mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Peterson Alice - Mężczyzna od poniedziałku do piątku

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Peterson Alice - Mężczyzna od poniedziałku do piątku.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 344 stron)

Peterson Alice Mężczyzna od poniedziałku do piątku Przekład Kinga Kwaterska Gilly Brown - niespełna trzydziestopięcioletnia właścicielka psa Ruskina - szuka prawdziwej miłości. Po tym, jak Edward zostawił ją tuż przed ślubem, doszła do siebie tylko dzięki pomocy i wsparciu wspaniałych przyjaciół. Mimo że jej życie legło w gruzach, postanawia jeszcze raz spróbować odnaleźć szczęście. Za radą znajomego Gilly zaczyna szukać lokatora od poniedziałku do piątku i w końcu znajduje odpowiedniego - Jacka Bakera, przystojnego producenta reality show. Dodatkowe dochody bardzo się przydają, ale Gilly cieszy też nowa znajomość. Przyjaciele i rodzina uważają, że Jack to doskonały balsam dla jej duszy. Innego zdania jest jedynie Guy, najnowszy członek grupy psiarzy. Co takiego widzi i dlaczego tak bardzo nie podoba mu się Jack? Czy Gilly odnajdzie szczęście i miłość u boku nowego lokatora? Jaką tajemnicę skrywa rozrywkowy Jack Baker? Kto zostanie z Gilly nie tylko od poniedziałku do piątku, ale i na całe życie?

1 - Wkłada pani kapsułkę tutaj. - Sprzedawczyni stojąca obok luksusowego ekspresu do kawy demonstruje jego działanie. Jej rude włosy są związane w ciasny kucyk, który kołysze się przy każdym ruchu. - Wciska przycisk do cappuccino i gotowe! - Cudownie - mówię, gdy błyszczące urządzenie bulgocze i spienia mleko. Ten włoski ekspres do kawy jest jednym ze ślubnych prezentów, które musiałam z żalem zwrócić. Na koniec sprzedawczyni posypuje piankę sproszkowaną czekoladową i podaje mi kubek. Wypijam łyk. - No i co pani sądzi? - pyta. I wtedy go zauważam. Gapię się na niego. Wiedziałam, że pewnego dnia na siebie wpadniemy. W końcu oboje mieszkamy w Hammersmith. Wciąż nie jestem gotowa na spotkanie z nim. Mój wzrok pada na zegarek, który dałam mu na urodziny dwa lata temu. Pamiętam, jak założyłam mu go na rękę, a Ed pochylił się i mnie pocałował. Teraz nie może nawet spojrzeć mi w oczy. Podchodzi do niego jasnowłosa kobieta z jakąś kartką w ręku. - Edward, kochanie, czy dodaliśmy brytfanki Le Creuset... - przerywa, wyczuwając napiętą atmosferę

- do naszej listy? - kończy, zerkając na mnie, a potem na niego. - Musimy już iść - to wszystko, co udaje mu się wykrztusić. Olśniewająca kobieta, która sprawia wrażenie, jakby całe życie spędzała w spa, czeka, aż Ed ją przedstawi, ale on bierze ją za ramię i prowadzi w stronę wyjścia. Opuszczam dział sprzętu kuchennego bez luksusowego ekspresu do kawy i oszołomiona wchodzę na ruchome schody. Ściskam poręcz, w oczach stają mi łzy. Nie mogę uwierzyć, że się żeni! Sześć miesięcy i już zaczął nowe życie. Jak on mógł? Dobiega mnie ich rozmowa. - Czekaj... Gilly? O Boże! To była Gilly? - Powietrze wypełnia mocny zapach jej perfum. - Nie mów tak głośno - zwraca jej uwagę, a potem dodaje: - Wrócimy tu później. - Lepiej, żebyś mnie tak nie zostawił - mówi jego partnerka, oglądając się przez ramię. Patrzę, jak wychodzą na ulicę. Kiedy giną w tłumie, przechodzę przez podwójne drzwi sklepu i widzę swoje odbicie; mam piankę na górnej wardze. 2 - Słuchacie Dorset FM grającego wasze ulubione gorące, letnie brzmienia - mówi prezenter aksamitnym

głosem. - A teraz kolejny świetny utwór artysty, którego nie trzeba przedstawiać. - Za chwilę głośno i z zaangażowaniem śpiewam Dancing on the Ceiling Lionela Richie, jadąc przez wiejskie tereny. Ruskin, mój pies, szczeka w proteście z tylnego siedzenia, po czym z powrotem wystawia nos przez okno, ciesząc się pędem powietrza na pysku. - Coś nie tak, Rusk? - wołam, zerkając na niego. - Mam głos anioła! Znowu szczeka, wyraźnie dając do zrozumienia, że to nieprawda, a mój gust muzyczny też niespecjalnie mu odpowiada. Zawsze był fanem raczej Bacha i Mozarta niż Lionela Richie. Zjeżdżam na pobocze, by przepuścić wlokący się za mną traktor. Myślę, że dobrze się stało, że w ostatni weekend wpadłam na Eda. Naprawdę. - Już prawie jesteśmy na miejscu, kochanie - obiecuję Ruskinowi. Po przyjaznej wymianie uprzejmości z kierowcą traktora, który podziękował mi za to, że poczekałam, a ja jemu za to, że podziękował, ruszam w dalszą drogę. Nie zamierzam się nad tym rozwodzić, mówię sobie. Ed świetnie wyglądał. Był szczupły i opalony. Oszczędzałam przez kilka miesięcy, żeby mu kupić ten zegarek. Zaciskam ręce na kierownicy. - Popatrz, Ruskin, normalnie zapiera dech w piersiach. Popatrz na te owce, te zielone łąki i niebieskie niebo! Pokochamy to miejsce!

Jestem przekonana, że Ruskin i ja powinniśmy się wyprowadzić z Londynu i zacząć wszystko od nowa na wsi. Będę tęskniła za Londynem; wiąże się z nim tak wiele szczęśliwych wspomnień. Piątkowe tańce z przyjaciółmi. To, jak nie kładliśmy się aż do piątej rano, a potem niespiesznie jedliśmy śniadanie o wschodzie słońca. W sobotę Ed i ja zazwyczaj chodziliśmy na imprezę albo kolację, a po powrocie do domu piliśmy drinki, włączaliśmy muzykę i się wygłupialiśmy. Uwielbiałam to. W Londynie są jedne z najlepszych na świecie muzeów... Chociaż szczerze mówiąc, w większości z nich nie byłam. W niedziele odwiedzaliśmy markety Spitalfields i Camden. Ed zabrał mnie do opery. Nie byłam pewna, czy kiedykolwiek ją polubię, ale zakochałam się w wieczorach w Covent Garden. To tam Ed mi się oświadczył. Trudno mi wyobrazić sobie, że mieszkam gdzieś indziej.. . tyle że ostatnio... ostatnio wszystko się zmieniło. Londyn stracił dla mnie swój urok. Może dlatego, że jestem sama, a wiele z moich zamężnych przyjaciółek się wyprowadziło. Nawet dziś rano dostałam kolejny list informujący o zmianie adresu od mojej starej szkolnej przyjaciółki: kartkę z czarno-białym rysunkiem przedstawiającym rodzinę w unoszącym się nad ziemią balonie i machającą na pożegnanie. Nad obrazkiem biegł napis: „DIGBY'OWIE SIĘ ULATNIAJĄ!" Przejeżdżam obok krytego strzechą domku, drzwi wejściowe są otwarte, by wpuścić do środka słońce. Czy w Londynie ktokolwiek mógłby zrobić coś takiego? Na pewno nie w Hammersmith, gdzie chodzę zygzakiem,

by uniknąć spotkania z podejrzanie wyglądającymi osobnikami. Późno w nocy słyszę dobiegające z ulicy zapijaczone głosy, a następnego dnia znajduję na chodniku potłuczone butelki. W zeszłym tygodniu ktoś włamał się do mojego samochodu. Przyznaję, że byłam na tyle głupia, że zostawiłam na tylnym siedzeniu torbę z rzeczami na siłownię. Dranie ukradli wszystkie moje płyty, z wyjątkiem The Best of Girls Aloud. ca Dojeżdżam do sennego rynku miasteczka i parkuję tuż przed Biurem Nieruchomości Hunters. Gdy odpinam pas Ruskina, zauważam atlas wciśnięty pod siedzenie pasażera, któremu towarzystwa dotrzymuje pusta plastikowa butelka, stosik zmiętych mandatów za parkowanie i... co to, do diabła, jest? Jakieś stare skórki mandarynki. Później muszę tu porządnie wysprzątać. Widzę znak parkingowy i z zadowoleniem odkrywam, że nie muszę płacić. W Londynie ledwo zdążę podać nazwisko, a już muszę zabulić, więc to kolejny dobry powód do przeprowadzki. Otwieram drzwi i wchodzę do środka, a Ruskin ciągnie mnie w stronę mężczyzny siedzącego za biurkiem. - Gilly? - Mężczyzna wstaje, żeby uścisnąć mi dłoń. - Gilly przez G? - dodaje z krzywym uśmiechem. Odpowiadam uśmiechem, jestem pod wrażeniem jego pamięci. Tata mówił, że jako dziecko opowiadałam wszystkim, że jestem inna, bo moje imię pisze się przez „G", a nie przez „J". Wydaje mi się, że po raz ostatni

widziałam Richarda w naszej kuchni. Musiałam mieć jakieś dziesięć lat; Richard był nastolatkiem. Miał długie, ciemne włosy, był głośny i pewny siebie. Pamiętam, myślałam wtedy, że kowbojki, które nosi, są trendy. On i jego tata wpadli wtedy na herbatę. Teraz musi mieć ze czterdzieści kilka lat. Myślałam, że będzie wyższy, ale z drugiej strony wszyscy wydają ci się wysocy, kiedy sama jeszcze rośniesz. Jest solidnej budowy, ma miażdżący uścisk dłoni i, o rany, okropny gust! Dlaczego ma na sobie jaskrawożółtą hawajską koszulę w ananasy? Pewnie przechodzi kryzys wieku średniego. - Dobrze cię znowu widzieć - mówi Richard. - Kopę lat. Co u twojego taty? - Mój znajomy z dzieciństwa jest synem chrzestnym taty, który zasugerował, żebym się spotkała z Richardem, skoro tak się zapaliłam do przeprowadzki na wieś. Ojciec Richarda, Michael, i mój tata poznali się podczas obowiązkowej służby wojskowej i od tego czasu utrzymują kontakt. Pamiętam historie o tym, jak wstawali rano i pastowali czubki butów, dopóki nie lśniły jak słońce. I jak cały czas krzyczeli na nich sierżanci. Lubiłam słuchać tych historii. - Usiądź, proszę - mówi Richard, przyglądając mi się. Jestem ubrana w dżinsową minispódniczkę i różowe klapki Birkenstocks, a na nosie mam okulary przeciwsłoneczne. Zdejmuję je. Na ścianie za biurkiem wisi duża, oprawiona w ramkę, czarno-biała fotografia Dorset z lotu ptaka. - Uroczy pies - komentuje. - Dzięki. - Rozpiera mnie duma. Ruskin to pies ze schroniska, ma pięć lat i jest terierem z ogonem jak

palma, grubymi, krzepkimi łapami i ładnym łbem, za dużym w stosunku do reszty ciała. Dzieci śmieją się na jego widok, ale zawsze chcą go głaskać. Jest najbardziej lojalnym mężczyzną w moim życiu i nie pozwolę powiedzieć o nim złego słowa. Po krótkiej wymianie nowinek na temat naszych ojców Richard przechodzi do interesów. - A więc chcesz kupić dom w tej okolicy? - Zgadza się. Pragnę przygody - stwierdzam śmiałym tonem. Nie ma powodu, dla którego nie miałabym ulotnić się jak rodzina Digbych. - Nie mogę sobie przypomnieć... masz tu jakąś rodzinę? - Tak, tak. Moja ciotka Pearl kiedyś mieszkała w... - mrużę oczy, usiłując przywołać tę nazwę z pamięci - Tolpuddle. Właśnie. Tolpuddle. - Pamiętam, że jako dziecko byłam wysyłana do ciotki na lato razem z moim bratem bliźniakiem, Nickiem. Podobało nam się tu. Ciotka zabierała nas na plaże, a Nick i ja wspinaliśmy się na skały i puszczaliśmy kaczki. Richard krzyżuje ramiona. Ma szeroką, kanciastą twarz, kręcone ciemnobrązowe włosy i gęste brwi. - W każdym razie przejeżdżałam dziś przez kilka uroczych miasteczek - decyduję się nie wspominać, że niektóre z nich wyglądały na wymarłe - i widziałam domek na sprzedaż w Poddlehampton. A może Puddletown? Puddlecośtam. - Piddlehinton. - Richard ledwo powstrzymuje uśmiech. - Napijesz się kawy albo herbaty? - Poproszę cappuccino.

- Nie jesteśmy w Foxtons1 . Rumienię się. - Rozpuszczalna byłaby super, dzięki. Podnosi się z krzesła, robi kilka kroków i znika z zasięgu wzroku. Rozglądam się niespokojnie po biurze, a potem głaszczę Ruskina, który leży pod moim krzesłem. Wyglądam przez okno, nakazując sobie nie myśleć już o spotkaniu z Edem i jego nową przyszłą żoną. Patrząc na niego, myślałam tylko, że kiedyś codziennie budziłam się obok tego mężczyzny. Znam każdą zmarszczkę na jego twarzy, kształt ust, historię blizny po lewej stronie czoła. Patrzę na swoje dłonie. Ona na pewno nie ma poodpryskiwanego lakieru ani nie obgryza paznokci. Zastanawiam się, czy Ed opowiedział jej, skąd ma tę bliznę. Z zamyślenia wyrywają mnie hałas i przekleństwa dobiegające z kuchni. Richard pyta mnie, czy chcę mleka lub cukru. Brzmi to tak, jakby walczył z kubkami, a czajnik miał zaraz eksplodować. Za oknem widzę jakiegoś zramolałego mężczyznę ciągnącego wózek na kółkach i ogarnia mnie panika. Co ja tu będę robić? Czy łatwo znajdę pracę? Będę tęskniła za tatą, jeśli wyprowadzę się z Londynu. Mieszka w naszym starym, zapuszczonym domu w pobliżu Regent's Park. Podejrzewam, że nie chce, bym się wyprowadzała, ale z nim nigdy do końca nie wiadomo. Wiem, że Anna tego nie chce. Jest samotna jak ja i jesteśmy dla siebie niczym 1 Duża agencja nieruchomości działająca w Londynie i hrabstwie Surrey (przyp. tłum.).

siostry. Będę też tęskniła za bratem i za jego dziećmi. Jednak wszyscy będą mogli do mnie przyjechać i zostać tutaj, w moim sielankowym wiejskim domku z bladoróżową pnącą różą i ozdobną furtką. Już widzę, jak dziewczynki biegają boso po trawniku, uciekają przed zraszaczami i śmieją się. Wieczorem zbierałybyśmy maliny w moim ogródku. Głaszczę Ruskina, zastanawiając się nad tym, jak bardzo tęskniłabym też za przyjaciółmi ze spacerów po Ravenscourt Park. Staliśmy się już zorganizowaną grupą, która spotyka się każdego ranka o ósmej pod dębem, żeby spacerować z psami, nieważne, czy świeci słońce, czy pada deszcz. Boże, tęskniłabym też za Susie. Jestem matką chrzestną jej córki Rosie. A potem znowu wracam myślami do Eda. „O Boże, to była Gilly" - powiedziała ta kobieta. Nie mogę znowu na nią wpaść. - Gilly? - Richard podaje mi kawę. - Przepraszam. - Biorę kubek i dziękuję mu. - Byłam lata świetle stąd. - Przypomnij mi, sprzedałaś już swój dom w Londynie? - Nie. Dopiero się zdecydowałam na przeprowadzkę, ale... - Czym się zajmujesz, Gilly? - Dobre pytanie. - Uśmiecham się i odchrząkam. - Pracuję w sklepie z antykami mojej przyjaciółki. - Rozumiem. - To tylko tymczasowe zajęcie - zapewniam go pospiesznie. - Wcześniej pracowałam dla firmy, która

wynajmowała powierzchnie na sesje zdjęciowe, reklamy, konferencje i tym podobne, ale wszystko szlag trafił, gdy zmieniło się kierownictwo. Moja nowa szefowa była okropna... - Splatam ręce, zdając sobie sprawę, że Richard nie musi znać tych wszystkich szczegółów. - Tak czy siak pomagam przyjaciółce tylko przez lato, dopóki się nie przeprowadzę. Przez telefon mówiłeś, że masz kilka domów mieszczących się w moim budżecie. Richard podnosi plik kartek, kilka z nich spada na podłogę, a on nie zadaje sobie trudu schylenia się po nie. - Dobrze, zacznijmy od tego. To domek ze słomianym dachem. Podłoga w kuchni jest w czarno-białą kratę, a kuchenka wygląda na taką sprzed stu lat. - Jest przy głównej drodze do Dorchester - mówi Richard. Przyglądam się, próbując znaleźć coś pozytywnego, ale... - Wygląda na trochę ciasnawy. - To prawda! Okropne miejsce - zgadza się. Patrzę na niego z ciekawością, a on wyjmuje kolejną kartę, tym razem przedstawiającą biały domek z okiennicami i ogródkiem przed wejściem. - Problem polega na tym - zaczyna Richard, wyczuwając, że domek mi się podoba - że jest położony na szczycie dość stromego wzgórza i w zimie, jak spadnie śnieg, nie będziesz miała jak się stamtąd wydostać. - Czy to aktywne towarzysko miejsce? - Co masz na myśli, mówiąc „aktywne"? - Byłoby miło poznać jakichś ludzi w moim wieku.

Może jakiegoś atrakcyjnego dżentelmena, który ma dwa labradory, lubi spacery brzegiem morza i romantyczne kolacje przy kominku? I taniec. Może ktoś taki ukrywa się w twojej szafce z dokumentami? Richard bębni palcami po stole. - Zapomniałem, kto tam mieszka poza wikarym i jego żoną. Żona wikarego, biedactwo, od miesięcy jest przywiązana do łóżka, od kiedy wpadła do swojego kubła na śmieci i stoczyła się ze wzgórza. Nie mogę powstrzymać uśmiechu. Richard pokazuje mi kolejny malutki domek w miasteczku, które składa się z trzech domów na krzyż i skrzynki na listy. Dom ma okna wielkości pudełek zapałek; zasłony są zaciągnięte. Wiem, że mam mały budżet, ale bez przesady! - Dobra - przerywa na chwilę, waha się, ale mówi dalej: - Słuchaj, jesteś pewna, że chcesz się przeprowadzić? - Słucham? - pytam akurat, gdy dzwoni moja komórka i Ruskin zaczyna szczekać. Sfrustrowana sięgam po torebkę i przetrząsam ją. Jestem świadoma, że Richard mnie obserwuje. Wyjmuję mnóstwo różnych rzeczy: kalendarzyk, puder brązujący, kartę Oyster, szminkę, nawet torebki na kupy Ruskina. Jestem pewna, że komórki specjalnie się chowają, gdy ktoś akurat dzwoni. Nareszcie, mały diable. - Przepraszam, co mówiłeś? - Wyłączam telefon. Mężczyzna przygląda się moim długim, ciemnobrązowym włosom związanym granatową apaszką w białe

grochy, moim bransoletkom i turkusowej, zamszowej torebce, a potem patrzy na mój pusty palec serdeczny. - Nie jestem pewien, czy takie miasteczko to najlepsze miejsce dla... - Samotnej kobiety? Richard drapie się po podbródku i kiwa głową. - Myślałam o tym, przyznaję, ale... - Ludzie będą traktowali cię podejrzliwie, jeśli się tu przeprowadzisz. Patrzę na niego, nie rozumiejąc. - Nie będziesz zbyt często gdzieś zapraszana, jeżeli tego właśnie się spodziewasz. Obawiam się, że nie powinnaś liczyć na to, że znajdziesz w skrzynce jakiekolwiek zaproszenie. Uśmiecham się nerwowo. - Dlaczego? Nachyla się w moją stronę. - Kobiety będą się czuły zagrożone. - Na pewno nie. Dlaczego tak uważasz? - Chcę wiedzieć. - Bo niestety tak właśnie jest. Będą się bały, że uciekniesz z którymś z ich mężów. Jesteś ładną dziewczyną - mówi z błyskiem w oku. - Uciekanie z cudzym mężem nie jest w moim stylu, możesz mi wierzyć. A jeśli ci mężowie noszą koszule w ananasy, ich żony naprawdę nie mają się czego obawiać - mówię, zaczynając się rozluźniać. - Po prostu potrzebuję odmiany. - Teraz wydaje ci się, że to raj, ale w zimie pies z kulawą nogą się tobą nie zainteresuje - stwierdza.

- Nieprawda! Znajomi cały czas będą mnie odwiedzać. - Co chcesz tu robić? Grać w brydża? - Znajdę pracę. Będzie fajnie! - Nie przemyślałaś tego zbyt dobrze, prawda? - Przemyślałam! Chcę zmienić otoczenie. Chcę, żeby Ruskin miał ogród, i chcę... chcę żyć zdrowiej. I korzystać z czystego, świeżego powietrza. - Tutaj pachnie kiszonką. - Śmieje się Richard. - Och, nie bądź niemądry. Będę miała śliczny ogródek, gdzie będę hodować warzywa i owoce - upieram się. - Maliny, ziemniaki i... i... fioletowe brokuły! -Jeśli myślisz, że teraz jesteś samotna... - Samotna! Nie jestem samotna. - Pochylam się, żeby podrapać za uchem zwiniętego u moich stóp Ruskina. - Dlaczego tak naprawdę chcesz się przeprowadzić? - Słucham? - Nie mam odwagi podnieść wzroku. Jego pytanie sprawia, że trudno mi złapać oddech. - Gilly, ktoś mi kiedyś powiedział, że powinienem opuścić Londyn, tylko jeśli go nienawidzę, jeśli wycisnąłem już z niego wszystkie soki. Głupio nie posłuchałem tej rady i tęsknię za miastem jak szalony. Nie jestem pewien, czy osiągnęłaś już ten etap. Jeszcze raz wyobrażam sobie Eda i wreszcie czuję przypływ odwagi. - Chcesz się założyć? Kiwa głową. - Jestem zmęczona Londynem. Uodporniłam się na wyjące syreny i wypadki, które dzieją się tuż pod moim oknem. Nienawidzę płacić za wjazd do centrum,

Ruskin nie ma ogrodu, prawie nikt z moich znajomych nie mieszka już w Londynie, a ci, którzy jeszcze zostali zapraszają mnie jedynie na herbatę, podczas której muszę słuchać, jak ich dzieci wrzeszczą, domagając się lodów w wafelku zamiast w misce! Odetchnęłam głęboko. Boże, dobrze mi to zrobiło. - Nie mam teraz pracy. To znaczy odpowiedniej pracy - ciągnę jak szybkowar wypuszczający parę. - Jestem wolna, więc nie mam nic do stracenia, prawda? No to co, że jestem sama? A co jeśli nigdy nikogo nie poznam, Richard? Jeśli po prostu przeżyję całe życie w Londynie i zostanę pochowana w Hammersmith? Boję się, jestem... Richard siada. - Boisz się? - Jestem na siebie taka wściekła. - Dlaczego? I nagle dzieje się coś dziwnego. Zaczynam płakać, a on podaje mi chusteczkę i proponuje miłym, spokojnym głosem, jakby był moim terapeutą, żebym to wszystko z siebie wyrzuciła. - Przepraszam - mówię w końcu, wycierając oczy. - Naprawdę nic mi nie jest... - Głos mi się załamuje. - Och, rany, Richard - wykrzykuję, wiedząc, że już go nie oszukam. - Tak mi wstyd! Nie widziałam cię tak długo i od razu się rozklejam. Co on sobie o mnie pomyśli? - Nie musisz przepraszać. - Uśmiecha się. - Zdarza się każdemu. - Odwzajemniam uśmiech. - Ale powiedź mi - pyta delikatnie - o co chodzi? Wzdycham.

- Wciąż go kocham - wyjaśniam. ŁO Richard słucha cierpliwie, gdy opowiadam mu o czteroletnim związku z Edem i o tym, jak się nagle skończył zaledwie dwa tygodnie przed naszym ślubem, który miał się odbyć w Boże Narodzenie. Nie otrzymałam od Eda żadnego wyjaśnienia poza tymi kilkoma słowami nagryzmolonymi na kartce zostawionej na stoliku w przedpokoju: „Nie mogę tego zrobić. Nie mogę wziąć z tobą ślubu". - Czy nie masz czasami wrażenia, że siedzisz na ławce rezerwowych i obserwujesz, jak życie innych posuwa się do przodu, ale twoje nie? - pytam Richarda. - Często. Mówię mu, że wpadłam w Selfridges na Eda i jego przyszłą żonę. - Boże, Richard, mam wrażenie, że utknęłam. -Czekam, żeby powiedział coś pocieszającego. - Powiedź, co powinnam zrobić. - Musisz przestać się tak nad sobą użalać i przejść nad tym do porządku dziennego. - Słucham? - pytam, zaskoczona jego nagłą zmiana tonu. - Współczuję ci, Gilly, naprawdę. To, co zrobił ten Ed, jest niewybaczalne, ale minęło pół roku. Musisz o tym zapomnieć. - Wiem - mówię, czując, że drży mi dolna warga. - Przeprowadzka tutaj to zły pomysł. Zwyczajnie uciekasz. Bawię się paskiem torby. - Jesteś żonaty, prawda, Richard?

- Rozwiedziony. I samotny. Też czasami miałem ochotę uciec. Zerkam na niego, zaskoczona jego niespodziewanym wyznaniem. - Na twoim miejscu, Gilly, wróciłbym do Londynu z kochanym psem i spróbował trochę się zabawić. Dlaczego się uśmiechasz? - pyta. - Bo myślę o powrocie do domu. Londyn jest brudny, strasznie drogi, a ludzie są nieuprzejmi. Nie wierzysz, ale wczoraj na progu mojego domu jakiś pijak kazał mi spieprzać, a potem rzucił we mnie puszką po piwie. Richard się uśmiecha. Opowiadam mu, jak Gloria, moja sąsiadka, pytała, czy mam lokatora, który zapomniał kluczy. - O rany! - woła, zwija błyszczący magazyn o nieruchomościach i triumfalnie uderza nim o stół. - Mam - stwierdza, brzmiąc jak profesor Higgins. - Weź sobie lokatora. - Lokatora? Z zadowoleniem krzyżuje ramiona. - Tak! Czytałem o tym ostatnio w gazecie, że wszyscy wynajmują swój pokój gościnny. Poczekaj, masz pokój gościnny, prawda? Kiwam głową. - Bardzo mały. - No widzisz. - Och, sama nie wiem. - Potrzebuję czasu, żeby przekonać się do nowych pomysłów. - To łatwy sposób na zarobienie dodatkowych pieniędzy - kusi Richard.

Zastanawiam się nad tym. Od kiedy zostałam zwolniona z ostatniej pracy, moje zarobki znacznie spadły. Mari, moja przyjaciółka z grupy spacerujących z psami, a jednocześnie właścicielka sklepu z antykami, w którym pracuję, nie może płacić mi więcej, niż wynosi pensja sprzedawcy. Ostatnio zaczęłam sobie robić lunch do pracy, żeby trochę oszczędzić. - Jestem za stara na współlokatora, te czasy minęły. Mam już swoje nawyki i przyzwyczajenia. - To się ich pozbądź. Zanim zdążę zaprotestować, Richard wyprowadza mnie i Ruskina z biura. - Co robisz? - pytam, kiedy wypycha mnie na świeże powietrze. - Zabieram cię na lunch. - Poczekaj... - Po drugiej stronie ulicy jest niezły pub. Najwyraźniej trzeba cię przekonać do tego pomysłu. 3 Przeglądam ogłoszenia o pracy w gazecie, kiedy do sklepu wchodzi Mari, niosąc marmurowe popiersie. Dopiero co wróciła z wyprawy do Francji po towar. - Spójrz na tego przystojniaka, Gilly! - Stawia popiersie na kanapie. Ruskin i Basil, Jack Russell, terrier Mari, niechętnie robią mu miejsce. - Olśniewający, prawda? Prawda, ale gdzie będzie mieszkał przez następnych kilka miesięcy? Długi dębowy stół stojący na

środku sklepu jest już cały zastawiony przeróżnymi skarbami. - Dużo tego? - pytam, wychodząc za nią przed sklep. - Mniej niż ostatnio, ale więcej niż przedostatnio. Pomagam Mari rozładować starego, poobijanego, białego vana; po chwili na chodniku stoją wazony i lampiony. - Potrzebują tylko farby i porządnych poduszek -mówi Mari, kiedy widzi, że ze sceptycyzmem patrzę na zardzewiałe krzesła ogrodowe. Mari, zdrobnienie od Marigold, jest jedną z moich najbardziej barwnych znajomych z grupy psiarzy. Jest przed pięćdziesiątką, ma kruczoczarne włosy przycięte w szykownego boba, a dziś włożyła jaskrawozielony kombinezon. Pierwszy raz spotkałam ją cztery lata temu w Ravenscourt Park. Stała w cieniu dębu niedaleko stacji metra. Paliła mentolowego papierosa i rzucała piłkę Basilowi. Mari jest bezdzietną rozwódką. „Nigdy nie chciałam dzieci - powiedziała mi na jednym ze spacerów. - Chciałam tylko psa". Jej sklep przy ulicy Pimlico specjalizuje się w zabytkowych żyrandolach, lustrach, lampionach i wazonach. Mari chodzi po sklepach i targach ze starociami, by wyszukać różne okazje. Ma przy tym świetne oko - wypatruje wspaniałe przedmioty, obok których większość ludzi przeszłaby obojętnie. Potrafi dostrzec, że pod pajęczynami, martwymi muchami i kurzem kryje się wymagający jedynie lekkiego odświeżenia georgiański żyrandol.

- O, to jest wyjątkowo ciekawe - mówi Mari. Obie przykucnęłyśmy na podłodze i patrzyłyśmy na dużą, okrągłą, srebrną lampę. - Myślę, że została wyprodukowana w latach dwudziestych - wyrokuje - i była używana przez chirurgów podczas operacji. Ktoś mądry wykorzystał konstrukcję prostego osiemnastowiecznego świecznika. - Jest piękna - mówię, wyobrażając ją sobie w mojej wymarzonej rustykalnej kuchni. - Kocham w antykach to, że należały do nieżyjących już ludzi - stwierdza Mari. - Pomyśl o tych wszystkich olśniewających przyjęciach, jakich był świadkiem -mówi, wskazując na jeden z żyrandoli, który wygląda, jakby moja przyjaciółka wygrzebała go ze śmietnika. - Wiem, wiem... Ale kiedy Bob się za niego weźmie, będzie wspaniały. - Robert Chamarette jest współpracownikiem Mari, specem od szkła i metalu, którego moja pracodawczyni kocha niemal równie mocno co Basila. - Pomyśl o tych wszystkich służących, którzy go polerowali - ciągnie kobieta - o zadrapaniach i wgnieceniach, jakie przez lata na nim się pojawiały. A po tym wszystkim trafił do mojego sklepu. - Ile kosztował? - Och, Gilly - cmoka z dezaprobatą - rzecz nie w tym, ile kosztował. Rzecz w tym, za ile mogę go sprzedać. Nieco później, kiedy Mari jest na spotkaniu z dziennikarzem, który chce wypożyczyć kilka żyrandoli do zdjęć w „Hello!", kończę przeglądać oferty pracy, ale nic nie zwraca mojej uwagi. Może dlatego, że zwyczajnie nie mam siły na następną rozmowę kwalifikacyjną.

Wolałabym leczenie kanałowe, niż kolejne odrzucenie. Zamykam oczy, przypominając sobie moje starania o pracę... Rozmowa numer jeden: - Gilly Brown, zapraszam do środka - mówi wyglądająca zachwycająco recepcjonistka. To praca w branży modowej, dla firmy projektującej sukienki, więc stanęłam na głowie, żeby odpowiednio wyglądać: założyłam dopasowaną sukienkę i nowe gladiatorki za kostkę. Wchodzę do pokoju, gdzie odbywają się rozmowy kwalifikacyjne. Idąc w stronę eleganckiej blondynki siedzącej za biurkiem ze szklanym blatem, potykam się o róg dywanu i dosłownie lecę do niej, kończąc moje wielkie wejście lądowaniem na tyłku. Od razu wiem, że nie dostałam tej pracy. Tak jak wtedy, gdy zdawałam egzamin na prawo jazdy i walnęłam w krawężnik w pierwszej minucie. Rozmowa numer dwa: - Jakie są twoje mocne i słabe strony? - pyta rozmówca. Zgłosiłam się do pracy w banku. - Jestem świetna w kontaktach z ludźmi, ale fatalnie mi idzie z liczbami - oświadczam dumnie. Dlaczego on tak na mnie patrzy? Rozmowa numer trzy: - I możesz pracować do późna? Ta rozmowa dotyczy pracy w zadzierającej nosa agencji reklamowej i ku mojemu zaskoczeniu idzie bardzo dobrze. - Oczywiście - odpowiadam. - Dam z siebie sto dziesięć procent. Nie zawiodę pana. - Pod biurkiem krzyżuję palce na szczęście. Zawsze nie cierpiałam tego

powiedzenia z procentami, ale sądząc po rozpromienionym wyrazie twarzy, mój rozmówca jest zachwycony. Wstaje i nachyla się do mnie. - Jesteś głodna, Gilly? Zerkam na zegarek. - Skoro już o tym mowa, to faktycznie troszkę zgłodniałam - odpowiadam, zastanawiając się, gdzie mnie zabierze na lunch, by oznajmić mi, że dostałam tę robotę i to uczcić. - Miałem na myśli, czy jesteś głodna sukcesu - wyjaśnia cicho. Otwieram oczy i śmieję się mimo woli. O Boże. Wywaliłam się na ostatniej prostej. Nie muszę chyba mówić, że nie dostałam tej pracy, a po serii porażek straciłam nerwy i pewność siebie, więc kiedy Mari zapytała, czy nie chciałabym zastąpić jej poprzedniej sprzedawczyni, od razu się zgodziłam. Myślałam, że taka tymczasowa robota będzie doskonałą okazją do zebrania myśli, zarobienia pieniędzy na życie, spokojnego zastanowienia się, co dalej i doszlifowania umiejętności prowadzenia rozmów kwalifikacyjnych. Moi przyjaciele i rodzina uśmiechali się, gdy mówiłam, że pracuję w sklepie z antykami. Anna, moja najlepsza przyjaciółka, pracująca w marketingu, stwierdziła, że wyobrażała sobie, że antykami zajmują się raczej niscy, łysi goście z okularami połówkami na czubku nosa, zgarbieni od przyglądania się wyblakłym znakom firmowym na porcelanie. Jednak mnie się tu podoba. Do sklepu Mari przychodzą niezwykli ludzie z całego świata. Nie dalej

jak wczoraj zjawiła się Włoszka w stroju od Vivienne Westwood, z designerskim szalem, który zarzucała teatralnym gestem na ramiona, przez co ciągle wyplątywał się w antyki. Co chwila musiałam go ostrożnie zdejmować z wazonu albo lampionu, modląc się, żeby materiał się nie podarł. Kiedy próbowała zejść na dół w zabójczo wysokich szpilkach, zasugerowałam, by włożyła moje birkenstocki. Widzicie, sklep ma dwa piętra. Na parterze jest skrzypiąca podłoga, stare kilimy, 0 które ciągle się potykam, i zdradliwe schody prowadzące do piwnicy. Lekko pachnie tu starością i pleśnią. 1 choć wszędzie panuje kompletny nieład, sklep ma swoisty urok. Mimo to nie mogę tu zbyt długo pracować. Problem polega na tym, że wielokrotnie zadawałam sobie pytanie, co chciałabym robić, jednak dalej nie wiem. Nie chcę starać się o byle jaką pracę; chciałabym znaleźć coś, czemu będę oddawać się z pasją. Prawdziwą miłością Mari jest aktorstwo. Kiedy ktoś pyta ją, czym się zajmuje, ona dumnie odpowiada, że jest aktorką. W wolnych chwilach bierze udział w castingach i występuje w lokalnych produkcjach teatralnych. „Nie zrezygnuję z marzeń - mówi mi. - Nie chcę umrzeć ze ściągniętą, zasępiona twarzą. Musisz znaleźć coś, co cię uszczęśliwia, Gilly". Jakie jest moje marzenie? Od kiedy opuściłam Uniwersytet w Manchester z tytułem magistra filologii angielskiej, przeskakiwałam z jednej pracy do drugiej, jakby były gorącymi kamieniami. Uśmiecham się, przypominając sobie, jak jeden z moich nauczycieli powiedział, że jestem jak motyl, który nigdy nie zostaje zbyt długo w tym samym

miejscu. „Kiedy dorosnę, chcę być farmerem - mówiłam moim szkolnym przyjaciołom. - Chcę mieć mnóstwo koni i psów". „Chcę być fryzjerką" - to był następny pomysł. „Gwiazdą pop". „Modelką". „Weterynarzem". Moje CV wygląda jak wyprzedaż różnych lekko używanych ról, od pracownika instytucji charytatywnej, do (o ironio) doradcy zawodowego, który pomaga innym znaleźć pracę marzeń. Mogłabym postarać się o kolejną pracę przy wynajmie powierzchni; mimo że moja szefowa była beznadziejna, lubiłam tę pracę i poświęciłam jej trzy lata. Mój ojciec powiedział, że to światowy rekord. Nawiązałam też trochę znajomości. Jestem pewna, że mogłabym podzwonić i zobaczyć, czy ktoś ze znajomych z branży słyszał o jakimś wakacie. Patrzę na gazetę. Co mnie powstrzymuje? Dlaczego mam wrażenie, że czegoś mi brakuje? „Kiedy masz wrażenie, że popadłaś w rutynę - powiedział Richard, brzmiący coraz bardziej jak wujek dobra rada, podczas lunchu składającego się z chleba, sera i marynat - musisz coś zmienić. Czasami życie jest jak kłódka, której nie możesz otworzyć. Jedna mała zmiana w szyfrze i drzwi wreszcie stają otworem". - Rusk, co ja mam zrobić? - Głaszczę psa, żałując, że nie może mi odpowiedzieć. „Weź lokatora" - znowu słyszę namowy Richarda. Spisuję moje miesięczne wydatki i martwię się, gdy lista robi się coraz dłuższa. Może powinnam zrezygnować z karnetu na siłownię. Musiałabym