mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 685
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 812

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 5 - Trędowaty z hospicjum świętego Idziego

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :592.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 5 - Trędowaty z hospicjum świętego Idziego.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

ELLIS PETERS TRĘDOWATY OD ŚWIĘTEGO IDZIEGO Przełożyła Maria Grabska PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993 ROZDZIAŁ PIERWSZY Pewnego poniedziałkowego popołudnia w październiku roku pańskiego 1139 brat Cadfael przekroczył furtkę opactwa z niejasnym przeświadczeniem, że zanim wróci na wielki dziedziniec, wydarzy się coś strasznego. Nie miał powodu przypuszczać, że jego nieobecność potrwa dłużej niż godzinę. Wybierał się tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpitala w Saint Giles, odległego ledwie o pół mili od opactwa w Shrewsbury, jedynie zaś po to, by uzupełnić w szpitalnej aptece zapas olejków, balsamów i maści. W Saint Giles zużywano mnóstwo takich leków. Nawet gdy trędowatych - dla opieki nad którymi założono szpital - było niewielu, zawsze tuliło się tam parę biednych i chorych duszyczek, natomiast ziołowe leki Cadfaela koiły i leczyły nie tylko rany, ale i umysły. Zwykle co trzy tygodnie Cadfael dreptał do leprozorium zaopatrzony w zestaw świeżych specyfików. Ostatnio czynił to tym chętniej, iż brat Marek, jego nieoceniony i dotąd nieodżałowany pomocnik w herbarium, poczuł powołanie, by przez rok służyć nieszczęśnikom pozostającym pod patronatem świętego Egidiusza. Wizyta w Saint Giles była więc zawsze okazją do miłych wspomnień dni, które przeminęły. Aby bowiem wszystko było jasne, trzeba zaznaczyć, że złe przeczucia Cadfaela nie miały nic wspólnego z doniosłymi wydarzeniami, jakich świadkiem miało być wkrótce opactwo pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. Nie myślał o przygotowywanych tu zaślubinach. Żaden omen nie wieścił też czyjejś nagłej i gwałtownej śmierci. Cadfael podejrzewał raczej, że w czasie jego nieobecności stłucze się naczynie pełne cennego wywaru, wykipi syrop albo przepali się rynka. Bał się, że płomień z przepełnionego drewnem piecyka sięgnie ziół, suszących się w pęczkach pod sufitem, lub też, co gorsza, pójdzie z dymem całe herbarium. Marek był spokojny, sumienny i zręczny. Kiedy odszedł, Cadfael za wszystkie swoje grzechy został pokarany pomocą najbardziej roześmianego, naiwnego, nieuważnego i niezdarnego spośród świętych młodzianów. Był to rozpieszczony, obdarzony przesadnie pogodnym usposobieniem dziewiętnastoletni żółtodziób, który w rozwoju swojego umysłu na zawsze chyba zatrzymał się na poziomie szczęśliwego dwunastolatka. Miał dwie lewe ręce, za to jego zapał i wiara w siebie były niewzruszone. Uważał, że dobrymi chęciami można zdziałać wszystko, lecz nie potrafił sobie poradzić z najmniejszym kłopotem. Efekty własnych poczynań niezmiennie zaskakiwały go i przerażały. By dopełnić miary problemu, jaki sobą przedstawiał, trzeba przyznać, że był najbardziej dobrodusznym i uczuciowym człowiekiem pod słońcem. I głuchym jak pień na wszelkie nauki, nadzieja jego nigdy bowiem nie gasła. Besztany za stłuczenie, zniszczenie, pomieszanie czy przypalenie czegoś, przyjmował karę z nieodmiennie cichą pokorą. Przy każdym przewinieniu był pewien przebaczenia i święcie przekonany, że podobna katastrofa już mu się nie przydarzy. Cadfael lubił go tak samo, jak się na niego wściekał - bez miary. W końcu posępnie machał ręką na szkody, jakich zawsze należało się spodziewać, gdy chłopiec miał wykonać polecenie bez nadzoru. Oczywiście prócz dobroci miał on i inne zalety. W kopaniu ziemi - a jesienią była to najważniejsza praca - nie miał sobie równych. Zagłębiał łopatę w ziemię z zapałem, z jakim inni oddawali się modlitwom, a odwracał skibę z miłością i braterskim uczuciem, które Cadfael wysoko u niego cenił. Broń Boże tylko, by miał sadzić tam, gdzie już skopał! Niestety, brat Oswin miał drewniane palce. 1

Tak więc brat Cadfael nie mógł sobie pozwolić na rozmyślania o świetnych zaślubinach, jakie za dwa dni miały się odbyć w przy klasztornym kościele. Prawdę mówiąc - całkowicie o nich zapomniał. Dopiero przechodząc przez podgrodzie, zauważył, że ludzie zbierają się przed domami w luźne grupki i spoglądają wyczekująco za miasto, na drogę prowadzącą do Londynu. Dzień był pochmurny i chłodny, w powietrzu wisiała mżawka, ale szacowne matrony ze Shrewsbury nie miały zamiaru z tego powodu dać się pozbawić widowiska. Tą drogą miały nadjechać oba orszaki weselne i najwyraźniej rozeszła się właśnie wieść, że zbliżają się już do miasta. Jako że opactwo leżało za murami, spora liczba mieszczek przeszła przez bramę i zmieszała się z ludźmi z podgrodzia. Panował ruch i zgiełk jak w zwykły dzień targowy. Nawet żebracy zebrali się wokół bramy w świątecznym podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich włościach zjeżdża, by poślubić dziedziczkę równie rozległego majątku, można mieć nadzieję, że świetnej uroczystości towarzyszyć będą hojne jałmużny. Cadfael obszedł mur, otaczający targ koński, i ruszył głównym traktem. Tu domy stały już rzadziej, a pola i zagajniki wyciągały zielone palce, by dotknąć skraju drogi. Tu także kobiety stały przed drzwiami, chcąc choć przez chwilę popatrzeć na pannę i jej narzeczonego. Przed dużym domostwem w połowie drogi do Saint Giles zebrał się tłumek gapiów, którzy przez otwartą bramę z zaciekawieniem przyglądali się krzątaninie na dziedzińcu. Słudzy i pachołkowie biegali między domem a stajnią, na podwórzu migały kolorowe kubraki w barwach barona. Tu miał się zatrzymać pan młody ze swoją świtą, natomiast panna i jej orszak nocowali w gościnnych komnatach opactwa. Prosta ludzka ciekawość kazała Cadfaelowi przystanąć na chwilę wraz z innymi. Dom był duży, otoczony solidnym wałem, za którym znajdował się ogród i sad. Należał do Rogera de Clinton, biskupa Coventry, jednak sam właściciel rzadko się tu pojawiał. Udzielenie gościny Huonowi de Domville, który władał ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester, było po części przyjacielską przysługą dla opata Radulfusa, a po części politycznym ukłonem w stronę potężnego barona, o którego łaski i protekcję warto było zabiegać w tych niepewnych czasach. Co z tego, że król Stefan niepodzielnie władał większą połacią kraju, skoro na zachodzie jego przeciwnicy trzymali się mocno, a wielu lordów gotowych było przejść na drugą stronę, jeśli szala fortuny choć trochę się przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcześniej cesarzowa Matylda wysiadła na brzeg w Arundel, a z nią jej przyrodni brat Robert, książę Gloucester i stu czterdziestu rycerzy. Przez źle pojętą szczodrość, a może przez podstępne rady fałszywych przyjaciół, król pozwolił jej zająć Bristol, gdzie znalazła popleczników swej sprawy i umocniła się już na dobre. Z tych to przyczyn ludzie rozglądali się wokół nieufnie i z zapartym tchem słuchali nowin. Tu, na wsi, pogodna jesień dawała złudzenie spokoju, ale mogło się zdarzyć, że nim wojna domowa dobiegnie końca, nawet biskup potrzebować będzie wpływowych sojuszników. Za domem biskupa droga biegła wśród drzew, pozostawiając miasto w oddali. O strzał z łuku, na rozdrożu, widać było niski, długi dach hospicjum, chruściany płot klauzury, a za nim nieco wyższy dach kościoła z masywną, niską sylwetką dzwonnicy. Kościółek składał się z prezbiterium i na- wy, do której od północy przylegała niższa nawa boczna. Za nim rozciągał się cmentarz, a w jego centrum stał drewniany krzyż. Zabudowania te nie były zbyt widoczne z obu prowadzących do miasta dróg. Trędowaci nie mają wstępu na ludne ulice grodów, a gdy proszą o wsparcie za murami, też muszą trzymać się na uboczu. Święty, który im patronował, z własnej woli zaszył się na pustyni, ale oni nie mieli innego wyboru, jak pozostawać w przymusowej izolacji. Jasne było jednak, że i oni nie wyzbyli się zwykłej ludzkiej ciekawości, bo tak samo jak inni tłumnie wylegli na drogę. I dlaczegóż by biedakom nie wolno było przynajmniej popatrzeć na szczęśliwych bliźnich? Pozazdrościć im, jeśli do wyższych uczuć nie byli już zdolni, a życzyć pomyślności w małżeństwie, jeśli pozwalała im na to wielkoduszność charakteru? Wzdłuż płotu ustawił się szereg postaci w ciemnych szatach, nie tak żwawych jak ich zdrowi współziomkowie, lecz równie podekscytowanych. Cadfael znał wielu z nich. Osiedli tu już na zawsze, z pomocą swych opiekunów starając się przeżyć resztkę nieszczęśliwego żywota najlepiej jak umieli. Kilku było nowych. Wstępowali tu pielgrzymi, wędrujący od leprozorium do leprozorium jak kraj długi i szeroki. Zatrzymywali się na krótko 2

w ustronnym sanktuarium jakiegoś świętego o szczególnej mocy, a potem znów samotnie ruszali w dalszą drogę. Niektórzy wlekli się o kulach lub opierali ciężko na kosturach. Stopy mieli okaleczone przez chorobę albo okryte bolesnymi wrzodami. Ktoś poruszał się na małym drewnianym wózku. Inne obrzmiałe ciało jak bezwładny tobół kuliło się pod płotem, a zniekształcona twarz kryła siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli się swobodnie poruszać, zasłaniało twarze szmatami, zza których widać było tylko oczy. Liczba pacjentów zmieniała się w miarę, jak odchodzili pielgrzymi. Porzucali to miejsce jak każde inne, ruszając do następnego przytułku, skąd rozpościerał się widok na inną krainę. Zwykle jednak znajdowało tu schronienie i opiekę od dwudziestu do trzydziestu chorych. Przełożonego szpitala mianował opat. Mnisi i świeccy bracia służyli tu na własną prośbę. Wiadomo było, że pielęgniarz w każdej chwili może zostać pacjentem, ale nigdy nie trzeba było długo czekać na kolejnego ochotnika, który go zastąpi i się o niego zatroszczy. Cadfael pracował tu ponad rok. Nie czuł wstrętu, a tylko wyważoną litość i szacunek, który tak często okazywał się najlepszą zachętą i wsparciem. Co więcej, przychodził tu tak regularnie, że jego wizyty stały się jednym ze stale wypełnianych obowiązków, podobnie jak posługa do mszy. Opatrywał już tyle i tak strasznych ran, że nie mógłby ich spamiętać. W poskręcanych skorupach, które leczył, odkrywał czułe serca i żywe umysły. Kiedy jeszcze wędrował po świecie, był świadkiem wielu bitew, dotarł z krucjatą aż do Akry, Askalonu i samej Jerozolimy. Widywał śmierć okrutniejszą niż ta, którą przynosi choroba, pogan łagodniejszych od chrześcijan, poznał trąd, który toczy serce i wrzody na duszy gorsze od tych, które przecinał i leczył swoimi ziołami. Nie był zbytnio zdziwiony, kiedy Marek zdecydował się pójść jego śladem. Doskonale wiedział, że i bez jego przykładu Marek ma wszelkie dane, by pójść jeszcze krok dalej. Cadfael znał siebie zbyt dobrze, aby chcieć zostać księdzem, ale prawdziwego kapłana rozpoznawał od razu. Brat Marek dojrzał go z daleka i wybiegł mu na spotkanie. Gładka twarz jaśniała uśmiechem, niesforne włosy koloru słomy sterczały wokół tonsury. Prowadził za rękę skrofuliczne dziecko; jasna głowina chudziutkiego chłopczyka usiana była starymi, przysychającymi ranami. Marek odgarnął włosy, które przywarły do ostatniego jątrzącego się jeszcze miejsca i z dumą spojrzał na swoje dzieło. - Tak się cieszę, że przyszedłeś, Cadfaelu. Kończy mi się już balsam z pomurnika, a patrz, jakie cuda zdziałał! Ostatnia rana prawie się już zagoiła. Opuchlizna na szyi też jest mniejsza. Bran, chłopcze, pokaż się bratu Cadfaelowi! To on robi dla nas lekarstwa, bez niego byś nie wyzdrowiał. No, biegnij teraz do matki i stań przy niej, żebyś nie stracił przed- stawienia. Niedługo nadjadą. Dziecko puściło jego dłoń i odbiegło w stronę smutnej czeredy, która w tej właśnie chwili wcale smutna nie była. Słychać było pogawędki, podśpiewywanie, nawet śmiechy. Marek spojrzał w ślad za swym najmłodszym podopiecznym. Patrząc na niepewne, koślawe nóżki dziecka, potykające się z niedożywienia, wyraźnie posępniał. Chłopiec był tu dopiero od miesiąca i wciąż jeszcze wyglądał jak szkielet. - Ten przynajmniej nie jest nieszczęśliwy - powiedział brat Marek, jak gdyby sam był tym zdziwiony. - Kiedy ni- kogo nie ma w pobliżu, nie odstępuje mnie na krok i ani na chwilę nie przestaje gadać. - Walijczyk? - spytał Cadfael, przyglądając się dziecku w zadumie. Imię musiano mu nadać na cześć błogosławionego Brana, który pierwszy zaniósł Ewangelię do Walii. - Jego ojciec pochodził z Walii. - Marek odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy z żarliwą nadzieją. - Czy myślisz, że można go uleczyć? Całkowicie uleczyć? Przynajmniej teraz ma co jeść... Kobieta tutaj umrze. Zobojętniała na wszystko. Traktuje go dobrze, ale najszczęśliwsza jest, kiedy go nie widzi. Naprawdę wierzę, że chłopiec może jeszcze wrócić do świata. Albo z niego odejść, pomyślał Cadfael. Jeżeli tak wytrwale za tobą biega, przesiąknie na wylot kościelnym kadzidłem, a opactwo ma tuż pod ręką. - Mały jest pojętny? - zapytał. - Bardziej niż wielu takich, którzy umieją czytać i liczyć i uczą się łaciny. Mądrzejszy od niejednego, co odziany jest w delikatne płótno, a niańka nie spuszcza go z oka. Spróbuję zacząć go uczyć w miarę swoich sił. 3

Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych głosów narastał, a na drodze dały się słyszeć zbliżające się szybko inne odgłosy - szczękanie uprzęży, nawoływania sokolników, rozmowy, śmiechy, stłumione uderzenia podków na porośniętym trawą skraju wydeptanego traktu. Zbliżał się jeden z weselnych orszaków. - Mówią, że pierwszy ma przybyć pan młody - bąknął Marek, wchodząc z ganku do ciemnej sieni i prowadząc Cadfaela do kąta, gdzie stała apteczna szafa. Jeden klucz do niej miał Fulko Reynald, zarządca opactwa i przełożony szpitala. Brat Cadfael posiadał drugi. Otworzył sakwę i zaczął z niej wykładać przyniesione specyfiki. - Wiesz coś o nich? - spytał Marek, ulegając trawiącej go ciekawości. - O kim? -wymamrotał Cadfael, zajęty lustracją pustych miejsc na półkach. - Szlachetnie urodzonych, którzy przybędą, by tu się pobrać. Znam tylko ich imiona. Wiem, że nie powinienem poświęcać im tyle uwagi - Marek zarumienił się, zawstydzony - ale nasi biedacy, którzy na co dzień mają tylko swoje rany i kalectwo, wiedzą o nich więcej ode mnie i Bóg jeden wie, skąd. To jest jak płomyczek, który ich ogrzewa. Jak gdyby każda radość, o którą się otrą, pomagała im bardziej, niż ja jestem w stanie to uczynić. W końcu to tylko wesele! - Zaślubiny - przyświadczył Cadfael poważnie, ustawiając w rzędach słoiki maści i flaszki balsamów z alkanny, zawilca, mięty i trędownika, którym przyświeca Wenus i księżyc, oraz z ziaren owsa i jęczmienia. - Zaślubiny to węzeł, łączący dwa żywoty i jako taki nie jest sprawą błahą - stwierdził, dodając gorczycę, która, choć jest zielem Marsa, w maściach i okładach cudownie leczy najbardziej nawet złośliwe wrzody. - Każdy mężczyzna i każda kobieta, którzy przeszli tę próbę, troszczą się o los młodych, którzy przed nią stają. Nawet i ci, co nie doświadczyli życia w małżeńskim stadle, mogą życzyć im wszystkiego dobrego. Cadfael zebrał w życiu wiele rozlicznych doświadczeń, nim zamknęła się za nim klasztorna furta, nigdy jednak nie zdecydował się na ożenek. Raz, co prawda, niemal już stał przed ołtarzem, a więcej niż raz udało mu się w porę od tej możliwości wywinąć. Niekiedy rozpamiętywał owe chwile i na to wspomnienie czuł jednak w sercu lekki żal. - Baron ma słynne nazwisko, ale nie wiem o nim nic więcej, poza tym, że jak powiadają, jest w dobrych stosunkach z królem - powiedział. - Zdaje mi się, że kiedyś znałem starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii, tego już nie odgadnę. - Mam nadzieję, że jest urodziwa - rzekł Marek. - Przeor Robert z zaciekawieniem wysłuchałby twoich słów - zauważył sucho Cadfael, zamykając drzwi szafy. - Piękno potrafi leczyć -tłumaczył z przejęciem Marek, wcale nie zawstydzony. - Jeśli jest młoda i śliczna, jeśli przejeżdżając uniesie głowę i uśmiechnie się do nich, jeśli się nie wzdrygnie na ich widok, zrobi więcej dla tych moich biedaków, niż ja mogę zdziałać nożem i okładami. Dopiero tutaj zaczynam pojmować, że łaska to coś, co można pochwycić z przemijającego dnia i odłożyć sobie na później, by móc o tym rozmyślać. Oczywiście nie musi to być czyjaś uroczystość weselna - dodał mniej pewnie - ale skoro to ona właśnie się szykuje, szkoda byłoby tę okazję zmarnować. Cadfael objął ramieniem wciąż szczupłe i wątłe barki Marka, i pociągnął go z powrotem przez panujący w sieni półmrok do ożywionego zbiegowiska w jasnym świetle na zewnątrz. - Ufajmy i módlmy się - powiedział serdecznie - że sta- nie się ona źródłem łaski także i dla pary, na cześć której to wszystko się dzieje. Z tego, co słyszę, jedno z nich już nadjeżdża. Chodźmy popatrzeć! Szlachetny pan młody zbliżał się wraz z orszakiem w splendorze wspaniałych barw, z dźwiękiem rogów i cichym, nieustającym śpiewem dzwoneczków uprzęży. Kawalkada rozciągała się na pięćdziesiąt kroków, a za nią biegli piesi słudzy, prowadząc juczne kuce i dwie pary wielkich chartów na smyczach. Nędzna gromadka wyrzutków zebrała całą swą odwagę i posunęła się o kilka kroków naprzód, by lepiej się przyjrzeć miękkim, przepięknie barwionym tkaninom, jakie nigdy nie miały okrywać ich ciał. Kiedy procesja zrównała się z chruścianym płotem, wokół rozległ się cichy, spłoszony szmer podziwu. Na przedzie, na wielkim czarnym koniu, odzianym jak i jeździec w przepyszny 4

szkarłat i złoto, jechał tęgi, postawny mężczyzna o szerokiej piersi. Nie był szczególnie wytworny, ale pewnie trzymał się w siodle, wysforowawszy się spory kawałek przed resztę jeźdźców, tak by każdy na własne oczy mógł stwierdzić jego absolutne pierwszeństwo. Za nim jechało konno trzech młodych giermków, cały czas czujnie wpatrzonych w swego pana, jak gdyby w każdej chwili miał odwrócić się i poddać ich jakiejś ryzykownej próbie. To samo napięcie, niemal lęk nawet, przenikało cały dwór, kredensowych, pokojowców, stajennych, sokolników, aż po chłopców ciągniętych przez wyrywające się psy. Tylko zwierzęta - konie, charty i jastrzębie na ramieniu sokolnika - dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradzały strachu przed swoim panem. Brat Cadfael stał wraz z Markiem u wrót na podwórze i przyglądał się z coraz większą uwagą. Bo - choć każdy z trzech młodych giermków doskonale by się nadawał do roli pana młodego -jasne było, że żaden z nich nie jest Huonem de Domville. Jakoś do tej pory nie przyszło Cadfaelowi na myśl, że baron może być już nie pierwszej wiosny. Nie był to młody kochanek, który bierze ślub w wieku odpowiednim do takiego przedsięwzięcia. W krótkiej, gęstej brodzie więcej było srebrnych niż czarnych nitek. Spod wymyślnego biretu, włożonego na bakier, wymykał się zwinięty pukiel siwych włosów i przebłyskiwała biegnąca od skroni łysina. Krępe, potężne ciało wciąż było muskularne, ale w najlepszym wypadku przekroczyło już pięćdziesiątkę, a co bardziej prawdopodobne - zbliżało się do sześćdziesiątki. Cadfael zgadywał, że do tej pory baron pochował już jedną, jeśli nie dwie żony. Narzeczona - jak głosiła plotka - miała ledwie kilkanaście lat i świeżo wyszła spod opieki piastunki. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy się robi. Kiedy jeźdźcy zbliżyli się nieco, Cadfael poczuł, że nie może oderwać oczu od twarzy tego człowieka. Szerokie, płaskie czoło, podwyższone przez przerzedzoną czuprynę, nie rzucało niemal żadnego cienia na płytkie oczodoły, gdzie spoza skąpych rzęs błyskały złośliwą inteligencją małe, czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Fryzowana broda. odsłaniała wąskie, bezlitosne usta. Była to masywna, brutal- na twarz, umięśniona jak ramię zapaśnika, ale jakby nie do końca uformowana. Twarz, za którą nie szukało się wyrafinowanego umysłu, jaki mieszkał w tej głowie, czyniąc jej właściciela jeszcze bardziej imponującym człowiekiem. Taki był Huon de Domville. Zbliżył się teraz na tyle, by widzieć, cóż to za istoty rozglądają się, wiercą i w podnieceniu wymachują rękoma obok małego kościółka i wzdłuż kościelnego płotu. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Czarne oczy, które przypominały dwie drobne śliwki zanurzone w twardym cieście twarzy, nabiegły krwią jak rozżarzające się węgle. Choć z drugiej strony drogi trawiaste pobocze było szersze, rozmyślnie skierował konie ku gapiom, po to tylko, by zapędzić nieszczęśników z powrotem do ich więzienia. Rozwinął długi bicz, który trzymał w dłoni i wywijał nim szeroko. Wątpliwe, czy kiedykolwiek dotknął nim swego konia, zwierzęcia pełnej krwi i nieocenionej wartości, ale bicz nadawał się świetnie do oczyszczenia drogi z trędowatych. Zaciśnięte usta otwarły się, by władczo zakrzyknąć: - Z drogi, robactwo! Zabierajcie się razem z waszą zarazą! Tłum zakotłował się i cofnął. Ludzie umykali pospiesznie z zasięgu bata, jeśli nie wzroku samego pana. Wszyscy oprócz jednego. Przygarbiona zakapturzona postać, pół głowy wyższa od całej reszty, pozostała na miejscu. Może człowiek ten nie mógł się szybko poruszać, być może nie zrozumiał, może po prostu w ten sposób przejawiał niemy upór. Stał wyprostowany i patrzył z napięciem przez otwory wycięte w zasłonie okrywającej twarz. W końcu zdecydował się cofnąć o krok, nie odwracając głowy. Stąpnął ciężko na jedną nogę, zbyt późno, by uniknąć smagnięcia biczem, jeśli rzeczywiście zamierzał go uniknąć. Cios trafił w ramię i pierś. Okaleczona stopa powinęła się pod chorym i upadł bezwładnie na trawę. Cadfael skoczył naprzód, ale Marek był pierwszy. Z nieartykułowanym okrzykiem rzucił się na kolana przy wychudzonej postaci i wyciągnął ramię, żeby własnym ciałem osłonić leżącego przed następnym ciosem. Ale Domville już ich minął, z odrazą odwróciwszy twarz od mętów tego świata. Nie przyspieszył ani nie zwolnił; jechał nie rozglądając się na boki, a za nim cała jego świta, choć orszak trzymał się gościńca, a część jeźdźców patrzyła w inną stronę. Na twarzach giermków malowało się zakłopotanie i niepewność. Jadący w środku wysoki, jasnowłosy młodzieniec od- wrócił się ku rozciągniętej na ziemi parze, obrzucając ją przerażonym spojrzeniem niebieskich jak bławatki oczu. Je- chał tak z głową 5

wykręconą do tyłu, aż szturchańce kolegów przypomniały mu o jego obowiązkach. Nim Marek postawił na nogi starego człowieka, orszak przesunął się dalej. Słudzy zastygli na koniach niczym drewniane figury, odgrodzeni od świata własnym serwilizmem. Kilka bardziej z pańska odzianych postaci, gości albo może uboższych krewnych, minęło ich obojętnie, jak gdyby nic się nie stało. Wśród nich przebierał paciorki różańca kleryk o twarzy świętoszka, blado uśmiechnięty i zatopiony we własnych myślach. Plotka głosiła, iż właśnie ów Eudo de Domville, kanonik z Salisbury, udzielić miał sakramentu małżeństwa. Był to człowiek dobrze widziany przez kościół i papieskiego legata. Od niedawna oczekiwał awansu i przypuszczalnie miał niepłonną nadzieję na dalsze łaski zwierzchników. Przejechał wraz z innymi, a za nim stajenni, paziowie i psy. Odprowadził ich dźwięk małych dzwoneczków przy uzdach i strzemionach, cichnąc z wolna wśród pierwszych zabudowań podgrodzia. Brat Marek wdrapał się na trawiastą pochyłość, obejmując ramieniem starego trędowatego. Cadfael odsunął się i po zostawił ich samych. Marek nie bał się, że się zarazi, bo ni gdy nawet przez chwilę nie myślał o niebezpieczeństwie wszystkie siły poświęcając swej pracy. Nie byłby też zaskoczony i nie rzekłby słowa skargi, gdyby w końcu zaraza go dosięgła, stawiając w rzędzie tych, którym służył. Szedł ze swym chorym towarzyszem i mówił coś do niego łagodnie i wesoło. Obaj przyzwyczaili się już, że świat nimi gardzi, i nieco już na to zobojętnieli. Cadfael przyglądał się im. Zauważył spokojny i mocny, choć utykający krok starego, a także stanowczy gest, jakim lewa dłoń, wynurzając się na chwilę z szerokiego rękawa, ujęła wyciągniętą rękę Marka i odsunęła ją na długość ramienia. Marek przyjął tę odprawę z prostotą i szacunkiem, odwrócił się i odszedł. Cadfael spostrzegł, że w owej dłoni, ongiś smukłej i kształtnej, brakowało wskazującego i środkowego palca, a z serdecznego po- zostały tylko dwa człony. Skóra na kikutach była biała, pomarszczona i sucha. - Niezbyt szlachetny postępek - odezwał się Marek ze smętną rezygnacją, otrzepując z habitu źdźbła trawy. - Ale strach budzi w ludziach okrucieństwo. Cadfael wątpił, czy strach odegrał tu istotniejszą rolę. Huon de Domville nie wyglądał na człowieka, który boi się czegokolwiek poza - być może - ogniem piekielnym. Prawdą jednak było, że wykluczająca ludzi ze społeczeństwa zaraza piekło właśnie przywodziła na myśl. - Macie nowego pacjenta? - spytał, spoglądając w ślad za wysokim trędowatym, który odszedł drogą do miejsca, skąd miał lepszy widok. - Zdaje się, że nie widziałem go tu wcześniej. - Nie, przyszedł tydzień, albo dwa. temu. To włóczęga, wieczny pielgrzym. Odwiedza relikwie świętych, posuwa się o tyle, na ile pozwala mu jego stan. Mówi, że ma siedemdziesiąt lat i ja mu wierze. Chyba nie zagrzeje tu długo miejsca. Zatrzymał się, bo kości świętej Winifredy spoczywały tu w kościele, zanim powędrowały do opactwa. Do miasta nie mógłby się udać. Tutaj mógł zostać. Cadfael, który wiedział o przesławnej dziewicy rzeczy, jakich nigdy nie ośmieliłby się zwierzyć niewinnemu druhowi, potarł w zamyśleniu wydatny brązowy nos. Przemknęło mu przez myśl, że nawet w dalekim grobie w Gwytherin święta Winifreda mogłaby nadstawić ucha na modlitwy biednego, srodze doświadczonego przez los człowieka. Powiódł wzrokiem za wysoką, wyprostowaną postacią. W anonimowym całunie ciemnego płaszcza z kapturem i zasłony z gazy, kryjącej nawet twarze ciężej poszkodowanych, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi zdawali siew samotności i w sekrecie dożywać tych krótkich lat, które im darowano. Nie było płci, wieku, barwy skóry, ojczyzny ni wyznania. Pozostały żyjące duchy, uznane tylko przez Stwórcę. Choć nie, wcale tak nie było. Chód, głos, postawa, tysiące rozmaitych znamion charakteru i rodu, przebijało się przez jednakowe szaty, każdego z nich czyniąc jedynym w swoim rodzaju. Milczenie tego człowieka robiło silne wrażenie, a jego spokój, nawet w obliczu niebezpieczeństwa, tchnął rzadką i budzącą respekt godnością. - Rozmawiałeś z nim? - Tak, ale mówi niewiele. Z tego, jak mówi, sądzę, że je- go język albo wargi muszą być uszkodzone. Słowa wypowiada powoli, trochę bełkotliwie i szybko się męczy. Ale głos ma cichy i głęboki. 6

- Jakie lekarstwa mu dajesz? - Żadne, bo twierdzi, że żadnych nie potrzebuje. Nosi ze sobą własny balsam. Nikt z nas nie widział jeszcze jego twarzy. Dlatego myślę, że musi być strasznie okaleczona. Zauważyłeś, że jest kulawy? Stracił wszystkie palce jednej stopy, z wyjątkiem kawałka wielkiego palucha. Chodzi w specjalnie zrobionym bucie ze sztywną podeszwą, która zapewnia mu oparcie. Podejrzewam, że druga stopa też ucierpiała, choć może nie tak bardzo. - Widziałem jego lewą dłoń - rzekł Cadfael. Widywał już takie dłonie. Palce gniły tak długo, aż odpadały niczym zwiędłe liście. Choroba powoli zżerała ciało, póki nawet z nadgarstka nie wysypały się kości. A jednak zdawało mu się, że w tym przypadku nienasycony demon zginął z własnej żądzy. Nie było śladu rakowatego rdzenia. Biała, pokiereszowana tkanka wokół utraconych palców była wyschnięta i zagojona, choć wyglądała okropnie. Na grzbiecie dłoni przy każdym ruchu wyraźnie zaznaczały się mięśnie. - Zdradził ci, jak się nazywa? - Powiedział, że na imię ma Łazarz - Marek uśmiechnął się. - Myślę, że sam sobie je nadał. Ochrzcił się na nowo, pewnie gdy - zgodnie z nakazami prawa - porzucił dom i rodzinę. To drugie narodziny, choć może godne politowania. Sam siebie trzymał do drugiego chrztu. Nie wnikam w to. Żałuję tylko, że nie korzysta z naszej pomocy, zamiast polegać wyłącznie na własnym leczeniu. Z pewnością cierpi od ran albo wrzodów, którym dobrze zrobiłyby twoje maści, za- nim odejdzie od nas tak samo, jak przyszedł. Cadfael zamyślił się, patrząc na sylwetkę stojącą bezruchu z dala od innych, na garbie trawiastego wzgórka. - Nie jest sparaliżowany. Ma władzę w tych członkach, które mu zostały? Czuje gorąco i chłód? A ból? Jeśli skaleczy rękę o gwóźdź albo drzazgę w płocie, czy wie o tym? Marek był w rozterce. Znał chorobę tylko pod postacią, jaką tu spotkał - szpetną, pełną wrzodów i ran. - Wiem, że poczuł smagnięcie biczem, nawet przez grubą opończę. Tak, na pewno czuje, jak inni ludzie. Ale ci, którzy cierpią na prawdziwy trąd - pomyślał Cadfael, wspominając widma dawnych lat, czasów krucjaty - ci, co bieleją jak popiół, których skóra osypuje się szarymi płatkami, w szczytowym punkcie choroby nie czują, jak inni ludzie. Kaleczą się, krwawią i nie zdają sobie sprawy z tego, że się zranili. Podczas snu wsuwają stopę w palenisko i budzi ich dopiero smród własnego palonego ciała. Chcą dotknąć i nie wiedzą, czy dotknęli. Nie potrafią podnieść tego, co uchwycili. Bezużyteczne, nieczułe palce, dłonie, stopy gniją i odpadają. Tak jak odpadły palce u rąk i nóg Łazarza. Ale ludzie ci nie chodzą, nawet chromo jak Łazarz, nie pod- noszą się z ziemi zdecydowanym, energicznym ruchem i nie chwytają podanego z pomocą ramienia, tak jak Łazarz chwycił ramię Marka okaleczoną ręką. Chyba, że dopiero wtedy, gdy pożerający ich demon sam siebie wyniszczy na śmierć. - Myślisz - spytał Marek z nadzieją - że może to nie jest prawdziwy trąd? - O, nie! - Cadfael pokręcił głową bez wahania. - To na pewno jest trąd, co do tego nie może być wątpliwości. Nie dodał, że jego zdaniem wiele chorób, które tu leczyli, choć tak samo wykluczały chorych ze świata i określano je tą samą nazwą, w rzeczywistości trądem nie były. Każdy człowiek, u którego zauważono guzki przekształcające się we wrzody, łuszczące się blade egzemy albo cieknące rany, zsyłany był do leprozorium. Cadfael podejrzewał, że w wielu przypadkach choroba rozwijała się z brudu, a w wielu innych - z nędznej, nazbyt skąpej strawy. Ze smutkiem patrzył, jak nadzieja gaśnie na twarzy przyjaciela. Brat Marek bez wątpienia marzył o uleczeniu wszystkich, którzy do nie- go przychodzili. Na drodze rozległ się pierwszy odległy szmer, towarzyszący zbliżaniu się do miasta następnego orszaku. Szepty gapiów, ucichłe po butnym przejeździe Domville'a, rozświergotały się znowu jak ożywione wróble. Grupka widzów podpełzła ku skrajowi drogi. Wyciągali szyje w nadziei, że dojrzą narzeczoną. Przyszły pan młody pozostawił po sobie jedynie rozczarowanie. Może panna zrobi lepsze wrażenie. Brat Marek otrząsnął się z chwilowego przygnębienia i pociągnął Cadfaela za rękaw. - Chodź, możesz przecież zaczekać i obejrzeć resztę. 7

Wiem, że i beze mnie w herbarium wszystko idzie jak z płatka. Po co miałbyś od razu uciekać? Wspominając liczne niespodzianki, jakich nie szczędził mu brat Oswin, Cadfael mógłby wymienić wiele przyczyn, dla których nie powinien opuszczać pracowni na zbyt długo, ale także jeden ważki powód, by zostać. - Przez następne pół godziny chyba nic się jeszcze nie zawali - przyznał. - Chodźmy i stańmy przy tym twoim Łazarzu. Chciałbym mu się dyskretnie przyjrzeć. Stary człowiek nawet nie drgnął, gdy posłyszał, że się zbliżają. Stanęli z boku, by nie przeszkadzać mu w rozmyślaniach. Miał w sobie niewzruszony spokój eremity; jak owi dawni ojcowie wiary szukali samotności w pustyni, tak on otaczał się nią nawet pośród ludzi. Przewyższał ich obu o głowę. Stał prosty jak lanca i niemal tak samo chudy, tylko szerokie, pochylone ramiona zaznaczały się pod otulającym go płaszczem. Odwrócił głowę dopiero, gdy zrywający się wiatr przyniósł bliżej odgłosy nadjeżdżającej kompanii. Z napięciem wpatrywał się w stronę, z której dochodził dźwięk, i wtedy Cadfael na moment dojrzał twarz pod kapturem. Zasłonięte czoło, sądząc z kształtu czaszki, było szerokie i wyniosłe. Szorstki niebieski gałgan krył twarz aż po kości policzkowe. W powstałej szczelinie przykuwały wzrok oczy - wielkie, bez jednej skazy, o przejrzystych, bladych, lecz błyszczących, szarobłękitnych tęczówkach. Jakiekolwiek potworności ukrywał, jego oczy widziały jasno i nawykłe były do patrzenia w dal. Nie zwrócił uwagi na stojących przy nim dwóch mnichów. Jego wzrok prześliznął się po nich, wędrując w stronę, gdzie widać już było nadjeżdżający orszak - migoczący zlepek barw, po którym ślizgały się świetlne plamy. Poczet był mniej ceremonialny niż świta Huona de Domville i nie tak liczny. Tym razem nie poprzedzał go wyniosły jeździec. W zawierusze konnych pachołków, tworzących krąg niczym zbrojna eskorta, jechały trzy osoby. Po jednej stronie ciemny, żylasty, smagłoskóry mężczyzna około lat czterdziestu pięciu, wystrojony w ciemne, połyskujące szaty, dosiadał dumnie lekkiego, śmigłego siwka z wyraźną domieszką krwi arabskiej. Gęste czarne włosy wiły się pod o- zdobioną piórem czapką, a krucza broda, przystrzyżona krótko, okalała usta o długich wargach. Miał wąską, zamkniętą w sobie twarz, delikatną i podejrzliwą. Z drugiej strony na dereszowatej klaczy jechała dama w tych samych leciech, chuda, wykwintna, ciemnowłosa jak jej towarzysz, o orlej przystojnej twarzy. Miała zaciśnięte ostre usta i przenikliwe oczy ocienione brwiami, które marszczyły się nawet wtedy, gdy wargi się uśmiechały. Nakrycie głowy niewiasty sporządzono wedle najświeższej mody, a podróżna szata zdradzała londyński szyk. Kobieta trzymała się w siodle zgrabnie i elegancko, ale cała jej postać tchnęła chłodem. A w cieniu tych dwojga, niczym karzełek, jechała mała, dziecinna istotka na zbyt wysokim dla siebie rumaku. Siedziała na nim z gracją, lecz apatycznie, niedbale trzymając wodze. Odziana była w ciężkie zwoje przepysznych złoto- szafirowych jedwabi, które mimo całej swej krasy zdawały się przytłaczać i krępować drobne ciało, czyniąc je podobnym do zwłok w trumnie. Lekko zaokrąglona buzia o delikatnych rysach i wielkich chabrowych oczach była tak blada i przygnębiona, iż można by ją wziąć raczej za twarz ładnej lalki niż żywej kobiety. Cadfael posłyszał zaskoczone westchnienie Marka. Doprawdy, przykro było patrzeć na młodość i świeżość tak otępiałą i smutną. Jadący obok szlachcic poznał, co to za miejsce i kto wyszedł na drogę powitać jego siostrzenicę. Nie starał się, jak Domville, celowo rozpędzić zarażonych, lecz skierował wierzchowca w przeciwną stronę, odsuwając się od nich jak najdalej i odwrócił głowę, żeby na nich nie patrzeć. Dziewczyna tak głęboko pogrążona była w swej uległej zgryzocie, że minęłaby biedaków, nie zauważając ich nawet, gdyby nie Bran. Zachwycony chłopczyk zapomniał się do tego stopnia, iż zbiegł ze wzgórka, żeby lepiej widzieć. Panna dostrzegła ruch kątem oka, wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła. Ocknęła się nagle na widok nieszczęsnej niewinnej istoty, z którą los obszedł się jeszcze gorzej, niż z nią samą. Przez chwilę patrzyła na chłopca z przerażonym współczuciem, a potem, widząc, że ten się do niej uśmiecha, zdumiona uśmiechnęła się także. Trwało to tylko mgnienie oka, lecz przez tę chwilę rozjarzyła się cała ciepłą, jasną, współczującą dobrocią. Zanim chmura na nowo zasnuła czyste niebo, dziewczyna przechyliła się przez łęk siodła swojej ciotki i rzuciła na trawę u stóp chłopca garść drobnych monet. Bran był tak oszołomiony, że nie schylił się nawet, żeby 8

je podnieść, tylko odprowadzał ją wzrokiem z szeroko otwartymi oczyma i buzią. Poza panną nikt z orszaku nie poszczycił się hojnością. Czekano z tym, by zrobić większe wrażenie w bramie opactwa, gdzie z pewnością zebrał się już tłum ożywionych nadzieją żebraków. Z jakiegoś tajemniczego powodu Cadfael odwrócił wzrok od dziecka, by spojrzeć na starego Łazarza. Bran mógł napawać się widokiem pięknych, barwnych szat ludzi, którym się w życiu lepiej powiodło, bez żalu czy zawiści. Ale dla doświadczonej starości zakazany owoc mógł mieć gorzki smak. Łazarz nie poruszył się; odwrócił głowę w ślad za jeźdźcami, by nie tracić z oczu prowadzącej trójki. Nawet jednego spojrzenia nie poświęcił damom i sługom, którzy jechali z tyłu. Pomiędzy kapturem a kwefem błyszczały blade, błękitne jak lód oczy, wpatrując się bez zmrużenia w pannę tak długo, jak długo było ją jeszcze widać. Kiedy ostatni juczny kucyk zniknął za zakrętem rogatek, stary człowiek nadal stał bez ruchu, jak gdyby uparty wzrok mógł go ponieść aż do bram miasta i przeniknąć mury, trzymając przejezdnych pod czujną, nieprzerwaną strażą. Brat Marek wolno wypuścił powietrze z płuc i odwrócił się, spoglądając na Cadfaela z posępnym zdumieniem. - A więc to ona? I chcą ją oddać temu mężczyźnie? Mógłby być jej dziadkiem - i to nie miłym ani dobrodusznym. Jak coś takiego może się zdarzyć! - spojrzał na pustą drogę zupełnie tak samo, jak jego sędziwy pacjent. - Taka młoda, taka maleńka! A widziałeś, jak smutną miała twarz? Ten ślub nie jest po jej woli. Cadfael milczał. Nie przychodziło mu do głowy nic, czym mógłby pocieszyć lub pokrzepić Marka. Takie małżeństwa były chlebem powszednim, gdy w grę wchodziły ziemie, bogactwa albo potężni sojusznicy. Panny-a często także i młodzi panicze - niewiele mieli do powiedzenia na temat sposobu, w jaki rozporządzano ich losem. Bywały dziewczęta na tyle przebiegłe, by dostrzec korzyść płynącą z poślubienia starego człowieka, jeśli zyskiwały przy tym majątek. Śmierć szybko mogła uwolnić młodą kobietę od niechcianego męża, pozostawiając jej włości i status niezależnej wdowy. Przy pewnej dozie szczęścia i sprytu następnego małżonka mogła już wybrać sama. Ale sądząc z twarzy Ivety de Massard, dziewczyna widziała przed sobą raczej własną śmierć niż zgon narzeczonego. - Modlę się, by Bóg ją wspomagał! - powiedział Marek żarliwie. - Możliwe - bąknął Cadfael bardziej do siebie niż do przyjaciela - że ma taki zamiar. Ale możliwe też, iż Bóg ma prawo oczekiwać od ludzi niewielkiego wsparcia w załatwieniu tej sprawy. Na dziedzińcu biskupiej siedziby pachołkowie Huona de Domville ściągali juki z końskich grzbietów i biegali tam i z powrotem obarczeni pościelą, zasłonami i innymi drobnostkami, mającymi przyozdobić małżeńskie łoże. Podczaszy rozpakował już wino dla swego pana i jego delikatnego kuzyna, kanonika Budo. Pokojowy zadbał, by napalono w najlepszej komnacie, gdzie wśród licznych wygód czekała też miękka, ciepła szata do przywdziania po sztywnym stroju podróżnym i futrzane kapcie, które baron nałożył, gdy zdjęto mu długie, eleganckie buty. Domville rozparł się w wyściełanym krześle, szeroko rozstawił tęgie uda i z zadowoleniem obracał w palcach puchar grzanego korzennego wina. To, że orszak jego narzeczonej zbliżał się właśnie od strony Saint Giles, zdawało się go nie obchodzić. Uważał, iż nie warto tracić czasu, wystając przy drodze tylko po to, żeby zobaczyć, jak przejeżdża jego nowy nabytek. Młódkę i tak miał już w kieszeni, a po ślubie dość będzie okazji, by się jej napatrzeć do woli. Przybył do Shrewsbury, aby zawrzeć niezmiernie korzystną transakcję, i to korzystną zarówno dla niego, jak i dla wuja i opiekuna dziewczyny. Młoda, piękna i apetyczna żonka była mile widzianą premią, ale w gruncie rzeczy nie miało to większego znaczenia. Joscelin Lucy oddał konia pachołkom, kopniakiem usunął z drogi kosz z obrusami i był już jedną nogą we wrotach, gdy Simon Aquillon, najstarszy z trzech giermków w służbie Domville'a, chwycił go za ramię. - Dokąd to tak pilno? Wiesz dobrze, że gdy tylko wychyli pierwszy puchar, zacznie cię wzywać wielkim głosem. Dziś twoja kolej usługiwać miłościwym panom. Joscelin przejechał ręką po płowej czuprynie i zaśmiał się nieprzyjemnie. - Miłościwi? Widziałeś tak samo dobrze, jak ja. Uderzyć biedaka, który nie ośmieli się 9

oddać, i powalić go, omal nie tratując na śmierć? Tak, ot, bez żadnej przewiny? Niech diabli porwą takie miłosierdzie! Mogą zresztą wziąć także i jego, i jego wiecznie spragnioną gardziel, nim nie zobaczę Ivety. - Joss, ty głupcze - mitygował go pospiesznie Simon. - Rozpuszczasz ozór za głośno, a któregoś dnia okaże się, że i za często. Wejdź mu teraz w drogę, a wygna cię do domu gołego i bosego. Ciekawe, co powiesz ojcu, a Ivecie na pewno to nie pomoże. Tobie też nie. Pokiwał głową nad przyjacielem z żartobliwą troską, ale go nie puszczał. - Lepiej idź do niego - dodał. - Inaczej obedrze cię ze skóry. Najmłodszy z trójki odwrócił się od konia, z którego właśnie zdejmował siodło, i wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Och, pozwól mu rzucić okiem, kto wie, kiedy trafi mu się następna okazja? - Przyjaźnie poklepał Joscelina po ramieniu. - Tym razem ja się pobawię w chłopca na posyłki. Powiem mu, że jesteś zajęty: pilnujesz, by żadnej beczki z winem nie uszkodzono przy przenoszeniu. To go ucieszy. Idź i nasyć oczy. Choć jaki z tego pożytek dla ciebie czy dla niej... - Zrobisz to, Guy? Dobry chłop z ciebie! Zastąpię cię, kiedy tylko zechcesz! Joscelin z powrotem zerwał się ku bramie, lecz Simon za- rzucił mu rękę na ramię i ruszył obok. - Pójdę z tobą. Na razie nie będzie mnie potrzebował. Ale posłuchaj, Joss - Simon spoważniał. - Nie wystawiaj na próbę jego cierpliwości. Wiesz, że może cię wywyższyć, jeśli go zadowolisz. Tego pragnie i oczekuje twój ojciec, a ty jesteś głupcem, narażając całą swoją przyszłość. Jeśli wysilisz się choć trochę, możesz wejść w jego łaski, w końcu nie jest dla nas aż tak srogi. Obaj wysocy, postawni młodzieńcy przeszli przez wrota i zatrzymali się w załamaniu wału, wyglądając na podgrodzie. Simon był od Jossa o dłoń niższy i trzy lata starszy. Je- go ponury jasnowłosy przyjaciel zagryzł nadąsane usta i wbił chmurny wzrok w ziemię. - Moja przyszłość, powiadasz? Co więcej może mi zrobić, niż odprawić do ojca, i po kiego diabła ja mam się tym kłopotać? Czekają na mnie dwa niezłe lenna, a tych nie może mi odebrać. Są zresztą i inni panowie, którym mogę służyć. Znam rycerskie rzemiosło i sam najlepiej potrafię się zatroszczyć... Simon roześmiał się i wciąż obejmując druha, potrząsną nim kpiąco. - Potrafisz, a jakże! Wiem, wiem, przekonałem się o tym na własnej skórze! - Teraz, gdy cesarzowa znów jest w Anglii i lada dzień zacznie się walka o tron, wielu panów szuka ludzi, którzy potrafią dobrze robić mieczem. Mógłbym się zaciągnąć. Lepiej pomyśl o sobie! Masz do stracenia nie mniej niż ja. Te- raz może jesteś jego siostrzeńcem i spadkobiercą, ale co będzie, jeśli... Zacisnął zęby. Ciężko było powiedzieć to na głos. Ale Joscelin miał perwersyjną ochotę wbić sobie nóż głęboko w ciało i jeszcze okręcić, by podwoić ból. - Jeśli sprawy przybiorą inny obrót? - podjął. - Młoda żona... A jeżeli z tego związku urodzi mu się syn? Drzwi zatrzasną ci się na nosie, stary. Simon odrzucił głowę w tył, dotykając muru ciemnymi kędziorami, i zaśmiał się jeszcze głośniej. - Co takiego? Po trzydziestu latach małżeństwa z ciotką Isabel i Bóg jeden wie ilu przygodnych wieśniaczkach? I nigdy nikt nie ujrzał ani jednego berbecia? Chłopie, jeżeli oprócz swych wybujałych żądz mój wuj ma w sobie choć krztynę nasienia, klnę się, że sam zjem na surowo jego latorośl! Jestem bezpieczny. Memu dziedzictwu nic nie zagraża. Mam dwadzieścia pięć lat, a on zbliża się do sześćdziesiątki. Mogę zaczekać! - wyprostował się nagle. - Patrz, jadą! Ale Joscelin dojrzał już pierwsze barwne rozbłyski na drodze i znieruchomiał, zapatrzony w dal. Orszak Godfryda Picarda nadjechał kłusem, spiesząc ku gościnnemu opactwu. Simon poczuł, że Joss się cofa, i rozluźnił uścisk. - Na miły Bóg, chłopcze, po co to wszystko? Ona nie jest dla ciebie! - westchnął z rozpaczą, lecz Joss nawet go nie usłyszał. Nadjechali. Dwa smukłe, przebiegłe i chciwe wilkołaki nie odstępowały dziewczyny. Picardowie dumnie unosili głowy, lecz brwi mieli ściągnięte, a twarze skrzywione, jak gdyby 10

po drodze stało się coś, co zwarzyło im humory. A po- między nimi jechała ona - pobladła, zrozpaczona, zamknięta w złotej muszli przed oczyma gawiedzi. W drobnej twarzyczce widać było tylko oczy, zogromniałe, lecz ślepe. Patrzyły w pustkę, nie zauważając niczego, aż była już niemal przy nim i wtedy coś - miał nadzieję, że jego bliskość i tęsknota - dotarło do niej. Zadrżała i nie śmiejąc poruszyć głową, zwróciła tylko te wielkie oczy ku miejscu, gdzie stał. Nie mógł odgadnąć, czy go widziała, ale był pewien, że wie, iż on tu jest, że czuje go skórą, węchem, oddechem, jadąc tuż obok w otoczeniu swych strażników. Była zbyt mądra, by rozglądać się wokół; ze zmartwiałej twarzy nie zniknął wy- raz rezygnacji, lecz gdy go mijała, podniosła dłoń do policzka i przytrzymała ją tak przez chwilę, nim pozwoliła jej opaść. - Widzę zaiste - westchnął Simon, obejmując przyjaciela ramieniem i prowadząc z powrotem na dziedziniec - że do tej pory nie dałeś za wygraną. Na Boga, na co ty liczysz? Za dwa dni ona zostanie moją dostojną ciotką, panią de Domville. Joscelin milczał. Myślał o uniesionej dłoni i w głębi serca wiedział, że jej palce dotknęły ust. To było więcej, niż przyrzekła. Całą klasztorną gospodę oprócz zwykłych pomieszczeń oddano Godfrydowi Picardowi i jego weselnym gościom. Znalazłszy się w komnacie sam na sam z mężem, Agnes Picard zwróciła się do niego z zaniepokojoną miną: - Mimo wszystko nie podoba mi się ten jej spokój. Nie ufam jej. Picard zbył to lekceważącym wzruszeniem ramion. - A tam, zbytnio się przejmujesz. Porzuciła już myśl o walce. Została poskromiona. Co może zrobić? Daniel otrzymał rozkaz nie wypuszczać jej za wrota, a Walter pilnuje drzwi do zakrystii. Nie ma stąd innego wyjścia, chyba że znajdzie sposób, by przefrunąć nad murem albo przeskoczyć nad potokiem. Nie zawadzi trzymać ją na oku, choćby i w czterech ścianach, lecz z dala, żeby nie zwracać uwagi. Pewien jestem zresztą, że zbyt wysoko ją cenisz. Ta wystraszona mysz nie ma dość odwagi, by stanąć przed ołtarzem i powiedzieć “nie". - Daj Boże - posępnie stwierdziła żona. - Słyszałam, że dla opata Radulfusa wiele ważą godność i prawa opactwa. Nie uszanuje baronów, jeśli zda mu się, że ktoś te prawa pogwałcił. Chciałabym być równie jak ty pewna jej uległości. - Powtarzam ci, kobieto, że za dużo myślisz. Kiedy już doprowadzimy ją przed ołtarz, wyrecytuje wszystko tak, jak się jej każe. Bez obawy! Agnes przygryzła wargę, nadal nie przekonana do końca. - Cóż, może i tak będzie. Daj Bóg, żebyśmy mieli już to za sobą. Odetchnę lżej, gdy te dwa dni przeminą. W ogrodowej pracowni Cadfaela braciszek Oswin szurał nogami, splatał duże, pracowite, lecz niszczycielskie dłonie i spozierał baranim wzrokiem. Cadfael rozejrzał się bacznie po chacie, pewien, że zaraz usłyszy złą nowinę. To, że chłopak sam, bez pokazywania palcem, wiedział, że coś nabroił, trzeba już było uznać za znaczny postęp. Na oko większość rzeczy była na swoim miejscu. Ogień na kominie tlił się spokojnie, w powietrzu nie unosił się żaden dający się wyczuć odór, a wina w wielkich gąsiorach bulgotały sobie nieśmiało i cichutko jak zwykle. Brat Oswin sumiennie relacjonował swoje dokonania, starając się zrobić jak najlepsze wrażenie, nim spadnie nań grom. - Brat pielęgniarz zabrał swoje powidełka i proszki, a bratu przeorowi sam zaniosłem ten lek na trawienie, który dla niego zrobiłeś. Pigułki, które zostawiłeś do suszenia, powinny być już gotowe. Zioła na wywar utarłem na miałki proszek, żebyś miał je pod ręką jutro z rana. Ale... Tak, teraz nadeszła pora na złe wieści. To spojrzenie, pełne zdumionego wyrzutu, że uczynek, podjęty z ufnością i w najlepszej wierze, obrócił się przeciw niemu. - Ale dziwna rzecz... Nie pojmuję, jak to się mogło stać, z pewnością garnek był pęknięty, choć nie zauważyłem żadnej rysy. Kordiał, który zostawiłeś na piecu... Cały czas nad nim czuwałem. Jestem pewien, że zdjąłem go z ognia, gdy miał odpowiednią gęstość, a potem utarłem go tak, jak mi kazałeś. Sam mówiłeś, że jest pilnie potrzebny dla starego brata Franciszka, bo piersi tak go bolą. Pomyślałem, że wystudzę go szybko i wleję do butelki, żeby 11

cię wyręczyć. Zestawiłem więc garnek z komina i włożyłem do miski z zimną wodą... - I garnek pękł - dokończył z rezygnacją Cadfael. - Rozpadł się- przyświadczył Oswin zdumiony i rozżalony - na dwa wielkie kawały, a cały miód z ziołami wylał się z niego do wody. Przedziwne! Wiedziałeś, że garnek był pęknięty? - Synu, garnek był zdrowy jak dzwon i do tego najlepszy, jaki miałem. Ale ani on, ani żaden inny nie jest przeznaczony do tego, by brać go wprost z ognia i wsadzać do zimnej wody. Glina nie lubi takich gwałtownych zmian, kurczy się i pęka. A skoro już o tym mówimy - dodał Cadfael szybko - bądź pewien, że szklanym flaszkom też by się to nie spodobało. Jeśli chcemy w nie nalać coś gorącego, musimy je najpierw ogrzać. Nigdy nie przenoś żadnej substancji bezpośrednio z chłodu w ukrop, czy też z ukropu w chłód. - Posprzątałem wszystko - powiedział chłopak przepraszająco. - Garnek też wyrzuciłem. Cokolwiek byś mówił, twierdzę, że musiał mieć rysę. Ale przykro mi, że kordiał się zmarnował, więc po wieczerzy wrócę tu i przygotuję świeży wywar. Boże uchowaj! - pomyślał Cadfael, ale powstrzymał się od powiedzenia tego na głos. - Nie, synu - rzekł spokojnie. - Twoim pierwszym obowiązkiem jest przestrzegać reguły i wziąć udział w wieczornych modlitwach. Sam przyrządzę kordiał. - Musiał odtąd bronić swych garnków przed dobrymi chęciami Oswina. - Teraz zmykaj i przygotuj się do nieszporów. Tak więc najnowszy wyczyn brata Oswina stał się przyczyną, dla której Cadfael powrócił do herbarium po wieczerzy i wplątał się we wszystko, co zdarzyło się później. ROZDZIAŁ DRUGI Sir Godfryd Picard i jego połowica przybyli uroczyście na nieszpory. Maleńka Iveta de Massard wyglądała pomiędzy nimi jak jagnię wiedzione na rzeź. Mocno podstarzała dama o surowej twarzy niosła modlitewnik lady Picard, a sir Godfrydowi towarzyszył sługa. Iveta zdjęła paradne szaty i przyszła odziana w prostą ciemną suknię, a grube warkocze okryła namitką. Klękała i wstawała ze spuszczonymi oczyma i bladą, pozbawioną wyrazu twarzą. Cadfael z ciekawością i współczuciem obserwował ją ze swego miejsca wśród braci i im dłużej się przyglądał, tym bardziej się dziwił. Czy mogła być spokrewniona z rycerzem krzyżowym, którego imię było legendą dla współczesnych, choć pewnie obecne pokolenie już o nim zapomniało? Ledwie czterdzieści lat mija od śmierci człowieka, a nawet imię jego jest martwe. Po nieszporach, gdy bracia wysypali się do refektarza, Iveta wstała i ze splecionymi dłońmi przeszła szybko do kaplicy Marii Panny. Tam upadła na kolana przed ołtarzem. Cadfael miał wrażenie, że lady Agnes chciała ruszyć za nią, lecz mąż powstrzymał ją, kładąc jej dłoń na ramieniu. Przeor Robert Pennant, nieodmiennie życzliwy dla wysoko urodzonych normańskich ziomków, kłonił ku nim właśnie szlachetną siwą głowę z uprzejmym zaproszeniem, którego nie wypadało im odrzucić. Dama rzuciła jedno ostre spojrzenie na pochyloną postać siostrzenicy, zatopionej w żarliwej modlitwie, i kapitulując z godnością, podążyła za przeorem, wsparta na ramieniu męża. Cadfael w pośpiechu przełknął wieczerzę w towarzystwie współbraci. Nadal poruszony był wydarzeniami dnia. Niestety, na te troski nie znalazłby leku wśród wszystkich swoich ziół. Prócz tego wieczorem miała go jeszcze czekać dodatkowa praca, którą zawdzięczał niewyczerpanym pokładom optymizmu brata Oswina. Iveta pozostała na klęczkach, aż wszystko wokół ucichło. Potok pochlebnych frazesów, płynący nieprzerwanie z ust przeora, zamarł w oddali. Dziewczyna odczekała jeszcze chwilę, po czym zerwała się i podbiegła do południowych drzwi kościoła, by wyjrzeć przez nie na klasztorny dziedziniec. Robert zaciągnął gości na wirydarz, gdzie kazał im podziwiać ostatnie kwiaty troskliwie pielęgnowanych róż. Stali zwróceni do niej plecami, zachodni krużganek klasztoru był pusty. Iveta zebrała w garść spódnice, a także całą odwagę. Tylko ona jedna wiedziała, ile w tym geście było bohaterstwa, a jak mało nadziei. Niczym spłoszona przez kota mysz wybiegła na wielkie podwórze i z rozpaczą rozejrzała się wokół. W tym zakątku opactwa znalazła się po raz pierwszy i nie bardzo wiedziała, dokąd iść. 12

Między zabudowaniami przy- klasztornej gospody a siedzibą opata przykuła jej wzrok zieleń plecionego żywopłotu, który ciągnął się wzdłuż wąskiej alejki, a dalej - kiwające się sennie na wietrze liściaste głowy drzew. O tej porze roku ogrody z pewnością były już puste. Joscelin powiedział, że tam właśnie będzie na nią czekał, a kiedy go mijała, dała mu znak, że go nie zawiedzie. Po co to zrobiła? Czy mogło ją czekać coś lepszego od pożegnania ? A jednak pobiegła w tamtą stronę z desperacką odwagą, którą powinna była przywołać dawno temu, jeszcze zanim było za późno. Teraz nieodwołalnie obowiązywał ją kontrakt, niemal równie wiążący jak samo małżeństwo. Łatwiej było opuścić grono żyjących niż nie dotrzymać takiej umowy. Wokół niej zamknęły się ciemne zielone ściany, pogłębiając jeszcze cień zmierzchu. Wciągnęła głęboko powietrze i zwolniła kroku, niepewna, w którą stronę ma iść. W prawo ścieżka biegła na tyłach gospody, obok stawów rybnych opactwa. Za drugim stawem wypływający z młyna strumień przecinała wąska kładka, która zaprowadziła Ivetę wprost do furtki w omszałym kamiennym murze. Kiedy ów następny mur odgrodził ją od ludzkich oczu, poczuła się bez porównania bezpieczniej. Szła, rąbkiem spódnic roztrącając rosnące wokół zioła, z których unosiła się fala korzennie słodkawych zapachów, które napełniały ją dziwną otuchą i spokojem. Rozmaryn, lawenda, mięta i tymianek, i wszystkie inne rośliny gotowe już do zimowego snu przesyciły ten ogród aromatem zwarzonym już cierpkim posmakiem jesieni. Letnie żniwo odeszło w przeszłość. Z niszy w murze wyciągnęła się do niej czyjaś dłoń i schwyciła jej rękę. - Tędy, szybko - rozległ się naglący szept. - Tam w rogu jest szopa, pracownia aptekarza. Chodź! Nikt nas nie będzie w niej szukał. Za każdym razem, kiedy była blisko niego - a okazje te były krótkie i nieliczne - sam jego wzrost zarazem zdumiewał ją i krzepił. Joscelin miał długie ramiona, wąskie biodra, a jego głowa, barki i szeroka pierś wznosiły się wysoko nad jej głową. Miała uczucie, że w jego cieniu może się schronić przed każdym niebezpieczeństwem, niczym w obronnej wieżycy. Ale wiedziała, że tak nie jest. Wiedziała, że w rzeczywistości jej rycerz jest tak samo bezbronny i bezsilny, jak ona. Na samą myśl o tym ogarniał ją przestrach jeszcze większy, niż gdy rozmyślała o sobie. Raz urażony wielmoża mógł zniszczyć młodego giermka, choćby ten był nie wiedzieć jak wysoki i silny, i szeroki w ramionach. - Ktoś tu może przyjść - szepnęła, kurczowo czepiając się jego dłoni. - Tak późno? Nikt nie przyjdzie. Teraz spożywają posiłek, a potem zbiorą się w sali kapitulnej. Objął ją ramieniem i pociągnął za sobą pod okap dachu, z którego zwieszały się szeleszczące pęki suszonych ziół, a potem do ciepłej drewnianej szopy, gdzie na półkach połyskiwały szklane słoje, a w ciemnościach jarzyło się maleńkie czerwone oko żaru, przetrzymywanego w piecyku, by w każdej chwili można było rozniecić ogień na nowo. Młodzieniec zostawił drzwi otwarte, tak jak je zastał. Lepiej nie ruszać niczego, nie zdradzać odwiedzin nieproszonych gości. - Przyszłaś, Iveto! Tak się bałem... - Wiedziałeś przecież, że przyjdę! - ... bałem się, że będą śledzić każdy twój ruch, że nawet na chwilę nie spuszczą cię z oka. Słuchaj, nie mamy wiele czasu. To niepodobna, nie wolno wydać cię w ręce tego starego lubieżnika. Jutro, jeśli mi ufasz, jeśli chcesz ze mną odejść, przyjdź tu o tej samej godzinie. - O, Boże! -jęknęła głucho. - Dla czego łudzimy się, że może być jakaś ucieczka? - Ależ jest, musi być! - upierał się gorąco. - Jeśli na- prawdę chcesz tego! Jeśli mnie kochasz... - Jeśli cię kocham! Rzuciła mu się w objęcia, z całych sił przyciskając do siebie wątłymi ramionami to twarde młode ciało, którego nawet nie mogła do końca objąć. W tej właśnie chwili sylwetka Cadfaela, który w błogiej nieświadomości nadszedł cicho starannie przystrzyżoną trawiastą alejką, przesłoniła otwarte drzwi. Braciszek zakonny był zaskoczony o wiele bardziej od młodych, a sądząc z ich twarzy - o wiele mniej straszny niż ktoś, za kogo w pierwszej chwili go wzięli. Iveta odsunęła się w tył i cofała do- póty, dopóki jej plecy nie oparły się o drewnianą ścianę szopy. Chłopak stał bez ruchu przy 13

palenisku. Oboje starali się odzyskać kontenans z wdziękiem, który co najmniej w połowie wypływał z desperacji. - Proszę wybaczyć - powiedział Cadfael spokojnie. - Nie wiedziałem, że czekają tu na mnie pacjenci. Pojmuję, iż to brat pielęgniarz skierował was do mnie, szlachetni państwo. Wiedział, że będę pracował w herbarium aż do komplety. Gdyby przemówił do nich po walijsku, efekt byłby za- pewne ten sam. Desperacja jednak często wyostrza zdolność pojmowania i przy odrobinie szczęścia mogli jeszcze skorzystać z wymówki, którą im w pośpiechu podsunął. Albowiem Cadfael usłyszał coś, czego oni nie słyszeli - szelest szat na ścieżce za domem i zbliżające się gniewnie szybkie kobiece kroki. Stanął koło piecyka, uderzając krzesiwem o krzemień, by zaświecić oliwną lampkę, gdy w drzwiach ukazała się wysoka postać Agnes Picard. Powiało mrozem. Ciemne brwi lady Picard ściągnięte były w srogą poziomą krechę. Cadfael zapalił i ustawił kaganek, po czym odwrócił się, by do małego pudełka nałożyć podsuszonych przez brata Oswina pigułek - małych, białych placuszków z wiatropędnego proszku, zlepionego klejem skrobiowym. Ta czynność pozwoliła mu beztrosko odwrócić się tyłem do stojącej w wejściu kobiety, choć doskonale wiedział o jej obecności. Kiedy stało się jasne, że żadne z dwojga młodych nie jest w stanie wydusić z siebie rozsądnego słowa, mówił dalej za siebie i za nich: - Zapewne męcząca podróż - rzekł swobodnie, nakrywając pudełko wieczkiem - przyprawiła cię, pani, o ból głowy. Bardzo mądrze, że udałaś się po radę do brata Edmunda. Bólu głowy nie wolno lekceważyć. W przeciwnym razie odbiera sen, którego tobie, pani, potrzeba. Zaraz sporządzę odpowiedni napitek. Ten młody rycerz nie będzie miał mi za złe, jeżeli jego pan zaczeka kilka chwil na swój lek. Joscelin tymczasem odzyskał przytomność umysłu. Przezornie odwrócony bokiem do budzącej postrach zjawy w drzwiach, zapewnił ochoczo, iż z przyjemnością poczeka, aż lady Iveta otrzyma wszystko, czego jej trzeba. Cadfael sięgnął na półkę po niewielką czarkę i z rzędu stojących za nią butelek wybrał jedną. Właśnie nalewał jej zawartość do czarki, gdy rozległ się za nim głos spokojny, lecz zimny i ostry jak najlepsza damasceńska stal. - Iveto! Cała trójka odwróciła się, z dużym powodzeniem udając niewinne zaskoczenie. Agnes wkroczyła do szopy, podejrzliwie mrużąc oczy. - Co ty tutaj robisz? Wszędzie cię szukałam. Czekamy na ciebie z wieczerzą! - Wasza szlachetna siostrzenica, pani - odezwał się Cadfael, ubiegając dziewczynę, cokolwiek zamierzała powiedzieć - cierpi na zwyczajną po trudach podróży przypadłość i brat pielęgniarz słusznie uczynił, kierując ją do mnie po lek. Wręczył czarkę Ivecie, która przyjęła ją jak ktoś pogrążony we śnie. Twarz miała zastygłą i białą jak kreda i tylko strach i rozpacz wyzierały z udręczonych oczu. - Wypij to teraz, pani, nim pójdziesz na wieczerzę. Nie obawiaj się, ów lek z pewnością ci nie zaszkodzi. Bo i nie mógł zaszkodzić, czy bolała ją głowa, czy też nie. Było to jedno z najlepszych win Cadfaela. Każdego roku robił go tylko parę butelek, które chował dla swoich ulubieńców. Zakonnik z satysfakcją odnotował lekkie zaskoczenie i podziw, które zamigotały w oczach dziewczyny, choć zgasły równie szybko, jak się pojawiły. Oddała mu pusty pucharek i podziękowała bledziutkim uśmiechem. Na Joscelina w ogóle nie odważyła się spojrzeć. - Wdzięczna ci jestem, bracie - rzekła ledwie dosłyszalnym głosem - za twoją dobroć. A odwracając się do majaczącej w półmroku, bacznie obserwującej ją kobiety, dodała: - Przykro mi, że kazałam ci czekać, ciotko. Jestem gotowa. Agnes Picard nie odezwała się ani słowem, odstąpiła tylko na bok, lodowatym gestem wskazując siostrzenicy, że ma wyjść pierwsza. Odprowadziła ją do drzwi gniewnym wzrokiem, a nim sama wyszła, rzuciła jeszcze młodemu mężczyźnie długie, przenikliwe spojrzenie, w którym czaiły się wszelkie możliwe groźby. Być może zachowano pozory, lecz z pewnością Agnes Picard nie dała się zwieść im nawet na jedną chwilę. Narzeczona i jej cerber odeszły, szelest szat ucichł na ścieżce. Przez długą chwilę dwóch pozostałych w chacie mężczyzn patrzyło na siebie bezradnie w milczeniu. Potem Joscelin wypuścił wreszcie wstrzymywany oddech w przeciągłym jęku i rzucił się na ławę 14

pod ścianą. - Ta wiedźma powinna w tej chwili spaść z mostku, po którym idzie, i utonąć w stawie! Ale nic nigdy nie dzieje się tak, jak powinno! Nie sądź, bracie, żem ci nie jest wdzięczny za dobrą wolę i twoje dla nas staranie, lecz mam obawy, iż wszystko na próżno. Myślę, że jędza od pewnego już czasu mnie podejrzewała. Znajdzie sposób, bym za to zapłacił. - Możliwe, że w tym przypadku ma rację -przyznał uczciwie Cadfael. - Niech Bóg przebaczy mi te kłamstwa! - Nie skłamałeś! Jeżeli nawet nie boli jej głowa, dolega jej coś znacznie gorszego: ból serca! - Młodzieniec gwałtownie przejechał palcami przez strzechę jasnych włosów i na powrót oparł głowę o ścianę. - Co jej dałeś? Wiedziony nagłym impulsem, Cadfael ponownie napełnił kubek i podał go młodemu giermkowi. - Proszę. Tego rodzaju napitek zapewne ci nie zaszkodzi. Bóg jeden wie, czyś na niego zasłużył, ale wstrzymam się z sądem, póki cię lepiej nie poznam. Brwi Joscelina, wyraźne jak skrzydła ptaka i o wiele ciemniejsze od włosów, uniosły się z uznaniem, gdy poczuł smak wina. Czoło i policzki młodzieńca pokrywała ciemno- złota opalenizna, zwyczajna u kogoś, kto większość czasu spędza w siodle, lecz dość rzadka u ludzi o równie jasnej cerze. Oczy, które spoglądały nieufnie na Cadfaela znad krawędzi kubka, były promiennie błękitne, takie, jak je zapamiętał z Saint Giles. Przywodziły na myśl bławatki w łanie pszenicy. Chłopak nie wyglądał na oszusta czy uwodziciela, przypominał raczej wyrośniętego uczniaka, uczciwego, niecierpliwego, bystrego na swój sposób i raczej niezbyt mądrego. Spryt i mądrość niekoniecznie muszą chodzić w parze. - To najlepsze lekarstwo, jakiego kiedykolwiek dane mi- było skosztować - powiedział, ujęty i rozbrojony. - Byłeś dla nas, bracie, niezwykle hojny i szybko zrozumiałeś, co się dzieje. A przecież nic o nas nie wiesz i nigdy nas nie widziałeś. - Widziałem już was oboje - poprawił go Cadfael. Zaczął odmierzać do moździerza porcje ziół, zbawiennych dla chorych płuc. Sięgnął po niewielki miech, by rozdmuchać uśpiony żar w piecyku. - Przed kompletą muszę jeszcze sporządzić syrop - powiedział. - Nie będziesz chyba miał mi za złe, jeżeli rozpocznę pracę? - Przeszkadzam ci, wybacz. Nazbyt już długo zaprzątam ci głowę. Zwlekał jednak z odejściem. Za bardzo był przepełniony troskami, chciał je zrzucić z serca, a nie mógł ich podzielić z nikim innym prócz tego cierpliwego przygodnego znajomego, którego zapewne nie miał już nigdy ujrzeć. - Czy mógłbym zostać tu jeszcze chwilę? - Oczywiście, jeśli masz czas, by zostać. Bo przecież służysz Huonowi de Domvilee, a rzekłbym, iż to wymagający pan. Widziałem cię, gdy przejeżdżałeś przez Saint Giles. Pannę też widziałem. - Byłeś tam? Ten stary człowiek... czy aby nie doznał szwanku? Poczciwy chłopak, naprawdę go to obeszło. Mając wyżej oczu własnych zmartwień, był jeszcze zdolny odczuwać oburzenie na widok obrazy cudzej godności. - Ani na ciele, ani na umyśle. Tacy jak on żyją w poniżeniu, które przekracza wszelkie upokorzenia. Nie przejął się ciosem barona. Był ponad to. Joscelin otrząsnął się z własnych zgryzot na tyle, by poczuć ciekawość. - Byłeś wśród nich... wśród tych ludzi? Czy... Wybacz, nie chciałbym cię urazić, ale czy nie boisz się przebywać z nimi? Czy zaraza nie przejmuje cię strachem? Nieraz myślałem, że KTOŚ przecież się o nich troszczy. Wiem, że muszą żyć na uboczu, lecz zarazem nie mogą być zupełnie od- cięci od ludzi. - Strach ma to do siebie - powiedział Cadfael z namysłem - że do niczego nie prowadzi. W potrzebie zapomina się o nim. Czy wzdragałbyś się ująć rękę trędowatego, gdyby jemu lub tobie mogło to ocalić życie? Wątpię. Najpierw byś ją schwycił, a później dopiero się zastanawiał. Wtedy zaś trwożne myśli byłyby już tylko próżną stratą czasu. Nie musisz dziś usługiwać swemu panu przy stole, prawda? Zostań więc i opowiedz mi o sobie, jeśli taki masz zamiar. W najgorszym razie winien mi jesteś przeprosiny. W najlepszym - wyjaśnienie, dlaczego wdarłeś się tu bez zaproszenia. 15

Mówił tak, choć wcale nie był gniewny na młodego intruza. Joscelin machinalnie wziął od niego miechy i zaczął podsycać ożywający na palenisku ogień. - Ma nas trzech - rzekł młodzieniec w zadumie. - Dziś służy mu do wieczerzy Simon, Simon Aquillon, syn jego siostry. Trzeci to Guy Fitz-John, on też ma służbę. Nie muszę jeszcze wracać. Ty mnie nie znasz i pewnie masz wątpliwości, czy dobrze zrobiłeś, starając się nam pomóc. Nie chciałbym, byś myślał o mnie źle. Bo pewien jestem, że o Ivecie możesz myśleć tylko dobrze. Na wspomnienie dziewczyny jego oblicze znów się za- chmurzyło. Spojrzał posępnie w rozniecony przez siebie jasny płomień. - Ona jest... - Przez chwilę walczył z własnym uczuciem, aż wreszcie wybuchnął gwałtownie: - Nie, nie jest doskonałością, jakże mogłaby być! Od kiedy skończyła dziesiątą wiosnę życia, strzeże jej tych dwoje! Jeśli byłeś w Saint Giles, widziałeś ich. Obstąpili ją, pochwycili w kleszcze, jak dwa smoki. Jej doskonałość zbyt długo była zgniatana, by zachować kształt. Lecz gdyby była wolna, odzyskałaby prawdziwy charakter, stałaby się szlachetna i dzielna, jak jej przodkowie. I wtedy nie dbałbym o to - zwrócił na Cadfaela oślepiająco błękitne roziskrzone oczy - że odda rękę komu innemu, nie mnie. Nie - dodał po chwili. - Byłbym skłamał. Cierpiałbym srodze, ale zniósłbym to i mimo wszystko był- bym zadowolony. Tylko tego podłego kupczenia jej osobą, tej hańby nie zniosę! - Pilnuj miecha! Dobrze, już możesz wyjąć, ogień jest dostatecznie duży. Połóż go tam, na kamieniu. Zuch chłopak! Proponuję ci uczciwą zamianę - imię za imię. Ja mam na imię Cadfael, jestem Walijczykiem i mnichem tego zakonu, a urodziłem się w Trefriw. - Cadfael wcierał miód i naparstek octu w sproszkowane zioła, ogrzewając garnek nad ogniem. - A ty kim jesteś? - Nazywam się Joscelin Lucy. Moim ojcem jest sir Alan Lucy, pan na dwóch zamkach w dziedzinie Hereford. Gdy miałem czternaście lat, zostałem paziem Domville'a. Jak każe zwyczaj, ojciec wysłał mnie z domu, bym na wielkim dworze uczył się rycerskiego rzemiosła. Nie mogę rzec, by mój pan był człowiekiem, któremu ciężko służyć. Ja sam nie mam powodu się uskarżać. Ale jego dzierżawcy i poddani, i ci, nad którymi sprawuje sądy... - Zawahał się. - Znam sztukę pisania, czytam nawet po łacinie. Byłem w szkole u mnichów, a to człowiekowi zostaje. Nie twierdzę, że mój pan jest gorszy niż inni mu podobni, ale Bóg widzi, że nie jest i lepszy. Winienem był prosić ojca, by przeniósł mnie na inny dwór, ale... Ale właśnie wtedy Domvilee stanął w konkury, jeśli użyć tego zbyt górnego słowa, do ręki dziedziczki Massardów. Ale chłopak ujrzał ją i wpadł w zachwyt, i wyżej uszu zadurzył się w tej drobnej, subtelnej, dziewiczej istotce strzeżonej przez dwa smoki. Jego pan miał wstęp wszędzie tam, gdzie była ona, a to oznaczało, że mieli tam wstęp także i jego giermkowie, choćby dzieliła ich od niej przepaść. - Zostając z nim - ciągnął młodzieniec, krzywiąc się na myśl o swoim beznadziejnie zagmatwanym położeniu - mogłem ją przynajmniej widywać. Gdybym od niego odszedł, jak mógłbym się do niej zbliżyć? Więc zostałem. I robię wszystko, by służyć mu uczciwie, bo tak ślubowałem. Ale... och, bracie, czy to sprawiedliwe? Czy słuszne? Na miłość Boską, ona jest taka młoda, ona drży przed nim, a mimo to widzę jasno, że życie z nim będzie dla niej odmianą na lepsze po tym, które pędzi teraz. Nie jest szczęśliwa i nie szczęścia może oczekiwać w małżeństwie. A ja ją kocham! Ale to nie ma znaczenia. O wiele bardziej liczy się JEJ szczęście, - Hmm... - mruknął nieco sceptycznie Cadfael i zamieszał wrzącą zawartość garnka, która bulgocząc z cicha, zaczynała już napełniać szopę słodkim aromatem, od którego kręciło się w głowach. - Tak samo klnie się zapewne niejeden kochanek, przez cały czas mając na oku głównie własne dobro. Jak sądzę, za chwilę powiesz, że chcesz umrzeć dla niej. Joscelin niespodziewanie rozpłynął się cały w łobuzerskim uśmiechu. - Cóż, tak bardzo się znów do śmierci nie palę! Wolał- bym żyć dla niej, jeśliby była po temu okazja. Lecz jeżeli pytasz, czy zrobiłbym wszystko, co w mojej mocy, by dać jej wolność poślubienia mężczyzny, którego sama wybierze, odpowiem: tak, zrobiłbym to. Bo ten związek nie jest po jej myśli, obawia się go i brzydzi, a zmusza się ją do niego zupełnie wbrew jej woli! Nie musiał tego podkreślać. Jeden rzut oka na twarz i po- stać dziewczyny powiedział 16

Cadfaelowi to samo. - A ci, co powinni najbardziej jej strzec - ciągnął chłopak - i pracować dla jej dobra, posługują się nią jedynie dla własnej korzyści. Jej matka, która była siostrą Picarda, zmarła, wydając ją na świat, a ojciec - gdy Iveta miała dziesiąty rok. Przekazano ją pod opiekę wuja, najbliższego krewnego, w czym nie ma nic złego, jeśli krewny jest taki, jaki być powinien! O, nie jestem tak ślepy, by nie widzieć, że jak świat światem, wszędzie zdarzają się opiekunowie, chcący wy- ciągnąć nadmierne korzyści ze swych podopiecznych, miast z pomocą własnych środków powiększać ich majętność. Plądrują ziemie, zamiast je wzbogacić dla przyszłego dobra prawowitej dziedziczki. Powiadam ci, bracie, Iveta została sprzedana memu panu za jego wpływy i poważanie u króla, za karierę, jaką można robić w jego cieniu, choć sama przecie warta jest więcej. Ma niezmierzone ziemie. Jest jedyną, ostatnią z rodu Massardów i wnosi w posagu wielki splendor. A zda mi się, że targ, jakiego dobili poza jej plecami, oznacza podział tego szlachetnego lenna. Ogromna połać jej ziem zostanie w ręku Picarda, a to, co wniesie Domville'owi, będzie bezlitośnie wykorzystywane przez wiele lat, nim w końcu zostanie mu przekazane. Umowa jest bardzo korzystna dla obu stron, lecz krzywda Ivety woła o pomstę do nieba. I każde słowo mogło zaiste być prawdą. Bywało tak, gdy osierocone dziecko dziedziczyło wielki majątek. Nawet, jeśli sierotą był chłopiec, myślał Cadfael, jeśli był młody i nie miał nikogo, kto by go chronił, żeniono go, aby uzyskać dogodny dla opiekuna sojusz, połączyć ziemie nadające się do uprawy czy pognębić rywala. Robiono to równie szybko i bezwzględnie, jak w przypadku dziewczyny. A z dziewczyną sprawa była tym prostsza i tym mniej odezwałoby się głosów protestu. Nie, nikt znaczniejszy, od barona po króla, nie ruszyłby palcem, by odmienić los Ivety. Tylko nierozważny, w gorącej wodzie kąpany młodzik, taki jak ten tu, gotów był położyć na szali swoje i jej bezpieczeństwo. Cadfael nie pytał, o czym szeptali, gdy przyłapał ich splecionych w uścisku. Jakkolwiek stroskany i gniewny, młody Lucy wciąż chował w zanadrzu nikłą, utajoną nadzieję. To widać było jak na dłoni. Lepiej nie pytać, nie dopuścić, by ją zwierzył, nawet gdyby sam chciał. Ale było coś, czego Cadfael musiał się dowiedzieć. Ostatnia dziedziczka Massardów, powiedział chłopak. - Jak miał na imię jej ojciec? - spytał, rozcierając gęstniejący syrop. Przed kompletą będzie już mógł go wystudzić. - Hamon Fitz-Guimar de Massard. Imię ojca rycerza wypowiedziane zostało z namaszczeniem i dumą. Jak widać, byli jednak wśród młodych i tacy, których nauczono należnego szacunku dla wielkich imion, choćby dawno już pogrzebanych. - Jej dziad był tym Guimarem de Massard, który zdobywał Jerozolimę - mówił Joscelin - a potem został pojmany w bitwie pod Askalonem i umarł z ran. Iveta ma jego szyszak i miecz. Fatymidzi odesłali je po jego śmierci. Czci je jak święte relikwie. Rzeczywiście, poganie uczynili tak w hołdzie dla dzielnego przeciwnika. Proszono ich również o zwrot ciała z miejsca tymczasowego pochówku i prośba ta spotkała się z dwornym przyjęciem. Lecz wynikłe w tym czasie niesnaski między przywódcami krucjaty kosztowały ich utratę portu w Askalonie. Pertraktacje o wydanie ciała paladyna zostały przerwane, a potem zapomniane. Rycerscy nieprzyjaciele urządzili mu godny pogrzeb i tam już pozostał. Wszystko to działo się bardzo dawno temu, wiele lat przedtem, nim tych dwoje młodych przyszło na świat. - Pamiętam - rzekł Cadfael. - To hańba, że ostatnia dziedziczka tak wielkiego rodu ma zostać w podobny sposób wykorzystana i unieszczęśliwiona! - To prawda - przyznał Cadfael, unosząc garnek z ognia i stawiając go na zastępującym podłogę klepisku. - I tak dalej nie może być - ciągnął Joscelin, zapalając się coraz bardziej. - Tak się nie godzi! Powstał z ciężkim westchnieniem. - Muszę wracać - powiedział. - Nie ma na to rady. Przebiegł wzrokiem rzędy butelek i słoi oraz zwisające Z pułapu pęki ziół, czyniące z tej niepozornej szopy miejsce nieograniczonych 17

możliwości. - Czy wśród tych wszystkich cudów - zapytał - masz coś, co mógłbym dolać mu do kielicha? Jemu lub Picardowi, za jedno mi, komu. Usunięcie ze świata któregokolwiek z nich czyni Ivetę wolną. A świat staje się tym piękniejszy. - Jeżeli mówisz poważnie - rzekł Cadfael z naciskiem - twoja dusza jest w niebezpieczeństwie, chłopcze. A jeśli to próżny żart, zasłużyłeś na potężnego prztyczka w ucho. Gdybyś nie był tak wysoki, sam mógłbym się o to pokusić. Nagły uśmiech rozbłysnął i znikł w jednej chwili, smętny, lecz ciepły. - Mogę się nachylić - zaproponował młodzieniec. - Wiesz równie dobrze jak ja, dziecko, że nie ważyłbyś się na postępek tak brudny jak skrytobójstwo. Sam sobie czynisz ogromną krzywdę, nadużywając słów. - Nie ważyłbym się? - powtórzył Joscelin bez uśmiechu. - Nie wiesz nawet, bracie, jak dalece ryzykowałbym własną duszę, byle tylko ochronić Ivetę. Cadfael rozmyślał o tym podczas całej mszy, a potem jeszcze przez ostatnie ciche pół godziny, który to czas spędził w łaźni, nim położył się spać. Oczywiście, nie można było zrobić nic więcej, jak tylko surowo przywołać chłopca do porządku; powiedzieć mu szczerze i stanowczo, iż musi porzucić owe czarne myśli, z których nigdy nic dobrego nie wynika. Dla tego, kto przeznaczony był do rycerskiego stanu, dostępne były tylko rycerskie sposoby. Honor nakazywał wyrzec się wszystkich innych. Cały kłopot w tym, że chłopak istotnie przejawiał zdrowy rozsądek, dowodząc, iż byłby głupcem, wyzywając swego pana na uczciwą walkę, jak każe obyczaj. Domville nie wziąłby nawet poważnie podobnej impertynencji, a po prostu wyrzuciłby giermka ze swego domu i na tym sprawę zakończył. A wtedy jak zdołałby on pomóc Ivecie? Cadfael był nie mniej poruszony od Joscelina Lucy. Albowiem chodziło tu o wnuczkę Guimara de Massard, pozbawioną rodziny z wyjątkiem tych dwojga, którzy obstąpili ją jak nieubłagani strażnicy. Jak można było pozostawić własnemu losowi ostatnią z Massardów? Jak mogli tkwić w bezczynności ci, co znali jej dziada i czcili jego pamięć? Tym samym byłoby porzucić na polu bitwy towarzysza rannego i osaczonego przez wrogów. Brat Oswin przysunął się do niego nieśmiało. - Czy syrop jest już gotowy, bracie? Narobiłem szkód, pozwól mi spróbować je naprawić. Wstanę jutro wcześniej i przeleję go do butelek. Przysporzyłem ci dodatkowej pracy, winienem ci więc wyrękę. Przysporzył więcej pracy i zgryzot, niż mógłby podejrzewać, za to teraz przynajmniej przypomniał Cadfaelowi o jego podstawowym obowiązku, poza - rzecz jasna -przestrzeganiem wymogów reguły. - Nie, nie - odparł pospiesznie Cadfael. - Wywar jest do- skonały, przez noc wystygnie i zgęstnieje, a po prymie będzie czas na to, by przelać go do flaszek. Jutro twoja kolej na czytanie, musisz trzymać się ściśle obrządku, zajmij się więc wyłącznie Pismem. I zostaw mój syrop w spokoju, dokończył w myślach, udając się do swojej celi na modlitwę. Z nagłą jasnością uzmysłowił sobie, jak bardzo podobne były duże ręce brata Oswina do rąk Joscelina Lucy; i jak jedne z tych dłoni obracały w perzynę wszystko, czego dotknęły, drugie zaś, mimo swej wielkości, poruszały się delikatnie i zwinnie - czy to trzymały wodze nakrapianego siwka, miecz albo włócznię, czy też obejmowały wiotkie ciało smutnej dziewczyny. Czy popchnięte do czynu z równą zręcznością dokonałyby mordu? Następnego ranka Cadfael wstał na długo przed prymą i poszedł rozlać do flaszek swoje wczorajsze dzieło, a potem zaniósł miarkę bratu Edmundowi w infirmerii. Dzień wstał mglisty i ciepły, bez wiatru. W nieruchomym powietrzu dźwięki zdawały się stłumione, a ruchy łagodniejsze. Wielki dziedziniec przedstawiał zwykły obraz codziennych zajęć, przewidzianych na czas między prymą a rannym posiłkiem. Była więc pierwsza msza dla świeckich sług i poddanych opactwa, potem druga msza, a po niej zebranie kapituły, skrócone dziś i przeprowadzone wyjątkowo szybko, jako że było jeszcze wiele pracy przy przygotowaniach do jutrzejszych zaślubin. Dlatego też wolny czas do sumy o dziesiątej wydłużał się znacznie. Cadfael skorzystał z tej okazji, by wrócić do herbarium i wyznaczyć Oswinowi na popołudnie te zwykłe zadania, których realizacji nie stała na przeszkodzie 18

niszczycielska gorliwość. Jesień była do tego dobrą porą. Ziemię po uprzątnięciu plonów trzeba było przekopać i przygotować na nadchodzące mrozy. Cadfael znalazł się z powrotem na wielkim dziedzińcu przed dziesiątą, gdy bracia, nowicjusze, goście i mieszczanie zaczynali się właśnie schodzić na sumę. W drzwiach gospody ukazali się Picardowie. Wciśnięta między wuja a ciotkę Iveta robiła wrażenie przygaszonej i opuszczonej, lecz za- razem - choć było to może tylko złudzenie - opanowanej i stanowczej, jak gdyby nikły powiew rozproszył ciężki opar jej rozpaczy, dając sercu przynajmniej nadzieję na cud. O krok za nią szła starszawa służka o obliczu równie srogim, jak sama Agnes Picard. Dziewczę otoczone było więc przezornie ze wszystkich stron. Państwo szli wolnym krokiem ku południowym drzwiom klasztoru w towarzystwie brata Denisa, szpitalnika, gdy nobliwa cisza zakłócona została nagle wściekłym łoskotem podków w bramie opactwa. Na dziedziniec wjechał galopem jeździec na nakrapianym siwku. Pędził na oślep, omal nie tratując furtiana. Słudzy rozpierzchli się niczym kury umykające przed lisem. Jeździec zadarł konia, którego kopyta ślizgały się na nierównym mokrym bruku, rzucił mu wodze na szyję i z rozwianą płową czupryną, i gorejącymi oczyma zeskoczył na ziemię, zagradzając drogę Picardowi. Z rozstawionymi nogami i wysuniętą do przodu brodą młody człowiek stał się ucieleśnieniem furii. - Mój panie, twoją to sprawką, co mi uczyniono! Wygnany ze służby, przepędzony bez powodu ni winy, oto zostałem z niczym prócz konia i sakwy przy siodle i kazano mi opuścić ten gród przed wieczorem! W jednej chwili, nie dawszy mi rzec słowa w swej obronie! Wiem ja dobrze, komu zawdzięczam tę łaskę. To ty, ty oskarżyłeś mnie przed moim panem i sprawiłeś, że przegnano mnie jak psa! Ale nim jeszcze zostawię za sobą Shrewsbury, zapłacisz mi, panie, za tę przysługę na ubitej ziemi! ROZDZIAŁ TRZECI Ów niespodziany najazd był jak kamień wrzucony w sam środek spokojnego stawu. Wzburzone kręgi rozbiegły się we wszystkie strony, uderzając w bramę, gospodę i klasztor. Brat Denis niepewnie zamrugał oczyma. Nie wiedział, kim jest ten wielki i bardzo rozgniewany młody człowiek. Pragnął nade wszystko przywrócić spokój na dziedzińcu, lecz nie miał najmniejszego pojęcia, jak się do tego zabrać. Picard, znalazłszy się niemal pierś w pierś z rosłym przeciwnikiem o posępnej twarzy, najpierw oblał się rumieńcem, a potem zbladł z narastającej wściekłości. Do przodu iść nie mógł, w bok nie chciał, a nawet gdyby spłoszona czereda sług nie tłoczyła się tuż za jego plecami, nie cofnąłby się ani o cal. Jego żona spiorunowała wzrokiem intruza i błyskawicznym ruchem chwyciła za ramię Ivetę, która wyrwała się do przodu z cichym, rozpaczliwym okrzykiem. Przygnębienie i martwota prysły. Przez jedną chwilę lica dziewczyny pałały gorączkowym podnieceniem, podobnie jak strzaskany lód odbija światło i rozsiewa błyski. Na tę jedną chwilę zapomniała o wszystkim prócz swojego chłopca, porzucając wszelkie pozory, chciała skoczyć ku niemu i objąć go ramionami, lecz ciotka bez pardonu szarpnęła ją ku sobie i żelaznymi palcami przygniotła do swego kościstego, okrytego ciemną szatą boku. Czy zadziałała wpojona przez lata uległość, czy też nagle obudził się rozsądek, dość, że dziewczyna skuliła się i ucichła. Jej twarz gorzała nadal, nie bólem, lecz dziwnym światłem. Cadfael spojrzał na nią i nie mógł już oderwać wzroku. Zaprawdę, żadna młoda dzierlatka świeżo odebrana piastunce nie powinna być narażona na takie cierpienia. Później wiele razy przypominał sobie tę scenę. W tej krótkiej chwili przykuło jego uwagę zderzenie rozhukanej, nierozważnej młodości Joscelina Lucy i dojrzałego z wiekiem wyrafinowania Godfryda Picarda. Walka nie była tak nierówna, jak można się było spodziewać. Chłopak przeszedł sam siebie, a do tego był niezaprzeczenie człowiekiem rycerskiego stanu, synem dumnego, choć niezbyt majętnego rodu. - Nie mogę nalegać, abyś stawał tutaj - powiedział czysto i donośnie. W jego głosie dźwięczał gniew, jak gdyby chciał nim dosięgnąć przeciwnika w szrankach. - Wyzywam cię, byś podał czas i miejsce, gdzie się będziemy potykać, aż Bóg nas rozsądzi. Obraziłeś moją cześć. Za twoją to namową zostałem wygnany. Oddaj mi więc sprawiedliwość i stań do walki po tym, coś mi uczynił. 19

- Bezczelny hultaj! - Picard pogardliwie splunął pod nogi giermka. - Raczej spuszczę na ciebie moje psy, niż pozwolę ci na honor skrzyżowania ze mną mieczy. Jeśli zwolniono cię za bezrozumne zdradzieckie knowania, podła kanalio, to słuszną dostałeś odprawę. Bądź wdzięczny swemu panu, że nie kazał cię obić, nim pokazał ci drzwi. Zaiste, tanim kosztem udało ci się wywinąć! Uważaj, byś nie ściągnął na siebie gorszej kary niż ta, którą już poniosłeś. A teraz zejdź mi z drogi i ruszaj do domu, jak ci kazano. - O, nie! - wycedził przez zęby Joscelin. - Nie, dopóki nie powiem tego, co mam do powiedzenia, i to w obecności wszystkich tych świadków. Nie odejdę też dlatego, że mi kazano. Czy Houon de Domvilee włada ziemią, po której stąpam, lub powietrzem, którym oddycham? Może zatrzymać swe łaski, są inne dwory, nie mniej godne niż jego. Ale biegać do niego z nikczemnymi pomówieniami, oczerniać moje imię, czy to był uczciwy postępek? Picard wydał nieartykułowany ryk gniewu i zniecierpliwienia. Odwrócił się i rozkazująco strzeliwszy palcami, wezwał pachołków. Sześciu tęgich, uzbrojonych chłopów, na których wąsatych twarzach wypisana była historia wielu bójek, wystąpiło butnie z obu stron swego pana i ustawiło się półkolem. - Zabierzcie tego łachmytę sprzed moich oczu! Rzeka jest blisko, wrzućcie go do niej, żeby ochłodził łeb w błocie! Kobiety cofnęły się, głośno szeleszcząc spódnicami. Agnes i jej służebna chwyciły Ivetę za oba przeguby i pociągnęły ją w tył. Zbrojni pachołkowie zbliżali się uśmiechnięci, lecz czujni, i Joscelin zmuszony był ustąpić kilka kroków, by nie dać się otoczyć. - Stójcie! - krzyknął ostrzegawczo, mierząc ich gniewnym wzrokiem. - Niechaj tchórz sam spełni groźbę, bo jeśli któryś z was dotknie mnie choć palcem, poleje się krew! Chłopak zapomniał się do tego stopnia, że porwał za rękojeść i wysunął miecz na kilka cali z pochwy. Cadfael uznał, iż czas najwyższy interweniować, nim młodzik sam wtrąci się w beznadziejne położenie. Rzucił się naprzód w tej samej chwili, w której i brat Denis skoczył, by rozdzielić zwaśnionych. Z klasztornego budynku wyłoniła się tyczkowata, wyniośle wzburzona postać przeora Roberta, zaś od strony komnat opata szybkim, cichym krokiem zbliżał się sam Radulfus, równie wysoki, lecz nieporównanie większy, wzbudzający postrach - jastrzębia twarz, bystre oczy, chłodne opanowanie pokrywające gniew. - Panowie, panowie! - Robert rozpostarł długie, arystokratyczne dłonie. - Wielką ujmę czynicie zarówno sobie, jak temu domostwu! Hańbą jest chwytać za broń i grozić przemocą w tych murach! Pachołkowie z wyraźną ulgą schowali się w tłumie. Picard wciąż kipiał, lecz zdołał się opanować. Joscelin wepchnął klingę pospiesznie z powrotem do pochwy, ale oddychał ciężko i nie starał się poskromić wściekłości. Był człowiekiem, którego niełatwo ugłaskać, a jeszcze trudniej uciszyć. Obrócił się na pięcie i spotkał się oko w oko z opatem, który dotarł właśnie na miejsce sporu i stał bez słowa, wyniosły, ciemnowłosy, spokojnie przyglądając się skłóconym stronom. Zapadła cisza. - W murach tego opactwa - rzekł w końcu Radulfus, nie podnosząc głosu - nie wszczyna się awantur. Nie mówię, że nigdy nie padło tu gniewne słowo. Jesteśmy tylko ludźmi. Sir Godfrydzie, na tej ziemi trzymaj swoje sługi w ryzach. A ty, młody człowieku, jeżeli raz jeszcze dotkniesz miecza, spędzisz noc w celi pokutników. Joscelin skłonił głowę i ugiął kolano, choć gest ten mógł się był wydać opatowi nieco przesadzony. - Błagam o wybaczenie, czcigodny opacie! - rzekł. - Napadnięty czy nie, zawiniłem. Uznanie własnej winy wcale nie umniejszyło jego wzburzenia. Uważny obserwator mógłby nawet pomyśleć, iż chłopak rozważa, czy nie korzystniej byłoby ponownie zakłócić porządek i dać się zamknąć w klasztornej celi. Zamki można wyłamać, świeckich braciszków przekupić lub wystrychnąć na dudka - tak, możliwości są spore! Prostolinijny charakter nie pozwalał mu jednak obrażać tych, którzy mu nic nie zawinili. - Zdaję się na waszą łaskę, ojcze - dokończył. - Widzę zatem, iż rozumiemy się wzajem. Teraz chciałbym wiedzieć, cóż to za spór narusza spokój tych murów? Joscelin i Picard zaczęli mówić równocześnie, ale Lucy tym razem rozsądnie wycofał się, dając pierwszeństwo starszemu. Stał, gryząc zacięte usta, i patrzył uważnie w twarz opata, 20

podczas gdy Picard pogardliwie odsunął go na bok, czego się mógł zresztą spodziewać. - Ojcze, ten zuchwały giermek został przez swego pana wydalony ze służby jako niedbalec i grubianin. Ma do mnie żal, iż to ja udzieliłem owej rady lordowi de Domvilee i istotnie, czułem się w obowiązku to zrobić. Albowiem ten zarozumiały młokos narzucał swe towarzystwo mojej siostrzenicy i na wiele różnych sposobów odbierał nam spokój. Zjawił się tu, by wszcząć ze mną bójkę, żywiąc urazę o swoje w pełni usprawiedliwione zwolnienie. Ma tylko to, na co zasłużył, lecz nie chce przyjąć nauczki w pokorze. Ot, i wszystko - zakończył lekceważąco. Cadfael przez cały czas zastanawiał się, jakim cudem udało się młodzianowi zmilczeć, powstrzymać potok swych żalów i tylko wpatrywać się z szacunkiem w oblicze Radulfusa, czekając, aż ten udzieli mu głosu. Być może w ciągu tych kilku chwil zdążył docenić zdrowy rozsądek i uczciwość opata. Nie ulega wątpliwości, że się opanował. Zrozumiał, iż nie osądzą go, nim nie zostanie wysłuchany. Warto było dołożyć starań i poskromić uczucia, by móc obyczajnie przeprowadzić swą obronę. - I cóż, młodzieńcze? - spytał Radulfus. Na jego twarzy daremnie by szukać uśmiechu. Pozostała niewzruszonym obliczem bezstronnego sędziego. Ale coś w jego głosie dawało nadzieję na pobłażliwość. - Ojcze opacie - zaczął Joscelin. - Wszyscy, którzy należymy do tych dwóch dworów, przybyliśmy tu, by ujrzeć zawarcie małżeństwa. Widziałeś pannę młodą? Pannę na długo przedtem pospiesznie usunięto sprzed ludzkich oczu. - Niedawno dopiero odebrano ją piastunce - ciągnął chłopak. - Mój pan, a raczej ten, co był moim panem, dobiega sześćdziesiątki. Dziewczę, od ośmiu lat sierota, pozostawało pod opieką wuja. Ma wielkie ziemie, którymi jej wuj zarządza od lat. Picard, przewidując ten niespodziewany zwrot w opowiadaniu, uniósł się gniewem i chciał coś wtrącić, lecz opat zmarszczył brwi i uciszył go ruchem ręki. Picard poddał się niechętnie. - Ojcze, błagam cię o ratunek dla Ivety de Massard! - Joscelin, raz dopuszczony do głosu, nie myślał już się cofnąć. - Ojcze, dziedzina, której ona jest panią, obejmuje cztery hrabstwa i pięćdziesiąt wsi. To książęce lenno. Opiekun i narzeczony podzielili się nim, rozszarpali je, a panna została sprzedana wbrew swojej woli... och, Boże miły, ograbiono ją nawet z woli, a więc bez jej zgody! Moim jedynym przestępstwem jest to, że ją kocham i chcę ją wyrwać z tego więzienia!... Cadfael przysunął się blisko, żeby dobrze słyszeć, ale dalsza część tej przemowy utonęła w powodzi oburzonych okrzyków, ponad które wyraźnie wybijał się głos Agnes Picard. Potrafiła zagłuszyć każdego oponenta i nawet Joscelin nie mógł jej przekrzyczeć. Pośród tego zamieszania w bramie rozległ się stukot końskich kopyt i na dziedziniec wkroczył oddział jezdnych pod wodzą królewskiego urzędnika, w liczbie zaś dostatecznie dużej, by przyciągnąć tak oczy, jak i uszy. Prośby Joscelina i protesty Picarda urwały się nagle. Oczy wszystkich zwróciły się ku bramie. Na czele jechał Huon de Domvilee. Mięśnie twarzy miał stężałe jak muskuły zapaśnika, czarne, bystre oczy błyszczały złośliwie. Tuż za nim ukazał się Gilbert Prestcote, mianowany przez króla Stefana szeryf Shropshire. Był to chudy, żylasty rycerz w średnim wieku, o brwiach i nosie sokoła. Jego czarną, rozwidloną brodę znaczyły już nitki siwizny. Za plecami miał sierżanta i zbrojny oddział, liczący siedmiu lub ośmiu ludzi. Kazał im zatrzymać się w bramie i gdy zsiedli z koni, sam poszedł ich śladem. - Oto i on! - ryknął Domville, błyszczącymi oczyma zdając się przewiercać Joscelina, który stał zdumiony z otwartymi ustami. - Oto i ten szubrawiec! Czyż nie mówiłem, że nim wyjedzie, wzniecać będzie zamęt wszędzie, gdzie to tylko możliwe? Łap go, szeryfie! Schwytaj łotra i wtrąć go do lochu! Domville z takim natężeniem wpatrywał się w swoją ofiarę, iż nie od razu zauważył, że wśród obecnych jest i sam opat. Gdy poniewczasie wzrok jego padł na milczącą, surową postać zakonnika, zsiadł pośpiesznie z konia i skłonił się lekko. - Za waszym przyzwoleniem, wielebny ojcze! Mamy tu do załatwienia pewną męską sprawę i ubolewam doprawdy, że ten nieokrzesany młokos wdarł się z nią aż na wasze podwórze. 21

- Kłopot, jaki dotychczas nam sprawił - odparł Radulfus chłodno - nie wydaje się aż tak znaczny, by trzeba nam było szeryfa wraz z sierżantem. Zgaduję, iż jeśli ten młodzieniec dopuścił się obrazy, miał ku temu swoje powody. Macie prawo, baronie, zwolnić go ze służby. Dalsze jednak prześladowania zdają się być cokolwiek przesadne. Chyba że macie przeciw niemu i inne zarzuty? - opat zerknął na Prestcote'a, oczekując odpowiedzi. - Zaiste, są i inne - rzekł szeryf. - Ten oto lord Domvilee powiedział mi, że w czasie, gdy giermkowi kazano spakować się i odjechać, z domu jego pana zginęła rzecz wielkiej wartości i szukano jej długo, lecz na próżno. Są więc podstawy do podejrzeń, iż ten człowiek skradł ją z urazy do swego pana i w zemście za odprawę. O to się go oskarża. Joscelin patrzył na niego z szyderczym zdumieniem, nawet nie gniewny, a tym bardziej nie przestraszony. - Ja ukradłem? - zakrzyknął z bezbrzeżną pogardą. - Nie skalałbym się dotknięciem najmniejszej rzeczy, która należy do niego. Z własnej woli nie wyniósłbym na butach nawet ziarnka pyłu z jego dziedzińca. Rzekł mi: “odejdź!" i tak też zrobiłem, opuściłem jego dom, nie zatrzymując się nawet na tak długo, by zabrać wszystko, co należało do mnie. A to, co wziąłem, jest tutaj: na moim ciele i w sakwie przy siodle. Opat przerwał mu uniesieniem ręki. - Baronie, cóż to za cenna rzecz zginęła z waszego domostwa? Jakiej była wielkości i kiedy zniknęła? - Ślubny podarek, który przeznaczyłem dla mej narzeczonej - odparł baron. - Naszyjnik ze złota i pereł. Wyjęty ze szkatuły mieścił się w dłoni mężczyzny. Zamierzałem wręczyć go pannie dziś po mszy, lecz kiedy poszedłem po niego do komnaty i zajrzałem do puzdra, okazało się próżne. Myślę, iż było to około godziny temu. Straciliśmy sporo czasu szukając go, choć pusta szkatułka powinna była nam uzmysłowić, że nie został zgubiony, a skradziony. A prócz tego mąciciela, którego wygnałem z ważkich przyczyn, choć się tu tak buntuje, nikt inny nie opuścił mego dworu. Oskarżam go o rabunek i dopilnuję, by prawu stało się zadość. - Ale czy ów młodzieniec widział naszyjnik i wiedział, gdzie go szukać? - zagadnął opat. - Wiedziałem, ojcze - wtrącił potwierdzająco Joscelin. - Wszyscy trzej giermkowie wiedzieli o nim. W bramie ukazywało się coraz więcej jezdnych. Część z nich należała do świty Domville'a, która pozostała w tyle. W ich liczbie byli też Simon i Guy z minami takimi, jak gdyby wstydzili się pokazać, nie mówiąc już o wzięciu udziału w całym zajściu. Wyraźnie nieszczęśliwi, zerkali niepewnie zza pleców innych. - Ale nie dotknąłem go - ciągnął Joscelin stanowczo. - Opuściłem dom tak, jak tu stoję. Możecie mnie pojmać i obedrzeć do naga, jeśli taka wasza wola, nie znajdziecie jednej nitki, która nie byłaby moja. Tam jest mój koń i moje sakwy, pokażcie, cokolwiek znajdziecie, a przewielebny opat niech będzie świadkiem. O, nie! - dorzucił zaciekle, widząc, jak Domvilee rusza w kierunku siwego konia. - Nie ty, mój panie! Nie pozwolę, by ręka oszczercy grzebała w moich rzeczach. Niech zrobi to bezstronny sędzia. Ojcze opacie, apeluję do twojej sprawiedliwości! - Tak będzie uczciwie - przyznał opat. - Robercie, czy zrobisz, co trzeba? Przeor przyjął prośbę godnym skinieniem głowy, i z namaszczeniem przemierzył dziedziniec, by przystąpić do wyznaczonego zadania. Dwóch ludzi Prestcote'a odwiązało sakwy, a gdy koń, zaniepokojony natłokiem ludzi, zaczął się boczyć nerwowo, Simon impulsywnie zsunął się z siodła i podbiegł, by ująć wodze i uspokoić przestraszonego siwka. Otwarte sakwy położono na kamiennym bruku dziedzińca. Przeor Robert zanurzył dłonie w pierwszej z nich i zaczął wyciągać niewymyślne sztuki odzieży i ekwipunku, które rozgniewany właściciel bezceremonialnie upchnął do torby ledwie godzinę wcześniej. Prestcote stał obok i przyglądał się, jak jego sierżant z powagą odbiera z rąk przeora pomięte w ataku furii lniane koszule, nogawice, kubraki, buty, zapasowe części uprzęży, rękawice... Przeor przesunął ręką we wnętrzu pierwszej sakwy na znak, że jest pusta. Pochylił się nad drugą. Joscelin stał, rozstawiwszy długie kształtne nogi, niewielką uwagą darząc całą procedurę. Z jego przystojnej, opalonej twarzy nie znikał arogancki uśmiech. Choć było 22

niemal pewne, pomyślał, obserwując go, Cadfael, że kiedy wróci do domu, usłyszy od matki parę gorzkich słów na temat sposobu, w jaki traktował uszyte przez nią koszule. O ile wróci do domu... A jeśli wróci? Co wtedy z dziewczyną, którą pośpiesznie odciągnięto stąd i zamknięto gdzieś pod czujnym dozorem starej służki? Jako świadek w tej sprawie zdawała się nie istnieć. Nikt nie spytał jej, co wie lub o czym myśli. Nie była osobą, a tylko kosztownym towarem. Druga sakwa zawierała zgniecioną w bezkształtny kłąb strojną świąteczną szatę, rozmaite paski i rapcie, błękitną kapuzę, jeszcze kilka koszul, parę miękkich butów i wyjściowe nogawice, także błękitne. Oku kochającej matki nie mogła umknąć jasna karnacja i niebieskie oczy jej latorośli. I, dziw nad dziwy, w torbie była jeszcze spięta klamrą księga w cienkiej, rzeźbionej drewnianej oprawie - modlitewnik młodego człowieka. Mówił przecież, że jest piśmienny. Na końcu przeor wyjął niewielki zwitek cienkiego lnu i zaczął rozwijać go na dłoni. Uniósł zdziwioną i pełną aprobaty twarz. - To srebrny medalion w kształcie muszli. Ktokolwiek go posiadał, odbył pielgrzymkę do sanktuarium świętego Jakuba w Compostelli. - Należy do mojego ojca - wyjaśnił Joscelin. - I to już wszystko. Ta sakwa jest także pusta. Nagle Domvilee rzucił się naprzód z triumfalnym okrzykiem. - A to co? W tym zawiniątku jest jeszcze coś! Widziałem, jak błysnęło! Pociągnął za zwisający rąbek tkaniny, nieomal wyrywając ją z rąk przeora. Srebrny medalion upadł na ziemię, zwitek rozwinął się jeszcze o parę cali, coś zaiskrzyło się i wypadło z niego, rozwijając się w powietrzu jak złocisty wąż i legło, tworząc na bruku u stóp Joscelina kopczyk misternych złotych ogniwek i bladych pereł. Chłopak był tak oszołomiony, że nie mógł wydobyć słowa. Stał i wpatrywał się w delikatny klejnot, który wydał na niego wyrok. W końcu podniósł wzrok i napotkał napięte spojrzenia otaczających go ludzi: nie skrywane zadowolenie Domville'a, posępną satysfakcję szeryfa, powściągliwy smutek opata i nieme potępienie we wszystkich innych oczach. Szarpnął się gwałtownie, budząc się z otępiałego bezruchu i rozdzierająco krzyknął, że to nie on zabrał naszyjnik, nie on go tam włożył. Krzyknął tylko raz i umilkł, zdawszy sobie sprawę z bezużyteczności wszelkich zaprzeczeń. Przez głowę przemknęła mu szalona myśl, by walczyć o swą rację, ale napotkał surowe, pełne rozczarowania spojrzenie opata i odsunął od siebie ten pomysł. Nie tutaj! Przyrzekł przecież nie kalać tego miejsca szczękiem broni. Zatem teraz mógł jedynie się poddać. Kiedy znajdzie się za bramą - o, to już całkiem inna sprawa, a im pewniejsi będą jego uległości, tym mniej zadadzą sobie trudu, by ograniczyć mu swobodę ruchów. Nie stawiał więc oporu i milczał, gdy sierżant i jego ludzie otoczyli go ciasnym kręgiem. Odebrali mu miecz i sztylet i ujęli go za oba ramiona. Było ich wielu, a on tylko jeden. Ponieważ zdawał się porzucić myśl o walce, wiązanie go uznali za zbyteczne. Domvilee stał obok z uśmiechem triumfu na wargach, zbyt dumny, by schylić się po swoją własność. Simon pospieszył naprzód, wypuszczając z rąk wodze siwego ogiera, podniósł z ziemi naszyjnik i podał go swemu panu. Prostując się obrzucił Joscelina zaciekawionym i pełnym wątpliwości spojrzeniem, ale nie rzekł słowa. Na twarzach Picardów widać było jawne, złośliwe ukontentowanie. Przeszkoda została usunięta z ich drogi, a jeśli Domvilee dopnie swego, także i czyjejkolwiek drogi, na zawsze. Taka kradzież, wokół której dodatkowo ciągnął się odór szalbierczej zdrady, nawet jeśli giermek został już zwolniony ze służby, mogła go kosztować utratę głowy. - Żądam, by wymierzono mu najwyższą karę przewidzianą prawem - rzekł Domville, utkwiwszy w szeryfie rozkazujące spojrzenie. - To już sprawa sądu - odparł krótko Prestcote i zwrócił się do sierżanta: - Odprowadźcie go do zamku. Muszę jeszcze zamienić parę słów z sir Godfrydem Picardem i jego wielebnością opatem. Dogonię was. Więzień dał się prowadzić jak owca. Jasne włosy opadły mu na czoło, ramiona zwisały bezwolnie w uścisku dwóch krzepkich pachołków. Braciszkowie, goście i słudzy 23

rozstępowali się, by zrobić mu przejście, a w ślad za pochodem postępowała spłoszona cisza. Brat Cadfael wytrzeszczył oczy, również oszołomiony jak inni. Doprawdy, trudno było poznać tego hardego młodzika, który tak niedawno wjechał pełnym galopem na główny dziedziniec, czy też zuchwałego kochanka, co wdarł się na terytorium wroga, planując desperacką ucieczkę z dziewczyną zbyt zastraszoną, by śmiała sięgnąć po to, czego pragnęło jej serce. Cadfael nie mógł uwierzyć w tę nagłą przemianę. Kierując się impulsem, pośpieszył ku bramie, by nie tracić z oczu smutnej procesji. Kiedy mijał Simona Aquillona, posłyszał, jak ten pyta: “Czy pozwolisz, bym zabrał jego siwka do naszej stajni, panie? Nie możemy zostawić na łaskę losu biednego zwierzaka, on przecież nie zrobił nic złego." Z jego tonu nie dało się jasno wywnioskować, czy uważa, że pan biednego zwierzaka zrobił coś złego, ale Cadfael w to wątpił. Z pewnością nie był jedynym, który nie do końca uwierzył w tę kradzież. Joscelin i jego eskorta docierali już do mostu, gdy Cadfael wypadł na podgrodzie i popędził za nimi. Shrewsburiańskie wzgórze, jego wieżyce i dachy domów, wieńczące zębatym grzebieniem długą linię muru, lśniły kapryśnie nad wezbraną wodą Severn w promieniach słońca z trudem przedzierających się przez wilgotne powietrze. W dali po prawej stronie widniała wymogła bryła zamku, do którego lochów strażnicy prowadzili teraz więźnia. Od połowy lata kraj nękały ulewne deszcze i spływająca z Walii powódź spiętrzyła wody tak, iż zalały dolne partie wysepek. Najbliższy odcinek mostu był zwodzony i w razie potrzeby mógł odciąć dostęp do miasta. Teraz jednak opuszczony w dół, tętnił ruchem i gwarem, zwożono bowiem ostatnie zbiory - owoce i korzonki na paszę, składane skrzętnie w spichlerzach na zimę. Więźnia i jego eskortę poprzedzało trzech jeźdźców, trzech innych jechało z tyłu, ale Joscelin i ci, co go wiedli, szli pieszo - niezbyt szybko, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie pragnąłby przybliżyć chwili, gdy zatrzasną się za nim drzwi lochu; ale też i niezbyt W olno, bo ilekroć chłopak zostawał w tyle, poganiano go szorstkim kuksańcem. Wozy i piesza ciżba mieszczuchów usunęły się z drogi na bok, ludzie przystawali, żeby popatrzeć. Niektórych tak dalece ponosiła ciekawość, że zwierali szpaler tuż za aresztantem, zagradzając drogę jezdnym. Pomiędzy miastem a królewskim szeryfem hrabstwa częstokroć dochodziło do spięć, tak więc sierżant Prestcote'a nie chciał uciekać się do gróźb czy dobywać bata na mieszczan, którzy nie raz już dali dowód, że potrafią się boleśnie odgryźć. Kiedy zatem więzień przeszedł już zwężającą się bramę w wieży zwodzonego mostu, a gapie zaczęli tłoczyć się za nim, zamykając drogę, tylnej straży nie pozostało nic innego jak grzecznie nawoływać, by tłum się rozstąpił. Przejście między nimi a podsądnym otwierało się z wolna. Cadfael prześliznął się obok koni, by dołączyć do ciekawskich w bramie, i dzięki temu dostrzegł choć część tego, co się stało. Joscelin, wciąż ociągając się zwodniczo, dotarł do korony centralnego zwornika mostu, gdzie balustrada sięgała ledwie po pas. Udał, że się potyka, i prowadząca trójka łuczników oddaliła się od niego o kolejny jard, nie zdając sobie z tego sprawy. Z lewej strony mostu stał wóz i cała grupa zbliżyła się do prawej krawędzi mostu, aby go ominąć. Kiedy znaleźli się pod murem, Joscelin nagle napiął złudnie dotąd zwiotczałe mięśnie smukłego ciała, zakręcił młyńca trzymającymi go strażnikami i odrzucił ich w prawo, zwalając z nóg, nim zorientowali się, co się dzieje. Szarpnięciem uwolnił ręce, przeskoczył rozciągniętego na ziemi przeciwnika i sięgnął parapetu. Ktoś z tyłu desperacko wczepił się w jego stopę już w powietrzu, lecz chłopak silnym kopniakiem posłał go na ziemię. Zanim ktokolwiek inny zdążył go tknąć, dał potężnego susa przez balustradę, nogami naprzód skoczył w sam środek spienionego nurtu i zniknął wszystkim z oczu. Zrobione to zostało po mistrzowsku i Cadfael, który na to patrzył, nie posiadał się z radości. Bez żadnego uchwytnego powodu nagle w duchu uzyskał pewność, że Joscelin Lucy nigdy nie położył ręki na złocie Domville'a, że to opowieść Agnes o spotkaniu w herbarium i skarga Picarda sprawiły, że konkurent do ręki dziewczyny poczuł się zagrożony. To one stały się przyczyną zwolnienia giermka ze służby, pomyślanego tak, by można go było ścigać pod fałszywym zarzutem kradzieży i wtrącić do więzienia, gdzie nie będzie już zawadą dla dalekosiężnych planów. Nie mogli dopuścić, by pozostał na wolności. Musiał zniknąć. I zniknął, zniknął w pięknym stylu, lecz wtedy, gdy sam zechciał. Cadfael z zapartym 24

tchem przechylał się przez poręcz mostu, jak i dziesiątki innych podnieconych gapiów. Wokół huczał gwar, wśród obojętnych głosów trafiały się i buntownicze okrzyki. Wielu skądinąd praworządnych obywateli jawnie się radowało, gdy jakikolwiek więzień zdołał ujść z rąk szeryfa. Sierżant, na którym ciążyła odpowiedzialność za ucieczkę więźnia, rzucił się do działania, rycząc wściekle. Wykrzykiwał rozkazy, przeganiał swych ludzi tam i z powrotem. Dwóch konnych pchnął galopem na brzeg rzeki pod murami miasta, trzech z tylnej straży zawrócił na stronę opacką, by byli gotowi ująć uciekiniera, gdy ten spróbuje wyjść na którykolwiek brzeg. Ale oba patrole musiały zatoczyć łuk, podczas gdy Severn, szybsza od nich, beznamiętnie toczyła swe wody naprzód, unosząc niewidocznego zbiega. Wśród piechurów, którzy pozostali na moście, byli dwaj łucznicy. Na rozkaz sierżanta napięli łuki, torując sobie drogę ku krawędzi mostu przez ciżbę ciekawskich i spychając na bok tych, którzy im przeszkadzali. - Strzelajcie - wrzasnął sierżant - gdy tylko się wynurzy! Próbujcie go zranić, a jeśli będziecie musieli, zabijcie go! Minuty upływały. Jeźdźcy dotarli na brzeg i gnali w dół na złamanie karku, a na gładkiej powierzchni wody nadal ani przez mgnienie oka nie pojawiła się płowa czupryna. - Zginął! -jęknął ktoś głośno, a kilka kobiet westchnęło boleśnie. - Nie! - krzyknął jakiś obdarty dzieciak, rozpłaszczony na brzuchu na parapecie mostu. -Patrzcie tam! Pomyka jak wydra! Daleko w dole rzeki wynurzyła się na chwilę jasna, ociekająca wodą głowa Joscelina. Strzała świsnęła w powietrzu, chybiając ledwie o stopę. Powierzchnię nurtu zmarszczyły połyskujące kręgi. Ale chłopak był już pod wodą, a gdy znowu wypłynął, by zaczerpnąć powietrza, był niemal poza zasięgiem łuczników. Następny bełt wpadł w rzekę o spory kawałek za nim. Chłopak pozostał w głównym nurcie, teraz już doskonale widoczny, pozwalając się nieść rzece. W wodzie wyraźnie czuł się równie pewnie, jak na suchym lądzie. Wysiłki łuczników wzbudzały szyderczą wesołość wśród miejskiej dzieciarni, a przynajmniej tej, która znajdowała się w bezpiecznej odległości od rozwścieczonych pachołków. Stłumione śmiechy rozległy się jednak wszędzie, gdy nad wodą ukazało się długie ramię, zuchwale machające z oddali na pożegnanie. Jeźdźcy cwałowali wzdłuż brzegów, a zbieg z każdą chwilą oddalał się coraz bardziej. Dwóch ludzi przedzierało się ścieżką pod murami miejskimi i winnicą opata, trzech wysforowało się nieco dalej wysokim przeciwległym brzegiem, gdzie na polach zwanych Gaye rozciągały się klasztorne warzywniki i sady. Jednak nadzieja, że schwytają Joscelina Lucy, była nie większa niż ta, że uda im się dogonić mknące głównym nurtem opadłe liście. Severn płynęła cicho, bez plusku, ale z zawrotną szybkością. Wyciągali szyje, starając się dojrzeć płową głowę, nie większą teraz od strzępka piany, wzburzonej przez przypadkowy wir. Była już ledwie widoczna, a w następnej chwili zniknęła w ogóle. Znów zanurkował, pomyślał wpatrzony w dal Cadfael. Chciał się upewnić, iż nikt nie zobaczy, w którą stronę płynie i na który brzeg wyjdzie. Minął już winnice i po lewej ręce miał wyniosłe mury zamku, a poniżej nieuprawną ziemię, porośniętą niskimi drzewami. Z prawej, tuż za sadem, las schodził aż na brzeg rzeki. Trudno było wątpić, co wybierze, lecz nie chciał się pokazać do chwili, gdy będzie już bezpiecznie ukryty wśród drzew. Cadfael z namysłem znalazł miejsce, które zdało mu się najlepszą osłoną. Przez moment miał wrażenie, że widzi nie tyle sylwetkę człowieka, co chwilowe drgnienie zwisających nad rzeką gałęzi i przelotny błysk wody, gdy Joscelin wywindował się na brzeg i zniknął w lesie. Nie pozostało już nic więcej do zrobienia ani do zobaczenia. Cadfael przypomniał sobie o zaniedbanych obowiązkach i pospieszył z powrotem ku bramie opactwa, zostawiając za sobą uradowanych łobuziaków i miotających przekleństwa strażników. Skromny pożytek byłby teraz z rozmyślań, jak da sobie radę chłopak pozbawiony broni i konia, bez pieniędzy i suchego odzienia, gdy z pewnością już za chwilę ruszy za nim pogoń i rozesłane zostaną listy gończe. Najlepiej by zrobił, gdyby kryjąc się przed ludzkim okiem, postarał się jeszcze przed zmierzchem znaleźć jak najdalej od Shrewsbury - pieszo czy jak Bóg da. Znając chłopaka, Cadfael bardzo jednak wątpił, czy zrobi on coś równie rozsądnego. 25