mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 7 - Wróbel ze świątyni

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 7 - Wróbel ze świątyni.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 42 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 169 stron)

Peters Ellis Wróbel ze świątyni Tytuł oryginału The Sanctuary Sparrow

Rozdział pierwszy od północy w piątek do sobotniego ranka aczęło się to tak, jak zwykle zaczyna się gwałtowna burza: w powietrzu drży cień jakiegoś dźwięku, tak nikły i odległy, że ucho dość czujne, aby go pochwycić, odruchowo staje się głuche na bliższe odgłosy i z natężeniem wsłuchuje się w dalekie ostrzeżenie, próbując je odczytać. Brat Cadfael słuch miał nie gorszy od zająca; w mgnieniu oka wyłapywał i bezbłędnie rozpoznawał każdy szmer. Posłyszał więc ów tumult jeszcze po przeciwnej stronie mostu wiodącego ponad Sevem do grodu i instynktownie znieruchomiał nasłuchując. Ów dziwny dźwięk pozornie nie budził podejrzeń; jeśli nawet zwiastował jakieś mordercze zamiary, mógł być głosem przyrody - dalekim nawoływaniem polującej sowy albo poszczekiwaniem lisa, który w pogoni za łupem przemierza swoje nocne królestwo. Bo w istocie, zaciekła melodia pościgu coraz wyraźniej rozlegała się w uszach Cadfaela i nawet brat Anzelm, kantor, z przejęciem wyśpiewujący mszę, uległ jej na moment, zawahał się i zmylił ton, po czym przywołał się do porządku i gorliwie podjął kadencję. Cóż bowiem mogłoby zakłócić nocny obrządek jutrzni, zwłaszcza tej pięknej wiosny roku pańskiego 1140, ledwie w cztery tygodnie po Wielkiej Nocy, kiedy to Shrewsbury i cała okolica cieszyły się błogim spokojem pod opieką króla - choćby nawet i na południu srożyła się wojna między królem a cesarzową; bezlitosny wyścig do tronu. Zima była doprawdy ciężka, ale na szczęście już minęła. W niedzielę wielkanocną zaświeciło słońce i świeciło przez cały czas. Od czasu do czasu spadał przelotny deszczyk, jak gdyby potwierdzając łaskę bożą, spływającą na ziemię. Jedynie na zachodzie, nad Walią, przeszły wiosenne ulewy i rzeki wezbrały, grożąc powodzią. Zbiory wróżono obfite, miasto rządzone było sprawnie ręką surowego, lecz sprawiedliwego szeryfa, a jego bezpieczeństwa strzegł mądry burmistrz i rada. W czasach wojny domowej Shrewsbury i całe hrabstwo miało dość okazji, by dziękować Bogu i królowi Stefanowi za względny spokój. Z pewnością więc nie tutaj można się było obawiać, iż uświęcony porządek jutrzni ulegnie zakłóceniu. A mimo to przecież brat Anzelm zafałszował. W ciemnych stallach chóru odgrodzonego bocznym ołtarzem od głównej nawy, gdzie prócz światła wiecznej lampki docierał tylko odblask świec z głównego ołtarza, zakonnicy wyglądali jak wyrzeźbione w drewnie figury. W półmroku mieszały się cienie, zacierały różnice między młodością a wiekiem sędziwym, urodą a brzydotą. Ciężkie, kamienne ściany i

filary podawały sobie głos brata Anzelma, niosły go w górę, ku wysokiemu sklepieniu, by tam, w powietrzu, przekuć go w czarowną, odcieleśnioną mistykę. Poza wyznaczonymi przez płonące świece kręgami półcienia panowała ciemność, przenikała tam z zewnątrz noc - dobroczynna noc, łagodna, kojąca i cicha. Niezupełnie cicha. Wibrujący w powietrzu niepokój zmienił się w nikły, uparty pomruk. W cieniu pod baldachimem na prawo od wejścia do chóru poruszył się w stalli opat Radulfus. Z lewej strony zaszeleścił krótko habit przeora Roberta - raczej ze zgorszeniem i przyganą niż z zakłopotaniem. Spłoszony, niemal bezgłośny szmer przebiegł szeregi braci i zamarł. Ale odgłos nadal się przybliżał. Zanim jeszcze wzmógł się na tyle, by zwrócić powszechną uwagę, można już w nim było bez trudu wychwycić gniew, groźbę i niebezpieczne podniecenie - wszystkie cechy pościgu. Brzmiało to tak, jak gdyby polowanie osiągnęło ten etap, w którym nagonka osaczyła już słaniające się z wyczerpania zwierzę, a teraz łowcy zbliżają się ze wszystkich stron, by zadać ostatni cios. Nawet z tej odległości nietrudno było odgadnąć, że życie jakiejś istoty jest w niebezpieczeństwie. Hałas zbliżył się teraz gwałtownie i nie sposób było go już ignorować, choć kantor podjął wyzwanie; podniósł głos i zwiększył tempo, ze wszystkich sił starając się uchronić chór przed rozsypką. Nowicjusze i co młodsi bracia wiercili się niepewnie, zrywały się na poły podniecone, na poły przerażone szepty. Pomruk przerodził się w zaciekły, stłumiony ryk, jak gdyby intruza otoczył rój gigantycznych pszczół. Nawet opat i przeor nachylili się do przodu, gotowi w każdej chwili powstać z miejsc i w mroku wymieniali z sobą zaintrygowane spojrzenia. Brat Anzelm z samozaparciem zaintonował pierwszą frazę hymnu, ale nie było mu dane śpiewać dalej. W zachodnim końcu kościoła nagle otwarło się skrzydło wielkich odrzwi, z trzaskiem uderzyło o ścianę i wzdłuż nawy potoczył się jakiś niewyraźny kształt. Czołgał się, zrywał, zataczał, obijał się o ściany i kolumny, oddychając konwulsyjnie jak zaszczute na śmierć zwierzę. Teraz już zerwali się wszyscy. Z co młodszych piersi wyrwał się okrzyk przestrachu i niedowierzania, trącano się niepewnie łokciami, padały niespokojne pytania. Tylko Radulfus w pełni dowiódł, że jest tu panem. Szybko i zdecydowanie wyjął świecę z najbliższego lichtarza i wielkimi krokami okrążył boczny ołtarz, łopocząc połami habitu. Za nim podążył przeor, który jako człowiek bardziej dbały o swoje dostojeństwo, później też wkro- czył na scenę wydarzeń, zaś za przeorem tłoczyła się w podnieceniu cała reszta braci. Nim dotarli do głównej nawy, powitało ich głośne, triumfalne wycie i potężny impet skłębionego,

rozgorączkowanego tłumu, który w ślad za ofiarą wtoczył się do kościoła przez zachodnie drzwi. Brat Cadfael, który w swoim czasie przyzwyczaił się do nocnych alarmów na lądzie czy morzu, wyskoczył ze swojej stalli w tej samej chwili, w której poruszył się opat, zatrzymał się jednak, by pochwycić dwuramienny świecznik i oświetlić sobie drogę. Przeor Robert pod pełnymi żaglami blokował już najkrótszą drogę wokół bocznego ołtarza, nie śpiesząc się zbytnio, by nie narazić na szwank swej srebrnogłowej patrycjuszowskiej postaci. Cadfael zrobił unik w lewo i wpadł do nawy jeszcze przed nim, wyciągając przed siebie lichtarz, który w równej mierze mógł mu służyć za broń, co za pochodnię. Tymczasem sfora gończych psów jak rzeka wlewała się do kościoła. Była tu czwarta część miasta, nie najlepsza część, ale i nie najgorsza; solidni rzemieślnicy, kupcy i straganiarze, przemieszani z hołotą zawsze gotową do każdej zwady. Wszyscy zaś, pijani winem lub podnieceniem, a może jednym i drugim, wołali o krew. I była już krew, śliskimi smugami znaczyła płyty posadzki. Rozciągnięty na trzech schodkach przed ołtarzem biedaczyna przygnieciony był ciżbą niemiłosiernie tratujących się nawzajem prześladowców, wymachujących na oślep rękoma i nogami, na szczęście dla niego splątanych do tego stopnia, że stosunkowo niewiele ciosów i kopniaków docierało do celu. W ogólnym zamęcie Cadfael zdołał jedynie dojrzeć chude ramię i dłoń, nieco tylko większą od piąstki dziecka, która wyciągała się w górę i ściskała skraj nakrycia na ołtarzu ze śmiertelną determinacją. Wysoka, muskularna sylwetka opata Radulfusa, zwieńczona dumną, jasną i budzącą szacunek głową, przemknęła wokół ołtarza z dymiącą świecą w dłoni, smagnęła skrajem habitu jak biczem wściekłe twarze pochylonych najbliżej napastników. Długa, koścista noga przekroczyła rozciągnięte na ziemi, czepiające się ołtarza stworzenie. - Cofnąć się! Nędzni świętokradcy, opuśćcie to święte miejsce i wstydźcie się! W tył, mówię, zanim przeklnę wasze dusze na wieki! Nie musiał nawet podnosić głosu do krzyku. Wystarczyło tylko, by dobył go niczym noża z pochwy, a jego słowa przecięły rozgwar równie lekko, jak nóż kraje masło. Napastnicy odskoczyli jak oparzeni, ale cofnęli się tylko poza bezpośredni zasięg płomienia. Rozwścieczony, upojony pościgiem tłum falował, burzył się i szumiał, ale bał się prowokować Niebiosa. Rozstąpili się, pozostawiając na stopniach ołtarza brudny, skulony i zakrwawiony strzęp człowieka, nie większy od piętnastoletniego chłopca. W krótkiej, złowrogiej ciszy, która zapadła, zanim powietrzem targnęła nowa fala wywrzaskiwanych w pośpiechu oskarżeń, każdy mógł usłyszeć, jak w piersi zbiega uporczywie rzęzi i dudni chwytany chciwie oddech, jak gdyby za chwilę miał rozsadzić tę kruchą cielesną powłokę.

Jasne, poznaczone smugami kurzu i krwi włosy zmieszały się z frędzlami okrywającej ołtarz tkaniny, którą nieszczęśnik kurczowo zaciskał w dłoni. Chude kończyny przylgnęły do kamiennej posadzki, jakby od jej chłodnego dotyku zależało jego życie. Jeśli nawet był w stanie przemówić lub choćby unieść głowę, miał dość rozumu, by tego nie próbować. - Jak śmiecie w ten sposób obrażać Dom Boży? - spytał opat, wodząc po obecnych rozgniewanym spojrzeniem. Nie uszedł jego uwagi stalowy błysk w dłoni krępego mężczyzny, który przemykał się bokiem, najwyraźniej zamierzając po cichu dopaść ofiarę. - Odłóż ten nóż, jeśli nie chcesz być potępiony na wieki! Ścigający odzyskali jednocześnie głos i kontenans. Co najmniej dziesięciu odezwało się naraz; jedni wykrzykiwali usprawiedliwienia, drudzy w tym samym czasie wyliczali winy swej ofiary. Słowa zlewały się z sobą, tracąc wszelki sens. Radulfus gniewnie uniósł ramię i wrzask ucichł, zmieniając się w pomruk. Cadfael, zauważywszy, że uzbrojony mężczyzna tylko schował nóż za plecami, stanowczo zastąpił mu drogę i machnął ostrzegawczo lichtarzem w stronę krzaczastej brody. - Niech mówi jeden, jeśli w ogóle macie coś mądrego do powiedzenia - rozkazał opat. - Reszta ma milczeć. Zdaje się, że ty rwałeś się do przodu, młody człowieku. Młodzieniec, który stał o krok przed innymi i któremu zdawali się przyznawać pierwszeństwo, postąpił jeszcze bliżej, zaczerwieniony i nadęty. Nie wyglądał na kogoś, kto bierze udział w nocnych polowaniach na ludzi. Był wysoki, przystojny, poruszał się z godnością i widać było, że jest świadom swojej urody, może nawet za bardzo. W świątecznych szatach prezentował się nad wyraz elegancko, mimo iż piękny kubrak w tej kotłowaninie zmiął się i potargał, a twarz młodzieńca była czerwona i opuchnięta od nadmiaru wina. Zapewne z tejże przyczyny elegant miał dość odwagi, by stanąć przed Opatem i odezwać się zuchwale: - Ja będę mówił za wszystkich, ojcze, mam prawo. Nie zamierzamy narażać na szwank godności opactwa czy waszej wielebności, ale ścigamy tego człowieka za zabójstwo i grabież, której się dzisiaj dopuścił. Oskarżam go o zbrodnię, a wszyscy ci ludzie poświadczą moje słowa. Powalił mojego ojca i splądrował jego skarbiec, więc przyszliśmy po niego i jeśli wasza miłość pozwoli, zabierzemy go stąd. Bez wątpienia taki właśnie mieli zamiar. Radulfus nawet nie drgnął, a reszta braci tłoczyła się przy nim, tworząc żywy mur. - Myślałem - powiedział ostro opat - że usłyszę z twoich ust przeprosiny za to najście. Cokolwiek uczynił ten człowiek, jeśli rzeczywiście jest winny, to nie on sięgnął po broń i rozlał krew na stopniach ołtarza. Może i gdzie indziej dopuścił się gwałtu, ale tu sam

go jedynie doświadczył. Za to wy winni jesteście świętokradztwa, wy wszyscy, którzyście naruszyli nasz pokój. Powinniście bardziej dbać o czystość własnych dusz. A skoro już macie sprawiedliwe powody, by winić tego człowieka, gdzież jest ramię owej sprawiedliwości? Nie widzę między wami żadnego z oficerów szeryfa. Nie widzę burmistrza, który mógłby wnieść skargę w imieniu miasta. Widzę tłuszczę, która tak samo łamie prawo, jak morderca czy rabuś. A teraz zabierajcie się stąd i módlcie się, by wasz postępek został wam, odpuszczony. Jeśli chcecie zadośćuczynienia swych krzywd, przedłóżcie je prawu. Ten i ów trzeźwiejąc przemykał się już ku wyjściu. Wielu ujrzało nagle w nowym świetle swoje najście i marzyło już tylko o tym, żeby wrócić do łóżek i położyć się spać. Ale awanturnicy, zawsze gotowi do zwady, stali jak mur, z zaciętymi, złowrogimi minami i najwyraźniej nie mieli zamiaru wyjść. Nawet ci z nich, którzy mając więcej szacunku zaprzestali głośnych hałasów, trwali w nieprzejednanym oburzeniu. Cadfael znał większość tych ludzi. Być może i Radulfus, choć nie pochodził ze Shrewsbury, wiedział o nich więcej, niż podejrzewali. Opat nie ruszał się z miejsca, a jego poważna, groźna mina trzymała burzycieli na wodzy. - Wielebny ojcze - wyrwał się przystojny, młody człowiek. - Jeśli pozwolisz nam go stąd zabrać, zaprowadzimy go w ręce prawa. „Pod najbliższe drzewo” - pomyślał Cadfael. A drzew między opactwem a rzeką rosło sporo. Przyciął knoty, żeby świece rozpaliły się jaśniej. Krzaczasta broda wciąż czaiła się w mroku. - Nie mogę na to pozwolić - odparł krótko Radulfus. - Nawet gdyby przedstawiciel prawa był tutaj obecny, nie ma takiej siły, która byłaby teraz władna usunąć tego człowieka z azylu, jaki tu znalazł. Powinniście o tym wiedzieć równie dobrze jak ja, a także o niebezpieczeństwie, jakie grozi ciału i duszy tego, kto ośmieli się pogwałcić święte prawo azylu. Idźcie, zabierzcie z tego przybytku nieczystość swojego czynu. Mamy tu do spełnienia obrządek, który wy, ziejący nienawiścią, bezcześcicie swoją obecnością. Wyjdźcie stąd! - Ale, mój panie - rozzłoszczony młodzieniec wysunął naprzód kędzierzawą głowę, ale nie odważył się postąpić bliżej - nie wysłuchałeś jeszcze, o jakie przestępstwo chodzi... - Wysłucham was - warknął opat - w świetle dziennym, kiedy przyjdziecie z szeryfem albo jego sierżantem, żeby omówić tę sprawę spokojnie i we właściwy sposób. Ale ostrzegam was, ten człowiek poprosił o azyl i zgodnie ze zwyczajem ma do niego prawo. Ani wy, ani nikt inny nie może siłą go usunąć z tych murów, póki czas jego wytchnienia się nie

skończy. - A ja was ostrzegam, panie - wypalił młodzik czerwieniejąc - że jeśli odważy się wyjrzeć stąd choć na krok, będziemy na niego czekać, a za płotem waszej świątobliwości nie rządzi już ani opat, ani kościół. Bezsprzecznie musiał być pijany, inaczej nigdy nie posunąłby się tak daleko. Był tylko zwykłym młodym mieszczaninem, choćby nawet zamożnym. Mimo iż w głowie szumiało mu jeszcze wino, zbladł na myśl o własnej śmiałości i cofnął się o krok. - Ani Bóg? - spytał chłodno opat. - Odejdź stąd w pokoju, nim dosięgnie cię jego grom. Odeszli. Cienie cofały się w mroku i wypływały w noc przez otwarte drzwi, ale żadna twarz nie odwróciła się od nędznej, rozpłaszczonej na ziemi kupki łachów, wczepionej w skraj tkaniny. Szaleństwo tłumu niełatwo jest opanować. Nawet gdyby gniew tych ludzi okazał się nieuzasadniony, dla nich był aż nadto rzeczywisty. Morderstwo i rabunek karało się śmiercią. Nie, nie odejdą daleko. Zaciągną wartę przed drzwiami kościoła i w klasztornej bramie i będą trzymać sznur w pogotowiu. - Bracie przeorze - Radulfus zmierzył spojrzeniem swoją wstrząśniętą trzódkę - i bracie kantorze, czy zaczniecie od nowa Lauditurl Niechże nabożeństwo potoczy się dalej, a bracia wrócą do łóżek o przepisanej porze. Wypada, byśmy zwracali uwagę na sprawy ludzkie, ale nie możemy im podporządkowywać spraw bożych. - Spojrzał w dół na zbiega, który leżał nieruchomo, tak napięty, że z pewnością wstrzymywał oddech, słuchając, co się wokół dzieje; a potem podniósł wzrok i napotkał zatroskany wzrok Cadfaela. - Sądzę, że nas dwóch wystarczy, żeby wysłuchać, co nasz gość ma do powiedzenia, i zadbać o jego potrzeby. Poszli już - rzucił w kierunku skulonego u swoich stóp człowieka. - Możesz wstać. Wychudzona postać drgnęła niepewnie, nie wypuszczając brzegu obrusa. Każdy ruch poprzedzony był wahaniem, jak gdyby sprawiał ból. Zapewne tak było, ale kości chłopak miał całe, bo podpierał się wolną ręką, chcąc dźwignąć się na kolana. Uniósł ku światłu mizerną, posiniaczoną twarz okrytą potem, krwią i śluzem z rozbitego nosa. Mieli wrażenie, że kurczy się przed ich oczyma, że ubywa mu lat. Zdawać by się mogło, iż patrzą na jakiegoś małego ulicznika, który naraził się czymś swoim kolegom, więc ci stłukli go na kwaśne jabłko i zostawili we łzach. Ale emanowało z niego paniczne, wręcz namacalne przerażenie i zbyt świeża była jeszcze pamięć gończych psów, z których łap w samą porę udało się go wyrwać. Nędzny wyrzutek, idealny, by go posądzić o zabójstwo i grabież. Gdyby się wyprostował, mógłby być wzrostu Cadfaela, to znaczy poniżej średniego, tylko że Cadfael

był od niego trzy razy szerszy. Jego kubrak i nogawice były wytarte i wystrzępione, a teraz jeszcze wymagały naszycia paru łat w miejscach, w których ręce prześladowców wyszarpały dziury, a kopniaki dokonały dzieła zniszczenia. Odzienie splamione było od długiego noszenia i pokryte kurzem, ale kiedyś łączyła się w nim jaskrawa czerwień i błękit. Chłopak był dość szeroki w ramionach; gdyby go odkarmić, mógłby być nawet zgrabny, lecz teraz, gdy poruszył się sztywno, żeby na nich spojrzeć, zdawał się składać wyłącznie z klekoczących kości i grubych węzłów kolan i łokci, okrytych bardzo skąpą warstewką ciała. Na oko mógł mieć siedemnaście, osiemnaście lat. Wzrok, uniesiony ku górze w rozpaczliwym błaganiu, był pusty i umykał na bok. Jedno oko z trudem otwierało się pod opuchlizną, ale w świetle świec źrenice lśniły szafirowo jak kwiaty barwinka. - Synu - rzekł Radulfus chłodno i obojętnie, bo zabójcy trafiają się przecież w każdej postaci, stanie i w każdym wieku - słyszałeś, co zarzucają ci owi ludzie, którzy z pewnością pragnęli pozbawić cię życia. Powierzyłeś swoje ciało i duszę opiece Kościoła, zatem ja i wszyscy tu obecni będziemy cię chronić i wspierać. Tego możesz być pewien. W tej chwili mogę ci wskazać tylko jedną drogę do zbawienia i zadam ci tylko jedno pytanie. Cokolwiek odpowiesz, nic ci tu nie grozi tak długo, jak długo trwa twoje prawo do azylu. Masz na to moje słowo. Włóczęga klęczał skulony, spozierając na twarz opata, jak gdyby ten był jednym z jego prześladowców, i milczał. - Co powiesz na ten zarzut? - spytał Radulfus. - Czy dokonałeś dziś zabójstwa i rabunku? Zmasakrowane wargi rozchyliły się z trudem i dał się słyszeć cienki, cichy głos, podobny do szlochu przerażonego dziecka. - Nie, ojcze. Przysięgam, że nie! - Wstań - rzekł opat, wstrzymując się na razie z zaufaniem czy oceną. - Podejdź tu i połóż rękę na tej szkatułce na ołtarzu. Czy wiesz, co zawiera? Są w niej kości błogosławionego Eleriusza, przyjaciela i duchowego przewodnika świętej Winifredy. Pamiętając, że Bóg cię słyszy, rozważ teraz i przysięgnij raz jeszcze na te święta relikwie: Czy jesteś winien zarzucanych ci czynów? Bez chwili wahania i z całą rozpaczliwą stanowczością, na którą mogło się zdobyć to zabiedzone ciało, cienki głos powtórzył: - Jak Bóg mnie widzi, to nieprawda! Nie zrobiłem nic złego. Radulfus zastanawiał się w milczeniu przez długą i denerwującą chwilę. Tak odpowiedziałby człowiek, który nie ma nic do ukrycia i nie musi się bać, że usłyszą go

niebiosa. Ale to samo rzekłby w obawie o własną skórę bezbożny rzezimieszek, jeden z tych, co nie wierzą w niebo i boją się tylko tego, czym zagrozić im może żywot doczesny. Decyzja nie należała do łatwych i opat nie spieszył się z osądem. - No cóż, złożyłeś przysięgę i niezależnie od tego, czy powiedziałeś prawdę, czy nie, zgodnie z prawem przysługuje ci azyl w tych murach i czas, by się zastanowić nad swoją duszą, jeśli jest taka potrzeba - opat zerknął na Cadfaela i przez chwilę dumali obaj nad najpilniejszymi potrzebami. - Myślę, że dopóki nie rozmówimy się z tymi, którzy reprezentują prawo, i nie uzgodnimy warunków, lepiej będzie go zatrzymać w kościele. - Też tak myślę - przytaknął Cadfael. - Nie wiem, czy powinniśmy go zostawiać samego... Obaj myśleli o dopiero o usuniętej z kościoła zgrai, wciąż żądnej zwady i krwi, która na pewno nie odeszła daleko. Bracia wyszli do dormitorium, prowadzeni przez przeora Roberta, wyprostowanego jak kij i bardzo niezadowolonego. W chórze zrobiło się ciemno i cicho. Czy braciszkowie, szczególnie ci młodsi, zasną - było już całkiem inną sprawą. Nozdrza mieli pełne drażniącego zapachu groźnego świata za murami, a dreszcz podniecenia jeżył im włosy na głowie. - Będę miał z nim trochę roboty - zawyrokował Cadfael, przyglądając się smugom krwi rozmazanym na czole i policzku chłopca, i nienaturalnej, boleśnie przygiętej pozycji, jaką przybrało to młode, smukłe ciało, nawykłe poruszać się lekko i zwinnie. - Jeśli pozwolisz, ojcze, zostanę tu i sam się nim zaopiekuję. W razie potrzeby zawołam. - Dobrze, zrób tak, bracie. Weź wszystko, co trzeba, żeby urządzić go tu na noc. - Pogoda była ładna, ale w ciągu nocy w tym świętym, choć nieprzytulnym miejscu na pewno było zimno. - Nie przydałby ci się jakiś pomocnik, który przyniósłby ci to i owo? Niedobrze byłoby zostawiać naszego gościa bez towarzystwa. - Jeśli pozwolisz, ojcze, poprosiłbym o brata Oswina. Wie, gdzie znaleźć to, co może mi być potrzebne. - Przyślę ci go. A jeśli ów człowiek zechce opowiedzieć swoją wersję tej nieszczęsnej historii, wysłuchaj go uważnie. Jego oskarżyciele z pewnością pojawią się tu jutro już obyczajniej, przyprowadzą z sobą któregoś z oficerów szeryfa i obie strony będą musiały złożyć zeznania. Cadfael pojął, do czego zmierza opat. Nawet drobna rozbieżność między nocną a poranną opowieścią młodzika mogła być znacząca. Ale do rana gorące głowy oskarżycieli także mogły ostygnąć i ich wersja również mogła się nieco zmienić. Cadfael, który znał większość mieszkańców miasta, przypomniał sobie powód, dla którego mimo tak późnej pory

wciąż jeszcze włóczyli się po ulicach w najlepszych szatach i z mocno dymiącymi już czubami. Młody zawadiaka w świątecznym odzieniu powinien był raczej ściskać w łożnicy świeżo poślubioną żonkę niż ścigać za rzekę nędznego obdartusa, wrzeszcząc o morderstwie i rabunku. Jedynie ożenek dziedzica rodzinnej fortuny mógł zmusić Aurifaberów do rozchylenia kiesy na tyle, by uczęstować gości taką ilością wina. - Zostawiam cię na warcie - powiedział Radulfus i poszedł wywołać z celi brata Oswina i odkomenderować go na dół. Oswin przybiegł tak prędko, iż jasnym się stało, że oczekiwał wezwania. Kto, jeśli nie uczeń brata Cadfaela, miałby być dopuszczony do jego nocnych tajemnic? W szeroko otwartych oczach młodego braciszka malowała się gorączkowa ciekawość. Czuł się jak uczniak na wagarach: oto nie tylko zezwolono mu na włóczenie się północku, ale miał jeszcze okazję otrzeć się o sensacyjną zbrodnię. Nachylił się nad rozdygotanym intruzem, rozdarty pomiędzy zapierającym dech przerażeniem na widok prawdziwego mordercy a nieoczekiwaną litością, gdy zamiast brutalnej bestii ujrzał to nieszczęsne stworzenie. Cadfael nie pozwolił mu się dziwić zbyt długo. Potrzebna mi woda, czyste płótna, maść z centurii przytulii, a poza tym spora miarka wina. Skocz no po nie, biegiem! I lepiej zapal lampkę w pracowni, może się okazać, że to nie wszystko. Oswin wyłuskał świecę z oprawki i posłusznie rzucił się ku drzwiom z taką szybkością, że aż dziw, iż świeca nie zgasła. Ale noc była bezwietrzna, więc płomyk rozgorzał na nowo i znacząc swój ślad smugą dymu, oddalił się przez dziedziniec ku ogrodom. - Rozpal piecyk! - krzyknął za nim Cadfael, słysząc, jak jego podopieczny zaczyna szczękać zębami. Kiedy człowiek otrze się o śmierć, często zdarza się, iż wiotczeje jak przekłuty pęcherz, a ten zbieg za mało miał ciała i sił, żeby przetrzymać wstrząs. Cadfael zdążył akurat wyciągnąć rękę, nim chłopak zgiął się jak pusty kubrak i osunął na kamienie. - No już, już... Posadzimy cię w stalli... Ważył tyle co dziecko. Cadfael wziął go na ręce i zamierzał przejść naokoło ołtarza do chóru, gdzie było zaciszniej, ale chłopak cały czas zaciskał dłoń na obrusie i nie chciał go puścić. Chude ciało dygotało w ramionach mnicha. - Zabiją mnie, jeśli puszczę... - Na pewno nie, dopóki mam ręce i zdrowe gardło - uciął Cadfael. - Nasz opat osłonił cię swoją prawicą. Dziś w nocy będzie spokój. Puść wreszcie ten obrus i chodź do

chóru. Jest tam dość relikwi, zaręczam ci, jeszcze świętszych niż te. Ubłocone palce o brudnych, poogryzanych paznokciach, rozchyliły się opornie, a jasna głowa opadła bezwładnie na ramię zakonnika. Cadfael przeniósł chłopca do chóru i ułożył w najbliższej i najwygodniejszej stalli, którą zresztą należała do przeora Roberta. Zamach na uprawnienia przeora sprawił mu nawet pewną przyjemność. Młody człowiek drżał na całym ciele. Z głębokim westchnieniem osunął się na siedzenie i znieruchomiał. - Dopadli cię, biedaku - mruczał Cadfael, pomagając mu usadowić się wygodniej - dobrze choć, że w odpowiednim miejscu. Radulfus nie pozwoli cię stąd zabrać, nie bój się. Możesz odetchnąć, masz tutaj schronienie na najbliższy czas. Odwagi! Ci ludzie też nie są tacy źli, jak myślisz. Ochłoną, kiedy wywietrzeje z nich wino. Znam ich. - Chcieli mnie zabić - chłopak znów zadrżał. Trudno było temu zaprzeczyć. I zabiliby go, gdyby dorwali go w łapy poza tą enklawą. Cadfael pochwycił w wysokim głosie chłopca nutę oszołomienia, instynktownej, bezradnej paniki. Był bardzo słaby, choć otrząsnął się już nieco ze strachu, ale sprawiał wrażenie, że naprawdę nie wie, dlaczego go ścigali. Tak musi czuć się lis, gdy chodząc w prostocie ducha swymi lisimi ścieżkami, posłyszy ujadanie psów. Wrócił Oswin. Dźwigał w przewieszonej przez ramię torbie flaszkę wina i słój maści, pod pachą zwój czystego płótna, a w obu rękach miskę z wodą. Z przedsionka, gdzie widać zatknął zapaloną świecę, docierał odblask migoczącego płomyka. Oswin postawił miskę na ziemi, wyjął spod pachy płótno i pochylił się ochoczo, żeby podtrzymać pacjenta, kiedy Cadfael podciągnął go do światła. - Dziękuj Bogu, bo mogło być gorzej. Żadna kość nie wygląda na złamaną. Jesteś potłuczony i pokopany i nie wątpię, że składasz się głównie z siniaków, ale z tym sobie poradzimy. Pochyl głowę... o, tak. Masz paskudną ranę na skroni i policzku. To chyba od pałki? Teraz się nie ruszaj! Jasna głowa posłusznie pochyliła się przed nim. Czerwona pręga zaczynała się u szczytu lewej kości policzkowej i biegła ku tyłowi głowy. Skóra była rozcięta, a krew wsiąkała w lniane włosy na skroni. Cadfael przemył ranę, odgarniając do tyłu pozlepiane kosmyki. Obita twarz drgała pod dotknięciem zimnej wody, spływały po niej w dół strumyki brudu i zaschniętej krwi. Nie była to zresztą najświeższa kontuzja. Spod ręcznika, którym Cadfael osuszył czoło, brodę i policzki chłopca, ukazało się chude, szczere, młodzieńcze oblicze. - Jak się nazywasz, synu? - spytał Cadfael. - Liliwin - odparł młody człowiek, wciąż przyglądając mu się nieufnie.

- Imię saksońskie, podobnie jak twoje włosy i oczy. Gdzie się urodziłeś? Chyba nie tu, nad granicą? - Skąd mam wiedzieć? - rzucił szorstko chłopak. - Gdzieś w rowie i tam mnie zostawiono. Pierwsze, co pamiętam, to jak uczyli mnie fikać koziołki, ledwie zacząłem chodzić. Nie zamierzał się wybielać. Być może nie chciało mu się już nawet kłamać. Dobra okazja, żeby wydobyć z niego wszystko, co był skłonny powiedzieć, teraz kiedy wbrew swojej woli znalazł się na łasce obcych ludzi, a jego własna bezradność ciążyła mu czarnym, rozpaczliwym brzemieniem. - I tak przez całe życie? Włóczysz się z miejsca na miejsce, wywijasz kozły na jarmarkach, śpiewasz i żonglujesz, żeby zarobić na wieczerzę? Nielekki żywot, ośmielę się rzec; taki, co daje więcej kuksańców niż chleba. Od małego, co? Nietrudno było zgadnąć, jakimi sposobami zmuszano dziecięce ciałko do akrobacji, które miała podziwiać prostoduszna gawiedź Karano tak, by nie okaleczyć zwinnych, rozwijających się kończyn, lecz wystarczająco dotkliwie. - Jesteś teraz sam? Co się stało z ludźmi, którzy znaleźli cię w rowie i nauczyli swoich sztuczek? Pomarli? - Uciekłem od nich, jak tylko trochę od ziemi odrosłem - odezwał się cichy, zmęczony głos. - Trójce wędrownych akrobatów trafił się chłopak na drodze, i to za darmo. Wycisnęli ze mnie, ile mogli. W zamian raczyli mnie razami i kopniakami. Teraz pracuję dla siebie. - W tym samym rzemiośle? - Tylko to znam. Ale znam to dobrze. - Liliwin nagle uniósł dumnie głowę i przestał się krzywdzić, choć na pokaleczonym policzku miał piekącą maść. - Dlatego znalazłeś się wczoraj wieczorem w domu Waltera Aurifabera - rzekł domyślnie Cadfael, odwijając podarty rękaw ze smagłego, chudego ramienia, na którym ciągnęła się długa pręga od noża. - Miałeś grać na weselu jego syna. Ciemnobłękitne oko zerknęło na niego spode łba. - Znasz ich? - Niewielu jest w tym mieście ludzi, których bym nie znał. Mam licznych pacjentów w grodzie, między innymi leczę też i starą panią Aurifaber. Owszem, znam ten dom. Ale wypadło mi z głowy, że złotnik żenił wczoraj syna. Znał ich bardzo dobrze. Nie zdziwiło go więc, iż mimo szczerej chęci, by uczta wypadła jak najokazalej, żal im było pieniędzy na wynajęcie lepszego muzyka, jednego z

tych, których gościło w swoich dworach rycerstwo. Ubogi, wędrowny żongler, który, acz bez wielkich nadziei, przybył spróbować szczęścia w tym mieście - taką ofertę mogli wziąć pod rozwagę. Tym bardziej jeśli grał lepiej, niż na to wyglądał, i można było go - prawdziwego artystę - mieć za nędzne grosze. - A więc posłyszałeś o zaślubinach i nająłeś się do bawienia gości. Co sprawiło, że tak smutny był koniec wesołej biesiady? Oswin, podaj mi płótno i przysuń trochę tę świecę. - Obiecali mi trzy pensy za ten wieczór. - Pomijając strach i chłód, Liliwin trząsł się teraz jeszcze z oburzenia. - Oszukali mnie! To nie była moja wina! Grałem i śpiewałem, jak umiem najlepiej, pokazywałem wszystkie swoje sztuczki... Dom był pełen ludzi, tłoczyli się wokół mnie; młodsi byli już pijani i zaczepni i co chwilę ktoś mnie popychał. Żongler potrzebuje trochę miejsca! To naprawdę nie moja wina, że stłukł się dzban. Jakiś dzieciak przewrócił, dzban spadł ze stołu i rozleciał się na kawałki. Ta stara krzyknęła, że to jej najlepszy dzbanek, zaczęła na mnie wrzeszczeć i uderzyła mnie laską... - To jej dzieło? - spytał cicho Cadfael, dotykając opatrunku na twarzy chłopca. - Tak, to ona! Machała kijem jak wściekła, klęła się, że ta skorupa warta była więcej niż cała moja zapłata i że muszę jej za nią zwrócić. A kiedy zacząłem się bronić, cisnęła mi pensa i kazała wyrzucić mnie z domu! „To do niej podobne” - pomyślał niechętnie Cadfael. Utratę każdego posiadanego przedmiotu traktowała jak upust życiodajnej krwi. Odkładała skrzętnie każdy grosik, który nie popłynął do skarbca opactwa jako przejaw nadmiernej troski o zbawienie duszy, co zresztą zyskało pani Aurifaber oddanego przyjaciela w osobie przeora Roberta. - I wyrzucili cię? - Zapewne niezbyt delikatnie, o tej porze wszystkim musiało już nieźle kurzyć się z czubów. - Kiedy? Godzinę przed północą? - Więcej. Wtedy wszyscy jeszcze byli na uczcie. Wypchnęli mnie za drzwi i nie chcieli wpuścić z powrotem. Chłopak wyraźnie zmarkotniał. Przez lata nieraz pewnie doświadczył poczucia własnej bezsilności w podobnych sytuacjach. - Nie zdążyłem nawet pozbierać swoich piłeczek - dodał. - Wszystkie przepadły. - A więc zostałeś za bramą w nie najlepszym humorze. Wobec tego, jak to się stało, że później zaczęli cię ścigać? - Chude ramię, na którym wygładzał kolejny ob - wój płótna, szarpnęło mu się w ręku ze złością. - Spokojnie, dziecko, nie ruszaj się! Chcę dobrze

docisnąć brzegi rany, zagoi się bez kłopotu, jeśli jej tylko pozwolisz. No i co potem zrobiłeś? - Odszedłem jak zmyty - warknął cierpko Liliwin. - A co miałem zrobić? Straż przepuściła mnie przez furtę w bramie miejskiej, przeszedłem przez most i zaszyłem się w krzakach po tej stronie. Rano chciałem stąd odejść i spróbować w Lichfield. Nad ścieżką schodzącą ku rzece, tam, po przeciwnej stronie gościńca, rośnie gęsty lasek. Znalazłem tam świetne miejsce, żeby przespać noc w trawie. Ale wciąż wrzało w nim i piekło poczucie krzywdy, ciążyła bezradność, jeśli to, co mówił, było prawdą. - Dlaczego zatem godzinę później szukało cię pół miasta, obwiniając cię o morderstwo i kradzież? Bóg mi świadkiem - wybuchnął gwałtownie chłopak - że nie wiem o tym więcej niż ty! Prawie już zasypiałem, kiedy posłyszałem ich, jak z wrzaskiem przebiegali przez most. Do głowy mi nie wpadło, że tu chodzi mnie, ale tego hałasu przeraziłby się każdy, obojętne, czy miałby czyste sumienie, czy nie. Potem rozbiegli się po podgrodziu i wtedy już usłyszałem, jak krzyczą, że trzeba pomścić zbrodnię, że to grajek jest winien i że utoczą ze mnie krwi. Rozstawili się i zaczęli przetrząsać krzaki. Byłem pewien, że mnie znajdą, i rzuciłem się do ucieczki. No i cała gromada z wyciem puściła się za mną. Prawie mnie doganiali, kiedy potknąłem się na schodach wpadłem tutaj. Ale niech Bóg porazi mnie ślepotą, jeśli wiem, o co mnie oskarżają... i niech zginę marnie, jeśli skłamałem! Cadfael skończył zakładać opatrunek i naciągnął nań poszarpany rękaw. - Zgodnie z tym, co mówi młody Daniel, jego ojciec został zabity, a skrzynia z kosztownościami doszczętnie opróżniona. Niezbyt ładne podsumowanie weselnej nocy! Twierdzisz, że wszystko to mogło się zdarzyć już po tym, jak wyrzucili cię bez zapłaty? A kiedy to się stało i zaczęli szukać podejrzanego, przypomniałeś im się ty i twoja krzywda. - Przysięgam ci - powtarzał z pasją młodzieniec - że złotnik był cały i zdrowy, kiedy go po raz ostatni widziałam. Nie było żadnej zwady, jedyna przemoc to ta, jakiej oni się na mnie dopuścili. Śmiali się, śpiewali i dalej pili. A o tym, co zdarzyło się później, wiem tyle co i ty. Odszedłem stamtąd. Na co miałem czekać? Bracie, na miłość Boską, uwierz mi! Nie dotknąłem ani tego człowieka, ani jego pieniędzy. - A zatem śledztwo na pewno to potwierdzi - rzekł stanowczo Cadfael. - Tymczasem jesteś tu bezpieczny i chcesz czy nie chcesz, musisz ufać w sprawiedliwość i w opata Radulfusa, a kiedy będą cię pytać, opowiedzieć całą historię, tak jak mi tu opowiedziałeś. Mamy czas, a z czasem prawda wyjdzie na jaw. Słyszałeś, co mówił opat - dziś musisz zostać w kościele, ale jeśli jutro dojdą do przyzwoitej ugody, będziesz się mógł

poruszać po całym naszym obejściu. Dotknął ręki chłopca; Liliwin był zupełnie zimny po przeżytym wstrząsie i strachu i wciąż jeszcze drżał. - Oswin - rzucił zakonnik - skocz no i przynieś mi kilka derek z komory, a potem zagrzej na piecyku następną miarkę wina i dodaj dużo korzeni. Musimy go trochę rozgrzać. Oswin, który przez cały czas pożerał obcego oczyma, ale język - co godne podkreślenia - trzymał za zębami, pobiegł w te pędy, by wypełnić swoje posłannictwo. Liliwin odprowadził go wzrokiem, a potem odwrócił się i z tą samą rezerwą przyjrzał się Cadfaelowi. Trudno się było dziwić, że w takiej chwili niewielkie miał zaufanie do ludzi. - Nie zostawisz mnie samego? Zanim się rozwidni, z powrotem będą stali w drzwiach. - Nie zostawię cię, możesz być spokojny. W sytuacji Liliwina, przyznał kwaśno w duchu, taka rada była cokolwiek na wyrost. Ale jeśli wieją w niego dostateczną ilość korzennego wina, być może zdoła zasnąć. Oswin przybiegł zdyszany i zaczerwieniony od żaru piecyka. Przyniósł dwa szorstkie, grube koce, w które grajek zawinął się z dziękczynnym westchnieniem. Pachnący przyprawami napój też został wdzięcznie przyjęty. Na bladą, podrapaną twarz wróciło trochę kolorów. - Ty, chłopcze, idź do łóżka. - Cadfael podprowadził Oswina w stronę schodów do dormitorium. - Możesz już zejść z warty, do rana nie będziesz mu potrzebny. Potem zobaczymy. Brat Oswin z niejakim zdziwieniem obejrzał się na okutane w koce ciało, które tonęło w przestronnej stalli przeora Roberta, i szeptem spytał: - Ale jak myślisz: czy on naprawdę może być mordercą? - Synu - westchnął Cadfael - dopóki nie usłyszymy trzeźwego sprawozdania z tego, co wydarzyło się tej nocy w domu Aurifaberów, nie mam pewności, czy w ogóle popełniono morderstwo. Wszyscy byli już dość podchmieleni, możliwe, że pięści poszły w ruch, rozbito parę nosów, jakiś głupiec rozpętał panikę, a kilku innych głupców to podchwyciło. Lepiej idź do łóżka. Jutro sami się przekonamy.. , Ja też muszę cierpliwie zaczekać do jutra - pomyślał, obserwując, jak Oswin posłusznie wspina się po schodach. - Owszem, można było nie wierzyć rozgorączkowanym pieniaczom, ale przecież nie wszyscy owi krzykliwi oskarżyciele byli pijani. I z pewnością w domu złotnika zdarzyło się coś nieprzewidzianego, coś, co gwałtownie położyło kres uroczystości zaślubin Daniela Aurifabera. Czyżby Walter rzeczywiście został zabity, a jego

skarb zrabowany? Przez ten pożałowania godny strzępek człowieka, zakopany w derki, na pół pijany winem, którym go napojono, na pół uśpiony, choć strach nie dawał mu zasnąć? Czy w ogóle, nawet ciężko skrzywdzony, odważyłby się na coś takiego? A jeśliby się odważył, czy udałoby mu się tego dokonać? Jedno jest pewne: jeżeli ukradł, musiał szybko pozbyć się łupu w ciemnościach, w mieście, którego na pewno nie zna zbyt dobrze. W tym swoim kusym, wytartym, błazeńskim odzieniu ledwie zdołałby ukryć jedynego pensa, którego rzuciła mu stara, a co dopiero mówić o zawartości kupieckiego skarbca.” Kiedy na palcach podszedł do stalli, sinawe powieki drgnęły, odsłaniając szafirowe oczy, które utkwiły w nim z wyrazem instynktownego przerażenia. - Nie bój się, to ja. Nikt inny nie będzie cię nachodzić tej nocy. Na imię mam Cadfael, jeśli chcesz to wiedzieć. A ty Liliwin. Dziwnie pasowało to imię do wędrownego grajka, bardzo młodego i samotnego, a jednak dumnego ze swej zręczności w tym fachu; skoczka, akrobaty, śpiewaka, żonglera, tancerza, człowieka, który bawi innych, choć sam niewiele ma powodów do radości. - Ile masz lat, Liliwinie? Kiedy tak drzemał, wciąż bojąc się poddać i zasnąć głęboko, wyglądał jeszcze młodziej niż przedtem; zmienił się w owinięte kocem dziecko. Teraz, gdy chłód zaczął z niego uchodzić, zarumienił się i chyba czuł się już lepiej. Ale nawet on sam nie znał odpowiedzi. Zmarszczył tylko jasne brwi i bąknął niepewnie: - Chyba idzie mi na dwudziesty. Może mam więcej. Może akrobaci mówili, że mam mniej, niż miałem. Dzieci zawsze zbierają większe datki. Mogło i tak być. Chłopak miał drobne kości, był szczupły i mały. Mógł mieć nawet dwadzieścia dwa lata, ale już z pewnością nie więcej. - No cóż... Postaraj się zasnąć, dobrze ci to zrobi. Pokrzepisz ciało i ducha. Nie musisz czuwać, ja biorę to na siebie. Cadfael usiadł w stalli opata i przyciął zatknięte w poręczy świece, żeby wyraźniej widzieć swego pacjenta. W ślad za ciszą napłynął też i spokój, a z nim otucha. Może w otulających kościół ciemnościach rozgrywały się małe dramaty, ale tutaj sklepione ściany chóru niczym splecione dłonie osłaniały tę tak cenną, a zagrożoną harmonię. I po długiej chwili milczenia Cadfael ze zdziwieniem ujrzał, jak pod przymkniętymi powiekami Liliwina wzbierają dwie wielkie łzy, które potem toczą się powoli ku wystającym kościom policzkowym i spadają na koc. - Co się stało? Czym się martwisz? On sam potrafił się wściekać, wykłócać, dygotać, ale nigdy nie płakał.

- Moja rebeka... Miałem ją z sobą, tam, w lasku, w płóciennej torbie. Kiedy uciekałem, nie wiem, jak to się stało, ale gałąź zahaczyła o rzemień i zdarła mi ją z ramienia. Było ciemno, bałem się zatrzymywać, żeby jej poszukać. A teraz nie mogę stąd wyjść... Przepadła! - W krzakach za gościńcem, po tej stronie rzeki? - Takie zmartwienie Cadfael był w stanie zrozumieć. - To prawda, chłopcze, że nie możesz stąd wyjść, aleja mogę. Poszukam jej. Twoi prześladowcy na pewno już nie zbaczali z drogi, kiedy cię dostrzegli. Możliwe, że twoja rebeka nadal leży sobie spokojnie w zaroślach. Idź spać i przestań się martwić. Za wcześnie, żeby rozpaczać. Na rozpacz - dodał z wigorem - zawsze jest czas. Pamiętaj o tym i nie upadaj na duchu. Jedno zdziwione, niebieskie oko otwarło się i spojrzało na niego. Cadfael zdążył jeszcze zobaczyć, jak odbijają się w nim płomyki świec, zanim zamknęło się z powrotem. Nastała cisza. Cadfael usadowił się wygodnie w stalli opata z myślą o czekającej go długiej warcie. Musi wstać przed prymą, żeby przeprowadzić intruza na mniej zaszczytne miejsce, inaczej przeor gotów obrazić się na amen. Zaś do tego czasu niech Bóg i wszyscy święci mają chłopca w opiece, człowiek nic tu już więcej nie mógł zrobić. Kiedy pierwszy brzask zaczął wyłuskiwać z ciemności barwy pogodnego majowego poranka, Gryfin, terminator ślusarski, który sypiał w warsztacie w charakterze nocnego stróża, wygrzebał się z pościeli i poszedł naciągnąć wody ze studni na podwórzu. Gryfin zawsze był na nogach wcześniej niż ktokolwiek z obu wspólnie użytkujących podwórze gospodarstw. Zwykle najpierw rozniecał ogień, a potem przygotowywał warsztat do całodziennej pracy, nim jeszcze pojawił się mieszkający dwie ulice dalej czeladnik. Tego dnia Gryfin przyjął jako pewnik, że nikt z ucztujących wczoraj do późna w noc gości weselnych nie będzie w stanie zerwać się rano do roboty. On sam nie został zaproszony na biesiadę, ale Susanna posłała mu przez Rannildę miskę z mięsiwem i chlebem, kawał kołacza i kubek cienkiego piwa, najadł się więc do syta i w błogiej nieświadomości przespał całą noc. Gryfin, panieńskie dziecko służącej i wędrownego druciarza, miał lat trzynaście. Był wyrośnięty, niebrzydki, zadowolony z życia i zręczny, choć niezbyt rozgarnięty. Ślusarz, Baldwin Peche, miał sobie za zasługę przed Bogiem, że daje chleb i dach nad głową prostaczkowi, ale prawda była taka, że Gryfin, mimo niewątpliwej tępoty, miał prawdziwy dar do wszelkich prac ręcznych, dar wart wiele więcej niż utrzymanie chłopca. Wielki, drewniany ceber z pociemniałych deszczułek, zniszczonych już ze starości, wynurzył się z głębin studni, rozpryskując lśniące krople w ukośnych promieniach wstającego słońca. Gryfin napełnił dwa wiadra i dźwignął kubeł z powrotem na cembrowinę, kiedy

między klepkami zabłysł uwięzły w szczelinie metal. Chłopiec oparł ceber na obmurówce studni, pochylił się, namacał palcami ten błyszczący przedmiot i wyszarpnął go ze szpary. Strzepnął przylepiony do niego skrawek niebieskiej tkaniny i położył go na dłoni. Był to błyszczący, srebrny krążek, na którym pięknie wyrzeźbiono ludzką głowę i jakieś dziwaczne znaki. Pojęcie liter było Gryfinowi obce. Na drugiej stronie widniało koło, w środku równoramienny krzyż i jeszcze więcej tajemniczych znaków. Gryfin był oczarowany. Zabrał swoją zdobycz do warsztatu, a kiedy mistrz Baldwin w końcu wstał z łóżka wyszedł na świat boży, gderając i mrużąc przekrwione oczy, chłopiec z dumą zaprezentował mu znalezisko. Co - kolwiek znajdowało się tutaj, musiało należeć do jego majstra. Ślusarz zamrugał oczyma i nagle ożył niczym zapalony kaganek. W głowie i przed oczyma rozjaśniło mu się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, Obrócił krążek w palcach, przyjrzał mu się uważnie z obu stron, uśmiechnął się do siebie z zaciekawieniem, a wreszcie spytał ostrożnie: - Gdzie to znalazłeś, chłopcze? Pokazywałeś to już komuś? - Nie, panie. Przyniosłem to prosto do was. Było w studziennym wiadrze - odparł Gryfin i opowiedział, jak owa dziwna rzecz ugrzęzła w szparze między klepkami. - Dobrze, doskonale! Nikt nie musi wiedzieć, że to mam. Zaklinowało się między deskami, mówisz? - dumał nad swoim skarbem rozpromieniony Baldwin. - Poczciwy z ciebie chłopak! Dobry chłopak! Słusznie zrobiłeś, przynosząc to wprost do mnie, jest to bowiem rzecz wielkiej wartości. Wielkiej wartości! - Uśmiechał się pod nosem z niezmiernym zadowoleniem, a Gryfin pęczniał z dumy. - Dostaniesz dziś do obiadu weselnych smakołyków. Słuchaj mnie, a zobaczysz, że potrafię być wdzięczny.

Rozdział drugi sobota - od prymy do południa dfael obudził Liliwina, zanim bracia zeszli na dół na prymę i możliwości pomógł mu się upodobnić do normalnego człowieka. Obrzasku przeprowadził go na palcach do lawatorium, by grajek mógł przynajmniej opłukać pokiereszowaną twarz i ulżyć potrzebom ciała. Tak więc chłopiec stanął na mszy przed zebranym konwentem z pewną, acz smętną godnością. Oczywiście wcześniej należało opróżnić i uprzątnąć stallę przeora, bowiem niechęć, jaką budził w Robercie zarówno intruz, jak i sposób, w jaki wtargnął on do klasztoru, była i bez tego dostatecznie wyraźna. Nie było potrzeby jej podsycać. Oskarżony miał już i tak dość wrogów. Dokładnie w chwili gdy bracia wyszli z kościoła po prymie, w bramie opactwa pojawiła się liczna grupa mieszczan, zdecydowanych tym razem wnieść skargę we właściwym i niepodważalnym trybie. Szeryf Prestcote zlecił śledztwo i rokowania swojemu sierżantowi, jako że sam miał na głowie sprawy państwowe o wiele ważniejsze niż napad i rabunek w mieszczańskim domu. Dopiero co powrócił z dworu króla Stefana, gdzie podczas świąt zdawał sprawę z dochodów i wydatków hrabstwa, a już wczesnym latem czekał go doroczny przegląd warownych zaników królewskich w całym okręgu. Jego zastępca, Hugo Beringar, w tym samym celu bawił już na północy hrabstwa. Cadfael, który ufał zdrowemu rozsądkowi Hugona we wszelkich przypadkach, gdy Bogu ducha winne duszyczki popadły w konflikt z prawem, miał żarliwą nadzieję, iż ten wróci do Shrewsbury na czas, by wnikliwie rozpatrzyć sprawę i jednako chętnym uchem wysłuchać argumentów obu stron. Bez sędziego obdarzonego praktycznym sceptycyzmem oskarżyciele w każdym sporze mają przewagę. Tymczasem mieli przed sobą sierżanta: postawnego, doświadczonego i dość bystrego chłopa, który jednak przychylał się raczej ku oskarżycielom niż ku obwinionemu. Tuż za nim stała imponująca delegacja mieszczan z prewotem, Geoffreyem Corviserem, na czele. Prewot był człowiekiem dociekliwym, uczciwym i cierpliwym, ale do tej pory uszy miał już pełne skarg innych równie solidnych obywateli, nie mówiąc o poszkodowanej rodzinie. Uczta weselna ma to do siebie, że za jednym zamachem dostarcza zarówno sporej liczby świadków, jak też i bardzo poważnych przesłanek, by wątpić w połowę tego, co mówią. Za przedstawicielami hrabstwa i grodu nadszedł młody Daniel Aurifaber, który po

obfitującej w niecodzienne wydarzenia nocy poślubnej wyglądał nieszczególnie. Tym razem miał na sobie codzienną odzież, ale wciąż był w wojowniczym nastroju. Nie był aż tak przygnębiony, jak można by się spodziewać po młodym człowieku, któremu zabito ojca. Robił wrażenie z lekka otumanionego, co wprawiało go w jeszcze gorszy humor. Cadfael wycofał się. Stanął za plecami braci, pomiędzy strażą miejską a kościołem, i przygotował się do obrony drzwi, w razie gdyby któryś ze świadków miał znów stracić głowę i narazić się na klątwę opata. Było to mało prawdopodobne. Sierżant panował nad sytuacją, w pełni zdając sobie sprawę, że z księciem Kościoła postępować należy dwornie i delikatnie. Ale na każdy tuzin ludzi może przypaść jeden niepoprawny bałwan, zdolny do każdego szaleństwa. Cadfael obejrzał się i dostrzegł za sobą bladą, posiniaczoną twarz. Chłopak stał bez ruchu, napięty i milczący. Może ufał swoim zakonnym obrońcom, a może po prostu dał już za wygraną - nie wiadomo. - Zostań w środku, chłopcze, niech cię nie widzą - rzucił przez ramię Cadfael. - Jeśli nie zostaniesz wezwany, zostaw to opatowi. Radulfus spokojnie powitał sierżanta, a po nim prewota. - Oczekiwałem waszej wizyty, zważywszy ową nocną awanturę. Znam zarzuty ciążące na człowieku, który poprosił o schronienie w murach naszego kościoła i zgodnie z obyczajem został przyjęty. Ale zarzuty te nie mają żadnej mocy, póki nie zostaną zgłoszone we właściwej formie i poparte autorytetem szeryfa. Cieszę się, że was widzę, sierżancie, i chciałbym, byście poinformowali mnie, jak naprawdę sprawy się mają. Cadfael zauważył, że opat nie ma najmniejszego zamiaru zaprosić gości do sali kapitulnej ani nawet do przedsionka. Poranek był słoneczny i ciepły, zatem rokowania można było prowadzić tutaj, na stojąco, dzięki czemu na pewno będą trwały krócej. Sierżant wiedział już, że jego władza nie sięga tak daleko, by wyrwać zbiega z rąk Kościoła, chciał więc jedynie uzgodnić warunki azylu i zacząć zbierać dowody gdzie indziej. - Złożono mi skargę - zaczął rzeczowo - że żongler Liliwin, najęty zeszłego wieczoru, aby zabawić gości weselnych w domu mistrza Waltera Aurifabera, pobił rzeczonego Waltera w jego warsztacie, gdy ten wkładał co cenniejsze ślubne dary do okutej skrzyni, potem zaś zrabował z owej skrzyni majątek wielkiej wartości w monetach i wyrobach złotniczych. Potwierdził to przysięgą obecny tu syn złotnika i dziesięciu gości, którzy byli wczoraj na uczcie. Daniel wyprostował się sztywno, lekko tupnął nogą i przytaknął energicznym ruchem głowy. Paru sąsiadów za jego plecami zamruczało coś i pokiwało głowami w ślad za nim. - I upewniliście się, sierżancie - wtrącił szybko Radulfus - że skarga jest

zasadna? A przynajmniej, że istotnie dokonano tych czynów, ktokolwiek by miał je popełnić? - Obejrzałem warsztat i skrzynię. Opróżniono ją ze wszystkiego prócz paru ciężkich naczyń ze srebra, których nie sposób unieść niezauważenie. Świadkowie zeznali pod przysięgą, że poprzednio mieściła w sobie znaczną fortunę w srebnych monetach i drobnych wyrobach złotniczych. Wszystko to zniknęło. Jeśli zaś chodzi o akt przemocy, dokonany na mistrzu Walterze, widziałem ślady jego krwi w pobliżu skrzyni, przy której go znaleziono; widziałem też, że wciąż leży nieprzytomny. - Ale n i e martwy? - spytał ostro opat. - Wczorajszej nocy wołano tu o morderstwie. - Martwy?! - sierżant, człek uczciwy, na samą myśl aż oczy wytrzeszczył. - Kto jak kto, ale nie on! Cios ogłuszył go co prawda, lecz nie był aż tak desperacki, by pozbawić go życia. Gdyby nie miał w sobie tyle wina, być może odzyskałby już przytomność i mówił sam za siebie. Ktoś nieźle mu przyłożył, ale na twardej głowie... Żyje bez wątpienia i jeśliby mnie kto pytał, rzekłbym, że pożyje tak długo, jak mu pan Bóg przeznaczył. Stojący posępnym murem świadkowie zaczęli szurać nogami i poodwracali spojrzenia, ale nadal zerkali spode łba na opata i kościelne odrzwia. Mimo zakłopotania, że najpoważniejszy zarzut upadł, obstawali przy swoim: chcieli głowy winowajcy. - Wydaje się zatem - rzekł opat uprzejmie - że człowiek, którego tu mamy, oskarżony jest o pobicie i rabunek, a nie o zabójstwo. - Tak jest. Wiadomo, że pozbawiono go części zapłaty, ponieważ stłukł dzban podczas żonglerki, i że awanturował się głośno, kiedy wyrzucono go za drzwi. Niedługo potem dokonano napaści na mistrza Waltera. Wielu biesiadników było jeszcze w tym czasie w domu Aurifabe - rów i może to potwierdzić. - Doskonale rozumiem - powiedział opat - że sprawa musi zostać zbadana, by sprawiedliwości mogło stać się zadość. Ale myślę też, że wiecie, co znaczy święte prawo azylu. Nie chroni ono grzesznika, daje jedynie czas, w którym winny może bez pośpiechu wejrzeć w swoją duszę, zaś niewinny z ufnością oczekiwać wybawienia. Tego prawa nie wolno pogwałcić. Póki nie upłynie oznaczony czas, jest ono święte. Przez czterdzieści dni człowiek, którego obwiniacie o ten czyn, jest nasz, a właściwie rzec by należało, iż należy do Boga. I nie wolno wam go stąd wywlec ani podstępnie wywabić, ani w żaden inny sposób zabrać z tego przybytku wbrew jego woli. Naszym zaś obowiązkiem jest karmić go, chronić i otoczyć opieką przez owe czterdzieści dni. - Z ty m się muszę zgodzić - przyznał sierżant - są jednak pewne warunki. Wszedł tutaj z własnej woli, może więc dostawać tylko tyle jadła, ile przypada

zamieszkującym tu mnichom. Sądząc po wydatnym brzuszysku sierżanta, klasztorne posiłki musiały wydawać mu się skąpe, ale było to z pewnością więcej, niż zwykle jadał Liliwin. - A kiedy czas upłynie - ciągnął sierżant - nie wolno go dłużej karmić. Musi wyjść i stanąć przed sądem. Obstawał przy swoich warunkach równie stanowczo, jak Radulfus przy zachowaniu zwyczajowego okresu łaski. Zimnym głosem oznajmił, co następuje: czas azylu nie będzie przedłużany; po jego upływie on sam dopilnuje, by winny przymierał głodem, nim nie odda się w ręce prawa. Było to uczciwe postawienie sprawy. Czterdziestodniowa zwłoka to dostatecznie długo. - Zatem zgadzacie się - podsumował opat - by w tym czasie pozostawał tutaj i rozmyślał nad swoimi uczynkami. Prawo znaczy dla mnie nie mniej niż dla was; wiecie, że będę przestrzegał warunków i ani sam mu nie pomogę się stąd wymknąć, ani nikomu innemu na to nie pozwolę. Ale godziłoby się nie zamykać go w kościele, lecz pozwolić mu się poruszać po całym klasztorze, tak aby mógł skorzystać z lawatorium i necessarium, zażyć nieco ruchu na świeżym powietrzu i żyć wśród nas jak człowiek. Sierżant przystał na to bez szemrania. - Na waszej ziemi, ojcze, może poruszać się swobodnie. Ale jeśli choć na krok przestąpi granicę, moi ludzie będą już na niego czekać. - To zrozumiałe. Teraz, jeśli chcecie, sierżancie, możecie pomówić z chłopcem w mojej obecności, lecz bez tych wszystkich świadków. Oskarżyciele przekazali nam już swoją wersję wydarzeń, godzi się, by on również mógł opowiedzieć swoją. Potem sprawa musi czekać na proces i wyrok. Daniel Aurifaber otworzył usta, jak gdyby miał zamiar gwałtownie zaprotestować, napotkał chłodne spojrzenie opata i rozmyślił się. Jego poplecznicy szemrali i burczeli pod nosem, ale żaden z nich nie miał odwagi odezwać się głośno. Przemówił tylko prewot jako rzecznik interesów miasta. - Czcigodny ojcze, nie było mnie wśród weselników i to, co się wczoraj stało, znam tylko z drugiej ręki. Występuję tu jako mąż zaufania shrewsburian, więc jeśli pozwolicie, chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia ten młody człowiek. Opat zgodził się chętnie. - Proszę zatem do kościoła. A wy, dobrzy ludzie, rozejdźcie się w pokoju. Rozeszli się niechętnie, rozczarowani, że ofiara wyśliznęła się z rąk. Jedynie Daniel pośpiesznie wysunął się do przodu, chcąc zwrócić uwagę opata. Teraz znać było po nim

niepokój, mówił niemal pokornie; poczucie krzywdy ustąpiło miejsca innemu zmartwieniu. - Za pozwoleniem, wielebny ojcze! To prawda, że zeszłej nocy wszyscy straciliśmy zimną krew, kiedyśmy u - jrzeli, jak mój biedny ojciec leży w kałuży krwi. Naprawdę myśleliśmy, że nie żyje, i przedwcześnie podnieśliśmy krzyk, ale i do tej pory nie wiadomo, jak poważne odniósł obrażenia. A kiedy usłyszała o tym moja stara babka, upadła bez zmysłów, jak już raz jej się zdarzyło. Ocuciliśmy ją, ale nie czuje się dobrze. Od zeszłego ataku babka bardziej ufa lekarstwom brata Cadfaela niż wszystkim innym medykom. Kazała mi zapytać, czy mógłby przyjść jej z pomocą, bo on wie, co należy stosować, gdy chwytają ból w piersi i brakuje jej tchu. Opat rozejrzał się w krąg za Cadfaelem, który słysząc tę prośbę, wysunął się z cienia. Zakonnik musiał przyznać sam przed sobą, że czuje silny dreszczyk podniecenia. Nic na to nie mógł poradzić; po nocy spędzonej przy Liliwinie trawiła go ciekawość, co naprawdę zdarzyło się w czasie weseliska Daniela Aurifabera. - Idź z nim, bracie, i w miarę swych sił pomóż kobiecie - powiedział Radulfus. - Nie musisz spieszyć z powrotem. - Tak, ojcze - odrzekł z wdzięcznością Cadfael i pomknął do ogrodu, żeby zabrać z pracowni potrzebne lekarstwa. Domostwo złotnika leżało przy ulicy wiodącej do bram miasta, na wąskim przesmyku między dwoma zakolami rzeki. Po obu stronach podwórza domów zbiegały tu ku murom miejskim, zaś wielki barbakan Shrewsbury usadowiony był w bezpiecznej pętli Sevem, dalej na południowy zachód. Była to jedna z największych parcel w mieście, podobnie jak jej właściciel uważany był za jednego z najbogatszych tu ludzi. Jedno skrzydło domu leżało wzdłuż ulicy; drugie, mieszczące sień i izby mieszkalne, biegło pod kątem prostym od niego w głąb podwórza. Aurifaber, który nigdy nie przepuszczał okazji zarobienia choćby grosza, podzielił frontowe skrzydło i część wynajął na warsztat i mieszkanie Baldwinowi Peche. Był to ślusarz, bezdzietny wdowiec w średnim wieku, któremu ten lokal w zupełności wystarczał. Oba warsztaty dzielił wąski korytarzyk, wychodzący na otwarty dziedziniec na tyłach domu, gdzie znajdowała się studnia, dwie osobne kuchnie, obory i wygódki. O Walwnedterze Auri - faberze, który postawił ten dom, powiadano nawet, że kazał obmurować dół kloaczny, co zdaniem wielu mieszczan wkraczało już w przywileje należne drobniejszemu rycerstwu. Za podwórzem teren opadał. Długi warzywnik i wybieg dla drobiu ciągnęły się aż do murów, zaś rodzinne włości nawet dalej: przez sklepioną furtę wychodziło się na gładki, pochyły łęg, zbiegający ku rzece. Cadfael, molestowany przez staruszkę, złożył już w tym domu cały szereg wizyt. Pani

Juliana dobiegła osiemdziesiątki i uważała, że jej datki na rzecz opactwa uprawniają ją do opieki medycznej na tym świecie, podobnie zresztą, jak zapewniają jej zbawienie na tamtym. W tym wieku zawsze już coś dolega, a pani Juliana cierpiała na wrzody na nogach. Występowały zawsze, ilekroć się zraniła lub choćby lekko zadrasnęła. Nie ruszała się więc wiele ze swojej izby - jednej z dwóch położonych nad sienią. Skoro, jak się zdaje, prezydowała na uczcie weselnej Daniela, musiała mieć pod ręką laskę - na nieszczęście dla Liliwina. Wszyscy wiedzieli, że sięgała po nią nader łatwo, jeśli ktokolwiek ją rozdrażnił. Jedyną osobą, dla której, jak powiadano, była łaskawsza, był ten młodzieniec, jej wnuk, ale nawet on nie zdołał znaleźć sposobu, aby skłonić ją do uchylenia kiesy. Syn Juliany, Walter, stworzony został na jej obraz i podobieństwo. Był równie skąpy, a przy tym albo pewien, że jego cnoty dają mu prawo do zbawienia, albo po prostu zbyt miody, by martwić się życiem przyszłym, bo opactwo nie miało okazji przekonać się o jego hojności. Zaślubiny dziedzica wymagały imponującej oprawy, ale każdy grosz, który na to poszedł, z pewnością zostanie zaoszczędzony na gospodarstwie w ciągu najbliższych paru miesięcy. Wśród tych, co nie lubili złotnika, krążyła cyniczna anegdota, że jego żona umarła z głodu wkrótce po tym, jak urodziła mu syna. Wydatki na jej wyżywienie przestały być konieczne. Cadfael szedł korytarzem między warsztatami za milczącym i nachmurzonym Danielem. Drzwi wiodące z podwórza do sieni były szeroko otwarte. O tej porze zalegał tu jeszcze cień, lecz nad głowami lśniło bladobłękitne niebo. Weszli do środka, w półmrok przesycony zapachem drewna. Drzwi po prawej stronie prowadziły do izby córki Daniela. Za nią były spiżarnie, którymi zarządzała. Dalej zaczynały się schody na górę. Nie czekając na zachętę, Cadfael wspiął się po szerokich, nie chronionych poręczą stopniach. Do pokoju Juliany wchodziło się przez pierwsze drzwi z wąskiej galeryjki, biegnącej wzdłuż bocznej ściany. Piętro niżej Daniel bez słowa wycofał się z sieni i ociężałym krokiem powlókł się do warsztatu. Przez najbliższe kilka dni, jeśli nie dłużej, on miał być mistrzem złotniczym. Powiadano, że był dobrym złotnikiem, kiedy miał ochotę pracować albo kiedy ojciec kazał mu siedzieć w warsztacie. Kiedy Cadfael zbliżył się do drzwi, z pokoju wyszła kobieta. Była wysoka, podobnie jak jej młodszy brat, a włosy miała tej samej barwy dojrzałych kasztanów. Przekroczyła już trzydziestkę, a przez ostatnie piętnaście lat była panią tego domu. Susanna, córka Waltera, miała w sobie chłodną wyniosłość, dziwnie nie przystającą do panującej tu wciąż atmosfery przemocy i bezprawia. Kiedy pani Juliana zaczęła chorować, Susanna przejęła obowiązki zmarłej matki, do której była zresztą ponoć łudząco podobna. Należały do niej klucze, spiżarnie i składy, spokojną i pewną ręką rządziła piwnicami i strychem. Dobra dziewczyna,