mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 8 - Nowicjusz diabła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 8 - Nowicjusz diabła.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 39 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 162 stron)

Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 08 Nowicjusz diabła

Rozdział 1 W połowie września Roku Pańskiego 1140 dwaj ziemianie z Shropshire, jeden z północy, z miasta Shrewsbury, drugi z południa, tego samego dnia wysłali umyślnych do opactwa Świętego Piotra i Pawła z prośbą o przyjęcie swych młodszych synów do zakonu. Jeden z nich został przyjęty, drugi odrzucony. Przyczyną tej decyzji były bardzo ważkie powody. - Wezwałem kilku z was, bracia - rzekł opat Radulfus - przed powzięciem decyzji w pewnej sprawie, nim oddam ją pod rozwagę kapituły, ponieważ tym razem obowiązująca zasada budzi wątpliwości mistrzów naszego zgromadzenia. Proszę ciebie, bracie przeorze, i ciebie, bracie subprzeorze, jako ponoszących odpowiedzialność za naszą rodzinę i dom zakonny, brata Pawła jako mistrza chłopców i nowicjuszy, brata Edmunda jako obediencjariusza od dziecka przebywającego w klasztorze, żebyście udzielili nam rady, a brat Cadfael jako brat świecki, który po długich i licznych doświadczeniach życiowych wstąpił do klasztoru, niech też wyrazi swe zdanie. A zatem, pomyślał milczący i bierny brat Cadfael, siedzący w kącie pustej, pachnącej drewnem rozmównicy opata, mam być adwokatem diabła, głosem zewnętrznego świata. Złagodniał podczas tych bez mała siedemnastu lat swego powołania, lecz nadal bywał krytyczny, gdy chodziło o sprawy klasztoru. No cóż, pomyślał, służymy tu wszyscy zgodnie z naszymi umiejętnościami i być może jest to sposób równie dobry jak każdy inny. Od samego rana był nieco śpiący. Sporo czasu spędził w sadach w pobliżu Gaye i w swoim herbarium na terenie opactwa, w czasie między obowiązkowymi modlitwami a oficjum; nieco odurzony cudownym powietrzem dojrzałego września, z niecierpliwością czekał na kompletę, po której będzie mógł pójść spać. Jednak nie był senny aż tak, by nie nadstawić ucha, kiedy opat Radulfus osobiście stwierdził, iż potrzebuje rady, że bardzo chciałby usłyszeć nawet taką, której nie zawaha się odrzucić, gdyby jego własny wnikliwy umysł wskazał mu inną drogę. - Brat Paweł - rzekł opat, spoglądając bystro na otaczający go krąg braci - otrzymał zgłoszenie dwóch nowych pobożnych kandydatów do naszego zgromadzenia, pragnących we właściwym czasie i zgodnie z wolą Bożą otrzymać tonsurę i przywdziać habit. Jeden z nich pochodzi z dobrej rodziny, a jego ojciec jest patronem naszego kościoła. Bracie Pawle, w jakim wieku on jest? - To dziecko jeszcze, nie ma nawet pięciu lat - odparł Paweł. - I to właśnie jest przyczyną mego wahania. Mamy u siebie zaledwie czterech nieletnich chłopców; dwaj z nich nie są przeznaczeni do zakonnego życia, lecz mają tu się uczyć. Być może zechcą zostać z nami i w odpowiednim czasie przyłączyć się do naszej

wspólnoty. Dwaj pozostali to dzieci, oblaci oddani Bogu przez swych rodziców, jeden ma dwanaście lat, drugi dziesięć, przywykli do nas, zżyli się z nami i są tu szczęśliwi, dlatego krzywdą byłoby zakłócić ich spokój. Jednak nie uważam za właściwe przyjmowanie do naszej wspólnoty więcej tego rodzaju oblatów, którzy nie mają pojęcia o tym, co ich czeka, ani też o tym, czego zostają pozbawieni. To wielka radość - ciągnął Radulfus - otwierać nasze podwoje sercom i umysłom prawdziwie oddanym Bogu, jednak dziecko, które niedawno wyszło z kolebki, potrzebuje zabawek i serdecznej opieki swej matki. Przeor Robert ściągnął swe srebrzyste brwi i spojrzał z powątpiewaniem wzdłuż swego rasowego patrycjuszowskiego nosa. - Obyczaj ofiarowywania dzieci jako oblatów istnieje od wielu wieków i Reguła go sankcjonuje. Wszystko, co odchodzi od Reguły, musi być podjęte po głębokim namyśle. Czy mamy prawo sprzeciwiać się temu, czego jakiś ojciec pragnie dla swego dziecka? Czy mamy... czy taki ojciec ma prawo decydować życiu dziecka, nim ono, niewinne i nieświadome, może zabrać głos w swoim imieniu? Obyczaj ten, wiem dobrze, jest z dawien dawna ugruntowany i nigdy dotąd nie był podawany w wątpliwość. Aż nagle teraz zostaje zakwestionowany. Odchodząc od niego - ciągnął z przekonaniem Robert - być może pozbawimy jakąś wrażliwą duszę możliwości, by najprostszą drogą doszła do świętości. Nawet w dzieciństwie można obrać złą drogę i utracić łaskę Bożą. - Biorę pod uwagę taką możliwość zgodził się opat lecz jednocześnie obawiam się czegoś wręcz przeciwnego, gdyż wiele takich dzieci, bardziej skłonnych do innego rodzaju życia oraz innego sposobu służenia Bogu, zostaje zamkniętych w miejscu, które dla nich jest więzieniem. W tej materii kieruję się tylko własnym rozumem. Mamy wśród nas brata Edmunda, który znalazł się w klasztorze jako czteroletnie dziecko, i brata Cadfaela, który nawrócił się na drogę Pana jako człowiek dojrzały po czynnym pełnym przygód życiu. I obaj, jak sądzę i mam nadzieję, nie żywią wątpliwości co do swego powołania. Powiedz mi, Edmundzie, jakie jest twoje zdanie w tej materii? Czy kiedyś żałowałeś, że nie dane ci było zaznać świeckiego życia na zewnątrz tych murów? Brat Edmund, infirmer, młodszy tylko o osiem lat od liczącego sześćdziesiąt parę lat Cadfaela, poważny, przystojny, opanowany mężczyzna, który równie dobrze wyglądałby na koniu i uzbrojony albo jako ziemianin, doglądający swych dzierżawców, potraktował pytanie z powagą i odparł bez namysłu: - Nie, nigdy nie żałowałem. Zresztą nie znałem również tego, czego miałbym żałować. Jednak znałem takich, którzy się buntowali, choć nic na ten temat nie wiedzieli. Być może wyobrażali sobie lepszy świat, nie istniejący tu, na ziemi, a może to mnie brak wyobraźni. A

może stało się tak dlatego, iż miałem to szczęście, że w tych murach znalazłem pracę, którą lubię i którą potrafię wykonywać, dlatego byłem zbyt zajęty, żeby czegoś żałować i buntować się. Za nic bym jej nie zmienił. Mój wybór byłby taki sam, gdybym dorósł i dopiero wtedy złożył śluby. Wiem jednak, że są tacy, którzy dokonaliby innego wyboru, gdyby mieli możność swobodnej decyzji. - Bardzo szczerze to powiedziałeś, bracie - pochwalił Edmunda opat. - Bracie Cadfaelu, a co ty nam powiesz? Przemierzyłeś pół świata, dotarłeś aż do Ziemi Świętej i wojowałeś tam. Wyboru dokonałeś późno i z własnej woli, i nie sądzę, byś oglądał się wstecz. Czy zyskałeś na tym, że choć widziałeś tak wiele, to jednak wybrałeś tę małą samotnię? Cadfael musiał chwilę zastanowić się nad odpowiedzią, gdyż po całym pracowitym, spędzonym w słońcu dniu myślenie było dla niego wysiłkiem. Nie bardzo wiedział, czego oczekiwał od niego opat, jednak nie miał wątpliwości, że nie pochwala tego, by małe dziecko, niemowlę prawie, ubrać w habit, który on sam tak chętnie włożył. - Sądzę, że dla mnie było to z pożytkiem - odparł po chwili. - Ponadto wniosłem tu lepszy dar, choć ze skazami i wyszczerbiony, niż gdybym wstąpił do klasztoru całkiem niewinny. Szczerze wyznaję, że kochałem ten dawny rodzaj mego życia i wysoko ceniłem wojowników, których poznałem, zachwycały mnie też wspaniałe miejsca i wielkie czyny, których byłem świadkiem. Dlatego też, jeśli w kwiecie wieku postanowiłem wyrzec się tego i wybrałem życie zakonne, przedkładając je ponad wszystko inne, to chyba największa dla niego pochwała i hołd, jaki mu składam. I nie sądzę, by to wszystko, co pamiętam z owych czasów, sprawiło, że mniej jestem godny wyznawania obecnej mej podległości, lecz, że wręcz przeciwnie, ona pomaga mi służyć najlepiej, jak tylko potrafię. Gdybym został tu oddany we wczesnym dzieciństwie, może buntowałbym się w wieku męskim, dochodząc swych praw. Wolny od dzieciństwa, mogłem całkowicie swobodnie poświęcić moje prawa, kiedy doszedłem do mądrości. - Jednak nie zaprzeczysz - rzekł opat, a jego szczupłą twarz rozjaśnił przelotny uśmiech - że są tacy, którzy z natury lub usposobienia we wczesnej młodości gotowi są do podjęcia życia, które ty, bracie, odkryłeś w wieku dojrzałym? - Oczywiście, pod żadnym pozorem nie zaprzeczam temu! Uważam, że ci, którzy tak czynią, z pewnością są najlepsi, ponieważ wyboru dokonują z własnej woli i kierując się otrzymanym światłem. - No dobrze - powiedział Radulfus w zamyśleniu, dłonią podpierając policzek, a jego głęboko osadzone oczy spoważniały. - Pawle, czy chciałbyś przedstawić nam swoje zdanie? To ty opiekujesz się chłopcami i doskonale wiem, jak rzadko skarżą się oni na ciebie.

Istotnie tak było, gdyż brat Paweł, mężczyzna w średnim wieku, skrupulatny i troskliwy, jak kura opiekująca się krnąbrnym stadkiem piskląt, znany był ze swej wyrozumiałości wobec najmłodszych chłopców, nawet wobec ich psot, lecz mimo to był dobrym nauczycielem, wpajając im łacinę bezboleśnie dla obu stron. - Nie byłoby dla mnie ciężarem - zaczął mówić wolno Paweł - opiekować się czteroletnim malcem, ale nie o to chodzi, bym miał przyjemność z pełnienia takiego obowiązku, ani o to, by również dziecko było zadowolone. Nie tego wymaga Reguła, takie jest przynajmniej moje zdanie. Dobry ojciec może uczynić dla swego małego synka tyle samo. Lepiej jednak byłoby, gdyby taki chłopiec wiedział, co robi, i poznał to, co za sobą zostawia. Mając piętnaście, szesnaście lat, posiadając pewną wiedzę... Przeor Robert odrzucił w tył głowę, nadal miał wyniosłą minę, dając do zrozumienia, że jego zwierzchnik może podjąć taką decyzję, jaką chce. Natomiast brat Ryszard, subprzeor, przez cały czas milczał. Doskonale radzący sobie z codziennymi sprawami, nie potrafił w ogóle podejmować trudnych decyzji. - Od kiedy poznałem argumenty arcybiskupa Lanfranca - powiedział opat - który twierdzi, że musi nastąpić zmiana w naszych poglądach tyczących oddawania dzieci do klasztorów, jestem teraz przekonany, że lepiej odmawiać przyjmowania wszystkich oblatów, dopóki oni sami nie będą w stanie zastanowić się nad tym, jaki rodzaj życia pragną wybrać. Dlatego, bracie Pawle, uważam, że nie można przyjąć tego małego chłopca, dopóki nie będą spełnione pewne warunki. Musisz zawiadomić jego ojca, że za kilka lat będzie on tu chętnie widziany jako uczeń w naszej szkole, lecz niejako oblat wstępujący do naszego zakonu. Może to zrobić, gdy osiągnie odpowiedni wiek. Tak powiedz jego ojcu. - Głęboko westchnął i delikatnie poruszył się w krześle, dając w ten sposób znak, że narada się kończy. - Jak rozumiem, brat ma jeszcze jedną prośbę o przyjęcie kogoś do naszego zgromadzenia? Brat Paweł wstał, uśmiechnięty i odprężony. - W tym przypadku, ojcze, nie będzie żadnych trudności. Leoric Aspley z Aspley pragnie przywieźć do nas swego młodszego syna, Merieta. Młodzieniec ten skończył już dziewiętnaście lat i pragnie do nas przybyć z własnej woli. W jego przypadku, ojcze, nie musimy się obawiać żadnych trudności. - Nie dlatego, że czasy teraz sprzyjają rekrutacji nowych kandydatów, możemy sobie pozwolić na odmawianie postulantom. Lecz mimo to - wyznał uczciwie brat Paweł, idąc z Cadfaelem przez wielki dziedziniec na kompletę - rad jestem, że ojciec opat taką właśnie podjął decyzję. Nigdy nie byłem zwolennikiem przyjmowania małych dzieci. Oczywiście w większości przypadków są oddawane z prawdziwej miłości i w dobrej intencji. Jednak nieraz

człowiek zastanawia się... Kiedy ktoś nie chce dzielić ziemi, a ma już jednego dorastającego syna albo nawet dwóch, to wygodny sposób, żeby z zyskiem pozbyć się trzeciego. - Tak może się zdarzyć - przyznał Cadfael - nawet wtedy, gdy ten trzeci jest już dorosły. - Na ogół z jego całkowitą zgodą, gdyż klasztor również może być obiecującą karierą. Jednak jeśli chodzi o maleńkie dzieci... nie, takie postępowanie to zbyt łatwy wyzysk kogoś całkiem bezbronnego. - Brat sądzi, że ten mały chłopczyk za kilka lat zgłosi się do nas na ustalonych przez ojca warunkach? - spytał zaciekawiony Cadfael. - Wątpię w to. Gdyby został umieszczony w naszej szkole, jego ojciec musiałby za niego płacić. - Brat Paweł potrafił odnaleźć anioła w każdym dziecku, które uczył, lecz mimo to był sceptyczny, gdy chodziło o rodziców. - Gdybyśmy przyjęli tego malca jako oblata, to my ponosilibyśmy wszelkie koszta utrzymania. Znam jego ojca, jest całkiem przyzwoitym człowiekiem, lecz skąpym. Zresztą sądzę, że jego żona będzie bardzo rada z pozostawieni^ w domu najmłodszego synka. Byli już u wejścia na krużganki, a zielonkawy poblask drzew i krzewów, zabarwionych pierwszym odcieniem złota, jeszcze wisiał w nasyconym słodyczą powietrzu. - A ten drugi? - spytał Cadfael. - Z Aspley... to powinno być gdzieś na południu, na skraju Długiego Lasu. Słyszałem tę nazwę, ale nic poza tym. Czy brat zna tę rodzinę? - Tylko ze słyszenia, ale opinia o niej jest całkiem dobra. Przysłano do nas zarządcę majątku, budzącego zaufanie starszego już wieśniaka, sądząc z imienia Fremund - Saksona. Powiedział nam, że ten młody człowiek jest piśmienny, zdrów i sporo umie. Dla nas to byłby dobry nabytek. Wniosek nie podlegał dyskusji. Anarchia w kraju nękanym wojną domową, toczoną między kuzynami, ograniczyła dochody klasztorów, przerażeni pielgrzymi bali się ruszać ze swych domostw, zmniejszyła się też drastycznie liczba postulantów naprawdę pragnących życia zakonnego, częstokroć zaś zwiększyła się liczba ubogich uciekinierów szukających w klasztorach schronienia. Perspektywa pozyskania kandydata z pewnym już zapasem wiedzy, pragnącego z własnej woli rozpocząć tu nowicjat, była zatem wielce obiecująca. Potem oczywiście znalazło się wielu mądrali, wyliczających złowieszcze znaki, mówiących o ponurych zwiastunach i bezwstydnie twierdzących, że przecież właśnie oni wszystkim to mówili. Po każdym wstrząsie i nieszczęściu zwykle pojawia się wielu takich spóźnionych jasnowidzów. W dwa dni później brat Cadfael przypadkowo był świadkiem przybycia nowego

kandydata. Po kilku dniach bezchmurnego nieba i słońca, co umożliwiło zebranie wczesnych jabłek i przywiezienie z młyna świeżo zmielonej mąki, była wielka ulewa, która drogi przemieniła w błotnistą maź, a każde wgłębienie na wielkim dziedzińcu stało się zdradliwym rozlewiskiem. Kopiści w celach skryptorium i rzemieślnicy w warsztatach wdzięczni byli losowi, że pracują pod dachem. Chłopcy, pozbawieni swych zabaw na dworze, nudzili się bardzo, kilku zaś pacjentów w in - firmerii z przygnębieniem patrzyło, jak sfybko gaśnie światło dzienne i robi się całkiem mroczno. Przy takiej pogodzie niewielu było też odwiedzających. Choć nastąpiła przynosząca ulgę przerwa w wojnie domowej, którą odważniejsi przedstawiciele wyższego duchowieństwa próbowali wykorzystać na to, by skłonić obie strony do zgody, większość mieszkańców Anglii wolała siedzieć w domu i czekać, co z tego wyniknie, i tylko ci, którzy nie mieli wyboru, ruszali w drogę, na ogół szukając schronienia w klasztorach. Cadfael część popołudnia spędził w swej chacie w herba - rium. Miał sporo do zrobienia, gdyż właśnie przygotowywał przeróżne wywary i mikstury, plon jesiennego zbioru liści, korzeni oraz jagód. A ponieważ udało mu się zdobyć kopię spisu roślin i drzew Elfrica, sporządzoną w Anglii półtora wieku temu, zamierzał też przestudiować to dzieło w spokoju. Brat Oswin, którego młodzieńczy zapał był nieraz bardzo pomocny, jednak czasem sprawiał Cadfaelowi wiele kłopotów w jego królestwie, poprosił o zwolnienie - chciał powtórzyć liturgię, gdyż zbliżał się czas jego wieczystych ślubów i musiał na pamięć uczyć się wielu tekstów. Deszcz, choć tak potrzebny, przygnębia każdego człowieka. Ściemniło się, Cadfael niezbyt dobrze widział kartę, którą miał przed oczami, po chwili więc zaniechał czytania. Umiał czytać po angielsku, łaciny nauczył się jako człowiek dojrzały, jednak nadal był to dla niego obcy język. Sprawdził wszystkie wywary, kilka zamieszał, czasem do któregoś dodał jakiś nowy składnik, ukręcony w moździerzu na gładką masę, i wreszcie pośpiesznie ruszył przez mokry ogród w kierunku wielkiego dziedzińca, swój cenny pergamin chowając w kieszeni na piersiach habitu. Schronił się pod portykiem domu dla gości i głęboko odetchnął, by po chwili ruszyć przez pełne kałuż krużganki. Wtedy właśnie od strony Podzamcza nadjechało trzech konnych, którzy zatrzymali się pod sklepieniem wartowni, żeby strząsnąć deszcz ze swych peleryn. Na ich powitanie wyszedł furtian; ślizgał się, idąc wzdłuż muru, a z dziedzińca stajennego, rozpryskując wodę, przybiegł chłopak, workiem osłaniając głowę przed deszczem. To musi być Leoric Aspley z Aspley, pomyślał Cadfael, wraz ze swym synem, który zamierza przywdziać u nas habit. Na chwilę więc zatrzymał się, częściowo z ciekawości,

częściowo w nadziei, że ulewa minie i będzie mógł przejść do skryptorium, nieco mniej moknąc. Na czele przybyszów na siwku jechał wysoki starszy mężczyzna w grubej pelerynie. Kiedy odrzucił do tyłu kaptur, odsłonił bujne, przyprószone siwizną włosy i pociągłą, surową, brodatą twarz. Nawet z tej odległości, przez szeroki dziedziniec, widać było, że jest człowiekiem przystojnym, poważnym, ma orli nos i dumną, ponurą twarz. Do służącego i chłopaka stajennego odnosił się jednak uprzejmie. Sprawiał wrażenie kogoś, kto ma trudny charakter i zapewne był surowym ojcem. Czy pochwalał decyzję syna? A może, niezadowolony z niej, zgodził się pod wpływem jego nalegań? Tak na oko liczył pięćdziesiąt parę lat i Cadfael pomyślał, że jest to już człowiek stary, o ironio, zapominając o swym własnym wieku, nad czym się nigdy specjalnie nie zastanawiał, a był przecież po sześćdziesiątce. Jednak zaraz potem zwrócił uwagę na młodego człowieka, który, jak przystało, z wielkim szacunkiem jechał kilka jardów za ojcem i teraz zeskoczył ze swego karego kuca, żeby przytrzymać ojcu strzemię. Może nieco nadmiernie uczynny, miał jednak w sobie coś, co przypominało sztywną wyniosłość starszego mężczyzny. Najwyraźniej niedaleko padło jabłko od jabłoni. Kiedy tak stali obok siebie, widać było, że dziewiętnastoletni Meriet Aspley był prawie o głowę niższy od Leorica; przystojny, szczupły, schludny młodzieniec, który na pierwszy rzut oka właściwie niczym nie zwracał na siebie uwagi. Ciemne kręcone włosy lepiły mu się do mokrego czoła, a deszcz jak łzy spływał po gładkich policzkach. Stał nieco z boku, z głową spuszczoną i powiekami lekko przymkniętymi, jak sługa czekający na rozkazy swego pana. Kiedy wreszcie weszli do wartowni, szedł z tyłu niczym dobrze wytresowany pies. Lecz mimo to sprawiał wrażenie, że jest badzo samotny, zamknięty w sobie, że jak gdyby przestrzegając tych wszystkich kanonów, nie dawał z siebie nic więcej, że to było zewnętrzne i ścisłe stosowanie się do obowiązujących norm, nie mające nic wspólnego z tym, co ukrywał w sobie. Cadfael, spoglądając na niego z pewnej odległości, zauważył, iż jego twarz jest opanowana tak samo jak twarz ojca, a wyraźne wgłębienia w kącikach ust, na pierwszy rzut oka pełnych i namiętnych, są tak samo surowe. No cóż, pomyślał Cadfael, ci dwaj z pewnością nie żyją ze sobą w zgodzie. A jedynym sposobem, żeby wytłumaczyć chłód i sztywność ojca, było wrócić do pierwszego spostrzeżenia, że nie pochwala on decyzji syna, że zapewne starał się go odwieść od niej, i ma za złe, iż nie posłuchał jego argumentów. Dzieliły ich upór z jednej strony oraz frustracja i rozczarowanie z drugiej. Sprzeciw ojca to niezbyt dobry początek dla kogoś mającego powołanie. Jednak ci, którzy zostali oślepieni zbyt wielkim światłem, nie widzą, nie są w stanie dostrzec bólu, jaki powodują. Nie tę drogę obrał Cadfael, żeby się dostać do klasztoru,

ale znał kilka takich przypadków i rozumiał tego rodzaju mus. Przybyli weszli do wartowni, żeby zaczekać tam na brata Pawła i oficjalne przyjęcie przez opata. Chłopak stajenny, który jechał za nimi na włochatym kucu, zabrał ich konie do stajni, tak że wielki dziedziniec znów opustoszał w ulewnym deszczu. Brat Cadfael podciągnął swój habit i pobiegł, żeby się schronić w krużgankach, tam strząsnął wodę z rękawów i kaptura, a potem zabrał się do dalszej lektury w skryptorium. Po paru minutach całkiem był pogrążony w rozwiązywaniu problemu, czy dyptan to jego Origanum dictamnus czy też Cunila origanoides Elfrica, dlatego nie zastanawiał się już dłużej nad Merietem Aspleyem, który tak nieodwołalnie postanowił zostać mnichem. Następnego dnia ów młodzieniec został przedstawiony kapitule, gdzie oficjalnie miał wypowiedzieć swą prośbę oraz zostać powitany przez tych, którzy odtąd staliby się jego braćmi. Podczas okresu próbnego nowicjusze nie brali udziału w obradach kapituły, lecz mogli się im od czasu do czasu przysłuchiwać i uczyć przy tej okazji, opat Radulfus zaś dbał o to, żeby od samego początku przyjmowani byli z braterską życzliwością. W dopiero co nałożonym habicie Meriet poruszał się trochę niezgrabnie i wyglądał na mniejszego niż w swoim świeckim odzieniu, stwierdził zamyślony Cadfael, obserwując go. Nie było już przy nim ojca, który zdawał się wprost go mrozić, budzić jego wrogość. Nie musiał też obawiać się tych, którzy z radościąpragnęli go przyjąć do swego grona, jednak nadal był bardzo przejęty. Być może jednak jego spuszczone oczy i ciasno splecione dłonie wyrażały po prostu przerażenie krokiem, na który się zdecydował. Na zadawane pytania odpowiadał cichym, opanowanym głosem, szybko i z pokorą. Twarz jego, z natury blada jak kość słoniowa, teraz jeszcze opalona przez złociste letnie słońce, łatwo się czerwieniła, co było wyraźnie widać na gładkich kościach policzkowych. Miał cienki prosty nos o nerwowych nozdrzach i pełne dumne usta, które mocno zaciskał, ilekroć milczał, jednak gdy mówił, stawały się bardzo wyraziste. Oczy zaś ukrywał pod powiekami, nad którymi pięknie rysowały się brwi czarniejsze niż jego włosy. - Oczywiście przemyślałeś swoją decyzję - rzekł opat - lecz teraz jest czas, abyś uczynił to ponownie, i nikt nie będzie miał ci tego za złe. Czy naprawdę chcesz wraz z nami wieść życie zakonne? Czy sam podjąłeś tę decyzję i na pewno przy niej obstajesz? Teraz możesz szczerze powiedzieć wszystko, co ci leży na sercu. Nowicjusz odparł raczej gwałtownie niż stanowczo: - Tak, pragnę tego, ojcze. - Zapewne stropił się własną gwałtownością, gdyż dodał cicho: - Pokornie proszę wielebnego ojca, żeby mnie przyjął do klasztoru, i obiecuję posłuszeństwo.

- Ten ślub złożysz później - odparł Radulfus z lekkim uśmiechem. - Na razie brat Paweł będzie twym nauczycielem, a ty będziesz mu podlegać. Tych wszystkich, którzy zgłaszają się do naszego zgromadzenia jako ludzie dojrzali, obowiązuje próbny rok. Będziesz mieć czas zarówno na to, żeby złożyć śluby, jak i na to, by ich dotrzymać. Pokornie pochylona głowa uniosła się nagle. Ledwie te słowa przebrzmiały, spod ciężkich powiek ukazały się duże piwne oczy z plamkami zielonej barwy. Meriet ostatnio rzadko patrzył w pełne światło, dlatego jasność tych oczu była zdumiewająca i niepokojąca, a głos jego był ostry i pełen zdumienia, gdy spytał: - Proszę ojca, czy to jest konieczne? Czy nie można tego czasu skrócić, gdybym zasłużył na to pilnością? Trudno jest znieść czekanie. Opat spojrzał na niego bacznie i ściągnął brwi, raczej jakby się zastanawiał, bardziej zdziwiony niż niezadowolony. - Okres ten można by skrócić, jeśli naszym zdaniem byłoby to wskazane. Jednak niecierpliwość nie jest najlepszym doradcą ani pośpiech najlepszym adwokatem. Jeśli będziesz gotów wcześniej, to się samo okaże. Lecz nie szukaj doskonałości poprzez wysiłek. Było jasne, że Meriet zrozumiał znaczenie zarówno słów, jak i tonu. Znów spuścił powieki, niby okiennice odcinające jasność, i spojrzał na swe splecione dłonie. - Ojcze, będę posłuszny przewodnictwu. Ale pragnę z całego serca w pełni dotrzymać zobowiązania i osiągnąć spokój. Cadfaelowi zdawało się, iż ten opanowany głos nagle ścichł. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to wystąpienie chłopca nie zaszkodziło mu w oczach Radulfusa, który zarówno miał do czynienia z żarliwymi entuzjastami, jak i z tymi, którzy mimo swego poświęcenia byli powoli ciągnięci jak jagnięta na rzeź. - Na to trzeba zasłużyć - odparł łagodnie opat. - Ojcze, ja na to zasłużę! - Głos chłopca jednak trochę zadrżał, wzrok miał spuszczony. Radulfus oddalił go jakby z ostrożną życzliwością i zaraz potem zakończył kapitułę. Wzorcowe wstąpienie do klasztoru? A może nieco zbyt gorączkowy zapał, który opat, tak bystry jak Radulfus, uważał za podejrzany i godny potępienia, i który w przyszłości będzie uważnie obserwować? Jednak cóż w tym dziwnego, że poważny młodzieniec we wzniosłym nastroju przybywający do swego wymarzonego azylu był nadmiernie zapalczywy i zbytnio się śpieszył? Cadfael, który zawsze stał mocno na ziemi, nawet kiedy podejmował decyzję, żeby do końca życia osiąść w tej spokojnej przystani, odczuwał dużą sympatię do pełnych zapału młodych ludzi, którzy wszystko robili z nadmierną przesadą, czy po to, by napisać

pełen polotu wiersz, czy też skomponować piękną melodię. Byli to ci, którzy do końca swych dni płonęli zapałem i zarażali nim innych, zostawiając po sobie świetlistą ścieżkę dla przyszłych pokoleń. Wiele innych ogni, choć gaśnie z braku paliwa, nikomu jednak nie szkodzi. Czas objawi, co zwiastuje mały rozpaczliwy płomyczek Merieta. Hugh Beringar, zastępca szeryfa Shropshire, wrócił właśnie ze swego majątku do Shrewsbury, żeby podjąć tu swe obowiązki. Jego zwierzchnik, Gilbert Prestcote, wyjechał, by w dniu świętego Michała złożyć królowi Stefanowi w Westminsterze wizytę (jak zwykle co pół roku) i przedstawić sprawozdanie z tego, co się dzieje w hrabstwie, oraz ze stanu jego dochodów. Obaj powstrzymali upadek hrabstwa i dobrze go bronili, dzięki czemu nie było nękane ustawicznymi napadami, co doskwierało przeważającej części kraj u. Również opactwo dużo im zawdzięczało; wiele domów zakonnych znajdujących się na obrzeżu marchii walijskich napadnięto i splądrowano, częstokroć też usuwano z nich zakonników i zmieniano je w fortece, gdy wymagały tego okrutne wojny. Znacznie groźniejsze niż wojska króla Stefana z jednej strony, a jego kuzynki cesarzowej Maud z drugiej - choć i one, jak wiadomo, były wystarczająco groźne - były samozwańcze armie małych i dużych łupieżców, zagrabiających wszystko, ilekroć nie natknęli się na odpowiednio duże siły mogące ich powstrzymać. Jak dotąd na szczęście w Shropshire prawo było na tyle silne i lojalne, żeby dbać o swoich poddanych. Kiedy już stwierdził, że jego żona wraz z synkiem rozgościła się na dobre w ich miejskim domu w pobliżu kościoła Matki Boskiej, i osobiście sprawdził, że w zamkowym garnizonie panuje porządek, Hugh jak zawsze skierował swe kroki do opata, by złożyć mu wyrazy szacunku, a potem, tak samo jak zawsze, nie opuścił terenu opactwa, nim nie złożył wizyty bratu Cadfaelowi w jego chacie w ogrodzie. Byli starymi przyjaciółmi, bliższymi sobie niż ojciec i syn. Łączył ich nie tylko tolerancyjny stosunek dwóch pokoleń, lecz również wspólne przeżycia, które sprawiały, że zacierała się między nimi różnica wieku. Ileż to razy, dając z siebie wszystko, zastanawiali się wspólnie nad tym, jak najlepiej obronić wartości oraz instytucje, które wymagały ustawicznej ochrony w kraju tak rozdartym i przeżywającym liczne wstrząsy. Cadfael od razu spytał, co słychać u Aliny, uśmiechając się, ledwie wymówił jej imię. Był świadkiem, gdy jego przyjaciel zdobył nie tylko jej uczucie, lecz także wysokie w przypadku tak młodego człowieka stanowisko, i był dumny prawie jak rodzony dziadek z ich pierworodnego syna, którego na początku tego roku został ojcem chrzestnym. - Jak zawsze promienna - odparł Hugh - i pyta o ciebie. Gdy tylko będę miał czas, przyjdę po ciebie i zaprowadzę do niej, żebyś się przekonał, jak rozkwitła.

- Była doprawdy prześlicznym pączkiem - stwierdził Cadfael. - A co z małym? Dobry Boże, Idzi ma już dziewięć miesięcy i wkrótce zacznie raczkować po podłodze jak mały psiak. Taki malec zwykle ląduje na własnych nogach, wpierw nim opuści matczyne ramiona. - Jest tak samo szybki na czworakach - odparł z dumą Hugh - jak jego niańka Konstancja na dwóch nogach. Ma chwyt tak mocny, jakby od urodzenia władał mieczem. Ale niech Bóg uchowa go od tego przez wiele, wiele lat, gdyż i tak jego dzieciństwo zawsze będzie dla mnie zbyt krótkie. Z pomocą boską te niespokojne czasy miną, nim on dorośnie. Ileż to razy Anglia cieszyła się spokojnym panowaniem swych władców. Miejmy nadzieję, że wkrótce znów tak będzie. Był człowiekiem łagodnym i zrównoważonym, lecz nieraz trudne czasy, w jakich żył, rzucały na niego cień, zwłaszcza gdy myślał o swym urzędzie i obowiązkach. - Jakie są wieści z południa? - zapytał Cadfael, widząc, że jego przyjaciel chwilowo się zasępił. - Wygląda na to, że narada u biskupa Henryka w rezultacie niewiele dała. Henryk z Blois, biskup Winchesteru i legat papieski, był młodszym synem króla i jego wiernym poplecznikiem do czasu, kiedy Stefan obraził i zaatakował Kościół, poważnie go szkalując w osobach kilku biskupów. Kogo w obecnym czasie darzył osobistą lojalnością, było tematem różnych spekulacji, od kiedy jego kuzynka, cesarzowa Maud, przybyła do Anglii i ukrywała się bezpiecznie wraz ze swymi zwolennikami na zachodzie, znajdując oparcie w mieście Gloucester. Wybitnie zdolny, ambitny i praktyczny duchowny mógł zdobyć sympatię obu stron i jeszcze więcej ich niezadowolenia. Jego sytuacja, rozdarcie między krewnymi wymagały jednak, by wiosnę i lato tego roku spędził, starając się ze wszystkich sił skłonić ich do rozsądku i porozumienia oraz czyniąc pewne przygotowania na przyszłość, które przynajmniej złagodziłyby, jeśli nie zaspokoiły w pełni żądań obu stron, i w rezultacie dały Anglii wiarygodny rząd oraz widoki na przywrócenie prawa. Robił, co mógł, i nawet udało mu się doprowadzić do spotkania przedstawicieli obu stron w pobliżu Bath zaledwie miesiąc temu, czy cos koło tego. Niestety, bez rezultatu. - Ale przynajmniej to na pewien czas powstrzymało walki - stwierdził rzezczowo Hugh. Jednak nikt na tym nie skorzystał. Juk słyszeliśmy powiedział Cadfael - cesarzowa chciula przedłożyć swoje roszczenia pod osąd Kościoła, lecz Stefan był temu przeciwny. - Cóż w tym dziwnego! - stwierdził Hugh, uśmiechając się na samą myśl o tym. - On posiada wszystko, ona nic. W przypadku sądu on ma wszystko do stracenia, ona zaś nic, za to może wiele zyskać, nawet odroczenie rozprawy sądowej świadczyłoby o tym, że nie jest

głupia. A mój król, niech Bóg wieje mu więcej rozumu do głowy, obraził Kościół, który się rychło zemści. Nie, niczego nie można się było po tym spodziewać. Na razie biskup Henryk odpłynął do Francji, nie stracił jeszcze nadziei i popiera króla francuskiego i księcia Teobalda z Normandii. Przez następne parę tygodni będzie pracował nad propozycjami zawarcia pokoju z nimi i wróci, żeby je przedstawić obu zwaśnionym stronom. Prawdę mówiąc, miał nadzieję zdziałać tu więcej, niż mu się udało, przede wszystkim na północy. Jednak oni nabrali wody w usta i zostali w domu. - Chester? - zaryzykował pytanie Cadfael. Hrabia Ranulf z Chester, człowiek o niezależnym umyśle, na poły król swego mocnego północnego palatynatu, ożeniony z córką hrabiego Gloucester, przyrodniego brata cesarzowej, jak dotąd zachowywał ostrożny spokój w swym własnym królestwie, nie angażując się zbrojnie po żadnej stronie. - On i jego przyrodni brat, William z Roumare. Roumare ma wielkie posiadłości w Lincolnshire i ci dwaj mają duże siły, z którymi należy się liczyć. Owszem, jak dotąd utrzymywali równowagę, mogli jednak uczynić więcej. No, ale my musimy być wdzięczni nawet za ten przejściowy rozejm. I żywić nadzieję. W tych ciężkich latach nadzieja nie była udziałem wielu, pomyślał ze smutkiem Cadfael, Henrykowi z Blois trzeba jednak było oddać sprawiedliwość, że czynił, co w jego mocy, by doprowadzić do pokoju. Henryk był dobrym przykładem człowieka, który zrobił wielką karierę w świecie, wcześnie przywdziewając habit. Mnich z Cluny, opat Glastonbury, biskup Winchesteru, legat papieski - wznoszenie się w górę szybkie i spektakularne jak tęcza. To prawda, początek miał łatwy, był królewskim bratankiem i swój nagły awans zawdzięczał staremu królowi Henrykowi. Zdolni młodsi synowie z mniej znaczących rodzin, wybierający klasztor i habit, nie zawsze mogli liczyć na mitrę w swoich opactwach lub poza nimi. Choćby ten delikatny młodzieniec o namiętnych ustach i z zielono nakrapianymi oczami, jak daleko zajdzie na drodze do władzy? - Hugh - powiedział Cadfael, kładąc na ruszt darń, żeby nieco przygasić ogięń na wypadek, gdyby później był mu potrzebny co wiesz o Aspleyach z Aspley? Tych na skraju Długiego Lasu, jak sądzę, niezbyt daleko od miasta, ale odosobnionych. - Nie tak bardzo odosobnionych - sprostował nieco zdziwiony tym pytaniem Hugh. - Są tam trzy sąsiadujące ze sobą majątki, wszystkie wywodzą się z jednej wielkiej poręby. Wszystkie należały swego czasu do możnego hrabiego, teraz podlegają koronie. Przybrał on nazwisko Aspley. Jego dziad był Saksonem z krwi i kości, ale porządnym człowiekiem, a hrabia Roger polubił go i obdarował swą ziemią. Nadal są Saksonami, ale służyli mu i byli

lojalni, i poszli za nim, kiedy ta ziemia przeszła do korony. Ten możny pan ożenił się z Normandką, a ona wniosła mu w wianie majątek gdzieś na północy, za Nottingham, jednak Aspley jest dla niego nadal najważniejsze. Ale czemu interesuje cię ten człowiek? - Widziałem go zaledwie przez chwilę, na koniu, w deszczu - odparł Cadfael. - Przywiózł do nas swego młodszego syna, dążącego w życiu zakonnym do nieba albo może do piekła. Zastanawiam się, o co mu chodzi, taka jest prawda. -: I cóż w tym dziwnego? - Hugh wzruszył ramionami i uśmiechnął się. - Ma starszego brata, więc nie będzie ziemi dla niego, chyba że ma skłonności do wojaczki i sam sobie coś zdobędzie. Zarówno klasztor, jak i Kościół dają nie najgorsze perspektywy. Bystry chłopak potrafi więcej osiągnąć, idąc tą drogą, niż wyciągając miecz. Gdzież tu jakaś tajemnica? Jako przykład Cadfael żywo miał w pamięci młodzieńczego i pełnego wigoru Henryka z Blois. Lecz czyż ten sztywny i drżący chłopak byłby zdolny do rządzenia? - Jaki jest jego ojciec? - spytał, siadając koło swego przyjaciela na szerokiej ławie, opartej o ścianę chaty. - Z rodu starszego od Ethelreda i dumnego jak sam diabeł, choć ma tylko dwa majątki na swoje imię. Książęta utrzymywali wtedy własne lokalne dwory. Nadal można spotkać takie domostwa w wysoko położonych miejscach i lasach. Przypuszczam, że liczy przeszło pięćdziesiąt lat - stwierdził Hugh, przypominając sobie wiadomości dotyczące tych ziem i ich właścicieli, które podlegały jego opiece w tych burzliwych czasach. - Ma dobrą reputację i jego słowo się liczy. Nigdy nie widziałem jego synów. Wydaje mi się, że dzieli ich pięć, sześć lat. Ten twój młokos w jakim może być wieku? - Ma dziewiętnaście lat, tak przynajmniej podano. - Co cię w nim niepokoi? - spytał Hugh spokojnie, ale jednak dociekliwie, i spojrzał badawczo przez ramię na ostry profil brata Cadfaela, cierpliwie czekając na odpowiedź. - Jego potulność - odparł Cadfael i nagle żachnął się wewnętrznie, że dał się zbytnio ponieść wyobraźni i nie zapanował nad językiem. - Gdyż z natury jest on gwałtowny - ciągnął z przekonaniem - wzrok ma sokoli i gęste, szerokie brwi. Natomiast ręce składa i powieki zaciska jak skarcona służąca! - Ćwiczy się w swym rzemiośle i obserwuje opata. Tak postępują sprytni młodzi ludzie. Widziałeś już wielu, którzy przychodzili i odchodzili. - Istotnie, widziałem. Czasem całkiem się nie nadawali, czasem niektórzy ambitni młodzi potrafili osiągnąć pewien punkt, i ani kroku dalej, mierząc mimo to ponad swe możliwości. Jednak według Cadfaela ten taki nie był. Pragnienie przyjęcia do klasztoru, bez względu

na wszystko, wydawało mu się celem samym w sobie, miarą desperacji tego młodego chłopca. Cadfael wątpił, czy te sokole oczy daleko spoglądały w przód, czy w ogóle widziały jakiś horyzont na zewnątrz otaczających zakonną enklawę murów. - Ci, którzy chcą zamknąć za sobą drzwi, Hugh, uciekają albo do świata za nimi, albo od świata, który zostawiają. A to jest duża różnica. Czy jednak znasz sposób odróżnienia jednego od drugiego?

Rozdział 2 Tej jesieni urodzaj jabłek w sadach opactwa, graniczących z Gaye, był wielki, kiedy więc pogoda, przez pewien czas kiepska, nagle się poprawiła, zakonnicy postanowili wykorzystać trzy piękne dni w połowie tygodnia, by zebrać owoce, póki było sucho. Zmobilizowano zatem wszystkich zakonników chórowych i służących oraz nowicjuszy, z wyjątkiem chłopców szkolnych. Była to przyjemna robota, zwłaszcza dla tych młodszych, którym pozwolono podwinąć habity powyżej kolan i wspinać się na drzewa, co było krótkim powrotem do chłopięcych czasów. Jeden z miejskich sklepikarzy w narożniku terenów opactwa ciągnących się wzdłuż Gaye miał szopę, w której trzymał kozy i ule z pszczołami, miał też pozwolenie zakonników na koszenie trawy pod drzewami w sadzie, ponieważ zawsze brakowało mu paszy. Tego dnia był tam również, po raz ostatni w tym roku wycinając sierpem wysoką trawę wokół pni drzew w miejscach, gdzie nie można było użyć kosy. Cadfael lubił tego człowieka; usiadł z nim pod którąś z jabłoni, spokojnie gawędząc, jak to bywa przy takim spotkaniu. Cadfael znał prawie wszystkich obywateli Shrewsbury, ponieważ zaś sklepikarz miał sporą gromadkę dzieci, temat do rozmowy sam się nasunął. Cadfaela dręczyło potem sumienie, iż być może właśnie z powodu tej uprzejmości jego rozmówca położył sierp pod drzewem i zapomniał zabrać, kiedy jego najmłodszy synek, ledwie sięgający mu do kolan, przybiegł w podskokach, wołając, że czeka na niego południowe piwo i chleb. Jak było, tak było, w każdym razie zostawił sierp w wysokiej trawie rosnącej wokół jednego z drzew. Zakonnik zaś nieco sztywno wstał z ziemi i poszedł do zbierających jabłka, podczas gdy jego rozmówca wziął swego synka za rękę i obaj ruszyli do domu, o czymś wesoło rozmawiając. Słomiane kosze szybko się zapełniały. Nie był to największy zbiór, jaki Cadfael widział w swoim życiu, lecz jednak obfity. Dzień był zamglony, łagodny, słońce przyćmione, między nimi a wysoką, zwieńczoną wieżami sylwetką miasta płynęła spokojnie rzeka, w powietrzu unosił się ciężki i słodki, dojrzały zapach zbiorów, woń owoców, wyschłych traw i przeróżnych nasiennych roślin, rozgrzanych ciepłem. Nic więc dziwnego, że gdy wszelkie nakazy przestały obowiązywać, w sercach wszystkich zapanowała radość. Ręce rwały się do pracy; udzielał się wspaniały, beztroski nastrój. Cadfael zauważył, że brat Meriet pilnie zbiera jabłka; rękawy podwinął, tak że widać było jego młode opalone ramiona; habit podkasał aż po brązowe kolana, kaptur opuścił prawie do ramion, a jego ciemna głowa, jeszcze bez tonsury, z bujnymi włosami, rysowała się wyraźnie na tle nieba. Uśmiechał się. Nie był to jednak wyraz wspólnej radości, tylko własnego, zapewne krótkotrwałego zadowolenia.

Po chwili Cadfael stracił go z oczu. Szedł powoli naprzód, nie mając jednak obfitych plonów. Oczywiście, można być zatopionym w prywatnej modlitwie, z zapałem przy tym zbierając jabłka, jednak zdawał sobie w pełni sprawę, że bez reszty pogrążony jest w zmysłowej przyjemności rozkoszowania się pięknem tego dnia, a z twarzy brata Merieta wyczytał, że to samo przeżywa ów młody chłopak. Fatalny zbieg okoliczności sprawił, że najcięższy i najmniej zręczny nowicjusz postanowił wspiąć się na to właśnie drzewo, pod którym leżał sierp, a jeszcze bardziej fatalne było to, że zbyt mocno wychylił się, by sięgnąć po odległą gałąź z dorodnymi owocami. Jedna z gałęzi, uginająca się od obfitości owoców, nagle sięzłamała. Wraz z nią, wśród deszczu liści i trzasku gałązek, nowicjusz spadł prosto na uniesione ku górze ostrze sierpa. Budzący przerażenie upadek sprawił, że kilku współtowarzyszy owego nowicjusza zaraz podbiegło do niego. Cadfael był jednym z pierwszych. Młody chłopak leżał bez ruchu, zaplątany w swój habit, miał rozrzucone ramiona i nogi, po jego lewej stronie spływał jasny strumień krwi, plamiąc rękaw i trawę pod nim. Sprawiało to wrażenie nagłej i gwałtownej śmierci. Nic więc dziwnego, że młodzi niedoświadczeni chłopcy stali nad nim, krzycząc przeraźliwie. Brat Meriet, nieco oddalony, nie zauważył upadku. Nie mając o niczym pojęcia, szedł między drzewami w stronę nadrzecznej ścieżki z koszem pełnym owoców. Tym razem twarz miał wyjątkowo spokojną. Jednak nagle ujrzał rozpostarte ciało, rozcięty habit, wypływający strumień krwi. Szarpnął się jak trafiony nagle strzałą koń, a potem cofnął niezgrabnie. Kosz wypadł mu z rąk, jabłka potoczyły się po darni. Nie wydał z siebie żadnego dźwięku, lecz kiedy Cadfael, który klęczał przy leżącym nowicjuszu, podniósł wzrok, zdziwiony deszczem jabłek, ujrzał twarz pozbawioną życia i światła, skamieniałą w spokoju śmierci. Otwarte szeroko szklanozielone oczy Merieta, bez żadnego błysku, nieruchomo wpatrywały się w zabitego nożem, jak sądził, martwego człowieka w trawie. Rysy tej maski skurczyły się, wyostrzyły, zbielały jak gdyby nigdy już nie miały poruszyć się ani ożyć. - Niemądry chłopaku! - krzyknął Cadfael, zły z powodu kolejnego wstrząsu i strachu, kiedy już jednym niemądrym chłopakiem musiał się zająć. - Zbieraj te swoje jabłka, zanieś, gdzie trzeba, i nie przeszkadzaj mi, jeśli nie masz nic lepszego do roboty. Czy nie widzisz, że ten chłopak stracił przytomność, uderzając głową o pień drzewa, a sierp lekko zranił mu żebra, więc krwawi teraz jak zarzynana Świnia, co znaczy, że żyje i żyć będzie? Istotnie tak było, gdyż ofiara wypadku najpierw otworzyła jedno oko, a potem rozejrzała się wokół, jakby szukając wroga, który wyrządził jej krzywdę, chcąc się poskarżyć

na doznany ból. Krąg widzów odetchnął z ulgą i zacisnął się wokół rannego, proponując pomoc, a Meriet zabrał się do zbierania tego, co rozrzucił, sztywny i posłuszny, nie wypowiadając żadnego słowa ani nie wydając żadnego dźwięku. Lodowata maska bardzo powoli nikła, zielone oczy długo były zamglone, nim rozbłysło w nich światło. Rana, jak stwierdził Cadfael, płytkie i zabrudzone cięcie - dzięki poświęceniu jednego z nowicjuszy szybko została zabandażowana podartą na pasy lnianą koszulą. Uderzenie w głowę spowodowało wielki guz i ból, ale nic więcej. Poszkodowany został odesłany do opactwa, gdy poczuł się na tyle mocny, że mógł stanąć na nogi, a jego dwóch silnych towarzyszy w każdej chwili było gotowych ze swoich splecionych w nadgarstkach dłoni zrobić krzesełko, gdyby zasłabł i trzeba by go było nieść. Po wypadku została tylko zdeptana przez wiele nóg trawa wokół już wysychającej plamy krwi i sierp. Mocno przerażony chłopczyk, który czekał, aż Cadfael będzie sam, podszedł do niego i poprosił o sierp. Zakonnik zapewnił, że nic groźnego się nie stało i że jego ojciec nie będzie oskarżony o spowodowanie nieszczęśliwego wypadku, które przecież zawsze się zdarzają, nawet bez udziału roztargnionych właścicieli kóz i niezgrabnych, zbyt grubych chłopców. Kiedy już wszystko było załatwione, Cadfael rozejrzał się wokoło. Został jeszcze jeden problem. I oto był, postać w czarnym habicie wśród innych podobnych, nowicjusz pracujący wytrwale jak inni. Z jednym wyjątkiem - wciąż skrywał swoją twarz. Ustępujące podniecenie sprawiło, że wszyscy gadali jeden przez drugiego jak szpaki, podczas gdy on nie powiedział przez ten czas ani słowa. I ta jego sztywność w ruchach, niby drewnianej dziecinnej lalki, która nagle ożyła, i zawsze uniesione wysoko ramiona, odwrócone, ilekroć ktoś się zbliżał. Najwyraźniej nie chciał być obserwowany; przynajmniej tak długo, aż nie zapanował nad wyrazem twarzy. Zebrane jabłka zanieśli do wielkiej stodoły na podwórzu folwarcznym, gdzie miały być wyłożone na tacach i przechowywane aż do Bożego Narodzenia. W drodze powrotnej, kiedy był już czas na nieszpory, Cadfael znalazł się obok Merieta i dotrzymywał mu kroku, przez większą część drogi milcząc. Miał wrodzoną zdolność obserwowania ludzi, sprawiając przy tym wrażenie, że nie interesuje go w nich nic oprócz tego, że żyją w tym samym świecie co on. - Zrobiło się ogromne zamieszanie - odezwał się wreszcie Cadfael, jakby przepraszająco, w czym brzmiała też nuta zdziwienia - z powodu uszkodzenia kilku cali skóry. Odruchowo odezwałem się do ciebie, bracie, zbyt ostro. Wybacz mi! Z łatwością mogło się stać to, co przypuszczałeś. Tak jak ty, ja też się tego obawiałem. Teraz na szczęście możemy obaj odetchnąć.

Chłopiec, który szedł z nisko zwieszoną głową, nagłe odwrócił się do niego i spojrzał przez ramię. Zielonozłote oczy zabłysły i równie nagle zgasły. Rozległ się cichy, zaniepokojony, zdenerwowany głos. - Tak, chwała Bogu! Dziękuję bratu! - Cadfael pomyślał, że była to właściwa, choć nieco spóźniona reakcja, tym niemniej cenna. - Nie na wiele się przydałem, brat miał rację... ja nie przywykłem... - ciągnął dalej niezręcznie Meriet. - A niby jakim cudem miałbyś przywyknąć? Jestem dobrze ponad dwa razy starszy od ciebie i w przeciwieństwie do ciebie późno przywdziałem habit. Widziałem śmierć w wielu jej postaciach. W czasach swej młodości byłem żołnierzem i marynarzem podczas wyprawy krzyżowej na Wschodzie i przez dziesięć lat po upadku Jerozolimy widziałem wielu zabitych w bitwach. Ja sam też zabijałem ludzi w walce, lecz nigdy nie sprawiało mi to radości, dobrze to pamiętam, nigdy jednak nie unikałem jej wtedy, ponieważ złożyłem odpowiednie śluby. Coś działo się obok niego, wyczuł, że chłopak słucha go uważnie. Może zainteresowała go wzmianka o ślubach innych niż zakonne, ślubach, w których także istotna była sprawa życia i śmierci? Cadfael, niby wędkarz z niewielką, lecz sprytną przynętą na lince, nadal prowadził spokojną rozmowę, łagodząc podejrzenia, budząc duże zainteresowanie, gdy wracał do minionych lat swych własnych doświadczeń, co rzadko mu się zdarzało. Zalecane przez zakon milczenie nie powinno przeszkadzać wyższym celom, kiedy dusza samoudręcza się na granicy świadomości grzechu. Oto gadatliwy stary braciszek, wracający do swej pełnej przygód przeszłości, który przemierzył pół znanego świata. Cóż może być bardziej nieszkodliwego lub bardziej rozbrajającego? - Byłem w siłach Roberta z Normandii, ależ to była dziwaczna zbieranina! Anglicy, Normanowie, Flamandczycy, Szkoci, Bretończycy - kogokolwiek wymieniłbyś - wszyscy tam byli! Kiedy Konstantynopol został zdobyty, a Baldwin ukoronowany, większość z nas wróciła do domu w ciągu około dwóch, trzech lat, ale mnie wtedy ciągnęło na morze i zostałem. Piraci napadali na te wybrzeża, zawsze więc mieliśmy co robić. Idący obok niego chłopak nie uronił ani jednego wypowiedzianego słowa i drżał jak nieułożony pies myśliwski pełnej krwi, kiedy usłyszy głos rogu, choć cały czas milczał. - No i wreszcie ja też wróciłem do domu, bo jednak było dokąd wracać, a poza tym odczułem taką potrzebę - ciągnął Cadfael. - Przez pewien czas służyłem tu i tam jako wolny zbrojny ochotnik w konnych oddziałach, a potem przyszedł czas, że miałem tego dość. Ale wszystko, co zobaczyłem w świecie, to było moje. - A co teraz brat robi tutaj? - spytał zdziwiony Meriet. - Hoduję zioła i suszę je, potem zaś przygotowuję z nich leki na wszelkie choroby i

dolegliwości. Leczę wiele osób prócz nas przebywających w tych murach. - I to bratu wystarcza? Był to stłumiony okrzyk protestu. Merieta to by nie zadowoliło. - Leczyć ludzi po latach, kiedy ich krzywdziłem? Cóż stosowniejszego miałbym czynić? Człowiek robi to, co musi robić - rzekł ostrożnie Cadfael - niezależnie od tego, czy obowiązek, który wziął na siebie, to walka czy też ratowanie biednych dusz od walki; to zabijanie czy też umieranie albo leczenie. Spotkasz wielu takich ludzi, którzy będą twierdzić, że wiedzą, co jest twoim obowiązkiem, lecz tylko jeden z wielu powie ci prawdę i trafi w sedno. I to ty sam wybierzesz światło, które wskaże ci drogę. Czy wiesz, który ze złożonych ślubów sprawia mi największe trudności? Posłuszeństwo, a przecież jestem starym człowiekiem. Przeżyłem z pewnością wspaniałe czasy, burzliwe i nieraz szalone chwile, a teraz staram się, pomyślał zdziwiony Cadfael, ostrzec go, by zbyt wcześnie nie zobowiązał się do czegoś, czego nie może spełnić, czego nie otrzymał, by dać. - To prawda! - rzekł gwałtownie Meriet. - Każdy człowiek musi robić to, czym został obarczony, nie podając tego w wątpliwość. Czy to właśnie jest posłuszeństwo? I nagle odwrócił się do brata Cadfaela, a na jego młodej twarzy malował się wyraz uniesienia i oddania, jak gdyby właśnie ucałował rękojeść w kształcie krzyża swego własnego sztyletu, podobnie jak kiedyś uczynił to Cadfael, i zobowiązał się przelać własną krew dla jakiejś sprawy równie świętej dla niego, jak uwolnienie miasta należącego do Boga. Przez resztę dnia Cadfael ciągle myślał o Meriecie. Po nieszporach wyznał bratu Pawłowi, że czuje się nieswojo, przypominając sobie fatalne wydarzenie tego dnia. Brat Paweł, opiekujący się w tym czasie małymi dziećmi, nie był świadkiem tego, co się stało w sadzie, a wieści, które do niego dotarły, tyczyły tylko upadku brata Wolstana oraz jego obrażeń, nie zaś niezrozumiałego przerażenia, jakie wywołały w Meriecie. - Nie chodzi o to, że jest coś dziwnego w tym, gdy ktoś ucieka od widoku leżącego we krwi człowieka, wszyscy tam obecni przeżyli szok, lecz to, co on czuł, było z pewnością czymś ekstremalnym. Brat Paweł potrząsnął głową z powątpiewaniem nad tym trudnym zarzutem. - Wszystko, co on czuje, jest ekstremalne, nie znajduję w nim spokoju i pewności, które powinny iść w parze z prawdziwym powołaniem. Och, jest niezwykle posłuszny, o cokolwiek go poproszę, natychmiast to robi, lecz on pragnie iść naprzód szybciej, niż ja go prowadzę. Nigdy jeszcze nie miałem tak pilnego ucznia, lecz jego towarzysze nie lubią go, on zaś ich unika. Ci, którzy próbowali zbliżyć się do niego, powiadają, że się od nich odwraca, jest szorstki i zaraz ucieka. On raczej woli być sam. Powiadam ci, Cadfaelu, że jeszcze nigdy

nie miałem postulanta odbywającego swój nowicjat z tak wielką pasją i z tak niewielką radością. Czyś widział, żeby choć raz się uśmiechnął, od kiedy tu się znalazł? Tak, raz, pomyślał Cadfael, dzisiejszego popołudnia, przed upadkiem Wolstana, kiedy zbierał jabłka w sadzie, pierwszy raz, gdy opuścił klasztor po wyjeździe ojca. - Czy uważasz, że byłoby dobrze zabrać go na kapitułę? spytał z powątpiewaniem. - Zrobiłem coś znacznie lepszego, a przynajmniej taką miałem nadzieję. Ktoś mający taką naturę nie będzie się skarżyć, jeśli nie miałby po temu przyczyny. Opowiedziałem o nim ojcu opatowi. „Przyślij go do mnie - powiedział Radulfus - a ja go przekonam, że jestem tu po to, żeby być otwartym dla każdego, kto mnie potrzebuje, czy to będzie najmłodszy chłopiec, czy któryś z podległych mi zakonników, każdy bez najmniejszej obawy może do mnie przyjść jak do własnego ojca”. No i posłałem go, ale przedtem powiedziałem, że może mu wyjawić każdą swą myśl z całkowitym zaufaniem. I co z tego wyszło? „Tak, proszę ojca. Nie, proszę ojca”. Ani jednego słowa z głębi serca! Jedna rzecz, która otworzyła mu usta, to było stwierdzenie opata, że być może popełnił omyłkę, przychodząc tu, i że powinien jeszcze raz to przemyśleć. To go szybko poderwało z klęczek. Zaczął prosić, żeby jego okres próbny został skrócony i żeby jak najszybciej pozwolono mu złożyć śluby. Ojciec opat wygłosił mu kazanie o pokorze i właściwym wykorzystaniu roku nowicjatu. Co wyraźnie wziął sobie do serca, a może tylko tak się zdawało, i obiecał być cierpliwy. Lecz ciągle nalega. Księgi pochłania szybciej, niż jestem w stanie mu je dostarczać, najwyraźniej za wszelką cenę chce przyspieszyć swoje śluby. Ci, co nie są tak szybcy, mają mu to za złe. Ci, którzy mogą dotrzymać mu kroku, mając nad nim przewagę dwóch lub więcej miesięcy, powiadają, że on z nich szydzi. Tych on unika, sam byłem tego świadkiem, dlatego nie przeczę, że on mnie niepokoi. Mnie również, pomyślał Cadfael, lecz tego nie powiedział. I to bardzo. - Ciągle o nim myślę... - ciągnął w zamyśleniu Paweł. - Powiedz mu, że może przyjść do mnie bez lęku, jak do swego rodzonego ojca, rzekł opat. Jakiego rodzaju pociechy można udzielić młodemu człowiekowi, który dopiero co opuścił dom rodzinny? Czyś widział, Cadfaelu, kiedy oni tu przyszli? Ci dwaj razem? - Widziałem - odparł ostrożnie Cadfael - choć tylko przez kilka chwil, kiedy zsiadali z koni, strząsnęli z siebie deszcz i weszli do wartowni. - Wszystko odbyło się bardzo szybko - powiedział brat Paweł. - Ja byłem wtedy cały czas, widziałem, jak się żegna z rodzonym ojcem. Bez jednej łzy, kilka krótkich, rzeczowych słów i ojciec szybko go zostawił. Widziałem już wiele takich pożegnań i zawsze się ich boję, tak samo jak ci chłopcy, a nawet jeszcze bardziej. - Brat Paweł nigdy nie miał własnych

dzieci, nie chrzcił ich, nie opiekował się nimi, a mimo to obdarzony był pewną cechą, którą stary opat Heribert, ani zbyt wrażliwy, ani zbyt mądry człowiek, dostrzegł w nim i dlatego powierzył mu opiekę nad chłopcami i nowicjuszami z całym zaufaniem, którego Paweł nigdy nie zawiódł. - Nigdy jednak nie widziałem, żeby choć jeden ojciec odszedł bez pocałunku - rzekł Paweł. - Nigdy dotąd. Aspley był pierwszy. W ciemności długiego dormitorium, niemal dwie godziny po komplecie, u szczytu nocnych schodów, które wiodły do kościoła, paliła się mała lampka, a jedynym dźwiękiem było od czasu do czasu westchnienie któregoś ze śpiących albo niespokojne poruszenie się czuwającego brata. Na przodzie dużej sali znaj - dowala się cela przeora Roberta, z której widział całą długość korytarza pomiędzy dwoma rzędami cel. Zdarzały się chwile, kiedy niektórzy młodsi bracia, nie całkiem jeszcze uwolnieni od wad praojca Adama, cieszyli się z tego, że przeor miał mocny sen. Czasem nawet Cadfael przemykał nocnymi schodami, jeśli uważał, że są ku temu ważne powody. Pierwsze jego spotkania z Beringarem, zanim jeszcze ten podbił serce Aliny i zdobył swój urząd, odbywały się nocą, i to bez niczyjego pozwolenia. I bez wyrzutów sumienia! To, czego Cadfael nie żałował, uznawał za zbyt trudne, żeby przypomnieć sobie podczas spowiedzi. Wtedy Hugh był dla niego zagadką, tajemniczym młodym człowiekiem, który mógł być albo przyjacielem, albo wrogiem. Potem kilka prób przypieczętowało ich przyjaźń, serdeczną i niezawodną. W ciszy tej nocy po zbieraniu jabłek Cadfael leżał bezsennie i rozmyślał nie o Beringarze, lecz o bracie Meriecie, który się cofnął z rozpaczliwym przerażeniem, mając przed sobą, jak sądził, leżącego w trawie zakłutego człowieka. Co było tylko złudzeniem! Ranny nowicjusz spał teraz w swoim łóżku, nie dalej niż trzy, cztery cele od Merieta, może niespokojnie, gdyż z pewnością bolała go rana na żebrach, ale ponieważ nie dochodził żaden dźwięk z miejsca, gdzie leżał, zapewne spał. Czy Meriet choć w połowie spał równie dobrze? I gdzie widział albo dlaczego tak żywo wyobraził sobie, że patrzy na martwego człowieka w kałuży krwi? Do północy brakowało nieco więcej niż godzina, panowała absolutna cisza. Nawet ci nerwowo śpiący byli całkiem spokojni. Najmłodsi chłopcy, na polecenie opata oddzieleni od tych starszych, spali w małej izdebce na końcu dormitorium, a brat Paweł zajmował celę, która chroniła ich odosobnienie. Opat Radulfus znał i rozumiał nieprzewidziane zagrożenia, które czyhały na dusze tych, co żyli w celibacie, jakkolwiek byłyby one niewinne. Brat Cadfael właściwie spał, ale niezupełnie, tak jak mu się wiele razy zdarzało - czy to w obozie krzyżowców, czy na polu walki albo gdy zawinięty w swą pelerynę leżał na

pokładzie żaglowca pod gwiazdami Morza Śródziemnego. Wrócił pamięcią znów na Wschód i do przeszłości, wyczuwając niebezpieczeństwo, choć przecież nic złego nie mogło mu teraz grozić. Rozpaczliwy krzyk przeciął nagle ciemność i ciszę, jakby dwie demoniczne ręce z wielką siłą zdarły sen i samą tkaninę nocy z wszystkich tu śpiących. Uniósł się w górę i drżąc, odbił belki powały, budząc echa rozszalałe jak nietoperze. Były w nim słowa, lecz nie do rozróżnienia, gdyż poszybowały niby przekleństwa, przerywane pauzami łkań, żeby złapać oddech. Cadfael wyskoczył z łóżka, nim ten krzyk osiągnął swoje apogeum, i ruszył po omacku korytarzem w jego kierunku. W tym momencie wszyscy już się obudzili, słyszał gwar przerażonych głosów i nerwowo odmawiane modlitwy, a po chwili zaspane gniewne pytania przeora Roberta: „Kto ośmielił się zakłócić nocny spokój?” Z tyłu, z końca korytarza, gdzie spał brat Paweł, słychać było przerażone dziecięce głosy, dwaj najmłodsi chłopcy, wyrwani ze snu, płakali ze strachu, i nic w tym dziwnego. Jeden z nich miał najwyżej siedem lat. Nigdy dotąd nie zostali tak gwałtownie obudzeni. Paweł wybiegł ze swej celi, żeby ich uspokoić i pocieszyć. Nadal słychać było głośne krzyki i pełne przerażenia skargi. Podobno święci rozmawiają w różnych językach z Bogiem. Z kim rozmawiał ten gwałtowny, pełen wściekłości głos, z kim walczył i w jakim języku wyrażał cierpienie, gniew i bunt? Cadfael zabrał ze sobą świeczkę, żeby odpalić ją od lampki na nocnych schodach. Torując sobie drogę przez drżącą ciemność korytarza, odsuwał jakieś podniecone, bez celu błąkające się i tarasujące drogę postacie. Krzyki, przeklinania i lamenty, ciągle jeszcze nieskładne w języku snu, ogłuszały go przez całą drogę. Z małej izdebki dzieci dobiegał rozpaczliwy lament. Wreszcie dotarł do lampki, zapalił świeczkę, oświetlając zdumione twarze, z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami, a także wysokie belki powały. Już wiedział, gdzie szukać tego, kto zakłócił spokój. Łokciami odpychając tych, którzy tarasowali mu przejście, wszedł ze swoją świecą do celi Merieta, ci mniej odważni wsunęli się za nim bojaźliwie, starając się jednak zbytnio nie zbliżać. Brat Meriet siedział na łóżku, drżąc i bełkocząc coś niewyraźnie, w zaciśniętych rękach trzymał koc, oczy miał mocno zamknięte. Pocieszające jednak w tym wszystkim było to, że choć bardzo cierpiał, nadal spał, i może gdyby teraz przyśniło mu się coś innego, obudziłby się bez żadnych okropnych wspomnień. Przeor Robert, znajdujący się już wśród wyrwanych ze snu, oburzony tymi krzykami z pewnością nie zawahałby się, żeby chwycić Merieta i mocno potrząsnąć sztywnym ramieniem, tak blisko jego dłoni. Lecz uprzedził go Cadfael, ostrożnie objął zesztywniałe plecy Merieta i przyciągnął go do siebie. Chłopiec

zadrżał i nagle jego rozpaczliwy krzyk załamał się i ucichł. Cadfael odstawił świeczkę i przyłożył dłoń do czoła młodego człowieka, łagodnie kierując go na wzgardzoną poduszkę. Przeraźliwy krzyk przeszedł w dziecięce gniewne łkanie i ucichł. Zesztywniałe ciało rozluźniło się i opadło na posłanie. Kiedy przeor Robert dotarł do łóżka, Meriet leżał na nim, mocno śpiąc, spokojny, niewinny, uwolniony od swego demona. Następnego dnia brat Paweł przyprowadził go na kapitułę. Potrzebne były wskazówki, jak postępować w przypadku okropnego duchowego zamętu, który objawił się tak wyraźnie. Ze swej strony Paweł byłby skłonny zadowolić się poświęceniem przez kilka dni specjalnej uwagi młodemu człowiekowi, starając się w tym czasie wyciągnąć z niego, jaka wewnętrzna rozterka spowodowała ten straszny koszmar nocny, i wspomóc go specjalnymi modlitwami w intencji odzyskania spokoju ducha. Lecz przeor Robert nie chciał żadnej zwłoki. Oczywiście nowicjusz mógł przeżyć wielki szok poprzedniego dnia, który nim głęboko wstrząsnął, w związku z wypadkiem swego współtowarzysza, ale przecież wszyscy inni pracujący w sadzie przeżyli to samo, a jednak z tego powodu żaden z nich nie obudził przeraźliwym krzykiem całego dormitorium. Robert twierdził, że takie objawy, nawet we śnie, są świadomym przejawem popisywania się, którego przyczyną musi być jakiś uparty i głęboko ukryty demon. Najłatwiej uwolnić od niego ciało za pomocą chłosty. Jednak w tym wypadku brat Paweł sprzeciwił się natychmiastowemu zastosowaniu tej kary. Jego zdaniem, sprawę powinien rozstrzygnąć opat. Meriet stał przed zgromadzeniem z oczami spuszczonymi i splecionymi rękami, podczas gdy omawiano przy nim jego niezawinione przestępstwo. Obudził się tak samo jak reszta nowicjuszy, którzy uspokoili się i zasnęli po tym całym zamieszaniu, kiedy dzwon wezwał ich na jutrznię, a ponieważ również zachowywał całkowite milczenie jak inni, kiedy schodzili po nocnych schodach, nie mógł zrozumieć, czemu tyle twarzy i oczu było zwróconych na niego, ani czemu jego towarzysze z takim lękiem zostawiali między nim a sobą sporą odległość. Poskarżył się na to, kiedy wreszcie dowiedział się, jak bardzo źle zachował się w nocy. Cadfael mu uwierzył. - Przyprowadziłem go tutaj do was, bracia, niejako tego, który świadomie popełnił przestępstwo - powiedział brat Paweł - lecz jako kogoś, kto potrzebuje pomocy, której ja sam nie jestem w stanie mu udzielić. To prawda, jak powiedział nam brat Cadfael, że wypadek brata Wolstana wszystkich bardzo przeraził, a brat Meriet znalazł się na miejscu wypadku bez żadnego ostrzeżenia i przeżył wielki wstrząs, pewien, że ten młody chłopiec nie żyje. Być może to właśnie wbiło mu się w pamięć i powróciło jako koszmar, który zakłócił sen. Dlatego też teraz nie potrzebuje niczego poza spokojem i modlitwą. Proszę o radę.