biskup wysyła mnie z misją dobrej woli do Walii i prosi, byś mnie przyjął i udzielił schronienia na jedną lub dwie noce. — Mój synu — odpowiedział opat z uśmiechem — nie potrzebujesz tu niczyich poleceń, wystarczy sama twa obecność. Czy myślisz, że cię tak szybko zapomniano? Masz tu tylu przyjaciół, ilu jest braci, i przez dwa dni trudno ci będzie nacieszyć ich wszystkich. Co do twego zadania, czy raczej zlece-
nia twego zwierzchnika, zrobimy wszystko, co możemy, by je wesprzeć. Czy chcesz o nim mówić? Tu czy na osobności? Poważna twarz brata Marka zmiękła i rozpłynęła się w uśmiechu radości — nie tylko go pamiętają, ale i mile wspominają. — To nie będzie długa opowieść, ojcze, i mogę ją tu przedstawić, chociaż później chciałbym zasięgnąć twojej rady, bo takie poselstwo jest dla mnie czymś nowym, a nikt nie potrafi mi doradzić lepiej niż ty. Wiesz, że w zeszłym roku Kościół postanowił odnowić biskupstwo Świętego Asafa w Llanelwy. Radulfus skinął głową. Ta czwarta diecezja walijska była nieobsadzona od prawie siedemdziesięciu lat. Bardzo niewielu żyjących pamiętało biskupa zasiadającego na tronie Świętego Kentigerna. Położenie tego biskupstwa po obu stronach granicy i z całą potęgą Gwynedd na zachodzie czyniło je zawsze trudnym do utrzymania. Katedra stała na ziemi, którą dzierżył earl Chesteru, ale cała dolina rzeki Clwyd ponad nią leżała na terytorium Owaina Gwynedda. Nie było jasne, chyba nawet dla samego arcybiskupa, dlaczego arcybiskup Teobald postanowił wskrzesić tę diecezję właśnie teraz. Splątane motywy polityki Kościoła i działania świeckich najwyraźniej wymagały pewnego chwytu Anglii na tym pograniczu, bo nowo mianowany biskup był Normanem. Cadfael pomyślał ze smutkiem, że wybierając kogoś takiego, nie oszczędzono walijskiej wrażliwości. — Po swojej konsekracji przez arcybiskupa Teobalda w zeszłym roku w Lambeth biskup Gilbert
osiadł w końcu w swej diecezji. Arcybiskup życzy sobie, by otrzymał on zapewnienie poparcia od naszego biskupa, skoro poprzednio obowiązki duszpasterskie należały do diecezji w Lichfield. Wiozę do Llanelwy listy i dary mojego zwierzchnika. To miało sens, jeżeli zamiarem Kościoła było zdobycie mocnego oparcia w Walii i okazanie, że będzie ono zachowane i bronione. Cadfael zastanawiał się, czy jakiś biskup zdołał kiedyś utrzymywać tak ogromną diecezję jak pierwotne biskupstwo Mercji. Starając się zachować bliski kontakt z wiernymi, przenosiło ono siedzibę swych władz kolejno z Lichfield do Chesteru, z powrotem do Lichfield, a teraz do Coventry. Natomiast Roger de Clinton mógł bez żalu zrezygnować z pogranicznych parafii, choćby nie pochwalał strategii, która go ich pozbawiała. — Sprawa, która sprowadza cię do nas choćby na parę dni, jest mile widziana — powiedział Radulfus. — Jeżeli mój czas i doświadczenie mogą się na coś przydać, należą do ciebie, myślę jednak, że poradzisz sobie bez pomocy, mojej czy innych. — Takie zaufanie to sprawa wielkiej wagi — zauważył z powagą Marek. — Jeśli twój biskup nie ma wątpliwości, tym bardziej ty ich mieć nie musisz. Mam go za człowieka, który wie, w kim pokładać zaufanie. Jeśli przybyłeś tu z Lichfield, potrzebujesz odpoczynku i pokrzepienia, bo musiałeś wyjechać bardzo wcześnie. Czy zaopiekowano się twoim koniem? — Tak, ojcze. — Dawny tytuł powrócił w naturalny sposób.
— Pójdź więc ze mną do mej kwatery, odpocznij i rozporządzaj moim czasem. Moja mądrość, jeśli jakąś mam, jest do twojej dyspozycji. — Zdawał sobie sprawę tak samo jak Cadfael, że ta na pozór prosta misja do nowego i obcego biskupa w Świętym Asafie kryje w sobie wiele skalkulowanego ryzyka i niepewnych rezultatów, i łatwo można trafić w bagno, gdzie trzeba stąpać z uwagą, mając z obu stron trzęsawisko. Tym bardziej godne podziwu było, że Roger de Clinton zawierzył najmłodszemu i najnowszemu ze swoich kleryków. — Ta kapituła jest zamknięta — powiedział opat i pierwszy ruszył do wyjścia. Kiedy minął gościa, szare oczy brata Marka, mające wreszcie swobodę szukania wśród zgromadzonych starych przyjaciół, napotkały oczy Cadfaela i odpowiedziały uśmiechem na jego uśmiech, zanim młody człowiek odwrócił się i poszedł za opatem. Niech Radulfus nacieszy się nim przez chwilę, wydostanie od niego wszystkie nowiny i szczegóły, które by mogły utrudnić podróż, udzieli mu dobrodziejstwa doświadczenia i niezawodnego zdrowego rozsądku. Potem Marek sam trafi do herbarium. — Biskup był dla mnie bardzo dobry — mówił Marek, odrzucając stanowczo myśl o jakichś szczególnych względach okazanych mu przy wyborze do tej misji — ale taki jest wobec wszystkich w swoim otoczeniu. Jest w tym coś więcej niż łaskawość dla mnie. Po tym, jak osadził biskupa Gilberta w Świętym Asafie, arcybiskup zdaje sobie sprawę, jak
chwiejna jest jego pozycja i chce zabezpieczyć jego tron na wszelkie możliwe sposoby. Było jego życzeniem — albo raczej poleceniem — żeby nasz biskup złożył tę grzecznościową wizytę tamtemu, zważywszy, że to z jego diecezji wykrojono większą część nowego biskupstwa Gilberta. Niech świat zobaczy, jaka harmonia panuje między biskupami — nawet takimi, którym zabrano spod nóg trzecią część ich terytorium. Cokolwiek może myśleć biskup Roger o osadzaniu Normana niemówiącego ani słowa po walijsku w biskupstwie w dziewięciu dziesiątych walijskim, trudno by mu było odmówić arcybiskupowi. Od niego jednak zależało, jak wykona polecenie. Myślę, że wybrał mnie, bo nie życzy sobie widowiska zbyt szumnego i pochlebnego. Jego list jest formalny i pięknie wypisany, a jego dar jest bardziej niż odpowiedni. Ja zaś mam być rozsądny i zrównoważony. Zebrali się na naradę w jednym z przęseł północnego krużganku, gdzie wiosenne słońce sięgało swymi skośnymi, bladozłotymi palcami nawet późnym popołudniem, godzinę przed nieszporami. Hugo Beringar przyjechał ze swego domu w mieście, gdy tylko doszła go wieść o przybyciu brata Marka. Jako szeryf nie miał żadnej oficjalnej sprawy do tego koś- cielnego poselstwa, ale z przyjemnością znów ujrzał młodego człowieka, którego mile wspominał i któremu w obecnych okolicznościach mógł udzielić pomocy i rady. Stosunki Hugona z północną Walią były dobre. Miał przyjacielską ugodę z Owainem Gwyneddem, bo żaden z nich nie dowierzał ich
wspólnemu sąsiadowi, earlowi Chesteru, obaj zaś ufali sobie bez zastrzeżeń. Z Madogiem ap Meredithem z Powysu szeryf utrzymywał ostrożniejsze stosunki. Granica Shropshire'u była stale strzeżona przed sporadycznymi, podejmowanymi niemal dla zabawy najazdami spoza grobli, chociaż obecnie panował względny spokój. Hugo był człowiekiem, który wiedział najlepiej, jakie mogą być warunki podróży do Świętego Asafa. — Myślę, że jesteś zbyt skromny — powiedział poważnie. — Biskup zna cię już chyba dość dobrze, by wyrobić sobie opinię o twoim rozumie i zaufać, że będziesz stąpał ostrożnie tam, gdzie ambasador większej wagi mógłby za wiele mówić, a za mało słuchać. Oto obecny tu Cadfael powie ci o uczuciach Walijczyków w sprawach Kościoła więcej niż ja, wiem jednak, gdzie wkracza w te sprawy polityka. Możesz być pewny, że Owain Gwynedd ma bystre oko na poczynania arcybiskupa Teobalda w jego domenie, a z Owainem zawsze trzeba się liczyć. Zaledwie przed czterema laty został konsekrowany nowy biskup w jego ojczystej diecezji Bangoru, która jest całkowicie walijska. Tam przynajmniej zatwierdzono Walijczyka, który najpierw odmówił ślubowania wierności lenniczej królowi Stefanowi i uznania dominacji Canterbury. Meurig nie był bohaterem, więc w końcu ustąpił i zrobił obie te rzeczy, co kosztowało go utratę twarzy i łaski Owaina Gwynedda. Opór wobec objęcia przez niego stanowiska był silny. Doszli jednak do porozumienia i załagodzili potem różnice, co oznacza, że współpracują przy
uchronieniu Gwynedd od podporządkowania wpływom Teobalda. Ta konsekracja Normana u Świętego Asafa jest wyzwaniem zarówno dla książąt, jak i prałatów, a ktokolwiek podejmuje tam misję dyplomatyczną, będzie musiał mieć na oku jednych i drugich. — Z kolei Owain — dodał Cadfael — z pewnością będzie miał oko na nastroje swoich ludzi i ucho otwarte na to, co mówią. Wypadałoby, żeby Gilbert robił to samo. Gwynedd nie ma zamiaru ustępować Canterbury; mają własnych świętych, obyczaje i obrządki. — Słyszałem — powiedział Marek — że przedtem, dawno temu, Święty Dawid był biskupstwem metropolitalnym Walii z własnym arcybiskupem niepodległym Canterbury. Niektórzy walijscy prałaci chcą teraz przywrócić tę zasadę. Cadfael pokręcił głową z powątpiewaniem. — Lepiej nie wglądać zbyt dokładnie w przeszłość. Usłyszymy więcej o tych pretensjach, kiedy Canterbury będzie nam narzucać swoją jurysdykcję. Z pewnością jednak Owain będzie rzucał cień na swego nowego biskupa, przypominając mu, że jest na obcym terytorium i musi zważać na swoje zacho- wanie. Mam nadzieję, że to mądry człowiek, który obejdzie się łagodnie ze swoją trzódką. — Nasz biskup całkowicie się z tobą zgadza, a ja otrzymałem dokładne instrukcje. Nie mówiłem w kapitule o całym moim zadaniu, chociaż potem powiedziałem o tym ojcu opatowi. Mam jeszcze jeden list i dar do przekazania. Mam się udać dalej, do Bango-
ru — och, to z pewnością nie jest polecenie arcybiskupa Teobalda! — i wyświadczyć biskupowi Meurigowi tę samą grzeczność co biskupowi Gilbertowi. Jeżeli Teobald uważa, że biskupi winni trzymać się razem, Roger de Clinton uznaje, że ta zasada stosuje się tak samo do Normanów, jak Walijczyków. Proponujemy, by ich traktowano jednakowo. To „my" odnoszące się do Marka i jego prześwietnego zwierzchnika zabrzmiało w uszach Cadfaela znajomo. Przypomniał sobie równie niewinne ogłoszenie partnerstwa parę lat temu, gdy ten chłopiec uwalniał się stopniowo z uprzedzeń wobec ludzi, obdarzając zaufaniem tych, których podziwiał i którym służył. Jego „my" oznaczało wtedy jego samego i Cadfaela, jakby byli dwoma łowcami przygód broniącymi sobie pleców przed światem. — Coraz bardziej lubię tego naszego biskupa — powiedział z uznaniem Hugo. — Czy jednak wysyła cię w tę długą drogę samego? — Niezupełnie. — Na szczupłej, jasnej twarzy brata Marka pojawił się na chwilę nieco psotny uśmiech, jakby ukrywał w zanadrzu jakąś tajemniczą niespodziankę. — On jednak nie zawahałby się przejechać w pojedynkę przez Walię, więc nie zrobię tego i ja. Biskup zakłada, że Kościół i ten habit będą szanowane. Oczywiście będę jednak rad z każdej rady, jakiej możecie mi udzielić co do najlepszej drogi. Wiecie znacznie lepiej niż ja czy mój biskup, jakie warunki panują obecnie w Walii. Myślałem o udaniu się wprost do Oswestry i Chirk. Co o tym sądzicie?
— Sprawy układają się tam dość spokojnie — przyznał Hugo. — W każdym razie Madog, cokolwiek by o nim mówić, to pobożna dusza, gdy w grę wchodzą sprawy kościelne, jakkolwiek by traktował angielskich ludzi świeckich. W dodatku w tej chwili trzyma wszystkich mniejszych chłopców z półwyspu Fadog na krótkiej smyczy. Tak, to bezpieczna i naj- krótsza droga, chociaż natrafisz na kilka stromych podjazdów pomiędzy rzekami Dee a Clwyd. Sądząc po blasku szarych oczu Marka, wyczekiwał on tej przygody z utęsknieniem. To wielka rzecz otrzymać tak ważne zadanie, kiedy się jest ostatnim i najmniej ważnym ze sług swego zwierzchnika. Mimo świadomości, że jego niski status ma temperować komplement, zdawał sobie sprawę, jak wiele zależy od zręczności, z jaką wypełni zadanie. Nie miał pochlebiać ani wychwalać, ale uosabiać prawdziwą i godną podziwu solidarność biskupa z biskupem. — Czy jest coś, co powinienem wiedzieć o sprawach Gwynedd? — spytał. — Polityka Kościoła musi się liczyć z polityką państwa, ja zaś jestem ignorantem w sprawach Walii. Muszę wiedzieć, jakie tematy pomijać milczeniem, kiedy mówić i co powiedzieć. Tym bardziej, że mam jechać dalej do Bangoru. A jeśli będzie tam dwór? Może będę musiał się tłumaczyć przed urzędnikami Owaina albo nawet przed samym Owainem? — To możliwe — przyznał Hugo — bo on zwykle stara się wiedzieć wszystko o każdym obcym, który wkracza na jego terytorium. Jeśli się z nim spotkasz, przekonasz się, że jest przystępny. Możesz mu
przekazać moje pozdrowienia i wyrazy szacunku. Również Cadfael go spotykał, co najmniej dwukrotnie. To wielki człowiek, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie wspominaj tylko o jego braciach! To wciąż może być dla niego bolesny temat. — Bracia byli przyczyną ruiny księstw walijskich przez wszystkie wieki — zauważył posępnie Cadfael. — Książęta walijscy powinni mieć tylko jednego syna. Ojciec buduje zdrowe księstwo i silną władzę, a po jego śmierci trzech, czterech albo pięciu synów z prawego i nieprawego łoża żąda należnych im udziałów, a prawo mówi, że powinni je dostać. Potem jeden wybija innych, by powiększyć swoją część, i trzeba czegoś więcej niż prawo, by powstrzymać rozlew krwi. Zastanawiam się czasem, co się stanie po odejściu Owaina. Ma już synów i dość czasu przed sobą, żeby mieć ich więcej. Zastanawiam się, czy nie zrujnują tego, czego on dokonał. — Jeśli Bóg da — powiedział Hugo żarliwie — Owain odejdzie za trzydzieści lat albo więcej. Ma ledwie czterdziestkę. Rozumiemy się z Owainem, bo dotrzymuje słowa i zachowuje równowagę. Gdyby to Cadwaladr był starszy i dominował, mielibyśmy co roku jakąś wojnę graniczną. — To ten Cadwaladr jest bratem, o którym lepiej nie wspominać? — spytał Marek. — Czym zasłużył na anatemę? — Zrobił przez lata wiele rzeczy. Owain musi go kochać, inaczej już dawno kazałby komuś usunąć tego szkodnika. Tym razem jednak było to morderstwo. Jesienią zeszłego roku grupa najbliższych mu
ludzi zasadziła się na księcia Deheubarthu i zabiła go. Bóg wie, z jakiego szalonego powodu! Ten młody człowiek był z nim w przymierzu i był zaręczony z córką Owaina, nie ma więc w tym czynie żadnego sensu. A choć Cadwaladra nie rozpoznano jako jednego ze sprawców, Owain od początku nie miał wątpliwości, że to się stało z jego rozkazu. Nikt z tamtych nie ośmieliłby się zrobić tego na własną rękę. Cadfael przypominał sobie wstrząs po tamtym morderstwie i szybki, staranny odwet. Owain Gwynedd w sprawiedliwym gniewie wysłał swego syna Hywela, żeby usunął Cadwaladra z każdego kawałka ziemi, którą dzierżył w Ceredigionie, i żeby spalił jego zamek w Llanbadarnie, a ten młody człowiek, zaledwie po dwudziestce, wykonał swoje zadanie szybko i skutecznie. Niewątpliwie Cadwaladr miał przyjaciół i stronników, którzy udzielili mu schronienia, ale pozostał wygnańcem bez ziemi. Cadfael nie mógł się nie tylko nie zastanawiać, gdzie się czai złoczyńca, ale i czy nie skończy on jak Gotfryd de Mandeville na Moczarach, gromadząc wokół siebie wyrzutków z północnej Walii — przestępców i mal- kontentów — i żerując na ludziach przestrzegających prawa. — Co się stało z tym Cadwaladrem? — spytał Marek ze zrozumiałą ciekawością. — Został wydziedziczony. Owain usunął go z wszystkich ziem, jakie dzierżył. Nie ma gdzie postawić stopy w Walii. — Ale nadal ma tam wpływy — zauważył z troską Cadfael — i nie jest to człowiek, który przyjmie
pokornie pokutę. Widzę, że zagłębiasz się w niebezpieczny labirynt. Myślę, że nie powinieneś jechać sam. Hugo badał wzrokiem twarz Marka, na pozór beznamiętną, ale z iskrą skrytego rozbawienia w oczach, które popatrywały na Cadfaela. — O ile pamiętam, powiedział: „niezupełnie sam". — Tak powiedział! — Cadfael wpatrywał się w młodą twarz, która odpowiadała mu spojrzeniem pozornie poważnym, gdyby nie ten zdradziecki błysk w oczach. — Czegoś nam, chłopcze, nie powiedziałeś. Dalej, mów! Kto jedzie z tobą? — Mówiłem wam przecież — odparł Marek — że jadę dalej do Bangoru. Biskup Gilbert jest Normanem i mówi zarówno po francusku, jak i po angielsku, ale biskup Meurig jest Walijczykiem i nie mówi po angielsku, jak wielu z jego narodu, a moja łacina może mi służyć tylko między klerykami. Pozwolono mi więc wziąć tłumacza. Biskup Roger nie ma nikogo bliskiego ani zaufanego mówiącego po walijsku. Podpowiedziałem mu jedno imię, takie, którego nie zapomniał. — Iskierka rozjaśniła twarz młodzieńca i odbiła się nie tylko światłem, ale i oświeceniem w oszołomionych oczach Cadfaela. — Zachowałem najlepsze na koniec — powiedział Marek rozpromieniony. — Mam pozwolenie, by zabrać osobę wybraną przeze mnie, o ile tylko opat Radulfus usankcjonuje jej nieobecność. Mam też zapewnienie, że potrwa to nie dłużej niż około dziesięciu dni. Czy może więc mi się nie udać — spytał rozsądnie Marek —jeśli ty pojedziesz ze mną?
Była to dla brata Cadfaela sprawa honoru, aby, gdy drzwi otworzyły się przed nim tak nagle i nieoczekiwanie, natychmiast przyjąć propozycję i wejść. Zrobił to z tym większym pośpiechem, że były to drzwi prowadzące do Walii. Można wręcz powiedzieć, że rzucił się w nie, na wypadek, gdyby miały się znowu zatrzasnąć, kryjąc ten czarowny widok. Nie był to tylko krótki wypad za granicę do Powysu, ale dziesięć dni jazdy w towarzystwie, które sam by wybrał, poprzez nadbrzeżne regiony Gwynedd, od Świętego Asafa do Carnarvonu, obok książęcego Aberu i pod potężnymi ramionami Moel Anion. Będzie czas na omówienie dni, kiedy byli rozdzieleni, i czas na przyjacielskie milczenie, kiedy wszystko, co trzeba było powiedzieć, zostało powiedziane. A wszystko to było darem brata Marka. To cudowne, jakim bogactwem może obdarzyć ktoś, kto z wyboru i powołania nie posiada niczego! Świat jest pełen maleńkich cudów! — Synu — powiedział z uczuciem Cadfael — za takie podniesienie na duchu będę przez całą drogę twoim tłumaczem i koniuszym. Nikt nie mógłby mi sprawić większej przyjemności. A czy Radulfus naprawdę powiedział, że mogę jechać? — Tak powiedział — zapewnił go brat Marek — i pozostawił ci wybór konia ze stajni. Musisz też przygotować Edmunda i Winfryda na twoją nieobecność i przestrzegać godzin modlitw tak ściśle, by twa dusza była chroniona w drodze do Bangoru i z powrotem. — Jestem cnotliwy i odrodzony — oświadczył
z wielkim zadowoleniem Cadfael. — Czy niebo nie okazało tego wyraźnie, pozwalając mi udać się do Walii? Czy myślicie, że zamierzam się narażać na bożą niełaskę? Ponieważ przynajmniej pierwsza część misji Marka miała być w pełni jawna, trudno się dziwić, że każdy mieszkaniec enklawy był nią żywo zainteresowany. Nie brakowało niepotrzebnych rad ze wszystkich stron, jak przeprowadzić ją najlepiej, zwłaszcza od starego brata Dafydda z infirmerii, który od czterdziestu lat nie widział swej ojczystej krainy Dyffryn Clwyd, ale był przekonany, że zna to miejsce jak własną kieszeń. Jego radość z odrodzenia diecezji była nieco mniejsza z powodu mianowania Normana, ale podniecenie bardzo go ożywiło. Gdy Cadfael go odwiedził, powrócił do ojczystego języka i był pełen dobrych rad. Opat Radulfus przeciwnie, nie wniósł niczego poza swym błogosławieństwem. Ta misja należała do Marka i musiała być pozostawiona wyłącznie w jego rękach. Przeor Robert powstrzymał się od komentarzy, jednak jego milczenie miało w sobie dezaprobatę. Poseł o jego godności i prezencji byłby bardziej odpowiedni na dworach biskupów. Brat Cadfael przejrzał swoje zapasy leków, powierzył swój ogród w zaufaniu bratu Winfrydowi. Na wszelki wypadek złożył wizytę w hospicjum Świętego Idziego, by upewnić się, że tamtejsza apteczka jest należycie zaopatrzona, a brat Owain bez problemu da radę przewodzić swojej trzódce. Potem
udał się do stajni, by pozwolić sobie na przyjemność wyboru wierzchowca do podróży. Tam zastał go wczesnym popołudniem Hugo, kontemplującego pięknego jasnego deresza z kremową grzywą, pochylającego się do pieszczącej go dłoni. — Za wysoki dla ciebie — powiedział Hugo za jego ramieniem. — Będziesz potrzebował pomocy przy wsiadaniu, a Marek cię nie uniesie. — Nie jestem jeszcze tak stary ani tak przygięty wiekiem, żebym się nie wdrapał na konia — odparł z godnością Cadfael. — Co cię tu do mnie sprowadza? — Ach, Alina wpadła na doskonały pomysł, kiedy powiedziałem jej, co ty i Marek zamierzacie. Maj jest już na progu, a za tydzień albo dwa powinienem pakować ją i Idziego do Maesbury na lato. Będzie mu tam lepiej niż w mieście. — Hugo miał w zwyczaju zostawiać tam rodzinę aż do zakończenia żniw i strzyżenia owiec, sam zaś dzielił wtedy czas między dom a sprawy hrabstwa. Cadfael znał ten jego zwyczaj. — Alina mówi, że moglibyśmy przyspieszyć wyjazd o tydzień, jechać z tobą jutro i odprowadzić cię aż do Oswestry. Reszta domowników może wyjechać później, my zaś będziemy mieli twoje towarzystwo przez cały dzień, a do tego, gdybyś zechciał, mógłbyś spędzić i noc u nas w Mewsbury. Co ty na to? Cadfael zgodził się z wielką ochotą i to samo zrobił Marek, chociaż z żalem odrzucił propozycję przenocowania. Był zobowiązany dotrzeć do Llanelwy drugiego dnia i przybyć tam o przyzwoitej porze, wczesnym popołudniem, żeby mieć przed wieczerzą
czas na rozgoszczenie się. Wolał więc przed nocą zajechać za Oswestry, w głąb Walii. Gdyby dotarli w dolinę Dee, znajdą tam kwaterę w którymś z kościołów i przekroczą rzekę wczesnym rankiem. Wydawało się więc, że wszystko już omówiono i nie pozostało już nic innego do zrobienia, jak tylko pójść na nieszpory i kompletę, by powierzyć to przedsięwzięcie woli Bożej. Należało też przypomnieć świętej Winifredzie, że kierują się do jej kraju i gdyby była skłonna przyłożyć delikatną rączkę do chronienia ich podczas drogi, byliby za ten gest bardzo wdzięczni. Poranek dnia odjazdu oglądał małą kawalkadę sześciu koni i jucznego kuca. Jechali ku zachodniemu mostowi i za miasto, na drogę do Oswestry. Na przedzie jechał Hugo na swym ulubionym narowistym siwku z synem na łęku siodła, dalej Alina na białym dzianecie, jej pokojówka i przyjaciółka Konstancja wraz z koniuszym, za nimi drugi koniuszy z jucznym kucem na uwięzi, a na końcu dwaj pielgrzymi do Świętego Asafa. Był koniec kwietnia i wszystko się zieleniło. Cadfael i Marek wyruszyli przed prymą, żeby dołączyć w mieście do Hugona i jego domowników. Mżawka tak drobna, że prawie niewyczuwalna w powietrzu, podążała za nimi przez most, pod którym .płynął Sewem, wezbrany, lecz spokojny. Zanim zgromadzili się na Hugonowym podwórcu, słońce wyjrzało zza chmur, iskrząc się na liściach i trawie. Był to dobry dzień na wyjazd i nie miało wielkiego znaczenia, dokąd i po co się jedzie.
Słońce stało wysoko, a perłowa mgła poranka całkiem się już rozproszyła, kiedy przekroczyli rzekę pod Montfordem. Droga była dobra, niektóre jej odcinki z szerokimi zielonym poboczami zapewniały jazdę szybką i wygodną, a Idzi chciał przy takich okazjach jechać cwałem. Był zbyt dumny, by dzielić wierzchowca z kimś innym niż ojciec. Po dotarciu do Maesbury mały juczny kuc miał być przez lato jego kucem do jazdy, a koniuszy, który go prowadził, jego dyskretnym strażnikiem w czasie jeździeckich wypadów. Jak większość chłopców, którzy nigdy nie mieli powodu do obaw, był na końskim grzbiecie nieustraszony — nierozumny, jak mówiła Alina, ale nie spieszyła się z ostrzeżeniami. Może nie chciała stracić jego zaufania, a może wiedziała, że ich nie posłucha. Zatrzymali się w południe pod wzgórzem przy Ness, gdzie mieszkał dzierżawca Hugona, by się pokrzepić i dać odpocząć koniom. Wczesnym popołudniem dotarli do Felton, gdzie Alina z eskortą skręciła na drogę do domu, Hugo jednak postanowił jechać z przyjaciółmi do Oswestry. Idzi, choć protestował, posłusznie dał się przekazać w ramiona matki. — Jedźcie i wracajcie bezpiecznie! — powiedziała Alina. Włosy miała jasne i lśniące jak pierwiosnek, połysk wiosny na twarzy i blask słońca w uśmiechu. Gdy zawracała dzianeta, nakreśliła w powietrzu znak krzyża. Uwolnieni od kobiet i bagażu przejechali szybko kilka mil do Whittaker, gdzie zatrzymali się pod niewielką drewnianą warownią. Oswestry leżało na le-
wo od nich, na drodze Hugona do domu. Marek i Cadfael jechali jeszcze dalej na północ, ale tu byli na samej granicy, w kraju, który zanim jeszcze zjawili się Normanowie, przez stulecia był na przemian walijski i angielski, i gdzie nazwy i nazwiska były częściej walijskie niż angielskie. Hugo mieszkał między dwoma wielkimi groblami, które wznieśli przed laty władcy Mercji dla oznaczenia granic swoich posiadłości i swej jurysdykcji. Żadna siła zbrojna nie mogła ich łatwo przekroczyć, a ten, kto przeszedł z jednej strony na drugą, nie miał wątpliwości, czyjemu prawu podlega. Niższa grobla leżała na wschód od dworu, zapadnięta teraz i nadwątlona, wyższą zaś wzniesiono bardziej na zachód, gdy potęga Mercji była w stanie posunąć się w głąb Walii. — Tu was muszę opuścić — powiedział Hugo, spoglądając na drogę, którą przybyli, i na zachód ku miastu i zamkowi. — Szkoda! Rad bym pojechał z wami do Świętego Asafa, ale urzędnicy króla nie powinni mieszać się do spraw Kościoła, unikając krzyżowego ognia. Nie chciałbym deptać po piętach Owainowi. — Odprowadziłeś nas w każdym razie pod jurysdykcję biskupa Gilberta — odrzekł z uśmiechem brat Marek. — Zarówno ten kościół, jak i twój Świętego Oswalda są teraz w diecezji Świętego Asafa. Zdajesz sobie z tego sprawę? Tu na zachodzie Lichfield straciło mnóstwo parafii. Myślę, że taka musi być polityka Canterbury — rozciąganie diecezji po obu stronach granicy, żeby zatrzeć linię pomiędzy Walią i Anglią.
— Owain też będzie miał tu coś do powiedzenia. — Hugo pozdrowił ich, podnosząc rękę, i zaczął zawracać konia ku domowi. — Jedźcie z Bogiem i szerokiej drogi! Będziemy was wyglądać za dziesięć dni. Oddalił się już o kilka kroków, kiedy obejrzał się przez ramię i zawołał: — Chroń go od kłopotów! Jeśli zdołasz! — Nie było jednak żadnej wskazówki, do którego z nich skierowana była ta prośba ani do którego odnosiło się przeczucie. Mogli się nimi podzielić.