Przed jarmarkiem
Rozdział pierwszy
zecz zaczęła się podczas zwykłego codziennego czytania
Pisma w benedyktyńskim klasztorze pod wezwaniem
świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury trzydziestego lipca
Roku Pańskiego 1139. Była to wigilia dnia poświęconego Piotrowi
Chryzologowi, święta nadzwyczaj uroczystego i obiecującego znaczne
profity kościołowi, który nosił jego imię. Toteż poranne spotkanie
mnichów w całości wypełniły sprawy związane z należytym
przygotowaniem obchodów, a wszystko, co mniej ważne, odłożono na
później.
Mimo iż klasztor miał dwóch patronów, święty Paweł rzadko był
wspominany, a niekiedy nawet w oficjalnych dokumentach całkiem
pomijano jego imię lub skracano je do jednej zaledwie litery. Czas to
pieniądz, a przepisywanie pełnej nazwy opactwa po dwadzieścia razy
na jednej stronicy skrybowie uznali za zajęcie zbyt monotonne.
Jednakże od czasu gdy ster rządów w klasztorze przejął ojciec
Radulfus, skrybowie zmuszeni byli zmienić to postępowanie, bowiem
nowy opat nie znosił wszelkiego niedbalstwa i od swych podwładnych
żądał równie nienagannej skrupulatności, jak od samego siebie.
Brat Cadfael jeszcze przed prymą wyszedł do herbarium. Z
zadowoleniem patrzył na sprowadzone ze Wschodu, kwitnące właśnie
maki, oceniając w myślach czas, jaki pozostał do zbiorów ziarna. Lato
osiągnęło pełnię i po łagodnej i wilgotnej wiośnie, poprzedzonej
obfitującą w śniegi wczesną zimą, zbiory zapowiadały się nadzwyczaj
obiecująco, zwłaszcza że czerwiec i lipiec były na ogół upalne – kilka
jedynie deszczowych dni przydało świeżości listowiu, a młode pąki
uczyniło jędrnymi i soczystymi. Dojrzale łany zbóż zdawały się same
przywoływać kosiarzy. Żniwa zaczną się zaraz po zakończeniu
dorocznego jarmarku. Upojna słodycz rozmaitych zapachów,
unoszących się w ciepłych promieniach wschodzącego słońca nad
wilgotnym od porannej rosy królestwem Cadfaela, napełniała umysł
mnicha szczególnym odczuciem przyjemności, takiej, na jaką
przedstawiciele ascetycznego Kościoła patrzyli niechętnie, doszukując
się czegoś grzesznego w tym uczuciu czystego zadowolenia. Pewnego
razu brat Marek, który pracował z Cadfaelem w owym ogrodzie
rozkoszy, poczuł, iż powinien wyznać na spowiedzi obok grzechów
także swoją radość i przyjął za nią należną pokutę. Był jeszcze bardzo
młody i to go usprawiedliwiało. Jego zwierzchnik, daleko bardziej
rozsądny, nie miał takich skrupułów, wiedząc, iż człowiek, który nie
raduje się z rozlicznych darów bożych, okazuje tylko niewdzięczność
swemu Stwórcy.
Po dwóch godzinach pracy nie mającej żadnego związku z
jarmarkiem, który przyciągał uwagę wszystkich, Cadfael skulił się, jak
zawsze, za jednym z filarów w najciemniejszym rogu lektorium,
gotów w każdej chwili rozbudzić się, jeśli skierowano by doń jakieś
nieoczekiwane pytanie, i dać rozumną na nie odpowiedź. Od szesnastu
lat był mnichem z własnego dobrze przemyślanego wyboru, którego
nigdy nie żałował, podobnie jak nie żałował swego wcześniejszego,
pełnego przygód życia. Niewiele rzeczy mogło go jeszcze zaskoczyć.
Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, za sobą ogromne doświadczenie i był
uparty niczym osioł – na dodatek głuchy osioł, jak utrzymywał brat
Marek, któremu, jako uprzywilejowanemu, nie takie słowa
wybaczano. Nocą Cadfael spał cicho jak kwiat, tak że zaledwie
słychać było jego oddech. Poddany benedyktyńskiej regule, zawsze z
uśmiechem na ustach, do doskonałości doprowadził swą własną
codzienną dyscyplinę, co znakomicie odpowiadało jego wewnętrznym
potrzebom.
Możliwe, że spał już, kiedy do lektorium wszedł rządca folwarku.
Przybyły przeprosił za nieoczekiwane najście i stanął w milczeniu,
czekając, aż opat pozwoli mu mówić. Brat Cadfael obudził się na
dźwięk słów ekonoma.
– Ojcze, na dziedzińcu czeka burmistrz miasta wraz z delegacją
gildii kupców. Proszą o rozmowę z waszą wielebnością; mówią, że
sprawa jest ważna.
Opat uniósł nieco brwi i łaskawym gestem ręki wskazał, że
ojcowie miasta mają być niezwłocznie wprowadzeni.
Stosunki między miastem Shrewsbury, leżącym na jednym brzegu
rzeki, a opactwem po drugiej jej stronie były zawsze, jeżeli nie zażyłe
– trudno tego wymagać, zważywszy częstą sprzeczność interesów – to
z pewnością poprawne, a wszelkie spory toczono z ostrożnością i przy
zachowaniu dobrych manier. Jeśli opat wyczuł nawet, że zbliża się
wojna, nie dał tego po sobie poznać, lecz z wyrazu jego przebiegłej
szczupłej twarzy Cadfael wywnioskował, iż Radulfus doskonale zna
przyczynę, dla której do klasztoru przybyli tak szacowni goście.
Do lektorium wkroczyło zwartą grupą co najmniej dziesięciu
najznamienitszych obywateli miasta, reprezentujących połowę
wszystkich cechów, które działały w Shrewsbury; na ich czele szedł
burmistrz. Mistrz Geoffrey Corviser, wybrany na przedstawiciela
swojej specjalności, był potężnym i pulchnym, lecz pełnym wigoru
mężczyzną, który nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki. Twarz miał
gładko wygoloną i mimo żywych ruchów w jego postawie znać było
poczucie godności. Robił jedne z najlepszych w Anglii butów, także
do jazdy konnej, i będąc w pełni świadomym doskonałości swoich
wyrobów, znał równie dobrze i własną wartość. Na tę okazję
przyodział najlepsze swe szaty i wyglądał prawdziwie imponująco,
choć w panującym upale musiał cierpieć istne męki. Cadfael znał
kilka osób spośród tych, które stanęły za plecami Geoffreya: Edryk
Flesher, pierwszy rzeźnik w Shrewsbury, Martin Bellecote, mistrz
stolarski, Reginald z Aston, złotnik – wszystko to ludzie znamienici i
majętni. Opat Radulfus jeszcze ich nie znał – na razie. Przysłany tu z
Londynu, aby zdynamizować nieco ślamazarnie toczące się życie
prowincjonalnego klasztoru, pełnił swój urząd zaledwie od pół roku i
jako że z pewnością nie był głupcem, rozumiał doskonale, iż wiele
musi się jeszcze dowiedzieć o mieszkańcach przygranicznych ziem.
– Witam panów – rzekł łagodnie. – Mówcie śmiało, będziecie
wysłuchani z należytą uwagą.
Dziesięciu przybyłych pokłoniło się w powadze. Wszyscy bez
słowa stanęli na szeroko rozstawionych nogach, w szyku niemal
bojowym, i skierowali na opata baczne spojrzenia. On również
skoncentrował całą uwagę na owych niespodziewanych gościach, lecz
widocznym było, iż stara się być uprzejmy. Pracując niegdyś przez
krótki czas jako pasterz, Cadfael widział podobne błyski w oczach
dwóch baranów na chwilę przed tym, jak zwierzęta, opuszczając łby,
natarły na siebie z impetem.
– Wielebny ojcze – zaczął burmistrz – jak wiadomo, pojutrze
rozpocznie się w Shrewsbury jarmark świętego Piotra, który trwać
będzie przez trzy następne dni. Właśnie o tym chcielibyśmy tu mówić.
Warunki, w jakich podczas trwania święta toczyć się będzie życie w
mieście, znane są waszej wielebności. Przez cały ten czas wszystkie
sklepy mają być zamknięte i nie będzie się sprzedawać nic prócz piwa
i wina. Lecz handel tymi produktami będzie wolny na całym terenie i
nikt z mieszkańców miasta nie zarobi na nim ani grosza. Przez te trzy
dni, trzy dni największego ruchu, nie wolno nam pobierać myta w
żadnej postaci od wozów, jucznych koni i tragarzy spieszących na
jarmark przez nasze miasto. Wszystkie opłaty spłyną wyłącznie do
kasy opactwa. Kupcy wiozący swoje dobra w górę rzeki zacumują
łodzie przy waszej grobli i wam zapłacą całą należność. My nie
dostaniemy nic. Za ten przywilej klasztor zapłaci nam zaledwie
trzydzieści osiem szylingów, które zresztą sami musimy z trudem
wydostać od dzierżawców opactwa w mieście.
– ZALEDWIE trzydzieści osiem szylingów! – powtórzył opat
Radulfus i uniósł swe stalowoszare brwi, zachowując jednak dworny
wyraz twarzy i łagodny ton głosu. – Wszak taka właśnie opłata została
ustalona, i to nie przeze mnie. Mniemam, że warunki umowy są wam
znane od wielu lat.
– W samej rzeczy. Więc choć w przeszłości warunki te nierzadko
okazywały się nad wyraz uciążliwe, nigdy nie skarżyliśmy się,
bowiem umów należy dotrzymywać. Jednakże uzgodniona suma nie
wzrosła od tamtej pory ani razu, niezależnie od tego, czy lata były
chude, czy tłuste. A w czasach tak ciężkich dla naszego miasta jak
obecne strata trzech dni handlu i najlepszego w całym roku myta jest
prawdziwie niepowetowana. Chociaż nie było cię wtedy wśród nas,
wielebny ojcze, wiadomo ci zapewne, że zeszłego lata Shrewsbury
przeżyło oblężenie trwające ponad miesiąc i zakończone bitwą, w
której znaczna część murów i ulic uległa zniszczeniu. Mimo naszych
wysiłków ich naprawa będzie wymagała wiele jeszcze pracy, jak
również niemałych wydatków. Nie usunęliśmy dotąd nawet połowy
tych zniszczeń, a czasy są niespokojne i kto wie, kiedy znowu
możemy zostać zaatakowani? Konie i wozy, które w drodze na
jarmark w wielkiej ilości przejadą przez nasze ulice, pogorszą jeszcze
ich stan, nie przysparzając żadnych środków, które pomogłyby nam
naprawić szkody.
– Przejdźmy do rzeczy, panie burmistrzu – rzekł opat tym samym
spokojnym tonem. – Przybyliście tutaj, aby czegoś od nas zażądać.
Wypowiedzcie to otwarcie.
– Wielebny ojcze. Sądzimy – a mówię to w imieniu całej gildii
kupieckiej i wszystkich mieszkańców Shrewsbury – że w roku takim
jak ten mamy najlepszą sposobność, by prosić opactwo albo o
podwyższenie sumy, którą nam płaci, albo – i byłoby to dużo lepsze –
o przekazanie miastu części myta od dóbr przewożonych końmi, na
wozach lub w łodziach, z przeznaczeniem na odbudowę murów.
Klasztor korzysta z protekcji ze strony miasta i według naszego
mniemania powinien ponieść część kosztów, jakie pochłania jego
obrona. Chętnie i z wdzięcznością przyjęlibyśmy dziesiątą część
dochodów z jarmarku. Nie jest to żądanie, lecz prośba. Sądzimy, że
ów dar ze strony klasztoru nie będzie niczym więcej ponad zwyczajny
akt sprawiedliwości.
Opat Radulfus siedział wyprostowany i wyniosły, z namysłem
patrząc na stojących przed nim śmiałków.
– Czy panowie wszyscy sądzicie tak samo?
– Tak jest – odrzekł twardo Edryk Flesher. – I nie tylko my, lecz
również wszyscy mieszkańcy miasta. Jest wśród nas wielu, którzy
wyłożyliby sprawę w słowach znacznie ostrzejszych niż te, które
usłyszeliśmy tutaj od mistrza Corvisera. Ufamy jednak w twoją, ojcze,
sympatię dla nas i czekamy na odpowiedź.
W lektorium dało się słyszeć zbiorowe ciche westchnienie. Bracia
zakonni w większości wyglądali na zaniepokojonych; młodsi kręcili
się na swoich miejscach i szeptali coś do siebie. Przeor Robert
Pennant, który swego czasu liczył na objęcie funkcji opata i był zły, że
powierzono to stanowisko obcemu, zachowywał prawdziwie
ascetyczny spokój. Poruszał ustami w bezgłośnej modlitwie i z
udawanym współczuciem spoglądał z ukosa na swojego
przełożonego, życząc mu w duchu popełnienia jakiegoś
niewybaczalnego błędu. Sędziwy brat Heribert, poprzedni opat,
przysypiał w cichym zakątku lektorium, ciesząc się, że nie piastuje już
tej odpowiedzialnej funkcji.
– Rozważmy sprawę – rzekł spokojnie i bez pośpiechu opat
Radulfus – którą przedstawiliście nam do dyskusji, a która dotyczy
praw miasta i praw tego klasztoru. Czyż sąd w takim sporze mógłby
należeć do was bądź do mnie? Z pewnością nie! Tu potrzebny jest
sędzia nie zainteresowany osobiście. Ale, panowie, pragnę
przypomnieć wam, że decyzja została już podjęta, teraz, w ciągu
półrocza, jakie minęło od oblężenia, na które przed chwilą
utyskiwaliście. Na początku obecnego roku Jego Wysokość król
Stefan potwierdził nasze stare nadanie wraz z wszystkimi prawami i
przywilejami, jakimi cieszyliśmy się od lat. Potwierdził także nasze
prawo do organizowania trzydniowego jarmarku dla uczczenia
naszego patrona, świętego Piotra, z tą samą co dawniej opłatą i na
tych samych warunkach. Czy waszym zdaniem poparłby taki przepis,
gdyby nie uważał, iż jest on sprawiedliwy?
– Powiem prosto – odparł burmistrz. – Ani przez chwilę nie
twierdziłem, iż jest to kwestia królewskiej sprawiedliwości. Nie
buntuję się przeciw temu, co Jego Wysokość uznał za słuszne. Jasnym
jest jednak, że traktował on Shrewsbury jako miasto mu wrogie i po
dużej części wciąż je za takie uważa, bowiem Fitz-Alan, który zbiegł
teraz do Francji, uzbroił zamek i na ponad miesiąc uczynił z niego
twierdzę oporu przeciwko królowi. Pamiętać wszakże należy, iż my,
mieszkańcy miasta, niewiele mieliśmy w tej sprawie do powiedzenia i
niewiele mogliśmy zrobić. Fitz-Alan przyrzekł wierność cesarzowej
Matyldzie, a teraz, gdy jest już nieosiągalny, na nas spadły wszystkie
konsekwencje. Czy to jest sprawiedliwość, wielebny ojcze?
– Czy uważacie więc, panowie, że potwierdzając przywileje
opactwa, Jego Wysokość mści się na waszym mieście? – zapytał opat
głosem miękkim i nadzwyczaj łagodnym.
– Mówię tylko, że król najwyraźniej nigdy nie poświęcił miastu
poważniejszej myśli, nie przyjrzał się jego zniszczeniom, gdyż w
przeciwnym razie poczyniłby bez wątpienia pewne ustępstwa.
– Ach! Czyż więc nie powinniście zwrócić się z waszą prośbą
raczej do lorda Gilberta Prestcote’a, który jest królewskim szeryfem i
z pewnością ma króla po swojej stronie?
– Do niego także się zwróciliśmy, ale nie w sprawie jarmarku. Nie
jest rzeczą szeryfa odbierać choćby część tego, co należy do opactwa.
Tylko ty, wielebny ojcze, możesz to zrobić – odparł żywo Geoffrey
Corviser. Stało się jasne, że zarówno burmistrz, jak i opat podjęli
subtelną walkę na słowa.
– I jaka była odpowiedź szeryfa?
– Nie zrobi dla nas nic, póki mury jego własnego zamku nie
zostaną doprowadzone do właściwego stanu. Przyrzekł, że gdy praca
zostanie tam zakończona, użyczy nam robotników. Lecz my
robotników mamy własnych, potrzeba nam zaś pieniędzy i
materiałów, zresztą minie najmniej rok, zanim szeryf będzie mógł
przysłać nam choćby kilku swoich ludzi. Czyż możesz się więc
dziwić, wielebny ojcze, iż jarmark ciężkim jest dla nas brzemieniem?
– Lecz my również manty swoje potrzeby nie mniej dla nas pilne –
rzekł opat po dłuższej chwili pełnego zadumy milczenia. – Pragnę też
przypomnieć panom, iż nasze posiadłości leżą poza murami miasta, a
nawet poza zakolem rzeki, której walorami obronnymi cieszy się
wasza osada, a która – podobnie jak mury – opactwu żadnej ochrony
nie daje. Czyż jest więc naszym obowiązkiem płacić za to, z czego nie
korzystamy?
– Nie dotyczy to wszystkich waszych posiadłości – odparł szybko
burmistrz. – Wewnątrz murów miasta znajduje się co najmniej
trzydzieści należących do opactwa budynków, w których mieszkają
wasi dzierżawcy. Ich dzieci, tak samo jak nasze, muszą brodzić po
zabłoconych ulicach, a ich konie, nie inaczej niż należące do nas,
łamią sobie nogi na wyrwanych z bruku kamieniach.
– Nasi dzierżawcy są przez nas otoczeni należytą opieką i płacą
niewygórowane czynsze, a za sprawy, o których, panie, wspomniałeś,
czujemy się odpowiedzialni. Nie możemy jednak brać na siebie
odpowiedzialności za zniszczenia w mieście, mając podobne u siebie.
Nie – opat podniósł głos, widząc, że burmistrz zamierza właśnie
podjąć swoją kwestię – proszę nie mówić nic więcej! Wysłuchaliśmy
tego, co mieliście do powiedzenia, zrozumieliśmy wasz problem i nie
pozostajemy wam niechętni. Ale jarmark jest uświęconym prawem
tego klasztoru, nie przez nas ustanowionym. Prawem, które należy się
nie mnie, jako człowiekowi, lecz temu opactwu, i ja, będąc jedynie
śmiertelnym jego sługą, nie mam dostatecznej władzy, aby zmieniać je
lub łagodzić w najmniejszym nawet stopniu. Byłoby to buntem
przeciwko Jego Królewskiej Mości, który ten przywilej potwierdził, i
niegodziwością wobec moich następców, gdyż taka zmiana stałaby się
precedensem na przyszłe lata. Nie, nie oddam w wasze ręce żadnej
części dochodów z jarmarku, nie podniosę opłaty, którą wam
uiszczamy, nie podzielę się z wami mytem od sprzedawanych dóbr i
miejsc pod stragany. Zgodnie ze spisaną i potwierdzoną tradycją
wszystko to należy do opactwa i w opactwie musi pozostać.
Pół tuzina ust otworzyło się, by zaprotestować przeciwko tak
zdecydowanej odprawie, lecz opat podniósł się ze swojego krzesła,
wysoki i wyniosły, pełen spokojnego chłodu, który emanował z jego
głosu i spojrzenia.
– Tę sprawę uważam za zakończoną – powiedział.
Jeden czy dwóch spośród delegatów zamierzało jeszcze nalegać,
lecz Geoffrey Corviser miał większe poczucie godności zarówno
własnej, jak i wspólnoty mieszczan, lepiej też wiedział, co może, a co
nie może wywrzeć wrażenia na człowieku tak pewnym siebie i tak
surowym. Oddał opatowi głęboki krótki ukłon, odwrócił się na pięcie i
opuścił lektorium, a za nim energicznym krokiem podążyli jego
pokonani towarzysze.
W wielkim trójkącie końskiego targu, w podgrodziu od mostu , aż
do narożnika, przy którym droga zakręcała w kierunku Saint Giles i
królewskiego gościńca prowadzącego do Londynu, wszędzie zaczęto
już ustawiać stragany. W miejscu, gdzie w zakolu rzeki zaczynała się
urodzajna równina, zwana Gaye, a na niej należące do opactwa
ogrody i sady, wybudowano nowy drewniany pomost, odchodzący do
głównego mostu. Rzeką, gościńcem, pieszo przez lasy i od walijskiej
granicy podążali do Shrewsbury kupcy wszelkiego pokroju. Na
dziedziniec klasztoru zaczęła napływać szlachta z całej okolicy, a
nawet z sąsiednich hrabstw; pomniejsi lordowie, rycerze i właściciele
ziemscy wraz z żonami i córkami zajmowali pokoje w zajazdach, jak
co roku przygotowanych na ich przyjazd. Przez wszystkie miesiące
sami dla siebie hodowali, warzyli, tkali i odmierzali to, co potrzebne
do życia, lecz raz do roku mieli możność nabycia tutaj wytwornych
szat, szlachetnych win, rzadkich owoców, wyrobów ze złota i srebra,
słowem, wszystkich tych skarbów, które pojawiały się w mieście wraz
z początkiem jarmarku świętego Piotra i znikały po trzech dniach na
cały następny rok. Na te wielkie targi przybywali kupcy nawet z
Flandrii i z Niemiec, do nabrzeża przybijały statki z francuskimi
winami, można było kupić walijską wełnę, zdobne suknie, kaftany i
spodnie. Wszystko to, co najmodniejsze, przybywało z wielkich miast
na prowincję.
Dotąd przyjechało niewielu jeszcze sprzedawców, większości
spodziewano się dnia następnego, w przeddzień święta. Wystarczy
długiego letniego popołudnia, by poustawiać kramy i od rana
rozpocząć handel. Lecz kupujący obecni byli już prawie wszyscy;
przybyli wcześnie, by zająć najlepsze miejsca w zajazdach.
Kiedy brat Cadfael po ciężkiej, lecz pełnej radości popołudniowej
pracy w ogrodzie warzywnym przyszedł na nieszpory, na dziedzińcu
huczał gwar głosów przybyłych gości, ich służących i giermków, a
ruch przy stajniach nie słabł ani na chwilę. Mnich przystanął, by
przyjrzeć się temu widowisku. Brat Marek patrzył roziskrzonym
wzrokiem, oszołomiony grą kolorów migoczących w blasku
wieczornego słońca.
– Tak – rzekł Cadfael z filozoficznym spokojem, kontrastującym z
podnieceniem i zdumieniem Marka – wydaje się, że mężczyźni z
całego świata wraz ze swymi żonami zjechali się tutaj, aby
sprzedawać i kupować.
Przyjrzał się uważnie swojemu młodemu przyjacielowi, który
przed wstąpieniem do zakonu niewiele świata zdążył zobaczyć, chcąc
nie chcąc wypchnięty do klasztoru w wieku szesnastu lat przez
skąpego wuja, żałującego mu utrzymania nawet za cenę ciężkiej
pracy. Brat Marek był teraz świeżo po ostatnich ślubach.
– Czy znajdujesz tu coś, co ciągnęłoby cię na powrót ku
świeckiemu życiu?
– Nie – odparł natychmiast Marek pogodnym tonem. – Lecz mogę
przecież, pracując w ogrodzie, cieszyć się widokiem kwitnących
maków. Nie jest wszak niczym zdrożnym, gdy ludzie nadają swoim
dziełom wszystkie te barwy i kształty, jakie Bóg przydał własnym.
Bez wątpienia w wypełniającym wielki dziedziniec i okolice stajni
tłumie gości można było znaleźć sporo zachwycających dzieł Boga:
młode niewiasty równie piękne i kwitnące, jak kwiaty maku, o urodzie
podkreślonej jeszcze nadzieją i podnieceniem malującym się w
oczach, którymi rozglądały się wokół pożądliwie, smakując swą
największą w roku wyprawę. Niektóre przyjechały na własnych
kucach, inne za plecami mężów lub giermków, a jedna nawet –
zamożna wdowa z południowej części hrabstwa – w konnej lektyce.
– Nigdy wcześniej nie widziałem tu takiego ruchu – powiedział
Marek, rozglądając się z przyjemnością.
– Nie przeżyłeś tu jeszcze żadnego jarmarku. Zeszłego roku miasto
było oblężone od lipca do sierpnia i nie mogliśmy oczekiwać, że
jakikolwiek sprzedawca czy kupujący przybędzie do Shrewsbury.
Miałem nawet wątpliwości, jak będzie w tym roku, ale wygląda na to,
że handel znów rozkwita w całej pełni, a ludzie oczekują więcej niż
kiedykolwiek, tym bardziej że stracili okazję rok temu. Myślę, że
jarmark przyniesie wielkie dochody!
– Zatem czy nie moglibyśmy przeznaczyć ich części na
zaprowadzenie porządku w mieście? – zapytał Marek.
– Masz zwyczaj, chłopcze, zadawać najmniej właściwe pytania.
Rozumiem doskonale, co miał na myśli burmistrz, gdyż wyłożył on
swą kwestię bez niedomówień. Ale żadną miarą nie mogę tego
samego rzec o opacie, bowiem nie wypowiedział nawet połowy tego,
co myślał. Niełatwo rozgryźć tego człowieka!
Brat Marek przestał go słuchać. Jego wzrok spoczął na jeźdźcu,
który przebył właśnie bramę i z wolna posuwał się na swym koniu
przez ciżbę w kierunku stajni. Za nim na objuczonych kucach jechało
trzech jego służących, z których jeden miał przyczepioną do siodła
kuszę. W tych niebezpiecznych czasach, zwłaszcza w rejonie, w
którym pokój panował od tak niedawna, nikt nie podejmował dalszej
podróży bez zapewnienia sobie środków osobistej ochrony, a wszak
kusza jest bronią o większym niż miecz zasięgu. Młodzieniec miał z
sobą miecz i wyglądał, jak gdyby był gotów go użyć, a dla większego
bezpieczeństwa wziął z sobą także łucznika.
To on właśnie przyciągnął uwagę Marka. Do trzydziestki
brakowało mu może roku lub dwóch, był u szczytu swych możliwości
i czasy młodzieńczej beztroski – jeśli kiedykolwiek były jego
udziałem – pozostawił już za sobą. Prezentował się nadzwyczaj
wytwornie na swym kasztanowatym wierzchowcu, którego prowadził
ze swobodą kogoś, kto niemal od urodzenia przywykł do konnej
jazdy. Panował zwykły w tych dniach upał, jeździec ubrany więc był
w tunikę związaną wokół bioder i prostą płócienną koszulę, której
rozcięcie odsłaniało szeroką muskularną klatkę piersiową i krzyż
zawieszony na szyi na złotym łańcuchu. Był to mąż wysoki i
urodziwy, dumnie obnoszący powaby swego ciała, o odkrytej głowie,
twarzy uśmiechniętej i żywej oraz dużych ciemnych oczach władczo
spoglądających spod krótko przyciętych włosów, które, gdyby
pozwolić im jeszcze nieco urosnąć, skręciłyby się w łagodne loki. Brat
Marek odprowadzał młodzieńca wzrokiem spokojnym i poważnym,
bez cienia zazdrości.
– Musi być rzeczą nader przyjemną – rzekł z namysłem — dawać
tyle rozkoszy oczom patrzących. Czy sądzisz, bracie, że człowiek ten
zdaje sobie sprawę, jak hojnie został obdarowany przez Boga?
Marek był raczej niski i otyły już od dziecięcych lat, o pełnej
twarzy zwieńczonej prostymi, jasnymi jak słoma włosami okalającymi
mniszą tonsurę. Niezbyt chyba często przeglądał się w lustrze, lub też
po prostu nie wiedział, iż jego duże szare oczy promieniują
spojrzeniem o prawdziwie niepokalanej czystości, która nadaje temu
obliczu wyraz znacznie wznioślejszy nad pospolite piękno, Cadfael
zaś daleki był od chęci uświadamiania młodzieńcowi zalet jego
natury.
– O ile znam się na rzeczy – powiedział żywo – należy
przypuszczać, iż człowiek ten myślą nie sięga wiele dalej niż
spojrzeniem swoich oczu. Jednakowoż zgadzam się z tobą, że
przyjemnie jest na niego popatrzeć. Warto pamiętać, iż umysł trwalszy
jest niż uroda. Bądź szczęśliwy, jeśli twój będzie ci dobrze służył.
Chodźmy teraz, tutaj nic się nie zmieni aż do późnych godzin po
wieczerzy.
Ostatnie słowo silnie podziałało na wyobraźnię Marka. Cierpiał on
bowiem głód przez całe swoje życie przed wstąpieniem do klasztoru i
nawet teraz pożywienie, nie mniej niż piękno, stanowiło źródło jego
wielkiej przyjemności. Ochoczo podążył więc z Cadfaelem na
nieszpory i następującą po nich wieczerzę. Lecz starszy mnich
zatrzymał się niespodziewanie, słysząc, jak jakiś wysoki, milo
brzmiący głos wzywa go po imieniu, i z radością odwrócił głowę w
stronę, z której głos ów dobiegał.
Stała tam niewiasta – smukła, młoda i pełna wdzięku dama o
gęstych złotych włosach, jasnej twarzy i oczach niczym dwa irysy o
zmierzchu, ciemnych i pałających czystym blaskiem. Już przy
pierwszym spojrzeniu brat Marek stwierdził, że jej ciało, dumnie
wyprostowane, zaokrągla się nieznacznie poniżej wysoko upiętego
pasa. Tam w środku tliło się życie. Młody mnich nie był aż tak
niewinny, aby nie dostrzec jego nieomylnych śladów. Powinien był
spuścić oczy i chciał to uczynić, lecz nie potrafił. Było w tej
niewieście coś, co przypominało mu Nawiedzenie Maryi Panny z
wizerunków, które niegdyś oglądał. I to właśnie niezwykłe zjawisko
wyciągnęło obie dłonie w stronę brata Cadfaela i wypowiedziało jego
imię. Brat Marek, choć niechętnie, pochylił głowę i ruszył dalej
samotnie.
– Dziewczyno – zawołał serdecznie Cadfael, z przyjemnością
dotykając jej wyciągniętych dłoni – zakwitłaś niczym róża! A on nic
mi nie powiedział!
– Nie widział się z tobą, bracie, od zimy – odparła uśmiechając się
i rumieniąc – a wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, marzyliśmy tylko. A
ja nie widziałam cię od czasu naszego ślubu.
– I jesteś szczęśliwa? A on?
– Och, bracie Cadfaelu, jak możesz o to pytać! – W istocie, nie
było potrzeby, owo bijące od niej światło, które rozpoznał brat Marek,
w nie mniejszym stopniu oszołomiło Cadfaela. – Hugo jest tutaj, lecz
najpierw musi udać się do szeryfa. Z pewnością będzie cię szukał
jeszcze przed kompletą. Przyjechałam, żeby kupić kołyskę, piękną
rzeźbioną kołyskę dla naszego syna. I walijską kołderkę z delikatnej
ciepłej wełny, albo może z owczej skóry. I trochę ładnej wełny na
ubranka.
– A jak twoje zdrowie? Nie czujesz się słaba z powodu dziecka?
– Słaba? – powtórzyła z uśmiechem, szeroko otwierając oczy. –
Nie odczuwałam niemocy ani przez moment, samą tylko radość. Och,
bracie Cadfaelu – rzekła, wybuchając śmiechem – jak to możliwe, że
zakonnik zadaje tak rzeczowe pytania? Czy nie masz gdzie
przypadkiem własnego syna? Bez trudu mogłabym w to uwierzyć!
Wiesz stanowczo zbyt wiele o nas, kobietach!
– Śmiem przypuszczać – odparł wymijająco – że urodziła mnie
jedna z nich, podobnie jak każdego z nas. Nawet opaci i arcybiskupi
przychodzą na świat w ten sam sposób.
– Lecz widzę, bracie, że wprawiam cię w zakłopotanie – rzekła. –
Czas już iść na nieszpory, ja także się wybieram. Za tyle rzeczy
powinnam podziękować, a zawsze jest tak mało czasu. Pomódl się za
nasze dziecko!
Popchnęła go obiema dłońmi i pobiegła w stronę zajazdu. Z domu
Aline Siward, obecnie Aline Beringar, żona szeryfa Shropshire,
Hugona Beringara z Maesbury koło Oswestry. Cadfael, bliski
przyjaciel tych małżonków, cieszył się ich szczęściem. Ruszył w
kierunku kościoła, zadowolony z wydarzeń wieczoru i z perspektyw
na nadchodzące dni.
Kiedy po wieczerzy wyszedł z refektarza we wciąż jeszcze
bursztynowy blask wieczornego słońca, na dziedzińcu panował ruch
nie mniejszy niż w południe, a nowo przybyli nieprzerwanie pojawiali
się u drzwi zajazdu. W krużganku, usadowiony wygodnie, czekał na
niego Hugo Beringar, szczupły i gibki młodzieniec o smagłej
pociągłej twarzy i jakby nieco kpiącym ułożeniu brwi. Jego groźne z
wyglądu oblicze było nieprzeniknione dla kogoś, kto nie poznał
jeszcze swoistego języka, jakim te rysy przemawiały. Szczęśliwie
Cadfael znał ten język i umiał czytać w twarzy przyjaciela.
– Jeżeli nie straciłeś swojego sprytu – rzekł młodzieniec,
podnosząc się leniwie – albo znalazłeś jakiś sposób na waszego
nowego opata, z pewnością uda ci się wymówić od udziału w
komplecie i wypijesz nieco dobrego wina ze starym przyjacielem.
– Mam coś lepszego niż wymówkę – rzekł ochoczo Cadfael –
mam uzasadniony powód. W folwarku padł pomór na cielęta i
potrzebują tam mojej niezwłocznej pomocy. A śmiem przypuszczać,
że zaoferujesz mi coś lepszego niż łyk zwykłego piwa. Wieczór jest
tak ciepły, że możemy usiąść przed warsztatem na świeżym
powietrzu. Ale czyż porzucając swoją panią dla starego kompana do
wypitki – zganił go, gdy ruszyli w kierunku ogrodów – nie
zaniedbujesz małżeńskich powinności?
– Moja pani – odparł ze smutkiem Hugo – porzuciła mnie już
całkowicie! Wystarczy tylko, by młoda niewiasta przy nadziei
pojawiła się w zajeździe, a natychmiast zagarnia ją tłum gruchających
niczym gołębie starych dam, które czują się w obowiązku udzielić jej
rad na temat wszystkiego, od diety poczynając, a na sztuce
akuszerskiej kończąc. Aline rozprawia z nimi wszystkimi, wysłuchuje
szczegółowych opowieści o porodach, które przeżyły i notuje
wszelkie zalecenia, jakich jej udzielają. A że ja nie mam w tych
kwestiach nic do powiedzenia, nie potrafię też tkać ani szyć, skazany
jestem na całkowite wygnanie.
Mówiąc to, zdawał się być całkiem ukontentowany powyższym
stanem rzeczy i uświadomiwszy sobie, iż daje się to zauważyć,
wybuchnął głośnym śmiechem.
– Lecz wiem od niej, że widzieliście się i nie potrzebowała ci
niczego mówić. Jak ona w twoim mniemaniu teraz wygląda?
– Blask od niej bije! – odparł Cadfael. – Jest w pełnym rozkwicie i
piękniejsza niż kiedykolwiek.
Nad herbarium, osłoniętym z jednej strony przed promieniami
zachodzącego słońca przez wysoki żywopłot, wszystkie zapachy dnia
unosiły się niczym jakiś cudowny czar. Usiedli na ławie stojącej pod
okapem Cadfaelowej pracowni i postawili między sobą dzban wina.
– Muszę jednak zabrać się do warzenia swoich mikstur – rzekł
Cadfael – możesz mówić do mnie, kiedy będę to robić. Jakie wieści z
wielkiego świata? Czy sądzisz, że król Stefan jest już bezpieczny na
angielskim tronie?
Przez kilka chwil Beringar zastanawiał się w milczeniu nad
odpowiedzią, słuchając równocześnie uważnie miękkich odgłosów
dobiegających z wnętrza chatki, gdzie krzątał się Cadfael.
– Wątpię, zważywszy, że cały Zachód, jakkolwiek z dużą
ostrożnością, popiera jednak cesarzową. Obecnie panuje cisza, lecz
jest to cisza złowróżbna. Czy wiesz, że lord Robert z Gloucester jest w
Normandii z Matyldą?
– Słyszeliśmy o tym. Nic w tym dziwnego, wszak jest niemal jej
bratem i jak powiadają, świata nie widzi poza nią. Prócz tego nie jest
człowiekiem zazdrosnym.
– To dobry człowiek – zgodził się Hugo, wspaniałomyślnie
oddając przeciwnikowi sprawiedliwość. – Jeden z niewielu po obu
stronach, którzy nie gonią wyłącznie za własną korzyścią. Zachód,
jakkolwiek na razie spokojny, pójdzie za Robertem, a on, jak sądzę,
nie pozostanie długo bezczynny. Zresztą Robert ma wszędzie i
krewnych, i wpływy. Mówi się, że ze swojego schronienia we Francji
wspólnie z Matyldą po cichu zjednują sobie sojuszników wszędzie,
gdzie mogą ich znaleźć. Jeśli to prawda, żadną miarą nie sposób
uważać wojny domowej za zakończoną. Przy dostatecznym poparciu
możni wcześniej lub później pójdą w ogień za cesarzową.
– Córki Roberta powychodziły za znacznych mężów w różnych
częściach kraju – rzekł w zamyśleniu Cadfael. – O ile pomnę, jedna z
nich jest poślubiona lordowi z Chester. Jeśli jeszcze kilku równie
potężnych zadeklaruje swe poparcie cesarzowej, będziecie mieli
wojnę.
Beringar potarł dłonią swą pociągłą twarz i wzruszył ramionami.
Lord Ranulf z Chester był bez wątpienia jednym z najpotężniejszych
ludzi w królestwie, niemal udzielnym władcą na swoim terytorium,
gdzie słuchano tylko jego rozkazów. Lecz dla tej właśnie przyczyny
zdawało się mało prawdopodobne, by zechciał opowiedzieć się po
którejś ze stron w walce o koronę. Nie zagrożony w swej władzy ani
przez Matyldę, ani przez Stefana, mógł pozwolić sobie na pilnowanie
granic własnej domeny, nie tylko aby zapewnić ich nienaruszalność,
lecz wręcz aby je jeszcze poszerzyć. Kraj skłócony to wszak wielka
szansa, nie mniej niż wielkie zagrożenie.
– Pozyskanie Ranulfa, mimo pokrewieństwa, wymagałoby wielu
zabiegów. Obecna sytuacja jest dla niego korzystna i jeśli człowiek ten
zdecyduje się na jakiekolwiek posunięcie, to jedynie z tej przyczyny,
iż dostrzeże w nim jakieś dla siebie korzyści, podczas gdy cesarzowa
w jego planach zawsze zajmować będzie poślednie miejsce. Jest on z
rodzaju tych, którzy nie ryzykują angażowania się w sprawę nie
będącą ich własną.
Cadfael wyszedł z chatki i usiadł obok Hugona, z przyjemnością
nabierając w płuca chłodnego wieczornego powietrza, bowiem w
pracowni było gorąco, a to z przyczyny niewielkiego ognia, płonącego
pod gotującym się wywarem.
– Teraz lepiej! Napełnij, Hugo, mój puchar, jestem już więcej niż
gotów, by go opróżnić. – Z satysfakcją pociągnął spory łyk, po czym
rzekł w zamyśleniu: – Były obawy, iż niepokój w kraju zniweczy
także tegoroczny jarmark, lecz wydają się teraz nieuzasadnione.
Handel kwitnie, podczas gdy baronowie kryją się w swoich fortecach.
Perspektywy są nad wyraz pomyślne.
– Być może dla opactwa – zgodził się Hugo. – Z tego, co
słyszeliśmy, przejeżdżając przez miasto, jego mieszkańcy zdają się
być o wiele mniej zachwyceni. Ten wasz nowy opat dał im niezgorszą
odprawę.
– Ach, więc słyszałeś o tym? – Cadfael ważył słowa, na wypadek
gdyby jego przyjaciel znał sprawę z jednej tylko strony. – Bez
wątpienia potrzebna jest im pomoc. Lecz także i on ma swój cel,
pomocy tej odmawiając i twardo obstając przy swoich przywilejach.
Nie ma sposobu, by osiągnęli to, czego chcą, na drodze prawa. Opat
bierze nie więcej niż to, co mu się należy. Ale także nie mniej – dodał
z westchnieniem.
– Nastroje w mieście stają się coraz gorętsze – ostrzegł Beringar
poważnym tonem – i nie dałbym głowy, czy nie będziecie jeszcze
mieli z tym kłopotów. Wątpię, czy burmistrz zażądał zbyt wiele,
zważywszy ich potrzeby. Mówi się, że wasze przywileje są może
prawem, lecz nie sprawiedliwością. A co ty o tym sądzisz? Jak
odnajdujesz się w tej nowej sytuacji?
– Usłyszysz szemrania nawet i w naszych murach – odrzekł
Cadfael – jeżeli tylko będziesz miał uszy otwarte. Lecz jeśli chodzi o
mnie, nie narzekam. Opat jest człowiekiem twardym, ale niczego
zarzucić mu nie można. Jest nie mniej surowy dla siebie niż dla
innych. Rozleniwiliśmy się i zepsuli pod rządami Heriberta, i nowe
rygory uderzyły w nas silnie, lecz taka jest właśnie cena. Mam duże
zaufanie do tego człowieka. Tam gdzie dostrzeże błąd, wymierzy karę,
ale będzie obstawał przy swoim przeciwko każdej sile, która zagrozi
nam bez naszej winy. Chciałbym mieć go obok siebie w każdej bitwie.
– Lecz jest lojalny jedynie wobec swoich? – zapytał chytrze
Beringar i uniósł brwi.
– Żyjemy w świecie pełnym kłótni i sporów – rzekł brat Cadfael,
który więcej niż połowę swego życia spędził w ogniu bitew.
– Któż wie, czy pokój byłby dla nas lepszy? Nie znam tego
człowieka na tyle, by orzec, jakie są jego myśli. Nie miałem okazji
dostrzec, czy jest stronniczy, ale wszak ślubował wierność swemu
powołaniu i temu domowi. Dajmy mu miejsce i czas, Hugo, i
czekajmy spokojnie na to, co się wydarzy. Był czas, kiedy nie
wiedziałem, co myśleć o tobie! – W tonie jego głosu dała się słyszeć
nutka zdumienia i mnich uśmiechnął się do swojej myśli. – Nie trwało
to jednak długo. Wkrótce zrozumiem także Radulfusa. Daj mi,
chłopcze, dzban, bo zaraz muszę pójść i zamieszać ten wywar dla
cieląt. Ile czasu zostało nam do komplety?
Rozdział drugi
rzydziestego pierwszego lipca miasto zalała fala kupców,
przybywających gościńcem i rzeką. W godzinach
południowych zaczęło się losowanie miejsc na końskim
targu, przeznaczonych pod budy i stragany; rządcy z opactwa służyli
kupcom i kramarzom za przewodników oraz pobierali myto, którego
wysokość była uzależniona od ilości przywiezionych przez
sprzedawcę towarów. Za ładunek dźwigany przez pojedynczego
tragarza płacono pół pensa, jeżeli kupiec wiódł jucznego konia, musiał
zapłacić całego pensa, jeżeli wóz – od dwóch do czterech pensów,
zależnie od objętości ładunku; większe opłaty pobierano od tych,
którzy przywieźli swoje dobra rzeką, na barkach zacumowanych przy
pomoście zbudowanym wzdłuż Gaye na czas trwania jarmarku. Całe
podgrodzie brzęczało i skrzyło się, pełne ruchu, kolorów i głosów,
klasztorne stajnie za murami były przepełnione, a między budami i
kołami wozów biegały z piskiem podekscytowane dzieci.
Wewnątrz murów opactwa dzienne rygory nie były ani trochę
łagodniejsze niż zwykle, lecz pośród służby zapanowała w pewnym
stopniu wesoła atmosfera świąt, a nowicjuszom i uczniom pozwalano
bezkarnie włóczyć się i przyglądać niezwykłemu widowisku. Opat
Radulfus, jak przystało mężowi piastującemu tak wysoką godność,
trzymał się z dala od całego tego zgiełku, nadzór nad targiem oraz
pobieranie myta pozostawił swoim rządcom, ale cały czas wiedział o
wszystkim, co się działo, i gotów był w każdej chwili interweniować,
gdyby zaszła ku temu potrzeba. Kiedy tylko doniesiono mu o
przybyciu pierwszego flamandzkiego kupca i poinformowano, iż
człek ów zna słabo francuski, natychmiast wysłał brata Mateusza,
który za swej młodości spędził kilka lat we Flandrii i biegle władał
mową flamandzką, aby czuwał nad przybyłym i pomógł mu w razie
pojawienia się problemów. Bogato wystrojonym kupcom warto było
przysparzać wszelkich udogodnień, bowiem byli oni gośćmi
przynoszącymi duży dochód. Fakt, iż podejmowali daleką podróż ze
wschodnio-angielskich portów i uważali za warte swoich pieniędzy
wynajmowanie wozów lub koni, podnosił znaczenie jarmarku w
Shrewsbury.
Z pewnością znalazłoby się wśród przybyłych kilku Walijczyków,
lecz większość stanowili ludzie miejscowi z terenów przygranicznych,
którzy władali mową angielską na tyle, iż nie potrzebowali tłumaczy.
Toteż niespodzianką było dla brata Cadfaela, iż po wieczerzy przy
wyjściu z refektarza zaczepił go zdyszany i przemęczony nadmiarem
zajęć nadzorca głównego dziedzińca, aby oznajmić, że mnich
potrzebny jest przy pomoście, gdzie ma zaopiekować się kimś
mówiącym wyłącznie po walijsku, jakowymś znacznym i ważnym
kupcem, który nie zamierzał korzystać z niepewnej pomocy
miejscowych Walijczyków, swoich jutrzejszych konkurentów.
– Przeor Robert zwalnia brata z obowiązków na tak długo, jak
będzie to potrzebne. Człowiek ten zwie się Rhodri ap Huw i pochodzi
z Mold Przewiózł swój wielki ładunek w górę Dee, a następnie lądem
do rzeki Vyrnwy i Severn, co musiało kosztować majątek
– Jaki to rodzaj towarów? – zapytał Cadfael, kiedy razem
przekraczali bramę. Rzecz z miejsca żywo go zainteresowała. Nic w
tej chwili nie odpowiadało mu bardziej niż możność wymówienia się
od obowiązków i wyjścia w jarmarczny zgiełk.
– Wygląda to po większej części na wełnę bardzo dobrego
gatunku, a także miód jadalny i pitny. Zda mi się, że widziałem też
nieco skóry, być może z Irlandii, skoro człowiek ten handlował nad
rzeką Dee. A otóż i on we własnej osobie.
Rhodri ap Huw stał nieruchomo niczym skała na drewnianym
pomoście przy nabrzeżu, obok swojej przycumowanej tam barki,
podczas gdy wokół niego ludzie krzątali się i pracowali bez ustanku.
Rzeka o zielonym zabarwieniu płynęła spokojnym nurtem, a poziom
wody, jak na pełnię lata, był wcale wysoki. Nawet łodzie o większym
niż zazwyczaj zanurzeniu mogły tu przepływać bez obawy
ugrzęźnięcia i rozładowywano je ze wszystkich stron. Walijczyk
śledził rozładunek przenikliwym spojrzeniem swoich wąskich
ciemnych oczu i w myślach oceniał wartość towarów przywiezionych
przez innych kupców. Mógł liczyć sobie około pięćdziesięciu lat i
wydawał się być tak pewny i doświadczony, iż dziwnym było, że nie
nauczył się dotąd angielskiego. Nie był zbyt wysoki, lecz przysadzisty
i silny, a jego kościstą walijską głowę okalała gęsta szczecina
czarnych włosów i brody. Ubrany był jak człowiek pracy, lecz w szaty
wykonane z materiału najlepszego gatunku i leżące na nim doskonale.
Patrzył na spieszącego ku niemu rządcę, któremu najwyraźniej udało
się spełnić życzenie kupca co do joty, gdyż brodatą jego twarz
rozjaśniał szeroki uśmiech odsłaniający rząd białych zębów.
– Jestem już, mistrzu Rhodri – rzekł ochoczo Cadfael – aby
dotrzymywać ci towarzystwa i służyć za tłumacza. Moje imię brzmi
Cadfaeł i jestem do twoich usług.
– Witam serdecznie, bracie Cadfaelu – rzekł ciepło Rhodri ap
Huw. – Ufam, że wybaczysz mi, iż odciągnąłem cię od obowiązków...
– To nawet i lepiej. Dziękuję za to! Żal byłoby stracić takie
widowisko, chętnie raz jeszcze rzucę okiem na ten pełen zgiełku
świat.
Kupiec omiótł go od czubka głowy aż po buty jednym ostrym
spojrzeniem swoich błyszczących oczu.
– Zgaduję, bracie, że pochodzisz z północy. Ja przybywam z Mold.
– Urodziłem się w pobliżu Trefriw.
– Gwyneddyjczyk. Lecz ktoś, kto, sądząc z wyglądu, widział ze
świata nieco więcej niż samo tylko Trefriw. Podobnie jak ja. A oto
dwaj moi ludzie, którzy rozładują i przeniosą dla mnie część towarów.
Resztę wyślę w dół rzeki do Bridgnorth, mam tam kupców na pitny
miód. Czy powinniśmy zacząć od przeniesienia tych dóbr na ląd?
Rządca polecił przydzielić mistrzowi Rhodriemu to miejsce, które
tylko przypadnie mu do gustu, i odszedł, by nie przeszkadzać w
doglądaniu rozładunku. Dwaj niscy, lecz zręczni Walijczycy, słudzy
Rhodriego, raźno zabrali się do pracy. Podnosili ciężkie zwoje skóry
oraz pakunki z wełną i ze świadczącą o dużej wprawie łatwością
układali je w stos na nabrzeżu. Rhodri zaś i Cadfaeł z przyjemnością
oddawali się w tym czasie obserwacji życia, które toczyło się wokół
nich; podobnie czyniło wielu miejscowych oraz przyjezdnych. Czyż
można było znaleźć na taki pogodny letni wieczór rozrywkę lepszą niż
spacer po moście, bądź przechadzka wzdłuż zielonej ścieżki
prowadzącej do Gaye i wpatrywanie się w ten doroczny zgiełk, jedno
z najznakomitszych w ciągu roku świąt? Nie należało się też dziwić,
iż niektórzy z mieszczan mieli twarze pochmurne i z niezadowoleniem
mruczeli coś do siebie półgłosem. Doniesiono już wszystkim o
wczorajszym spotkaniu w klasztorze i o tym, że delegacja wróciła z
pustymi rękoma.
– Nic to nie warte – rzekł Rhodri, wyciągając swe potężne nogi na
sprężystych belkach – że dwie połowy podzielonej Anglii spotykają
się tutaj, by wspólnie handlować, skoro nie potrafią uczynić tego w
żadnej innej dziedzinie. Prostemu człowiekowi wystarczy pokazać,
gdzie może zarobić nieco grosza, a z pewnością uda się tam
niezwłocznie. Gdyby baronowie i królowie mieli tyle samo zdrowego
rozsądku, w krąju panowałby pokój, a interesy szłyby wybornie.
– Przeczuwam jednak – odparł sucho Cadfaeł – że i tu przed
upływem trzech dni dojdzie do ostrych zatargów nawet pomiędzy
kupcami. Na wiele sposobów człowiek może zaszkodzić drugiemu.
– Z pewnością każdy, kto ma głowę na karku, nosi przy sobie
broń, i każdy taką, jakiej zdolny jest użyć. Tak nakazuje rozsądek. Ale
trzymamy się razem, i to daleko bardziej niż książęta. Choć zgadzam
się z tobą – dodał ciężko – że właśnie książęta potrafią zrobić użytek z
okazji takich jak ta. Na tak wielkim festynie wszystkie wypowiadane
słowa, wszystkie informacje są przechwytywane, nie znajdziesz
lepszego miejsca na zawiązywanie spisków i szykowanie rozmaitych
podstępów, łatwo tu także natknąć się na osoby, których wcale nie
mielibyśmy ochoty spotykać. Człek nigdzie nie jest równie samotny
jak pośród tłumu na targowisku.
– Może to być, że masz, panie, całkowitą słuszność – rzekł w
zamyśleniu Cadfael – zwłaszcza że żyjemy w podzielonym kraju.
– Na przykład spójrz, bracie, w lewo, lecz nie odwracaj się. Czy
widzisz szczupłego, dobrze ubranego mężczyznę o gładko wygolonej
twarzy, tego, który stawia tak drobne kroki? Przyszedł, aby zobaczyć,
kto przybywa drogą wodną. Możesz być pewien, że skoro człowiek
ten w ogóle się tutaj znalazł, przybył wcześnie i wcześnie
przysposobił swój kram, by później mieć nieco wolnego czasu i móc
dokładnie obejrzeć nas wszystkich. Nazywa się Euan /, Shotwick, jest
rękawicznikiem i nie byle kim na dworze lorda Ranulfa w Chester.
Zaufaj mym słowom.
– Czy to dla swych kupieckich umiejętności jest człowiekiem tak
ważnym? – spytał Cadfael, patrząc z zainteresowaniem na szczupłą
postać o wysoko zadartym nosie i wyrazie twarzy zdradzającym
grymaśną naturę.
– Nie jest to jedyny powód, bracie. Euan z Shotwick jest jednym z
najgroźniejszych szpiegów lorda Ranulfa, wiele od niego zależy i jeśli
zdecydował się ustawić swój kram w miejscu tak odległym jak
Shrewsbury, to zapewne były tego jakieś inne przyczyny niż jedynie
chęć zrobienia dobrego interesu. A teraz spójrz w drugą stronę, na tę
wielką barkę, która właśnie przybija do brzegu. Czy widzisz napis,
który na niej wyryto? Zbudowana w Bristolu za tysiąc marek!
Przybywa więc prosto z zachodu, i to z miasta, którego w zeszłym
roku nie udało się zająć królowi i które od tamtego czasu pozostało
politycznie osamotnione.
Na miękko falującej powierzchni rzeki, w której srebrzyście
odbijały się promienie kryjącego się za horyzontem słońca, przy
trawiastym brzegu kołysała się barka, podpływając ku krańcowi
nabrzeża. Wspaniała i pełna wdzięku, ocieniona w gęstniejącym
mroku, robiła znaczne wrażenie. Zbudowano ją tak zręcznie, że miała
niewiele większe zanurzenie niż łodzie o połowę od niej mniejsze, a
jej sterowności nie sposób było niczego zarzucić, gdyż na wodzie była
nadzwyczaj stabilna. Miała jeden maszt i coś, co wyglądało na
zgrabną zamykaną kabinę. Trzej ludzie z załogi łagodnie
podprowadzali ją do brzegu, wypatrując miejsca, w którym będą
mogli zacumować łódź. Wyładowanie towarów na brzeg będzie ich
kosztowało z dwadzieścia pensów, pomyślał Cadfael.
– Zbudowano ją, aby przewoziła wino, i taki właśnie ładunek ma
na pokładzie – rzekł Rhodri ap Huw i zmrużył swoje bystre oczy, by
dokładniej przyjrzeć się łodzi. – Do Bristolu przywozi się z Francji
najlepsze gatunki win, a te powinno się sprzedać nawet tutaj, tak
Ellis Peters Jarmark świętego Piotra
Przed jarmarkiem Rozdział pierwszy zecz zaczęła się podczas zwykłego codziennego czytania Pisma w benedyktyńskim klasztorze pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury trzydziestego lipca Roku Pańskiego 1139. Była to wigilia dnia poświęconego Piotrowi Chryzologowi, święta nadzwyczaj uroczystego i obiecującego znaczne profity kościołowi, który nosił jego imię. Toteż poranne spotkanie mnichów w całości wypełniły sprawy związane z należytym przygotowaniem obchodów, a wszystko, co mniej ważne, odłożono na później. Mimo iż klasztor miał dwóch patronów, święty Paweł rzadko był wspominany, a niekiedy nawet w oficjalnych dokumentach całkiem pomijano jego imię lub skracano je do jednej zaledwie litery. Czas to pieniądz, a przepisywanie pełnej nazwy opactwa po dwadzieścia razy na jednej stronicy skrybowie uznali za zajęcie zbyt monotonne. Jednakże od czasu gdy ster rządów w klasztorze przejął ojciec Radulfus, skrybowie zmuszeni byli zmienić to postępowanie, bowiem nowy opat nie znosił wszelkiego niedbalstwa i od swych podwładnych żądał równie nienagannej skrupulatności, jak od samego siebie. Brat Cadfael jeszcze przed prymą wyszedł do herbarium. Z zadowoleniem patrzył na sprowadzone ze Wschodu, kwitnące właśnie
maki, oceniając w myślach czas, jaki pozostał do zbiorów ziarna. Lato osiągnęło pełnię i po łagodnej i wilgotnej wiośnie, poprzedzonej obfitującą w śniegi wczesną zimą, zbiory zapowiadały się nadzwyczaj obiecująco, zwłaszcza że czerwiec i lipiec były na ogół upalne – kilka jedynie deszczowych dni przydało świeżości listowiu, a młode pąki uczyniło jędrnymi i soczystymi. Dojrzale łany zbóż zdawały się same przywoływać kosiarzy. Żniwa zaczną się zaraz po zakończeniu dorocznego jarmarku. Upojna słodycz rozmaitych zapachów, unoszących się w ciepłych promieniach wschodzącego słońca nad wilgotnym od porannej rosy królestwem Cadfaela, napełniała umysł mnicha szczególnym odczuciem przyjemności, takiej, na jaką przedstawiciele ascetycznego Kościoła patrzyli niechętnie, doszukując się czegoś grzesznego w tym uczuciu czystego zadowolenia. Pewnego razu brat Marek, który pracował z Cadfaelem w owym ogrodzie rozkoszy, poczuł, iż powinien wyznać na spowiedzi obok grzechów także swoją radość i przyjął za nią należną pokutę. Był jeszcze bardzo młody i to go usprawiedliwiało. Jego zwierzchnik, daleko bardziej rozsądny, nie miał takich skrupułów, wiedząc, iż człowiek, który nie raduje się z rozlicznych darów bożych, okazuje tylko niewdzięczność swemu Stwórcy. Po dwóch godzinach pracy nie mającej żadnego związku z jarmarkiem, który przyciągał uwagę wszystkich, Cadfael skulił się, jak zawsze, za jednym z filarów w najciemniejszym rogu lektorium, gotów w każdej chwili rozbudzić się, jeśli skierowano by doń jakieś nieoczekiwane pytanie, i dać rozumną na nie odpowiedź. Od szesnastu lat był mnichem z własnego dobrze przemyślanego wyboru, którego nigdy nie żałował, podobnie jak nie żałował swego wcześniejszego, pełnego przygód życia. Niewiele rzeczy mogło go jeszcze zaskoczyć. Miał pięćdziesiąt dziewięć lat, za sobą ogromne doświadczenie i był uparty niczym osioł – na dodatek głuchy osioł, jak utrzymywał brat Marek, któremu, jako uprzywilejowanemu, nie takie słowa wybaczano. Nocą Cadfael spał cicho jak kwiat, tak że zaledwie słychać było jego oddech. Poddany benedyktyńskiej regule, zawsze z uśmiechem na ustach, do doskonałości doprowadził swą własną codzienną dyscyplinę, co znakomicie odpowiadało jego wewnętrznym potrzebom.
Możliwe, że spał już, kiedy do lektorium wszedł rządca folwarku. Przybyły przeprosił za nieoczekiwane najście i stanął w milczeniu, czekając, aż opat pozwoli mu mówić. Brat Cadfael obudził się na dźwięk słów ekonoma. – Ojcze, na dziedzińcu czeka burmistrz miasta wraz z delegacją gildii kupców. Proszą o rozmowę z waszą wielebnością; mówią, że sprawa jest ważna. Opat uniósł nieco brwi i łaskawym gestem ręki wskazał, że ojcowie miasta mają być niezwłocznie wprowadzeni. Stosunki między miastem Shrewsbury, leżącym na jednym brzegu rzeki, a opactwem po drugiej jej stronie były zawsze, jeżeli nie zażyłe – trudno tego wymagać, zważywszy częstą sprzeczność interesów – to z pewnością poprawne, a wszelkie spory toczono z ostrożnością i przy zachowaniu dobrych manier. Jeśli opat wyczuł nawet, że zbliża się wojna, nie dał tego po sobie poznać, lecz z wyrazu jego przebiegłej szczupłej twarzy Cadfael wywnioskował, iż Radulfus doskonale zna przyczynę, dla której do klasztoru przybyli tak szacowni goście. Do lektorium wkroczyło zwartą grupą co najmniej dziesięciu najznamienitszych obywateli miasta, reprezentujących połowę wszystkich cechów, które działały w Shrewsbury; na ich czele szedł burmistrz. Mistrz Geoffrey Corviser, wybrany na przedstawiciela swojej specjalności, był potężnym i pulchnym, lecz pełnym wigoru mężczyzną, który nie przekroczył jeszcze pięćdziesiątki. Twarz miał gładko wygoloną i mimo żywych ruchów w jego postawie znać było poczucie godności. Robił jedne z najlepszych w Anglii butów, także do jazdy konnej, i będąc w pełni świadomym doskonałości swoich wyrobów, znał równie dobrze i własną wartość. Na tę okazję przyodział najlepsze swe szaty i wyglądał prawdziwie imponująco, choć w panującym upale musiał cierpieć istne męki. Cadfael znał kilka osób spośród tych, które stanęły za plecami Geoffreya: Edryk Flesher, pierwszy rzeźnik w Shrewsbury, Martin Bellecote, mistrz stolarski, Reginald z Aston, złotnik – wszystko to ludzie znamienici i majętni. Opat Radulfus jeszcze ich nie znał – na razie. Przysłany tu z Londynu, aby zdynamizować nieco ślamazarnie toczące się życie prowincjonalnego klasztoru, pełnił swój urząd zaledwie od pół roku i
jako że z pewnością nie był głupcem, rozumiał doskonale, iż wiele musi się jeszcze dowiedzieć o mieszkańcach przygranicznych ziem. – Witam panów – rzekł łagodnie. – Mówcie śmiało, będziecie wysłuchani z należytą uwagą. Dziesięciu przybyłych pokłoniło się w powadze. Wszyscy bez słowa stanęli na szeroko rozstawionych nogach, w szyku niemal bojowym, i skierowali na opata baczne spojrzenia. On również skoncentrował całą uwagę na owych niespodziewanych gościach, lecz widocznym było, iż stara się być uprzejmy. Pracując niegdyś przez krótki czas jako pasterz, Cadfael widział podobne błyski w oczach dwóch baranów na chwilę przed tym, jak zwierzęta, opuszczając łby, natarły na siebie z impetem. – Wielebny ojcze – zaczął burmistrz – jak wiadomo, pojutrze rozpocznie się w Shrewsbury jarmark świętego Piotra, który trwać będzie przez trzy następne dni. Właśnie o tym chcielibyśmy tu mówić. Warunki, w jakich podczas trwania święta toczyć się będzie życie w mieście, znane są waszej wielebności. Przez cały ten czas wszystkie sklepy mają być zamknięte i nie będzie się sprzedawać nic prócz piwa i wina. Lecz handel tymi produktami będzie wolny na całym terenie i nikt z mieszkańców miasta nie zarobi na nim ani grosza. Przez te trzy dni, trzy dni największego ruchu, nie wolno nam pobierać myta w żadnej postaci od wozów, jucznych koni i tragarzy spieszących na jarmark przez nasze miasto. Wszystkie opłaty spłyną wyłącznie do kasy opactwa. Kupcy wiozący swoje dobra w górę rzeki zacumują łodzie przy waszej grobli i wam zapłacą całą należność. My nie dostaniemy nic. Za ten przywilej klasztor zapłaci nam zaledwie trzydzieści osiem szylingów, które zresztą sami musimy z trudem wydostać od dzierżawców opactwa w mieście. – ZALEDWIE trzydzieści osiem szylingów! – powtórzył opat Radulfus i uniósł swe stalowoszare brwi, zachowując jednak dworny wyraz twarzy i łagodny ton głosu. – Wszak taka właśnie opłata została ustalona, i to nie przeze mnie. Mniemam, że warunki umowy są wam znane od wielu lat. – W samej rzeczy. Więc choć w przeszłości warunki te nierzadko
okazywały się nad wyraz uciążliwe, nigdy nie skarżyliśmy się, bowiem umów należy dotrzymywać. Jednakże uzgodniona suma nie wzrosła od tamtej pory ani razu, niezależnie od tego, czy lata były chude, czy tłuste. A w czasach tak ciężkich dla naszego miasta jak obecne strata trzech dni handlu i najlepszego w całym roku myta jest prawdziwie niepowetowana. Chociaż nie było cię wtedy wśród nas, wielebny ojcze, wiadomo ci zapewne, że zeszłego lata Shrewsbury przeżyło oblężenie trwające ponad miesiąc i zakończone bitwą, w której znaczna część murów i ulic uległa zniszczeniu. Mimo naszych wysiłków ich naprawa będzie wymagała wiele jeszcze pracy, jak również niemałych wydatków. Nie usunęliśmy dotąd nawet połowy tych zniszczeń, a czasy są niespokojne i kto wie, kiedy znowu możemy zostać zaatakowani? Konie i wozy, które w drodze na jarmark w wielkiej ilości przejadą przez nasze ulice, pogorszą jeszcze ich stan, nie przysparzając żadnych środków, które pomogłyby nam naprawić szkody. – Przejdźmy do rzeczy, panie burmistrzu – rzekł opat tym samym spokojnym tonem. – Przybyliście tutaj, aby czegoś od nas zażądać. Wypowiedzcie to otwarcie. – Wielebny ojcze. Sądzimy – a mówię to w imieniu całej gildii kupieckiej i wszystkich mieszkańców Shrewsbury – że w roku takim jak ten mamy najlepszą sposobność, by prosić opactwo albo o podwyższenie sumy, którą nam płaci, albo – i byłoby to dużo lepsze – o przekazanie miastu części myta od dóbr przewożonych końmi, na wozach lub w łodziach, z przeznaczeniem na odbudowę murów. Klasztor korzysta z protekcji ze strony miasta i według naszego mniemania powinien ponieść część kosztów, jakie pochłania jego obrona. Chętnie i z wdzięcznością przyjęlibyśmy dziesiątą część dochodów z jarmarku. Nie jest to żądanie, lecz prośba. Sądzimy, że ów dar ze strony klasztoru nie będzie niczym więcej ponad zwyczajny akt sprawiedliwości. Opat Radulfus siedział wyprostowany i wyniosły, z namysłem patrząc na stojących przed nim śmiałków. – Czy panowie wszyscy sądzicie tak samo?
– Tak jest – odrzekł twardo Edryk Flesher. – I nie tylko my, lecz również wszyscy mieszkańcy miasta. Jest wśród nas wielu, którzy wyłożyliby sprawę w słowach znacznie ostrzejszych niż te, które usłyszeliśmy tutaj od mistrza Corvisera. Ufamy jednak w twoją, ojcze, sympatię dla nas i czekamy na odpowiedź. W lektorium dało się słyszeć zbiorowe ciche westchnienie. Bracia zakonni w większości wyglądali na zaniepokojonych; młodsi kręcili się na swoich miejscach i szeptali coś do siebie. Przeor Robert Pennant, który swego czasu liczył na objęcie funkcji opata i był zły, że powierzono to stanowisko obcemu, zachowywał prawdziwie ascetyczny spokój. Poruszał ustami w bezgłośnej modlitwie i z udawanym współczuciem spoglądał z ukosa na swojego przełożonego, życząc mu w duchu popełnienia jakiegoś niewybaczalnego błędu. Sędziwy brat Heribert, poprzedni opat, przysypiał w cichym zakątku lektorium, ciesząc się, że nie piastuje już tej odpowiedzialnej funkcji. – Rozważmy sprawę – rzekł spokojnie i bez pośpiechu opat Radulfus – którą przedstawiliście nam do dyskusji, a która dotyczy praw miasta i praw tego klasztoru. Czyż sąd w takim sporze mógłby należeć do was bądź do mnie? Z pewnością nie! Tu potrzebny jest sędzia nie zainteresowany osobiście. Ale, panowie, pragnę przypomnieć wam, że decyzja została już podjęta, teraz, w ciągu półrocza, jakie minęło od oblężenia, na które przed chwilą utyskiwaliście. Na początku obecnego roku Jego Wysokość król Stefan potwierdził nasze stare nadanie wraz z wszystkimi prawami i przywilejami, jakimi cieszyliśmy się od lat. Potwierdził także nasze prawo do organizowania trzydniowego jarmarku dla uczczenia naszego patrona, świętego Piotra, z tą samą co dawniej opłatą i na tych samych warunkach. Czy waszym zdaniem poparłby taki przepis, gdyby nie uważał, iż jest on sprawiedliwy? – Powiem prosto – odparł burmistrz. – Ani przez chwilę nie twierdziłem, iż jest to kwestia królewskiej sprawiedliwości. Nie buntuję się przeciw temu, co Jego Wysokość uznał za słuszne. Jasnym jest jednak, że traktował on Shrewsbury jako miasto mu wrogie i po dużej części wciąż je za takie uważa, bowiem Fitz-Alan, który zbiegł teraz do Francji, uzbroił zamek i na ponad miesiąc uczynił z niego
twierdzę oporu przeciwko królowi. Pamiętać wszakże należy, iż my, mieszkańcy miasta, niewiele mieliśmy w tej sprawie do powiedzenia i niewiele mogliśmy zrobić. Fitz-Alan przyrzekł wierność cesarzowej Matyldzie, a teraz, gdy jest już nieosiągalny, na nas spadły wszystkie konsekwencje. Czy to jest sprawiedliwość, wielebny ojcze? – Czy uważacie więc, panowie, że potwierdzając przywileje opactwa, Jego Wysokość mści się na waszym mieście? – zapytał opat głosem miękkim i nadzwyczaj łagodnym. – Mówię tylko, że król najwyraźniej nigdy nie poświęcił miastu poważniejszej myśli, nie przyjrzał się jego zniszczeniom, gdyż w przeciwnym razie poczyniłby bez wątpienia pewne ustępstwa. – Ach! Czyż więc nie powinniście zwrócić się z waszą prośbą raczej do lorda Gilberta Prestcote’a, który jest królewskim szeryfem i z pewnością ma króla po swojej stronie? – Do niego także się zwróciliśmy, ale nie w sprawie jarmarku. Nie jest rzeczą szeryfa odbierać choćby część tego, co należy do opactwa. Tylko ty, wielebny ojcze, możesz to zrobić – odparł żywo Geoffrey Corviser. Stało się jasne, że zarówno burmistrz, jak i opat podjęli subtelną walkę na słowa. – I jaka była odpowiedź szeryfa? – Nie zrobi dla nas nic, póki mury jego własnego zamku nie zostaną doprowadzone do właściwego stanu. Przyrzekł, że gdy praca zostanie tam zakończona, użyczy nam robotników. Lecz my robotników mamy własnych, potrzeba nam zaś pieniędzy i materiałów, zresztą minie najmniej rok, zanim szeryf będzie mógł przysłać nam choćby kilku swoich ludzi. Czyż możesz się więc dziwić, wielebny ojcze, iż jarmark ciężkim jest dla nas brzemieniem? – Lecz my również manty swoje potrzeby nie mniej dla nas pilne – rzekł opat po dłuższej chwili pełnego zadumy milczenia. – Pragnę też przypomnieć panom, iż nasze posiadłości leżą poza murami miasta, a nawet poza zakolem rzeki, której walorami obronnymi cieszy się wasza osada, a która – podobnie jak mury – opactwu żadnej ochrony nie daje. Czyż jest więc naszym obowiązkiem płacić za to, z czego nie
korzystamy? – Nie dotyczy to wszystkich waszych posiadłości – odparł szybko burmistrz. – Wewnątrz murów miasta znajduje się co najmniej trzydzieści należących do opactwa budynków, w których mieszkają wasi dzierżawcy. Ich dzieci, tak samo jak nasze, muszą brodzić po zabłoconych ulicach, a ich konie, nie inaczej niż należące do nas, łamią sobie nogi na wyrwanych z bruku kamieniach. – Nasi dzierżawcy są przez nas otoczeni należytą opieką i płacą niewygórowane czynsze, a za sprawy, o których, panie, wspomniałeś, czujemy się odpowiedzialni. Nie możemy jednak brać na siebie odpowiedzialności za zniszczenia w mieście, mając podobne u siebie. Nie – opat podniósł głos, widząc, że burmistrz zamierza właśnie podjąć swoją kwestię – proszę nie mówić nic więcej! Wysłuchaliśmy tego, co mieliście do powiedzenia, zrozumieliśmy wasz problem i nie pozostajemy wam niechętni. Ale jarmark jest uświęconym prawem tego klasztoru, nie przez nas ustanowionym. Prawem, które należy się nie mnie, jako człowiekowi, lecz temu opactwu, i ja, będąc jedynie śmiertelnym jego sługą, nie mam dostatecznej władzy, aby zmieniać je lub łagodzić w najmniejszym nawet stopniu. Byłoby to buntem przeciwko Jego Królewskiej Mości, który ten przywilej potwierdził, i niegodziwością wobec moich następców, gdyż taka zmiana stałaby się precedensem na przyszłe lata. Nie, nie oddam w wasze ręce żadnej części dochodów z jarmarku, nie podniosę opłaty, którą wam uiszczamy, nie podzielę się z wami mytem od sprzedawanych dóbr i miejsc pod stragany. Zgodnie ze spisaną i potwierdzoną tradycją wszystko to należy do opactwa i w opactwie musi pozostać. Pół tuzina ust otworzyło się, by zaprotestować przeciwko tak zdecydowanej odprawie, lecz opat podniósł się ze swojego krzesła, wysoki i wyniosły, pełen spokojnego chłodu, który emanował z jego głosu i spojrzenia. – Tę sprawę uważam za zakończoną – powiedział. Jeden czy dwóch spośród delegatów zamierzało jeszcze nalegać, lecz Geoffrey Corviser miał większe poczucie godności zarówno własnej, jak i wspólnoty mieszczan, lepiej też wiedział, co może, a co
nie może wywrzeć wrażenia na człowieku tak pewnym siebie i tak surowym. Oddał opatowi głęboki krótki ukłon, odwrócił się na pięcie i opuścił lektorium, a za nim energicznym krokiem podążyli jego pokonani towarzysze. W wielkim trójkącie końskiego targu, w podgrodziu od mostu , aż do narożnika, przy którym droga zakręcała w kierunku Saint Giles i królewskiego gościńca prowadzącego do Londynu, wszędzie zaczęto już ustawiać stragany. W miejscu, gdzie w zakolu rzeki zaczynała się urodzajna równina, zwana Gaye, a na niej należące do opactwa ogrody i sady, wybudowano nowy drewniany pomost, odchodzący do głównego mostu. Rzeką, gościńcem, pieszo przez lasy i od walijskiej granicy podążali do Shrewsbury kupcy wszelkiego pokroju. Na dziedziniec klasztoru zaczęła napływać szlachta z całej okolicy, a nawet z sąsiednich hrabstw; pomniejsi lordowie, rycerze i właściciele ziemscy wraz z żonami i córkami zajmowali pokoje w zajazdach, jak co roku przygotowanych na ich przyjazd. Przez wszystkie miesiące sami dla siebie hodowali, warzyli, tkali i odmierzali to, co potrzebne do życia, lecz raz do roku mieli możność nabycia tutaj wytwornych szat, szlachetnych win, rzadkich owoców, wyrobów ze złota i srebra, słowem, wszystkich tych skarbów, które pojawiały się w mieście wraz z początkiem jarmarku świętego Piotra i znikały po trzech dniach na cały następny rok. Na te wielkie targi przybywali kupcy nawet z Flandrii i z Niemiec, do nabrzeża przybijały statki z francuskimi winami, można było kupić walijską wełnę, zdobne suknie, kaftany i spodnie. Wszystko to, co najmodniejsze, przybywało z wielkich miast na prowincję. Dotąd przyjechało niewielu jeszcze sprzedawców, większości spodziewano się dnia następnego, w przeddzień święta. Wystarczy długiego letniego popołudnia, by poustawiać kramy i od rana rozpocząć handel. Lecz kupujący obecni byli już prawie wszyscy; przybyli wcześnie, by zająć najlepsze miejsca w zajazdach. Kiedy brat Cadfael po ciężkiej, lecz pełnej radości popołudniowej pracy w ogrodzie warzywnym przyszedł na nieszpory, na dziedzińcu huczał gwar głosów przybyłych gości, ich służących i giermków, a ruch przy stajniach nie słabł ani na chwilę. Mnich przystanął, by przyjrzeć się temu widowisku. Brat Marek patrzył roziskrzonym
wzrokiem, oszołomiony grą kolorów migoczących w blasku wieczornego słońca. – Tak – rzekł Cadfael z filozoficznym spokojem, kontrastującym z podnieceniem i zdumieniem Marka – wydaje się, że mężczyźni z całego świata wraz ze swymi żonami zjechali się tutaj, aby sprzedawać i kupować. Przyjrzał się uważnie swojemu młodemu przyjacielowi, który przed wstąpieniem do zakonu niewiele świata zdążył zobaczyć, chcąc nie chcąc wypchnięty do klasztoru w wieku szesnastu lat przez skąpego wuja, żałującego mu utrzymania nawet za cenę ciężkiej pracy. Brat Marek był teraz świeżo po ostatnich ślubach. – Czy znajdujesz tu coś, co ciągnęłoby cię na powrót ku świeckiemu życiu? – Nie – odparł natychmiast Marek pogodnym tonem. – Lecz mogę przecież, pracując w ogrodzie, cieszyć się widokiem kwitnących maków. Nie jest wszak niczym zdrożnym, gdy ludzie nadają swoim dziełom wszystkie te barwy i kształty, jakie Bóg przydał własnym. Bez wątpienia w wypełniającym wielki dziedziniec i okolice stajni tłumie gości można było znaleźć sporo zachwycających dzieł Boga: młode niewiasty równie piękne i kwitnące, jak kwiaty maku, o urodzie podkreślonej jeszcze nadzieją i podnieceniem malującym się w oczach, którymi rozglądały się wokół pożądliwie, smakując swą największą w roku wyprawę. Niektóre przyjechały na własnych kucach, inne za plecami mężów lub giermków, a jedna nawet – zamożna wdowa z południowej części hrabstwa – w konnej lektyce. – Nigdy wcześniej nie widziałem tu takiego ruchu – powiedział Marek, rozglądając się z przyjemnością. – Nie przeżyłeś tu jeszcze żadnego jarmarku. Zeszłego roku miasto było oblężone od lipca do sierpnia i nie mogliśmy oczekiwać, że jakikolwiek sprzedawca czy kupujący przybędzie do Shrewsbury. Miałem nawet wątpliwości, jak będzie w tym roku, ale wygląda na to, że handel znów rozkwita w całej pełni, a ludzie oczekują więcej niż kiedykolwiek, tym bardziej że stracili okazję rok temu. Myślę, że
jarmark przyniesie wielkie dochody! – Zatem czy nie moglibyśmy przeznaczyć ich części na zaprowadzenie porządku w mieście? – zapytał Marek. – Masz zwyczaj, chłopcze, zadawać najmniej właściwe pytania. Rozumiem doskonale, co miał na myśli burmistrz, gdyż wyłożył on swą kwestię bez niedomówień. Ale żadną miarą nie mogę tego samego rzec o opacie, bowiem nie wypowiedział nawet połowy tego, co myślał. Niełatwo rozgryźć tego człowieka! Brat Marek przestał go słuchać. Jego wzrok spoczął na jeźdźcu, który przebył właśnie bramę i z wolna posuwał się na swym koniu przez ciżbę w kierunku stajni. Za nim na objuczonych kucach jechało trzech jego służących, z których jeden miał przyczepioną do siodła kuszę. W tych niebezpiecznych czasach, zwłaszcza w rejonie, w którym pokój panował od tak niedawna, nikt nie podejmował dalszej podróży bez zapewnienia sobie środków osobistej ochrony, a wszak kusza jest bronią o większym niż miecz zasięgu. Młodzieniec miał z sobą miecz i wyglądał, jak gdyby był gotów go użyć, a dla większego bezpieczeństwa wziął z sobą także łucznika. To on właśnie przyciągnął uwagę Marka. Do trzydziestki brakowało mu może roku lub dwóch, był u szczytu swych możliwości i czasy młodzieńczej beztroski – jeśli kiedykolwiek były jego udziałem – pozostawił już za sobą. Prezentował się nadzwyczaj wytwornie na swym kasztanowatym wierzchowcu, którego prowadził ze swobodą kogoś, kto niemal od urodzenia przywykł do konnej jazdy. Panował zwykły w tych dniach upał, jeździec ubrany więc był w tunikę związaną wokół bioder i prostą płócienną koszulę, której rozcięcie odsłaniało szeroką muskularną klatkę piersiową i krzyż zawieszony na szyi na złotym łańcuchu. Był to mąż wysoki i urodziwy, dumnie obnoszący powaby swego ciała, o odkrytej głowie, twarzy uśmiechniętej i żywej oraz dużych ciemnych oczach władczo spoglądających spod krótko przyciętych włosów, które, gdyby pozwolić im jeszcze nieco urosnąć, skręciłyby się w łagodne loki. Brat Marek odprowadzał młodzieńca wzrokiem spokojnym i poważnym, bez cienia zazdrości.
– Musi być rzeczą nader przyjemną – rzekł z namysłem — dawać tyle rozkoszy oczom patrzących. Czy sądzisz, bracie, że człowiek ten zdaje sobie sprawę, jak hojnie został obdarowany przez Boga? Marek był raczej niski i otyły już od dziecięcych lat, o pełnej twarzy zwieńczonej prostymi, jasnymi jak słoma włosami okalającymi mniszą tonsurę. Niezbyt chyba często przeglądał się w lustrze, lub też po prostu nie wiedział, iż jego duże szare oczy promieniują spojrzeniem o prawdziwie niepokalanej czystości, która nadaje temu obliczu wyraz znacznie wznioślejszy nad pospolite piękno, Cadfael zaś daleki był od chęci uświadamiania młodzieńcowi zalet jego natury. – O ile znam się na rzeczy – powiedział żywo – należy przypuszczać, iż człowiek ten myślą nie sięga wiele dalej niż spojrzeniem swoich oczu. Jednakowoż zgadzam się z tobą, że przyjemnie jest na niego popatrzeć. Warto pamiętać, iż umysł trwalszy jest niż uroda. Bądź szczęśliwy, jeśli twój będzie ci dobrze służył. Chodźmy teraz, tutaj nic się nie zmieni aż do późnych godzin po wieczerzy. Ostatnie słowo silnie podziałało na wyobraźnię Marka. Cierpiał on bowiem głód przez całe swoje życie przed wstąpieniem do klasztoru i nawet teraz pożywienie, nie mniej niż piękno, stanowiło źródło jego wielkiej przyjemności. Ochoczo podążył więc z Cadfaelem na nieszpory i następującą po nich wieczerzę. Lecz starszy mnich zatrzymał się niespodziewanie, słysząc, jak jakiś wysoki, milo brzmiący głos wzywa go po imieniu, i z radością odwrócił głowę w stronę, z której głos ów dobiegał. Stała tam niewiasta – smukła, młoda i pełna wdzięku dama o gęstych złotych włosach, jasnej twarzy i oczach niczym dwa irysy o zmierzchu, ciemnych i pałających czystym blaskiem. Już przy pierwszym spojrzeniu brat Marek stwierdził, że jej ciało, dumnie wyprostowane, zaokrągla się nieznacznie poniżej wysoko upiętego pasa. Tam w środku tliło się życie. Młody mnich nie był aż tak niewinny, aby nie dostrzec jego nieomylnych śladów. Powinien był spuścić oczy i chciał to uczynić, lecz nie potrafił. Było w tej niewieście coś, co przypominało mu Nawiedzenie Maryi Panny z
wizerunków, które niegdyś oglądał. I to właśnie niezwykłe zjawisko wyciągnęło obie dłonie w stronę brata Cadfaela i wypowiedziało jego imię. Brat Marek, choć niechętnie, pochylił głowę i ruszył dalej samotnie. – Dziewczyno – zawołał serdecznie Cadfael, z przyjemnością dotykając jej wyciągniętych dłoni – zakwitłaś niczym róża! A on nic mi nie powiedział! – Nie widział się z tobą, bracie, od zimy – odparła uśmiechając się i rumieniąc – a wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, marzyliśmy tylko. A ja nie widziałam cię od czasu naszego ślubu. – I jesteś szczęśliwa? A on? – Och, bracie Cadfaelu, jak możesz o to pytać! – W istocie, nie było potrzeby, owo bijące od niej światło, które rozpoznał brat Marek, w nie mniejszym stopniu oszołomiło Cadfaela. – Hugo jest tutaj, lecz najpierw musi udać się do szeryfa. Z pewnością będzie cię szukał jeszcze przed kompletą. Przyjechałam, żeby kupić kołyskę, piękną rzeźbioną kołyskę dla naszego syna. I walijską kołderkę z delikatnej ciepłej wełny, albo może z owczej skóry. I trochę ładnej wełny na ubranka. – A jak twoje zdrowie? Nie czujesz się słaba z powodu dziecka? – Słaba? – powtórzyła z uśmiechem, szeroko otwierając oczy. – Nie odczuwałam niemocy ani przez moment, samą tylko radość. Och, bracie Cadfaelu – rzekła, wybuchając śmiechem – jak to możliwe, że zakonnik zadaje tak rzeczowe pytania? Czy nie masz gdzie przypadkiem własnego syna? Bez trudu mogłabym w to uwierzyć! Wiesz stanowczo zbyt wiele o nas, kobietach! – Śmiem przypuszczać – odparł wymijająco – że urodziła mnie jedna z nich, podobnie jak każdego z nas. Nawet opaci i arcybiskupi przychodzą na świat w ten sam sposób. – Lecz widzę, bracie, że wprawiam cię w zakłopotanie – rzekła. – Czas już iść na nieszpory, ja także się wybieram. Za tyle rzeczy powinnam podziękować, a zawsze jest tak mało czasu. Pomódl się za
nasze dziecko! Popchnęła go obiema dłońmi i pobiegła w stronę zajazdu. Z domu Aline Siward, obecnie Aline Beringar, żona szeryfa Shropshire, Hugona Beringara z Maesbury koło Oswestry. Cadfael, bliski przyjaciel tych małżonków, cieszył się ich szczęściem. Ruszył w kierunku kościoła, zadowolony z wydarzeń wieczoru i z perspektyw na nadchodzące dni. Kiedy po wieczerzy wyszedł z refektarza we wciąż jeszcze bursztynowy blask wieczornego słońca, na dziedzińcu panował ruch nie mniejszy niż w południe, a nowo przybyli nieprzerwanie pojawiali się u drzwi zajazdu. W krużganku, usadowiony wygodnie, czekał na niego Hugo Beringar, szczupły i gibki młodzieniec o smagłej pociągłej twarzy i jakby nieco kpiącym ułożeniu brwi. Jego groźne z wyglądu oblicze było nieprzeniknione dla kogoś, kto nie poznał jeszcze swoistego języka, jakim te rysy przemawiały. Szczęśliwie Cadfael znał ten język i umiał czytać w twarzy przyjaciela. – Jeżeli nie straciłeś swojego sprytu – rzekł młodzieniec, podnosząc się leniwie – albo znalazłeś jakiś sposób na waszego nowego opata, z pewnością uda ci się wymówić od udziału w komplecie i wypijesz nieco dobrego wina ze starym przyjacielem. – Mam coś lepszego niż wymówkę – rzekł ochoczo Cadfael – mam uzasadniony powód. W folwarku padł pomór na cielęta i potrzebują tam mojej niezwłocznej pomocy. A śmiem przypuszczać, że zaoferujesz mi coś lepszego niż łyk zwykłego piwa. Wieczór jest tak ciepły, że możemy usiąść przed warsztatem na świeżym powietrzu. Ale czyż porzucając swoją panią dla starego kompana do wypitki – zganił go, gdy ruszyli w kierunku ogrodów – nie zaniedbujesz małżeńskich powinności? – Moja pani – odparł ze smutkiem Hugo – porzuciła mnie już całkowicie! Wystarczy tylko, by młoda niewiasta przy nadziei pojawiła się w zajeździe, a natychmiast zagarnia ją tłum gruchających niczym gołębie starych dam, które czują się w obowiązku udzielić jej rad na temat wszystkiego, od diety poczynając, a na sztuce akuszerskiej kończąc. Aline rozprawia z nimi wszystkimi, wysłuchuje
szczegółowych opowieści o porodach, które przeżyły i notuje wszelkie zalecenia, jakich jej udzielają. A że ja nie mam w tych kwestiach nic do powiedzenia, nie potrafię też tkać ani szyć, skazany jestem na całkowite wygnanie. Mówiąc to, zdawał się być całkiem ukontentowany powyższym stanem rzeczy i uświadomiwszy sobie, iż daje się to zauważyć, wybuchnął głośnym śmiechem. – Lecz wiem od niej, że widzieliście się i nie potrzebowała ci niczego mówić. Jak ona w twoim mniemaniu teraz wygląda? – Blask od niej bije! – odparł Cadfael. – Jest w pełnym rozkwicie i piękniejsza niż kiedykolwiek. Nad herbarium, osłoniętym z jednej strony przed promieniami zachodzącego słońca przez wysoki żywopłot, wszystkie zapachy dnia unosiły się niczym jakiś cudowny czar. Usiedli na ławie stojącej pod okapem Cadfaelowej pracowni i postawili między sobą dzban wina. – Muszę jednak zabrać się do warzenia swoich mikstur – rzekł Cadfael – możesz mówić do mnie, kiedy będę to robić. Jakie wieści z wielkiego świata? Czy sądzisz, że król Stefan jest już bezpieczny na angielskim tronie? Przez kilka chwil Beringar zastanawiał się w milczeniu nad odpowiedzią, słuchając równocześnie uważnie miękkich odgłosów dobiegających z wnętrza chatki, gdzie krzątał się Cadfael. – Wątpię, zważywszy, że cały Zachód, jakkolwiek z dużą ostrożnością, popiera jednak cesarzową. Obecnie panuje cisza, lecz jest to cisza złowróżbna. Czy wiesz, że lord Robert z Gloucester jest w Normandii z Matyldą? – Słyszeliśmy o tym. Nic w tym dziwnego, wszak jest niemal jej bratem i jak powiadają, świata nie widzi poza nią. Prócz tego nie jest człowiekiem zazdrosnym. – To dobry człowiek – zgodził się Hugo, wspaniałomyślnie oddając przeciwnikowi sprawiedliwość. – Jeden z niewielu po obu stronach, którzy nie gonią wyłącznie za własną korzyścią. Zachód,
jakkolwiek na razie spokojny, pójdzie za Robertem, a on, jak sądzę, nie pozostanie długo bezczynny. Zresztą Robert ma wszędzie i krewnych, i wpływy. Mówi się, że ze swojego schronienia we Francji wspólnie z Matyldą po cichu zjednują sobie sojuszników wszędzie, gdzie mogą ich znaleźć. Jeśli to prawda, żadną miarą nie sposób uważać wojny domowej za zakończoną. Przy dostatecznym poparciu możni wcześniej lub później pójdą w ogień za cesarzową. – Córki Roberta powychodziły za znacznych mężów w różnych częściach kraju – rzekł w zamyśleniu Cadfael. – O ile pomnę, jedna z nich jest poślubiona lordowi z Chester. Jeśli jeszcze kilku równie potężnych zadeklaruje swe poparcie cesarzowej, będziecie mieli wojnę. Beringar potarł dłonią swą pociągłą twarz i wzruszył ramionami. Lord Ranulf z Chester był bez wątpienia jednym z najpotężniejszych ludzi w królestwie, niemal udzielnym władcą na swoim terytorium, gdzie słuchano tylko jego rozkazów. Lecz dla tej właśnie przyczyny zdawało się mało prawdopodobne, by zechciał opowiedzieć się po którejś ze stron w walce o koronę. Nie zagrożony w swej władzy ani przez Matyldę, ani przez Stefana, mógł pozwolić sobie na pilnowanie granic własnej domeny, nie tylko aby zapewnić ich nienaruszalność, lecz wręcz aby je jeszcze poszerzyć. Kraj skłócony to wszak wielka szansa, nie mniej niż wielkie zagrożenie. – Pozyskanie Ranulfa, mimo pokrewieństwa, wymagałoby wielu zabiegów. Obecna sytuacja jest dla niego korzystna i jeśli człowiek ten zdecyduje się na jakiekolwiek posunięcie, to jedynie z tej przyczyny, iż dostrzeże w nim jakieś dla siebie korzyści, podczas gdy cesarzowa w jego planach zawsze zajmować będzie poślednie miejsce. Jest on z rodzaju tych, którzy nie ryzykują angażowania się w sprawę nie będącą ich własną. Cadfael wyszedł z chatki i usiadł obok Hugona, z przyjemnością nabierając w płuca chłodnego wieczornego powietrza, bowiem w pracowni było gorąco, a to z przyczyny niewielkiego ognia, płonącego pod gotującym się wywarem. – Teraz lepiej! Napełnij, Hugo, mój puchar, jestem już więcej niż
gotów, by go opróżnić. – Z satysfakcją pociągnął spory łyk, po czym rzekł w zamyśleniu: – Były obawy, iż niepokój w kraju zniweczy także tegoroczny jarmark, lecz wydają się teraz nieuzasadnione. Handel kwitnie, podczas gdy baronowie kryją się w swoich fortecach. Perspektywy są nad wyraz pomyślne. – Być może dla opactwa – zgodził się Hugo. – Z tego, co słyszeliśmy, przejeżdżając przez miasto, jego mieszkańcy zdają się być o wiele mniej zachwyceni. Ten wasz nowy opat dał im niezgorszą odprawę. – Ach, więc słyszałeś o tym? – Cadfael ważył słowa, na wypadek gdyby jego przyjaciel znał sprawę z jednej tylko strony. – Bez wątpienia potrzebna jest im pomoc. Lecz także i on ma swój cel, pomocy tej odmawiając i twardo obstając przy swoich przywilejach. Nie ma sposobu, by osiągnęli to, czego chcą, na drodze prawa. Opat bierze nie więcej niż to, co mu się należy. Ale także nie mniej – dodał z westchnieniem. – Nastroje w mieście stają się coraz gorętsze – ostrzegł Beringar poważnym tonem – i nie dałbym głowy, czy nie będziecie jeszcze mieli z tym kłopotów. Wątpię, czy burmistrz zażądał zbyt wiele, zważywszy ich potrzeby. Mówi się, że wasze przywileje są może prawem, lecz nie sprawiedliwością. A co ty o tym sądzisz? Jak odnajdujesz się w tej nowej sytuacji? – Usłyszysz szemrania nawet i w naszych murach – odrzekł Cadfael – jeżeli tylko będziesz miał uszy otwarte. Lecz jeśli chodzi o mnie, nie narzekam. Opat jest człowiekiem twardym, ale niczego zarzucić mu nie można. Jest nie mniej surowy dla siebie niż dla innych. Rozleniwiliśmy się i zepsuli pod rządami Heriberta, i nowe rygory uderzyły w nas silnie, lecz taka jest właśnie cena. Mam duże zaufanie do tego człowieka. Tam gdzie dostrzeże błąd, wymierzy karę, ale będzie obstawał przy swoim przeciwko każdej sile, która zagrozi nam bez naszej winy. Chciałbym mieć go obok siebie w każdej bitwie. – Lecz jest lojalny jedynie wobec swoich? – zapytał chytrze Beringar i uniósł brwi. – Żyjemy w świecie pełnym kłótni i sporów – rzekł brat Cadfael,
który więcej niż połowę swego życia spędził w ogniu bitew. – Któż wie, czy pokój byłby dla nas lepszy? Nie znam tego człowieka na tyle, by orzec, jakie są jego myśli. Nie miałem okazji dostrzec, czy jest stronniczy, ale wszak ślubował wierność swemu powołaniu i temu domowi. Dajmy mu miejsce i czas, Hugo, i czekajmy spokojnie na to, co się wydarzy. Był czas, kiedy nie wiedziałem, co myśleć o tobie! – W tonie jego głosu dała się słyszeć nutka zdumienia i mnich uśmiechnął się do swojej myśli. – Nie trwało to jednak długo. Wkrótce zrozumiem także Radulfusa. Daj mi, chłopcze, dzban, bo zaraz muszę pójść i zamieszać ten wywar dla cieląt. Ile czasu zostało nam do komplety?
Rozdział drugi rzydziestego pierwszego lipca miasto zalała fala kupców, przybywających gościńcem i rzeką. W godzinach południowych zaczęło się losowanie miejsc na końskim targu, przeznaczonych pod budy i stragany; rządcy z opactwa służyli kupcom i kramarzom za przewodników oraz pobierali myto, którego wysokość była uzależniona od ilości przywiezionych przez sprzedawcę towarów. Za ładunek dźwigany przez pojedynczego tragarza płacono pół pensa, jeżeli kupiec wiódł jucznego konia, musiał zapłacić całego pensa, jeżeli wóz – od dwóch do czterech pensów, zależnie od objętości ładunku; większe opłaty pobierano od tych, którzy przywieźli swoje dobra rzeką, na barkach zacumowanych przy pomoście zbudowanym wzdłuż Gaye na czas trwania jarmarku. Całe podgrodzie brzęczało i skrzyło się, pełne ruchu, kolorów i głosów, klasztorne stajnie za murami były przepełnione, a między budami i kołami wozów biegały z piskiem podekscytowane dzieci. Wewnątrz murów opactwa dzienne rygory nie były ani trochę łagodniejsze niż zwykle, lecz pośród służby zapanowała w pewnym stopniu wesoła atmosfera świąt, a nowicjuszom i uczniom pozwalano bezkarnie włóczyć się i przyglądać niezwykłemu widowisku. Opat Radulfus, jak przystało mężowi piastującemu tak wysoką godność, trzymał się z dala od całego tego zgiełku, nadzór nad targiem oraz pobieranie myta pozostawił swoim rządcom, ale cały czas wiedział o wszystkim, co się działo, i gotów był w każdej chwili interweniować, gdyby zaszła ku temu potrzeba. Kiedy tylko doniesiono mu o przybyciu pierwszego flamandzkiego kupca i poinformowano, iż człek ów zna słabo francuski, natychmiast wysłał brata Mateusza, który za swej młodości spędził kilka lat we Flandrii i biegle władał mową flamandzką, aby czuwał nad przybyłym i pomógł mu w razie pojawienia się problemów. Bogato wystrojonym kupcom warto było przysparzać wszelkich udogodnień, bowiem byli oni gośćmi przynoszącymi duży dochód. Fakt, iż podejmowali daleką podróż ze wschodnio-angielskich portów i uważali za warte swoich pieniędzy wynajmowanie wozów lub koni, podnosił znaczenie jarmarku w
Shrewsbury. Z pewnością znalazłoby się wśród przybyłych kilku Walijczyków, lecz większość stanowili ludzie miejscowi z terenów przygranicznych, którzy władali mową angielską na tyle, iż nie potrzebowali tłumaczy. Toteż niespodzianką było dla brata Cadfaela, iż po wieczerzy przy wyjściu z refektarza zaczepił go zdyszany i przemęczony nadmiarem zajęć nadzorca głównego dziedzińca, aby oznajmić, że mnich potrzebny jest przy pomoście, gdzie ma zaopiekować się kimś mówiącym wyłącznie po walijsku, jakowymś znacznym i ważnym kupcem, który nie zamierzał korzystać z niepewnej pomocy miejscowych Walijczyków, swoich jutrzejszych konkurentów. – Przeor Robert zwalnia brata z obowiązków na tak długo, jak będzie to potrzebne. Człowiek ten zwie się Rhodri ap Huw i pochodzi z Mold Przewiózł swój wielki ładunek w górę Dee, a następnie lądem do rzeki Vyrnwy i Severn, co musiało kosztować majątek – Jaki to rodzaj towarów? – zapytał Cadfael, kiedy razem przekraczali bramę. Rzecz z miejsca żywo go zainteresowała. Nic w tej chwili nie odpowiadało mu bardziej niż możność wymówienia się od obowiązków i wyjścia w jarmarczny zgiełk. – Wygląda to po większej części na wełnę bardzo dobrego gatunku, a także miód jadalny i pitny. Zda mi się, że widziałem też nieco skóry, być może z Irlandii, skoro człowiek ten handlował nad rzeką Dee. A otóż i on we własnej osobie. Rhodri ap Huw stał nieruchomo niczym skała na drewnianym pomoście przy nabrzeżu, obok swojej przycumowanej tam barki, podczas gdy wokół niego ludzie krzątali się i pracowali bez ustanku. Rzeka o zielonym zabarwieniu płynęła spokojnym nurtem, a poziom wody, jak na pełnię lata, był wcale wysoki. Nawet łodzie o większym niż zazwyczaj zanurzeniu mogły tu przepływać bez obawy ugrzęźnięcia i rozładowywano je ze wszystkich stron. Walijczyk śledził rozładunek przenikliwym spojrzeniem swoich wąskich ciemnych oczu i w myślach oceniał wartość towarów przywiezionych przez innych kupców. Mógł liczyć sobie około pięćdziesięciu lat i wydawał się być tak pewny i doświadczony, iż dziwnym było, że nie
nauczył się dotąd angielskiego. Nie był zbyt wysoki, lecz przysadzisty i silny, a jego kościstą walijską głowę okalała gęsta szczecina czarnych włosów i brody. Ubrany był jak człowiek pracy, lecz w szaty wykonane z materiału najlepszego gatunku i leżące na nim doskonale. Patrzył na spieszącego ku niemu rządcę, któremu najwyraźniej udało się spełnić życzenie kupca co do joty, gdyż brodatą jego twarz rozjaśniał szeroki uśmiech odsłaniający rząd białych zębów. – Jestem już, mistrzu Rhodri – rzekł ochoczo Cadfael – aby dotrzymywać ci towarzystwa i służyć za tłumacza. Moje imię brzmi Cadfaeł i jestem do twoich usług. – Witam serdecznie, bracie Cadfaelu – rzekł ciepło Rhodri ap Huw. – Ufam, że wybaczysz mi, iż odciągnąłem cię od obowiązków... – To nawet i lepiej. Dziękuję za to! Żal byłoby stracić takie widowisko, chętnie raz jeszcze rzucę okiem na ten pełen zgiełku świat. Kupiec omiótł go od czubka głowy aż po buty jednym ostrym spojrzeniem swoich błyszczących oczu. – Zgaduję, bracie, że pochodzisz z północy. Ja przybywam z Mold. – Urodziłem się w pobliżu Trefriw. – Gwyneddyjczyk. Lecz ktoś, kto, sądząc z wyglądu, widział ze świata nieco więcej niż samo tylko Trefriw. Podobnie jak ja. A oto dwaj moi ludzie, którzy rozładują i przeniosą dla mnie część towarów. Resztę wyślę w dół rzeki do Bridgnorth, mam tam kupców na pitny miód. Czy powinniśmy zacząć od przeniesienia tych dóbr na ląd? Rządca polecił przydzielić mistrzowi Rhodriemu to miejsce, które tylko przypadnie mu do gustu, i odszedł, by nie przeszkadzać w doglądaniu rozładunku. Dwaj niscy, lecz zręczni Walijczycy, słudzy Rhodriego, raźno zabrali się do pracy. Podnosili ciężkie zwoje skóry oraz pakunki z wełną i ze świadczącą o dużej wprawie łatwością układali je w stos na nabrzeżu. Rhodri zaś i Cadfaeł z przyjemnością oddawali się w tym czasie obserwacji życia, które toczyło się wokół nich; podobnie czyniło wielu miejscowych oraz przyjezdnych. Czyż
można było znaleźć na taki pogodny letni wieczór rozrywkę lepszą niż spacer po moście, bądź przechadzka wzdłuż zielonej ścieżki prowadzącej do Gaye i wpatrywanie się w ten doroczny zgiełk, jedno z najznakomitszych w ciągu roku świąt? Nie należało się też dziwić, iż niektórzy z mieszczan mieli twarze pochmurne i z niezadowoleniem mruczeli coś do siebie półgłosem. Doniesiono już wszystkim o wczorajszym spotkaniu w klasztorze i o tym, że delegacja wróciła z pustymi rękoma. – Nic to nie warte – rzekł Rhodri, wyciągając swe potężne nogi na sprężystych belkach – że dwie połowy podzielonej Anglii spotykają się tutaj, by wspólnie handlować, skoro nie potrafią uczynić tego w żadnej innej dziedzinie. Prostemu człowiekowi wystarczy pokazać, gdzie może zarobić nieco grosza, a z pewnością uda się tam niezwłocznie. Gdyby baronowie i królowie mieli tyle samo zdrowego rozsądku, w krąju panowałby pokój, a interesy szłyby wybornie. – Przeczuwam jednak – odparł sucho Cadfaeł – że i tu przed upływem trzech dni dojdzie do ostrych zatargów nawet pomiędzy kupcami. Na wiele sposobów człowiek może zaszkodzić drugiemu. – Z pewnością każdy, kto ma głowę na karku, nosi przy sobie broń, i każdy taką, jakiej zdolny jest użyć. Tak nakazuje rozsądek. Ale trzymamy się razem, i to daleko bardziej niż książęta. Choć zgadzam się z tobą – dodał ciężko – że właśnie książęta potrafią zrobić użytek z okazji takich jak ta. Na tak wielkim festynie wszystkie wypowiadane słowa, wszystkie informacje są przechwytywane, nie znajdziesz lepszego miejsca na zawiązywanie spisków i szykowanie rozmaitych podstępów, łatwo tu także natknąć się na osoby, których wcale nie mielibyśmy ochoty spotykać. Człek nigdzie nie jest równie samotny jak pośród tłumu na targowisku. – Może to być, że masz, panie, całkowitą słuszność – rzekł w zamyśleniu Cadfael – zwłaszcza że żyjemy w podzielonym kraju. – Na przykład spójrz, bracie, w lewo, lecz nie odwracaj się. Czy widzisz szczupłego, dobrze ubranego mężczyznę o gładko wygolonej twarzy, tego, który stawia tak drobne kroki? Przyszedł, aby zobaczyć, kto przybywa drogą wodną. Możesz być pewien, że skoro człowiek
ten w ogóle się tutaj znalazł, przybył wcześnie i wcześnie przysposobił swój kram, by później mieć nieco wolnego czasu i móc dokładnie obejrzeć nas wszystkich. Nazywa się Euan /, Shotwick, jest rękawicznikiem i nie byle kim na dworze lorda Ranulfa w Chester. Zaufaj mym słowom. – Czy to dla swych kupieckich umiejętności jest człowiekiem tak ważnym? – spytał Cadfael, patrząc z zainteresowaniem na szczupłą postać o wysoko zadartym nosie i wyrazie twarzy zdradzającym grymaśną naturę. – Nie jest to jedyny powód, bracie. Euan z Shotwick jest jednym z najgroźniejszych szpiegów lorda Ranulfa, wiele od niego zależy i jeśli zdecydował się ustawić swój kram w miejscu tak odległym jak Shrewsbury, to zapewne były tego jakieś inne przyczyny niż jedynie chęć zrobienia dobrego interesu. A teraz spójrz w drugą stronę, na tę wielką barkę, która właśnie przybija do brzegu. Czy widzisz napis, który na niej wyryto? Zbudowana w Bristolu za tysiąc marek! Przybywa więc prosto z zachodu, i to z miasta, którego w zeszłym roku nie udało się zająć królowi i które od tamtego czasu pozostało politycznie osamotnione. Na miękko falującej powierzchni rzeki, w której srebrzyście odbijały się promienie kryjącego się za horyzontem słońca, przy trawiastym brzegu kołysała się barka, podpływając ku krańcowi nabrzeża. Wspaniała i pełna wdzięku, ocieniona w gęstniejącym mroku, robiła znaczne wrażenie. Zbudowano ją tak zręcznie, że miała niewiele większe zanurzenie niż łodzie o połowę od niej mniejsze, a jej sterowności nie sposób było niczego zarzucić, gdyż na wodzie była nadzwyczaj stabilna. Miała jeden maszt i coś, co wyglądało na zgrabną zamykaną kabinę. Trzej ludzie z załogi łagodnie podprowadzali ją do brzegu, wypatrując miejsca, w którym będą mogli zacumować łódź. Wyładowanie towarów na brzeg będzie ich kosztowało z dwadzieścia pensów, pomyślał Cadfael. – Zbudowano ją, aby przewoziła wino, i taki właśnie ładunek ma na pokładzie – rzekł Rhodri ap Huw i zmrużył swoje bystre oczy, by dokładniej przyjrzeć się łodzi. – Do Bristolu przywozi się z Francji najlepsze gatunki win, a te powinno się sprzedać nawet tutaj, tak