mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Pisarzewska Katarzyna - Gosztowo 1 - Zbieg okolicznosci

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Pisarzewska Katarzyna - Gosztowo 1 - Zbieg okolicznosci.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

Zbieg okoliczności Katarzyna Pisarzewska Prószyński Media (2013) "Zbieg okoliczności" autorstwa Katarzyny Pisarzewskiej topowieść psychologiczno-obyczajowa, od której nie można się oderwać. Każde miasteczko ma swoje mroczne tajemnice... W małym Gosztowie życie toczy się wolno i przewidywalnie, a policja nie ma zbyt wiele pracy. Pewnego dnia z pozoru błahe wydarzenie pociąga za sobą dużo bardziej poważne wypadki. Życie kilku rodzin zmieni się na zawsze, a sielskie miasteczko utraci swoją niewinność. Maria i Anita - lokalna policjantka i szkolna pedagog - znajdą się wsamym centrum niepokojących wydarzeń. Bohaterki będą musiały się zmierzyć ze swoją przeszłością i poznać losy rodziny, która ukrywa wiele sekretów. "Zbieg okoliczności" to historia, w której nic nie jest tym, czym się wydawało na początku.

Copyright © Katarzyna Wideńska, 2013 Projekt okładki Joanna Szułczyńska Zdjęcie na okładce © Irene Lamprakou / Trevillion Images Redaktor prowadzący Agata Pieniążek Redakcja Dominika Cieśla-Szymańska Korekta Małgorzata Denys ISBN 978-83-7839-837-0 Warszawa 2013 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

SOBOTA, 10 WRZEŚNIA Sierżant Maria Gajda z posterunku policji w Gosztowie, nazywana w rodzinie Kurczakiem, budziła się przed piątą rano zupełnie bez powodu. Miała tak od roku: kładła się i natychmiast zasypiała jak zabita, a potem budziła się koło piątej i przez następną godzinę przewracała się na łóżku, śledząc sunące wolno wskazówki zegara. Wkrótce w pokoju obok budziła się babcia i włączała radio. Maria słyszała cichy, monotonny głos spikera, kaszel babci i jej głębokie westchnienia. Babcia Burasowa miała na głowie całe zło świata: i to, które zawisło nad Ojczyzną i któremu sam tylko Bóg mógł zaradzić, i to, którego doświadczyła na własnej skórze i z którym jakoś nic nie zrobił, nie licząc tego, że żwawo poganiał czas i że uczynił ją wreszcie starą kobietą. Można by to uznać za stan prywatnego szczęścia, jeśli szczęście to chwila spokoju przed ostatecznym zidioceniem, jednak babcia Burasowa jakoś tego nie czuła. Czuła za to wyraźnie, że jej myśli są jasne jak nigdy i że wciąż ma dużo siły, ale coraz mniej czasu, żeby ją spożytkować. I że nikt tego nawet od niej nie oczekuje. Była tym potwornie zdenerwowana, zwłaszcza o piątej rano. Podobno to normalne, że starzy ludzie nie mogą spać. Czemu nie mogą spać młodzi? Po głowie Marii nie krążyły żadne niepokojące myśli oprócz tej jednej: żeby znowu zasnąć. W końcu przed szóstą wstawała i otwierała okno, chociaż wiedziała, że jej matka, którą w pokoju z drugiej strony budził szczęk starego zamka, będzie miała o to pretensje. Czuła, że coś ją dusi, coś jej podchodzi do gardła, chociaż skończyła dopiero dwadzieścia dziewięć lat i miała wszystkie okresowe badania w porządku. Ostatnio nawet schudła i znów zaczęła biegać. Zawsze była szczupła, wręcz patykowata. W okresie dojrzewania dorobiła się trochę zbyt szerokiego zadka, którego od tej pory jakoś nie mogła się pozbyć. Fakt, że nie próbowała. Szeroki zadek nigdy nie był dla niej problemem, ani zdrowotnym, ani mentalnym. Jej matka na przykład twierdziła, że to zadek jest w sam raz, tylko reszta nie nadąża. Ta reszta była niemal chłopięca. Ale to się akurat Marii podobało. Z całą pewnością to nie szeroki zadek albo płaski biust kazał jej się budzić o piątej i gapić w zegar. Na wszelki wypadek ograniczyła palenie, a właściwie sprowadziła je do dziwacznego rytuału: tak długo obracała papierosa w palcach, aż się rozsypywał. Co drugi dzień kupowała nową paczkę, z której wypalała najwyżej trzy fajki. Może powinna znów zacząć normalnie palić. Przynajmniej koledzy z pracy przestaliby na nią dziwnie patrzeć. Okna jej pokoju wychodziły na altankę, prostą konstrukcję z kilku listew i oplatającej je winorośli. Za nią znajdował się ogród warzywny, który przechodził stopniowo w sad. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zabarwiło już od spodu chmury na różowo. Pociągi wybijały swoje staccato, któremu akompaniował szum budzących się miast: sąsiedzkiego Ostolina i leżącej trzydzieści kilometrów dalej Warszawy. Na parapet wskoczył kot, na chwilę zastygł w przysiadzie, jakby wahał się, co zrobić, po czym zeskoczył na podłogę i pobiegł do miski w kącie, gdzie czekało na niego mleko. Maria założyła ciepły sweter i grube skarpetki, usiadła w fotelu tyłem do okna i wyciągnęła

papierosa. Miała teraz przed oczyma plakat – reprodukcję Pokoi nad morzem Hoppera. Obraz przedstawiał to, co zapowiadał tytuł, z surrealistycznym naddatkiem: drzwi w niemal pustym pokoju otwierały się wprost na morze, a wpadające przez nie słońce rozpalało do białości żółtawą ścianę. Trudno było sobie wyobrazić wnętrze mniej przypominające to z obrazu niż pokój Marii. Słońce zaglądało tu tylko od listopada do maja, jeśli nie zakrywała go akurat warstwa chmur. Przez resztę roku okno przesłaniała gęsta ściana winorośli. Kiedyś Maria dzieliła pokój z dwójką starszego rodzeństwa, Izą i Jackiem. Później zamieniła go w przechowalnię starych gratów, które jej matka najchętniej wysłałaby na śmietnik, takich jak dębowa szafa, maszyna Singera i skrzynkowy zegar. Na ścianie wisiało kilka amatorskich zdjęć dokumentujących ubogie, ale sielskie dzieciństwo trojga dzieci. Czerwonawy papier i koszmarne rajstopki sugerowały lata 80. Ale nawet te fotografie nie ożywiały wnętrza, przeciwnie, dodawały mu jeszcze melancholii. Pokój sprawiał wrażenie ciemnej, pozbawionej życia nory i tylko dwie rzeczy, laptop na stole i Hopper na ścianie, łagodziły to ponure wrażenie. Maria przesunęła palcami po papierosie, tytoń zaszeleścił pod bibułką. Zegar wybił sześć razy i zamilkł. Spiker w radiu w sąsiednim pokoju spokojnie dokończył czytanie wiadomości. Co złego wydarzyło się na świecie, a co dobrego w kościele? W drugim pokoju matka gniewnie rzucała się na łóżku. Telefon zadzwonił dziesięć minut później. Ledwie go było słychać spod sterty wczorajszych ubrań. Sierżant Gajda bez pośpiechu zabrała się do jego szukania. Eisbär Nouvelle Vague brzmiał jak słodki szept. Na pewno nie on wygoni z łóżek jej matkę i babcię. Poza tym, kto mógł czegoś od niej chcieć o tej porze? Pewnie pomyłka. Ku swemu zdziwieniu Maria usłyszała głos starszego posterunkowego Kowala. – Jesteśmy na Gruntowej. U ludzi, którzy prowadzą dom dziecka. – Dom dziecka? – zdziwiła się. – Rodzinny dom dziecka – uzupełnił niecierpliwie. – Tak? I co? – spytała bez entuzjazmu. Była pewna, że chce jej wcisnąć robotę, na którą sam nie ma ochoty. – Ktoś tu, kurna, powiesił psa – powiedział. I znów mu się udało.

TRZY DNI WCZEŚNIEJ Damian wrócił do domu po północy. Matka chrapała na kanapie. Na ławie stały butelki po piwie. Jak zwykle skończyła dzień przed telewizorem. Dźwięk był wyłączony. Głosy ją denerwowały. Chyba że miała dobry humor. Wtedy włączała muzykę. Jakieś smuty sprzed lat. „W życiu piękne są tylko chwile... W życiu piękne są tylko chwi-le...” Musiało to coś dla niej znaczyć, bo normalnie nie dało się tego słuchać. Damian wziął ją na ręce, zaniósł do pokoju i rzucił na rozgrzebane łóżko. Zamachała rękami, próbując w ostatniej chwili schwytać go i objąć. Wreszcie dała za wygraną i zabełkotała tylko płaczliwie: – Jestem do niczego. – Żebyś, kurwa, wiedziała – powiedział i wyszedł z pokoju. Zabrał z kuchni torbę na śmieci i zaczął wyrzucać puste butelki. Sześć. To znaczy, że zaczęła po południu. Albo zdążyła część sprzątnąć. Jak ona to robi, że opróżnia wszystko do końca? W tym stanie nie trafiłaby nawet palcem do nosa. Zatrzymał się nagle, bo coś przyszło mu do głowy. Zostawił torbę i poszedł do pokoju młodszego brata. Nachylił się nad łóżkiem. Ośmioletni Krystian spał z szeroko otwartymi ustami. Sapał przetrawionym piwskiem. Dopiero wtedy się wkurzył. Miał ochotę pójść do pokoju matki i walić pięścią w ten pusty łeb, gdyby to coś dało. Nie raz już ją trzepnął, ale rano i tak nic nie pamiętała. Nie, nie to go powstrzymało. Bał się, że jak tym razem zacznie, nie będzie mógł przestać. Stał w pokoju, zaciskając pięści i oczy, ale i tak wszystko zostało pod powiekami. Stary telewizor. Poplamiona kanapa. Wytarte dywany. Ciężkie, paskudne firanki z kretyńskimi frędzlami, szare od kurzu. Ława lepiąca się od piwa i żarcia. Wszystko się rozłaziło, rozkładało, rozpadało. Cały wielki dom, na który nie było ich stać. Powinni go już dawno sprzedać i się stąd wynieść. Póki to jeszcze cokolwiek warte. Wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Pomyślał, że pójdzie do Matyldy, jakoś ją wyciągnie, jakoś zmusi, żeby do niego wyszła. W ogrodzie stały huśtawki i cała kupa różnych drewnianych przyrządów: drabinki, mostki, domek, zjeżdżalnia. Mieli własny plac zabaw. Całkiem nieźle się trzymał. Wszystko w ruinie, a jebane huśtawki śmigają, aż miło. Gdyby jego matka miała głowę na karku, zrobiłaby tu prywatne przedszkole. Tak mówiła Matylda. Ale kto zostawi dziecko rozsypanej pijaczce. Damian usiadł na obramowaniu piaskownicy i zaczął płakać. Trząsł się i wył, bujał się do przodu i do tyłu i robił się coraz bardziej wściekły.

DWA DNI WCZEŚNIEJ Dagmara Rotkiewicz jak zwykle przed snem obchodziła dom, gasiła wszystkie światła, sprawdzała okna i zamykała drzwi. Jej mąż zasnął w fotelu, ale nie zamierzała go budzić. Obraził się na nią i teraz przez tydzień nie będzie wchodził do ich wspólnego łóżka, a jeśli zaszczyci ją jakimś słowem, to tylko w razie najwyższej konieczności. Ostatnio, kiedy popadł w tę swoją splendid isolation, nie ostrzegł jej, że cofając, wjeżdża na rower, który zostawiła na podjeździe ich córka. Rower nadawał się na złom. O co się wtedy pogniewał? Nie wiedziała. On uważał, że powinna wiedzieć, a ona już dawno przestała zgadywać. Tym razem sprawa była jasna. Poszło o zebranie mieszkańców Gosztowa w sprawie podtopień. Po deszczowym lecie podniosły się wody gruntowe i wszystkim, jak Gosztów długi i szeroki, po jednej i po drugiej stronie torów, zalało piwnice. Gmina nie miała systemu melioracji, a naturalne parowy, które kiedyś gęsto przecinały wieś i okoliczne lasy, dawno wyschły i zarosły. Część z nich zasypano i postawiono na nich domy. Nikomu do głowy wtedy nie przyszło, że mogą się jeszcze przydać. Zresztą i tak nie wiadomo, czyby w czymś pomogły. Pół wsi stało na dawnych bagnach. Na zebraniu powołano nieformalne stowarzyszenie pod nazwą „Nie dla Podtopień”. Nazwa idiotyczna, uważała Dagmara, trudno wyobrazić sobie grupę ludzi, która mówi podtopieniom tak, ale nie zamierzała podnosić tego na forum i pogrążać zebrania w trzeciorzędnych dyskusjach. Mimo że zabrała głos tylko raz i tylko po to, żeby uspokoić wojownicze nastroje i wyrazić powszechne stanowisko skrótowo i oględnie (wieś powinna mieć system melioracji), i tak okazało się, że wszyscy widzą właśnie ją na czele stowarzyszenia. I to właśnie tak rozwścieczyło jej męża. Za mało masz zajęć, syknął tylko i te słowa miały być ostatnimi słowami z jego ust, jakie Dagmara Rotkiewicz usłyszała tego dnia. A zapewne i ostatnimi, jakie miała usłyszeć w ciągu następnego tygodnia. Ech, zdążyła się przyzwyczaić. W każdym razie nie próbowała się już tłumaczyć. Co prawda poprawiało mu to nastrój, ale ani trochę nie zmieniało sytuacji. Dagmara stanęła nad łóżkiem Oliwii i zupełnie bez potrzeby poprawiła jej kołdrę. Dopiero kiedy się nad nią pochyliła, zauważyła, że małej wystają z uszu kabelki. Mała! Ma już dwanaście lat. Swoje życie, swoje sprawy, w które coraz rzadziej wtajemnicza mamę. Zauważyła, że ostatnio tracą ze sobą kontakt. Przestają się rozumieć. Teraz najważniejsze są koleżanki. Mimo to czuła, że wciąż ma ją po swojej stronie. Zastanawiała się, czy w innych rodzinach jest podobnie. Czy ich członkowie zawierają przeciwko sobie milczące koalicje? Próbowała sobie przypomnieć, czy w jej domu też tak było. Chyba nie. Jej rodzice byli bardzo zgodni. Wychowali ją na osobę, przy której wszyscy mieli czuć się dobrze. Może źle ją wychowali. Trudno, już za późno na zmiany. Najdelikatniej, jak mogła, wyciągnęła słuchawki z uszu córki. Oliwia ani drgnęła.

Dagmara uśmiechnęła się i pocałowała ją w czoło, a potem zgasiła światło i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

DZIEŃ WCZEŚNIEJ Okna pokoju nauczycielskiego w szkole podstawowej w Gosztowie wychodziły na południe i pomieszczenie od paru godzin tonęło w słońcu. Dwie starsze nauczycielki, które siedziały przy stole pod oknem, wymieniły na ten temat kilka krytycznych uwag. Było to jednak ich stałe miejsce, najbardziej reprezentacyjne w całym pokoju, i nic nie mogło skłonić ich do tego, by przesiadły się na krzesła pedagogicznego planktonu. Polonistka Anna Tońcio była typem nauczycielki kwoki. Matematyczka Teresa Golko- Drozdowska, wychowawczyni klasy VI a, była nauczycielem Bismarckiem. Obie przepracowały w szkole w Gosztowie całe swoje życie i tylko dlatego połączyło je w końcu coś w rodzaju przyjaźni. Nietrudno się było domyślić, kto w tym duecie rządził. Golko-Drozdowska była przez trzy kadencje dyrektorką gosztowskiej podstawówki. Władze gminy i nadzór kuratorski wciąż wspominały ten okres z rozrzewnieniem. W szkole panował spokój, w papierach porządek. Nauczyciele po cichu żartowali, że gdyby ktoś spadł ze schodów i skręcił sobie kark, dyrektor Golko-Drozdowska kazałaby wynieść ciało za bramę i dopiero wtedy wezwałaby pogotowie. Większość rodziców ceniła jednak jej twardą rękę. Klasy Golko- Drozdowskiej słynęły z dyscypliny i dobrych wyników. Słabi wcześniej czy później wypadali za burtę. Golko-Drozdowska mogła już odejść na emeryturę, ale dyrekcja namawiała ją, żeby w przyszłym roku przeszła razem ze swoją obecną klasą do nowo otwartego gimnazjum przy tej samej szkole podstawowej. W całym kraju zamykano szkoły, ale Gosztów przeżywał demograficzny boom. Młode rodziny, skuszone marzeniami o własnym domu w bliskim sąsiedztwie Warszawy, przenosiły się tu całymi stadami. Zasypywano bagna, równano wydmy, wycinano lasy. Tam gdzie jeszcze piętnaście– dwadzieścia lat temu uprawiano pola, dziś stały nowiutkie osiedla domków jednorodzinnych: Słoneczna Polana, Tęczowa Dolina, Akacjowy Gaj. Spora różnica w stosunku do nazw, których używali starzy mieszkańcy: Bagno, Bidocin, Pieńki. Nowe pchało się do Gosztowa drzwiami i oknami. Zbliżała się czwarta po południu. Szkoła opustoszała i pokój nauczycielski również świecił pustkami. Anna Tońcio czekała na kółko polonistyczne. Teresa Golko-Drozdowska wróciła z wycieczki i wpadła do szkoły tylko po to, żeby uzupełnić nieobecności w dzienniku. W pokoju byli jeszcze młodziutki wikary z gosztowskiego kościoła i Anita Buras, szkolna pedagog. Ksiądz przycupnął na drugim krańcu dwóch stołów ustawionych w literę L. Z nieomylnym wyczuciem, jakie mają ludzie zakompleksieni, upatrzył sobie najgorsze miejsce, tuż przy szafce z dziennikami, gdzie zbierał nieumyślne ciosy i co chwila podrywał się z krzesła, żeby kogoś przepuścić. Anita Buras rozmawiała przez telefon z ojcem chłopaka, który na lekcji przyrody nasikał do sansewierii. Jej stanowczy głos najwyraźniej nie podziałał na rozmówcę, który kilka razy krzyknął: „sram na to!”, tak głośno, że słychać go było na drugim końcu pokoju nauczycielskiego, po

czym rzucił słuchawką, zostawiając panią pedagog w połowie zdania, którego nie miała już po co kończyć. Stare nauczycielki wymieniły spojrzenia. Kiedy Anita wychodziła z pokoju, Golko-Drozdowska oświadczyła z przekąsem: – Ja bym sobie na to nigdy nie pozwoliła. Młoda kobieta odwróciła się z chłodnym uśmiechem. – Jeżeli będę potrzebowała pani opinii, to o nią poproszę – powiedziała. – Ale na pani miejscu raczej bym na to nie liczyła. I nie czekając na reakcję zaskoczonej nauczycielki, zamknęła za sobą drzwi. – Pedagodzy, psycholodzy! Na co to komu? – prychnęła Golko-Drozdowska. – Łobuzowi wystarczyłoby dobre lanie. Już ja bym to wyjaśniła Mateuszowi. – Mateuszowi? – zdziwiła się polonistka. – Mateuszowi Walerkowi. To jego synalek tak się popisał. Golko-Drozdowska była w szkole zaledwie od kwadransa, ale i tak wiedziała lepiej od swojej bujającej w obłokach koleżanki, co się dzieje. – Ach, więc to Walerek – westchnęła polonistka. – Jego ojciec... Ten nie żałował mu pasa. Biedny Mateusz. Pamiętam, jak na wuefie ze wstydu chował się w łazience. W łazience! Zabawny eufemizm. Dwadzieścia lat temu za łazienkę służył uczniom barak w podwórzu z kilkoma dziurami w podłodze. Dzieciak musiał mieć naprawdę silną potrzebę, żeby przestąpić próg. Bo nawet próg był zapaskudzony. Ale Golko-Drozdowska nie miała ochoty na wspomnienia, zwłaszcza tego typu. Zamknęła dziennik i odłożyła długopis. Zapisała, co miała zapisać, i powiedziała, co miała powiedzieć. Mogła już iść do domu. – Widziałam Dagmarę Rotkiewicz – przypomniała sobie jej koleżanka. – Jej córka to też dobre dziecko, ale Dagmara to było takie żywe srebro. I nic się nie zmieniła. Aż serce rośnie na jej widok. Słysząc to, Golko-Drozdowska wykrzywiła się w wyrazie tak charakterystycznego dla niej niesmaku, że jej usta wpadły w koleinę zmarszczek i tam już zostały, jakby wreszcie trafiły na swoje miejsce. Dagmara długo należała do jej ulubionych uczennic: pilnych, grzecznych i zapatrzonych w swoją wychowawczynię. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, aż do wycieczki w ósmej klasie. Wieczorem nauczycielki obchodziły budynek pensjonatu, próbując nakryć chłopców wypuszczających się po alkohol. Golko-Drozdowskiej nie udało się żadnego przydybać, usłyszała za to przez otwarte okno swoją ulubioną uczennicę, przedrzeźniającą ją przy aplauzie widowni: „Kontangiens alfa, rozumniesz, ośle?”. Jeden z chłopców udawał osła i cała reszta wyła ze śmiechu. Dagmara Rotkiewicz. Jej największe pedagogiczne rozczarowanie. Jedna z najbardziej fałszywych, dwulicowych osób, jakie w życiu spotkała. – Na jej widok jedno mi tylko rośnie. Gula w gardle – powiedziała Golko-Drozdowska.

Poderwała swój majestatyczny korpus i ruszyła ku szafce z dziennikami z takim impetem, że ksiądz ledwie zdążył uskoczyć. Nie tylko starą nauczycielkę przepełniała w tej chwili niechęć do Dagmary Rotkiewicz. Córka Dagmary, Oliwia, która rozstała się właśnie z przyjaciółkami i wracała do domu na skróty przez łąkę koło kościoła, wciąż przeżywała wstyd, jakiego narobiła jej matka. A wszystko tak dobrze się zapowiadało! Mama zgodziła się jechać na wycieczkę do zoo, chociaż nie lubiła ani zoo, ani szkolnych wycieczek. No i na dodatek tata. Ten w ogóle nie lubił, gdy mama zajmowała się czymkolwiek poza pracą i domem. Ale ostatecznie i tak był na nią wściekły, więc dwa dni ciszy w tę czy w tę nie powinny robić mamie różnicy. Oliwia tak długo prosiła, aż mama zgodziła się w końcu. Wszyscy lubili mamę. Była nieduża, ale energiczna jak piłeczka. Lubiła żartować i przymykała oczy na wygłupy chłopaków. A w klasie był akurat nowy chłopak, Grzesiek Górzyński, który nie zwracał na Oliwię żadnej uwagi. Może mama to zmieni? Ona zawsze przyciągała uwagę. Może trochę z tej uwagi dostanie się Oliwii? W dodatku mama zgodziła się, żeby najlepsze koleżanki Oliwii, Tola Serafin i Zuzka Pająk, mogły u niej nocować z piątku na sobotę. Myślała, że Oliwia zaprosi też Grubą Paulę, z którą siedzi w ławce, ale Oliwia ją wyśmiała. Nie mamy takiego wielkiego łóżka! Paula wyżre nam wszystko z lodówki! I tak dalej, i tak dalej. Można było tylko żartować, bo mama i tak nie rozumiała, że Gruba Paula nadaje się do pewnych rzeczy, a do innych nie. Z pewnością nie do tego, żeby zapraszać ją na pidżama party. A mama potrafiła w kółko powtarzać, że Paula wcale nie jest gruba, a jeśli nawet, to żeby jej tak nie nazywać. Paula może nie była gruba, ale za to dziwnie niewymiarowa i rozlazła. Jej matka, sama szczupła i zgrabna, nie przyjmowała tego do wiadomości i ubierała ją w sportowe ubrania w rozmiarze S. Paula od dawna nie miała nic wspólnego z rozmiarem S i nigdy nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek dyscypliną sportową. W dodatku opierała się na trzech przyjaciółkach jak bluszcz, tak że czasem po prostu miały jej dość. Wszędzie za nimi łaziła. Trzeba przyznać, że bywało to nawet wygodne. Mogły jej coś kazać i Paula zawsze to robiła, dawała się podpuścić do największych głupot, a ponieważ miały z nią tyle zabawy, zawsze potem lojalnie ją kryły i Paula chyba myślała, że to jest prawdziwa przyjaźń. Niech sobie myśli, co chce. Zaprosić ją na piżamową imprezę to jednak przesada. Gruba przesada, jak powiedziała Zuzka Pająk. Ha, ha, ha. Trzy przyjaciółki przez całą wycieczkę drobiazgowo i niezmordowanie rozważały wszystkie atrakcje wieczoru, specjalnie po to, żeby udręczyć biedną Paulę. W końcu, chyba tylko dlatego, żeby ją ostatecznie dobić, wpadły na pomysł, żeby przedłużyć zabawę i następnego dnia pojechać do kina do Warszawy. Nic prostszego. Wystarczyło wsiąść w autobus w Gosztowie, a po godzinie wysiąść w centrum i pójść do kina. Bez jeżdżenia innymi autobusami, tramwajami i metrem. Nawet bez przechodzenia przez ulicę. Wchodził właśnie film, na który czekały, o którym rozprawiały od tygodni, Ten Film o Wampirach. Tola Serafin się zmartwiła. Równie dobrze mogła zaplanować na sobotę wycieczkę na Mount

Everest. Matka Toli obsesyjnie się o nią bała i nie pozwalała nigdzie samej wychodzić. Na nocowanie u koleżanki zgodziła się tylko dlatego, że Oliwka mieszkała po drugiej stronie ulicy. Tola była szkolną pięknością, tak absolutną i bezdyskusyjną, że jej mamę to po prostu przerażało. Ku rozpaczy córki wciąż przyjeżdżała po nią do szkoły. Zabroniła jej używać kolorowych pomadek. Kupowała bezpłciowe ubrania. Osiągała w ten sposób efekt przeciwny do zamierzonego. Surowa rama jeszcze podkreślała urodę Toli, wyróżniała ją spośród cukierkowatych rówieśniczek. A kosmetyki i tak zawsze pożyczała od Zuzki. – Przecież wiecie, że nigdzie nie pojadę – powiedziała ponuro Tola. Zuzka i Oliwia zaczęły wymyślać niestworzone scenariusze, które matka Toli mogłaby kupić, ale ona tylko kręciła głową. Nic z tego nie będzie. Mama zawsze wyczuje, że coś jest nie tak. Może dlatego, że zawsze uważa, że coś jest nie tak. Jedna Gruba Paula miała z tego satysfakcję, ale przezornie milczała. – Ja mam ten film w domu – wtrąciła nieoczekiwanie Gabrysia Szydłowska. – Tata mi go ściągnął. Pani Golko-Drozdowska pozwoliła na krótki postój przy sklepikach i teraz wszystkie dzieciaki, które zdążyły już dopchać się do lady i wydać swoje drobne na słodycze, chipsy i colę, zaległy w cieniu. Gabrysia, samotna i milcząca, siedziała w pobliżu oparta o drzewo. Zanim się nie odezwała, nawet jej nie zauważyły. Dziewczynki patrzyły na nią zaskoczone. – Jak chcecie, to możecie do mnie po niego wpaść – dodała tak, jakby było jej wszystko jedno. Gabrysia była nowa. Dołączyła do nich pod koniec zeszłego roku szkolnego i z pewnością nie należała do klasowej elity. Przyjaciółki przyglądały się jej przez dłuższą chwilę, przypatrywały się jej obojętnym, orzechowym oczom, lekko wydętym ustom, bransoletce na ręce i ubraniom z tego sklepu, z którego wszystkie chciały mieć ubrania, a była to taka chwila, w której wszystko się zmienia. – Nocujemy dziś u Oliwki. Może przyjdziesz? – zaproponowała Zuzka Pająk i spojrzała na przyjaciółki. Tola uśmiechnęła się. Oliwka nie była specjalnie zachwycona, ale nie mogła okazać tego wprost. Była trzecia w kolejności dziobania. Za to Gruba Paula poczerwieniała ze złości jak burak. Jak one mogą?! – Tylko nie przyprowadzaj Róży – powiedziała Oliwka i wszystkie, oprócz zaskoczonej Gabrysi, wybuchnęły śmiechem. W tym momencie zza sklepiku wynurzyła się Róża. Niosła dwa lodowe rożki. Lody zaczęły się roztapiać i lepkimi strużkami spływały jej po rękach. Próbowała je oblizywać, ale przyniosło to tylko ten skutek, że oprócz brudnych rąk miała też brudną brodę i plamy na bluzce. – Szukałam cię! – zawołała radośnie do Gabrysi. – Masz, to dla ciebie! – Wyciągnęła rękę z rożkiem.

Tola, Zuzka, Oliwka i Gruba Paula patrzyły na Różę i Gabrysię ze złośliwą uciechą. – No, weź loda od Róży! – ponagliła ją Paula i przyjaciółki zachichotały. – Smacznego! – zawołała Oliwka. – Nie lubię takich lodów – powiedziała spokojnie Gabrysia. Róża stała, mrugając oczami. Ale ponieważ tak bardzo starała się zapanować nad uczuciami, nie była już w stanie zrobić nic innego, ruszyć ręką ani nogą, ani czegokolwiek powiedzieć, ani nawet się uśmiechnąć, choć wszyscy inni się śmiali, nawet Gabrysia uśmiechała się z ulgą, chociaż jakby przepraszająco. – Dzieci, zbiórka! – krzyknęła Golko-Drozdowska i wszyscy natychmiast rzucili się w jej kierunku. Golko-Drozdowska zaczęła liczyć uczniów i nagle jej wzrok padł na Różę, która stała z boku, wciąż nie wiedząc, co zrobić z lodami, które coraz bardziej ciekły jej po rękach. – Jak ty wyglądasz? Wyrzuć to do kosza! – krzyknęła. Róża rozejrzała się, komu podrzucić to kukułcze jajo. Dagmara Rotkiewicz przepchnęła się przez tłumek i wybawiła ją z kłopotu. – Pójdziemy do łazienki, tak? – powiedziała do Róży, która stała nieruchomo, coraz bardziej czerwona, jakby za chwilę miała wybuchnąć płaczem. Golko-Drozdowska wypuściła z siebie powietrze. – Dogonicie nas – rzuciła i, nie czekając na reakcję, ruszyła naprzód. – Będziemy przy małpach. Dagmara Rotkiewicz uśmiechnęła się i mrugnęła do Róży. – Dobre te lody? – spytała. – Dasz mi jednego? – Tak – powiedziała cicho Róża po chwili wahania. Mama Oliwii wyjęła rożek z jej brudnej ręki i zaczęła go jeść! Dzieciaki ruszyły już truchtem za wychowawczynią, ale i tak wszystkie to widziały. Tola Serafin nie mogła się opanować i na widok pani Rotkiewicz, oblizującej tego ohydnego loda od Róży, parsknęła śmiechem. Oliwka, cała czerwona, wyrwała się z szeregu i podbiegła do matki: – Nigdy więcej nie pojedziesz ze mną na wycieczkę! – rzuciła przez zaciśnięte zęby i pędem wróciła do koleżanek. Udawała, że to wszystko w ogóle jej nie obeszło, ale im bardziej udawała, tym bardziej była wściekła na matkę. Jak mogła jej to zrobić. Jak mogła ją tak ośmieszyć. Przed Tolą i Zuzką. Przed Grubą Paulą. Przed Grześkiem. Przed całym światem. Nigdy jej tego nie daruje.

SOBOTA, 10 WRZEŚNIA Maria umyła zęby, przeczesała palcami włosy, ubrała się błyskawicznie, a potem wsiadła w swoją niebieską mazdę 121 i pojechała na ulicę Gruntową. Gosztów był dużą wsią, a do tego rozczłonkowaną jak rozdeptana rozgwiazda, zgodnie z układem dawnych parowów, wydm i mokradeł. Maria wraz z matką i babcią mieszkały na czubku jednej z odnóg. Dom dziecka znajdował się po drugiej stronie wsi. W samym sercu rozgwiazdy mieściły się: szkoła, poczta, remiza (a w niej posterunek policji), kościół i cmentarz. Sierżant Gajda nigdy nie słyszała o domu dziecka w Gosztowie. „Rodzinny dom dziecka” musiał oznaczać jakiś biurokratyczny wygibas, dzięki któremu ludzie niebędący biologicznymi rodzicami mogą wychowywać u siebie cudze dzieci. W każdym razie ich dom nie odbiegał wyglądem od sąsiednich. Był może trochę bardziej zarośnięty drzewami i krzewami, których rozrostu nikt nie pilnował. Na frontowej ścianie nie było tabliczki adresowej i gdyby nie to, że pod bramą stała już policyjna kia, Maria miałaby problem z jego lokalizacją. Zaparkowała obok kii i weszła na posesję przez otwartą furtkę. Przed domem nikogo nie było, obeszła go więc dookoła. I wtedy zobaczyła tego psa. Wisiał na orzechu włoskim. To był mały piesek, jeszcze szczeniak. Miał podkulone przednie łapy, z pyska wystawał mu różowy język. Wyglądał, jakby zastygł w podskoku, prawie półtora metra nad ziemią. Tylko krótki, cienki ogon, zwisający bezwładnie, psuł to absurdalne wrażenie. Kilka kroków od niego stali policjanci z patrolu. Starszy posterunkowy Kowal miał twarz bez wyrazu i tylko po tym, że zniecierpliwiony spoglądał na boki, można było poznać, że jest lekko wkurzony. Maria domyślała się, o co chodzi. Ledwie zaczęli zmianę, a już dostali wezwanie. Nie zdążył nawet zjeść śniadania. Jak pech, to pech! Drugi z patrolu, posterunkowy Brudnicki zwany Brudnym (lubił ten pseudonim), był za to jak zawsze profesjonalnie obojętny. Tuż obok rozgrywała się dramatyczna scena z udziałem pary pięćdziesięciolatków. Potargana kobieta w szlafroku mówiła cicho i gestykulowała gwałtownie, tnąc powietrze ostrymi, krótkimi ruchami samej dłoni. Mężczyzna w krzywo zapiętej koszuli słuchał w milczeniu, ale widać było, jak chodzą mu szczęki, a twarz poczerwieniała z tłumionego gniewu. Oboje byli niscy i otyli, ale trudno ich było nazwać pospolitymi. On miał siwe włosy związane w kitkę i kolczyk w uchu, a ona ogromne, wspaniałe oczy, promieniujące życiową energią. – Dzień dobry. Sierżant Maria Gajda z posterunku policji w Gosztowie. Kobieta drgnęła i obrzuciła ją niezadowolonym spojrzeniem. – Grażyna Imielska – warknęła ze złością, jakby na więcej uprzejmości nie było jej stać. I zanim mężczyzna zdążył się przedstawić, rzuciła: – Zdejmiecie go wreszcie? Dzieci się zaraz pobudzą. Oczywiście mówiła o psie. – Już dzwoniłam po technika. Powinien zaraz przyjechać – powiedziała Maria. Starszy posterunkowy Kowal wytrzeszczył oczy, ale na szczęście ugryzł się w język.

– Do kogo pani dzwoniła? Nie rozumiem! – zdenerwowała się kobieta. – Trzeba zrobić zdjęcia i zebrać ślady – wyjaśniła Maria. – Przykro mi, takie są procedury. Oczywiście, będziemy się starać, żeby wszystko poszło sprawnie... – Niech was jasna cholera z tymi waszymi procedurami! – krzyknęła Imielska, obróciła się na pięcie i poszła do domu. Mężczyzna westchnął ciężko. – Proszę żonie wybaczyć. Wyprowadziło ją to z równowagi. – Tak, rozumiem... – mruknęła Maria. – Boi się, że to się rozniesie. Maria spojrzała na niego z zaskoczeniem. – Pewnie się rozniesie – przyznała. – To jakiś problem? Nie rozumiała, dlaczego należało trzymać sprawę w tajemnicy. – Wie pani, jak to jest. – Szczerze mówiąc, nie bardzo. Podrapał się po głowie i przestąpił z nogi na nogę. – Nasze dzieci nie mają tu dobrej opinii... A więc o to chodzi. Zbliżali się do sedna szybciej, niż myślała. – To znaczy? – Nie sprawiają większych kłopotów – odparł zaczepnie, ale zaraz złagodził ton. – Same mają kłopoty. Ale ludzie zachowują się tak, jakby to było zaraźliwe. Jeśli liczył na zrozumienie, to źle trafił. Może on to widział inaczej, ale dla policji plotka była często podstawowym źródłem informacji. – Przepraszam, ale wcześniej czy później będę musiała o to zapytać – powiedziała. – O jakie kłopoty chodzi? – Nie takie, jak wiszą na tym drzewie – odrzekł z pasją i Maria znów pomyślała, że ledwie się hamuje, żeby nie wybuchnąć. – Mimo to... – Troje z naszych dzieci nie ma nawet pięciu lat – przerwał. – Oprócz tego mamy jeszcze dwie nastolatki. Róża ma dwanaście, Basia piętnaście. Obie tego psa kochały. A poza tym, gdybym miał ślad, chociażby ślad podejrzenia, że to któraś z nich, to chybabym tu was nie wzywał. Albobym powiedział, kogo mam na myśli. No tak czy nie? – W takim razie boi się pan kogoś z zewnątrz – stwierdziła Maria. Z mężczyzny powoli uchodził gniew. – Tak. Boję się kogoś z zewnątrz. To chyba jasne. – Ma pan na myśli kogoś konkretnego? Wzruszył ramionami. – Bo ja wiem... Ojciec trojga najmłodszych był tu dwa razy. Awanturował się, jak sobie popił.

Ale teraz siedzi. Może powinna pani sprawdzić. Nazywa się Patura. Adam Patura. A poza tym... Basia, nasza najstarsza, ma jakieś dziwne znajomości. Wie pani, dziewczyna w trudnym wieku. Może to któryś z tych jej koleżków. Już wcześniej musiał zrobić przegląd osób, które mogły wchodzić w grę, bo w ogóle się nie zastanawiał. Sierżant Gajda wyjęła długopis i notes w dalmatyńczyki Disneya. Co roku pod choinkę dostawała od szwagra notes z wesołymi psami na okładce. Jego widok wywoływał zazwyczaj konsternację na twarzach jej rozmówców. Tak było i tym razem. Imielski patrzył ze zdumieniem, ale kiedy Maria przerzuciła strony i zaczęła się dopytywać o nazwiska, jakoś przełknął ten dziwny rekwizyt. – Ustalmy wszystko dla porządku. Kiedy kładziecie się spać? – Około jedenastej. Dwudziestej trzeciej, znaczy. – Zamykacie na noc bramę i furtkę? – Przez cały czas jest zamknięta na klucz, żeby dzieciaki nie wybiegły na ulicę. Niektórzy tu jeżdżą jak wariaci. Miałem nawet z tym do was dzwonić, ale żona powiedziała, żebym dał sobie spokój. Westchnął i znów podrapał się po głowie. – A więc wstał pan z samego rana, wyszedł do ogrodu... – No tak. To znaczy, nie. Wstałem, żeby przygotować małej butelkę. Patrzę przez okno... nie wiedziałem, co to jest, co tam wisi. W nocy pod tym drzewem jest całkiem ciemno, a dopiero robiło się szaro. Wyszedłem do ogrodu, no i wtedy go zobaczyłem... Miałem go nawet zdjąć, ale przyszło mi do głowy, że lepiej, jak to zobaczy ktoś od was. Tak jak jest. Nic nie dotykałem. Maria rzuciła okiem na psa. Był bardzo młody, a noce stawały się coraz chłodniejsze. – Pies zawsze spał na dworze? – spytała. – To tak na razie, miało tak być, dopóki nie nauczy się czystości. W domu są małe dzieci. Ma... miał tu ciepłą budę, może pani zobaczyć. Westchnął z żalem. – Dzieciaki co wieczór prosiły, żeby go zostawić w domu. A on jeszcze godzinę stał pod drzwiami i piszczał, żeby go wpuścić. – I nic pan w nocy nie słyszał? Ani żona? Żadnych pisków, hałasów? – Wie pani... Nasza najmłodsza źle sypia... Ząbkuje. Jak nam się uda złapać chwilę snu, to śpimy jak zabici. Starsze dziewczynki mają pokoje na górze. Popytam, ale nie myślę, żeby coś słyszały. Maria pokiwała głową. – Tak, trzeba je będzie zapytać. I jeszcze jedno. Może się pan przejść po ogrodzie i sprawdzić, czy nic się tu od wczoraj nie zmieniło? – Już się trochę rozglądałem, ale mogę jeszcze raz. – Bardzo proszę – powiedziała. – Posterunkowy się z panem przejdzie. Skinęła na Brudnego.

Imielski ruszył w kierunku garażu znajdującego się w rogu posesji, po czym wolno i metodycznie zaczął obchodzić działkę dokoła. Brudny szedł pół kroku za nim. Maria podeszła do psa i przyjrzała mu się uważnie. Szczeniak wisiał na pasku ciemnoczerwonego materiału. Dopiero z bliska zauważyła, że tkanina jest czerwona w zieloną kratkę. Przyszedł jej na myśl pasek od odświętnej dziewczęcej sukienki. Węzły miały po dwa supły, jakby ktoś bardzo się starał, żeby jego dzieło przedwcześnie nie spadło. Pasek zrobił się przez to tak krótki, że pies wisiał pod samą gałęzią, jak jakaś potworna ozdoba choinkowa. Wszystko to wyglądało na ponury żart. Pętla na szyi była luźna, zatrzymała się prawie na uszach. Gdyby pies się rzucał, pewnie udałoby mu się z niej wyśliznąć. – Wygląda na to, że najpierw go udusili, a potem powiesili – powiedziała. – Może to ci, co zatłukli Papieża? – podsunął starszy posterunkowy Kowal. Spojrzała na niego zdziwiona. – A co to ma do rzeczy? – No kurna, to pies i to pies – odparował Kowal z bezbłędną logiką. – Poza tym to było gdzieś tutaj, niedaleko. Starszym posterunkowym Kowalem kierowało szczególne połączenie przekory w myśleniu i lenistwa w działaniu. Nie wolno mu było niczego wyjaśniać, bo wówczas jego umysł zaczynał pracować ze zdwojoną siłą nad obroną najbardziej idiotycznych, przypadkowych hipotez. Dlatego Maria nie powiedziała, co o tym myśli, i Kowal poczuł się w obowiązku jeszcze trochę pozrzędzić. – Bez sensu zawracałaś głowę z tymi technikami... Nie skończył mówić, kiedy wyraz twarzy gwałtownie mu się zmienił. Zza rogu budynku wyszła młoda kobieta z walizą technika kryminalistycznego. Nie spodziewali się kobiety, zwłaszcza takiej. Miała ciemne włosy związane w koński ogon, okulary typu Ray Ban Aviator i zapinaną na guziki koszulę, mocno opiętą na piersiach. Stylizacja na dziewczynę z amerykańskich służb specjalnych wydawała się Marii niezamierzenie śmieszna, ale jej koledzy mieli wyraźnie inne zdanie. Kowal natychmiast zapomniał o śniadaniu i o swoich wątpliwościach i kiedy sierżant Gajda dziesięć minut później odesłała go razem z Brudnym do szukania świadków wśród sąsiadów, obaj poszli z wyraźnym ociąganiem. Techniczka zabrała się do pracy bez zbędnych komentarzy. Jeśli nawet uważała, że zawracają jej głowę, nie dała tego po sobie poznać. Sierżant Gajda niespecjalnie liczyła na to, że badanie techniczne ujawni sensacyjne ślady, które doprowadzą ich do sprawcy. Chciała mieć tylko porządnie zebrany materiał dowodowy. Nie tak jak w tej sprawie z Papieżem. Papież był małym, biało-czarnym kundlem. Miał na łbie okrągłą łatę, która – tak się pechowo złożyło – jego panu skojarzyła się z piuską. Niewielu to obeszło, ale ci, którzy poczuli się urażeni,

nie poprzestali na urazie. Zwracali właścicielowi uwagę, robili awantury, pisali petycje, które błąkały się miesiącami między bezradnymi instytucjami. Wreszcie niemoc wyższych czynników i bezczelność właściciela doprowadziła kogoś do takiego wrzenia, że przeskoczył przez płot i w środku dnia, kiedy właściciel był w pracy, zatłukł psa. Tłukł go po piusce tak długo, aż z głowy została miazga. Kiedy policja przyjechała na miejsce zdarzenia, właściciel psa był w takim stanie, że musieli wezwać lekarza. Udało się wyciągnąć z niego tylko tyle, że podejrzewa wszystkich naokoło, ale nikogo w szczególności. Po krótkiej naradzie, w której prócz policjantów uczestniczył weterynarz, doszli do wniosku, że zwierzę zatłuczono czymś płaskim i ostrym jednocześnie, najprawdopodobniej szpadlem. Posesja właściciela psa znajdowała się na ulicy Skowronka, jednej z kilku równoległych ślepych uliczek, kończących się na ogrodzonych posesjach. Nikt w tej okolicy nie widział obcego samochodu ani człowieka ze szpadlem. Wynikało z tego, że ten, kto zabił psa, musiał mieszkać bardzo blisko. Sierżant Gajda w szczególności zwróciła uwagę na dwa domy, do których nie pozwolono im wejść, a które znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie miejsca przestępstwa. Po lewej mieszkała wielopokoleniowa rodzina Walerków: dziadkowie, syn z żoną i dwójką dzieci oraz córka z małym dzieckiem. Ów syn, Mateusz Walerek, tylko wystawił głowę zza drzwi wejściowych, a kiedy usłyszał, o co chodzi, powiedział: „sram na to” i zamknął je z powrotem. Drugi dom znajdował się przy sąsiedniej ulicy Wilgi, ale obie posesje dzieliło tylko ogrodzenie. Mieszkała tam mniej więcej czterdziestoletnia eurowdowa o nazwisku Serafin, z dwunastoletnią córką (mąż od lat siedział na Wyspach). Pani Serafin, pulchna i przymilna, z przepraszającym uśmiechem oświadczyła, że nie ma co okazywać, bo z narzędzi ogrodowych trzyma tylko kosiareczkę. Stan trawników wskazywał na to, że „kosiareczki” również nie używa. Na tym sprawa w zasadzie się zakończyła, ponieważ prokurator uznał, że „nie ma potrzeby antagonizować społeczności i mnożyć kosztów”. Pouczył także panią sierżant, że zdjęcia, które dołączyła, nie stanowią materiału dowodowego (aczkolwiek robią wstrząsające wrażenie, dodał już od siebie). Posterunek w Gosztowie nie miał na stanie aparatu fotograficznego, a zdjęcia zrobione prywatnym sprzętem poszkodowanego nie zostałyby wzięte przez sąd pod uwagę. Informacja o umorzeniu poszła, jak trzeba, pocztą. Ale sierżant Gajda wróciła do właściciela Papieża i osobiście wyjaśniła, jak się sprawy mają. Mężczyzna spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby niczego innego się nie spodziewał. Przyznała, że to jej wina, bo nie dopełniła wszystkich formalności. Oświadczyła, że jeśli pojawią się nowe dowody w sprawie, to ją wznowią. Poinformowała go, że może złożyć zażalenie. Po jego minie odgadła, co o tym myśli, więc powiedziała do widzenia i wyszła. Można było przypuszczać, że go to całkiem złamie. Ale kilka tygodni później dostali zgłoszenie, że trzyma jakieś bydlę. Okazało się, że kupił doga kanaryjskiego. Miał wszelkie potrzebne pozwolenia, na spacery wyprowadzał go w kagańcu.

– Wie pani – powiedział z błyskiem w oku. – Nazwałem go Agcza. Ali Agcza. To ich dopiero wkurwi, co? Nie rozumiała, jakim cudem przeszedł badania psychologiczne. Sierżant Gajda miała wrażenie, że wszystkie przestępstwa, z którymi mieli do czynienia, mieściły się w jednej z dwóch, niekoniecznie rozłącznych kategorii: były groteskowe albo banalne. Nawet jeśli bywały okrutne, co zdarzało się rzadko, lub głupie, co było już częstsze, nawet jeśli przez szczególny zbieg okoliczności stawały się nieprawdopodobne, śmieszne, dziwaczne, nigdy nie miewały drugiego dna. Chciwość, wściekłość, lenistwo, głupota. Przestępstwo wyraźnie określało i motyw, i sprawcę. Ale nie to. Nie ten pies na gałęzi. To nic jej nie mówiło. *** Imielski nie znalazł na działce nic podejrzanego i kiedy wrócił z obchodu, miał w ręce tylko pluszowego misia (miś właściwie nie był pluszowy, tylko z poliestru). Dzieciaki zostawiły go w piaskownicy, powiedział, można im powtarzać, że trzeba po sobie sprzątać, ale nie ma co liczyć, że tak od razu posłuchają. Maria poprosiła, żeby wyjaśnił starszej z nastolatek, co się stało i czego od niej oczekują. Miała nadzieję, że załatwi to lepiej od niej. Imielski poszedł do domu, a po jakichś dziesięciu minutach wyjrzał z okna na piętrze. – Proszę, niech pani wejdzie na górę! – zawołał. W mieszkaniu czuć było obecność małych dzieci: zapach mokrych chusteczek, kremów, mleka. Słodkawy zapach ciepłego domu. Kiedy pod stopą Marii zapiszczała przydeptana gumowa kaczuszka, podskoczyła odruchowo. Za zamkniętymi drzwiami na prawo słychać było piski, rozmowy i pogodną piosenkę z telewizyjnej bajki: „Bob Budowniczy zawsze da radę, Bob Budowniczy nie jest sam”. Widocznie kobieta zamknęła się z dziećmi w pokoju, z którego nie można było zobaczyć psa na gałęzi i policjantów. To pies i to pies, pomyślała Maria i uśmiechnęła się do siebie, wchodząc na górę po jasnych sosnowych schodach. Imielski stał w drzwiach jednego z pokoi. Ruchem głowy zaprosił ją do środka. To był normalny dziewczyński pokój, pokój okresu przejściowego między dzieciństwem a dorosłością. Tu i ówdzie porozstawiane były kolorowe maskotki, nawet w łóżku spała wytarta niebieska wydra, ale na biurku stała już gotowa do boju bateria kosmetyków, a na poręczy krzesła wisiał stanik – własna bandera. Na parapecie stały szpilki. Dlaczego na parapecie? Gdzie ci się spieszy, dziewczyno, na tych wysokich obcasach? Myślisz, że po drugiej stronie będzie ci lepiej? Nie będzie, nie ma się co oszukiwać. Jakie dzieciństwo, taka cała reszta. Statystycznie rzecz biorąc.

Na ścianie nad łóżkiem wisiał przesadnie wystylizowany młodzieżowy idol. On też był w okresie przejściowym. Nieliczne książki i zeszyty leżały pod biurkiem. Dziewczyna w różowej piżamie siedziała na łóżku i płakała. Była odwrócona twarzą do ściany, płakała cicho, prawie bezgłoś​nie, ale plecy drżały jej wymownie. – Czy może nas pan zostawić? – poprosiła Maria. Mężczyzna zawahał się, po chwili jednak wyszedł. Maria przystawiła krzesło do łóżka, usiadła i czekała. Dziewczyna uspokoiła się w końcu, odwróciła się i spojrzała na Marię znad chusteczki. Mimo że była czerwona i spuchnięta od płaczu, a może jeszcze od snu, trudno było nie zauważyć, jaka jest ładna. I wtedy Maria uświadomiła sobie, że zapomniała, jak ona na imię. Jedna z dziewczynek nazywała się Róża, a druga Basia, tylko która jak, nie pamiętała. Miała to wszystko zapisane, ale nie o to chodziło. Powinna pamiętać. Po prostu powinna takie rzeczy pamiętać. Kurczę, co się z nią dzieje? Chrząknęła zakłopotana. – Jestem sierżant Maria Gajda z posterunku policji w Gosztowie. Twój tata już ci pewnie wytłumaczył... Dziewczyna zamrugała gwałtownie, jakby coś wpadło jej do oka, i Maria zrozumiała, że popełniła błąd. – Pan Marek – powiedziała dziewczyna. – Tak, wytłumaczył. Ktoś powiesił Skarpetkę... Wybuchnęła płaczem. – Skarpetkę? – zdziwiła się Maria. – Tak go nazywaliśmy, bo pożarł Róży skarpety... Róża. To ta dwunastolatka, przypomniała sobie Maria. A więc ta tutaj to Basia. – Róża wszędzie rozrzuca swoje rzeczy... – chlipnęła Basia. Wyjaśniła się zagadka butów na parapecie i książek pod łóżkiem. To nie była buntownicza manifestacja hierarchii wartości. To była propozycja dla szczeniaka, co może zeżreć, gdyby udało mu się tu dostać. Znów trzeba było czekać, aż dziewczyna się uspokoi. Maria czekała. – Pan Marek myśli, że ja wiem, kto to zrobił – powiedziała w końcu Basia. – A wiesz? Pokręciła głową z wahaniem. – Nie jesteś pewna? – zgadła Maria. Dziewczyna milczała przez chwilę. – Nie chcę, żeby on się dowiedział, że coś powiedziałam... Nie jest zbyt mądra, pomyślała Maria. Jakim cudem chłopak może się nie domyślić, że to ona go wskazała? Przecież powiesił jej psa. Kto inny mógł go wskazać? – Najpierw sprawdzimy, czy mógł to zrobić – powiedziała Maria wymijająco. – Jeśli okaże się,

że nie, w ogóle nie powiemy mu, o co chodzi. Dziewczyna namyślała się, patrząc na policjantkę z obawą. – Ten chłopak jest niebezpieczny – stwierdziła Maria, jakby już mówili o sprawcy. – Trzeba go powstrzymać, zanim zrobi coś gorszego... I od razu poczuła się podle. Jeśli jest naprawdę niebezpieczny, tylko go rozwścieczą. – Kiedyś ze sobą chodziliśmy – powiedziała dziewczyna. I spuściła głowę. – Dobrze go poznałaś – zauważyła Maria. – Na początku strasznie mi się podobał, ale potem... Urwała i tylko poruszała bezgłośnie wargami. – Okazało się, że wcale nie jest taki fajny – dokończyła cicho Maria. – Wcale – szepnęła dziewczyna i zacisnęła usta. Maria domyślała się, czuła, wiedziała, że tamten ma coś gorszego na sumieniu, że zrobił tej dziewczynie coś, o czym ona nigdy nie powie, w każdym razie nie teraz i nie jej, a może wreszcie zapomni. Tak, takie rzeczy można wyrzucić z pamięci albo uwierzyć, że to był tylko film, który się niepotrzebnie obejrzało. Może ktoś powinien jej to powiedzieć. – Groził ci? – spytała. Pokręciła głową. – Czasem, jak się spotkamy, tak się dziwnie uśmiecha... Dziewczyna wzdrygnęła się. – Jak on się nazywa? – spytała Maria. Szczupak. Łukasz Szczupak. Mieszkał w Ostolinie, a więc poza jurysdykcją małego posterunku w Gosztowie. Dlatego sierżant Gajda pojechała najpierw na posterunek i sprawdziła Paturę, ojca młodszych dzieci, które mieszkały u Imielskich. Zgodnie z tym, co powiedział Imielski, Patura siedział. Sierżant Gajda zadzwoniła na Białołękę, żeby się upewnić, czy nie dostał przepustki. Nie dostał. Siedział jak należy i na przepustkę raczej nie mógł liczyć. W każdym razie nie za dobre sprawowanie. Dopiero wtedy zadzwoniła w drugie miejsce, do swojego ciotecznego brata Maćka Burasa, który był podkomisarzem w komendzie powiatowej w Ostolinie. Miała nadzieję, że poleci jej kogoś, kto ułatwi jej odnalezienie Szczupaka, ale okazało się, że Maciek Buras jest akurat w pracy. Sierżant Gajda wsiadła w samochód i pojechała do Ostolina. Maciek Buras siedział przy biurku zawalonym papierami z miną skazańca. Miał trzydzieści cztery lata, ale wyglądał na parę lat starszego. Zawsze wyglądał na starszego. W jego ruchach, w lekkim skrzywieniu ust widać było chroniczne zmęczenie upierdliwością świata. Mowa ciała podkomisarza nawet ludziom mało wrażliwym wysyłała czytelny sygnał: nie. Nie na wszystkie pytania. Przydługie włosy domagały się fryzjera, a znoszone dżinsy kosza na śmieci. Wszystko to nie odbierało mu

chłopięcego wdzięku, o który nigdy nie dbał. Z lenistwa golił się co dwa dni i dziś właśnie wypadł ten drugi. Marii przyszło do głowy, że pewnie goli się w te dni, w które ona kupuje fajki. Potem przyszło jej do głowy, że przychodzi jej do głowy zbyt wiele rzeczy, które na to nie zasługują. Może dlatego wypadały jej z pamięci te ważne. Buras podrapał się po zarośniętej szczęce. Już wcześniej wyjaśniła mu, o co chodzi. – Szczupak ma dziewiętnaście lat – powiedział. – Dostaje rentę po ojcu, uczy się w gastronomiku. W każdym razie na papierze. On by ci pasował idealnie. Psychologicznie, wiesz, chociaż ostatnio nie gustuje w małych dziewczynkach. Ustatkował się, można powiedzieć. – Buras uśmiechnął się krzywo. – Mieszka u dziewczyny, z piętnaście lat starszej. Ostro imprezują. Lubi zatruwać ludziom życie. Pod nimi mieszka rodzina z małymi dziećmi. Nie mogą wywiesić na balkon prania, żeby im go nie zapaskudził. Drzwi mają bez przerwy zaplute. W środku nocy rzuca hantlami o podłogę. Taki złośliwy chuj. Ci ludzie są na skraju załamania nerwowego. Dostali mieszkanie socjalne i wpadli w takie gówno. – Pojedziesz ze mną do niego? Westchnął ciężko. – Jak trzeba, to pojadę. Osiedle Rumiankowa leżało na dalekich peryferiach Ostolina. Pod koniec lat 80. w szczerym polu między lasem a cmentarzem postawiono tam kilka bloków i sklep sam. Wokół były też jakieś tereny przemysłowe i nic poza tym. Od tamtej pory niewiele się tu działo. Dopiero ostatnio spłynęło trochę pieniędzy z unijnego programu rewitalizacji slumsów. Można powiedzieć, że na Rumiankowej zrobiło się całkiem porządnie, ale Maria pozbyła się tego powierzchownego wrażenia, kiedy weszli na klatkę schodową. Mimo że drzwi wejściowe były otwarte, a korytarz czysty, czuć w nim było pijacki bukiet, którym przesiąkły ściany i podłogi: alkohol, dym papierosów, szczyny, rzygowiny. Pewnie wieczorami imprezowało tu pół osiedla. Weszli na pierwsze piętro i zapukali do drzwi z numerem 8. Musieli pukać drugi i trzeci raz, zanim otworzyła spalona na brąz blondynka w dżinsowej spódniczce i obcisłej bluzeczce na ramiączkach. Minę miała mało przyjazną. Na widok Burasa i jego towarzyszki przewróciła oczami i wydęła nienaturalnie duże wargi, tak że niemal wywróciły się na lewą stronę. – Cześć, Skwara – przywitał się Buras. Był w Ostolinie od niecałych trzech lat, ale już zdążył dobrze ją poznać. – My do twojego chłopaka. Maria miała wrażenie, że Skwara złości się bardziej na pokaz niż naprawdę. Kobiety zawsze miały do Maćka Burasa słabość, tym większą, im mniej o to dbał. – Co znowu? Za głośno się stukaliśmy? – spytała Skwara i cofnęła się do środka, zostawiając uchylone drzwi. Weszli do ciasnego przedpokoju, a stamtąd do „salonu”, załadowanego po brzegi zbyt dużymi

meblami. – O, pan podkomisarz. Dzień dobry, panie podkomisarzu – powiedział chłopak rozparty na kanapie. Był bardzo ładny. Ciemnowłosy, dość wysoki, zgrabny, ze szczupłymi dłońmi, na które Maria od razu zwróciła uwagę. Miał zblazowaną minę, ale spojrzenie czujne i zaczepne. – Co za czaplę pan dziś przyprowadził? – spytał, patrząc na Marię. Maria się roześmiała. Miała bardzo szerokie poczucie humoru i żarty na własny temat bawiły ją równie dobrze, jak inne. A zresztą, ktoś, kogo latami nazywano Kurczakiem, nie obrazi się za czaplę. Chłopak się zdziwił. Nie podobało mu się, że ją rozbawił. Wciąż się uśmiechał, ale to był uśmieszek maska, uśmieszek fasada, na stałe przyklejony do ust. – Chodź, Szczupak, pogadamy sobie – powiedział Buras. Już wcześniej ustalili, że to on się nim zajmie. Szczupak wstał bez pośpiechu i z demonstracyjnym ociąganiem wyszedł do kuchni. – Śliczny chłopiec – stwierdziła Maria, kiedy Buras zamknął za sobą drzwi. Skwara bez słowa opadła na fotel. – Pewnie ciężko takiego przy sobie utrzymać – ciągnęła policjantka. – Specjalistka się znalazła! – Skwara prychnęła ubawiona. – Wie pani, po co przyjechaliśmy? Skwara wzruszyła ramionami i sięgnęła po fajki. Maria nie mogła oderwać wzroku od jej ust. Była ciekawa, czy domkną się na papierosie. – Łazi za dziewczynami… W zasadzie, za dziewczynkami – powiedziała. – Pewnie!… Chciałyby!… – No, tego, co zrobił dziś w nocy, to na pewno nie – rzuciła Maria, patrząc na nią z pozoru obojętnie. Skwara rozluźniła się i uśmiechnęła. – Próbujecie mu coś przypiąć, tak? Chcesz wiedzieć, co robiliśmy wczoraj w nocy? Poszukaj gumek w śmieciach. Robicie to, co nie? Grzebiecie w śmieciach? – Tak. Grzebiemy w śmieciach – przyznała Maria ze znużeniem. Dowiedziała się wszystkiego i chciała już wyjść. W mieszkaniu na dole coś huknęło, jakby przewróciła się szafa. W następnej chwili w powietrzu eksplodował kobiecy wrzask pełen przekleństw i dwa dziecięce piski. Skwara zamknęła usta na papierosie i szczęknęła zapalniczką. Maria podeszła do okna. Całą przestrzeń między blokami zajmował parking. – Nie wie pani, ile tu chcą za metr? – spytała, odwracając głowę do Skwary. Dziewczyna Szczupaka wypuściła dym w kierunku żyrandola. – Za takie jak to cztery i pół tysia – powiedziała. – Cztery i pół – zamyśliła się Maria.

Dwa pokoje z kuchnią. M3, tak to się chyba kiedyś nazywało. – Macie duży parking – zauważyła jeszcze. – To na wasze limuzyny – odpowiedziała dowcipnie Skwara. Sięgnęła po pilota i nastawiła telewizor tak głośno, że śmiech Katarzyny Pakosińskiej zagłuszył wrzask matki i płacz dzieci. – Zasrana menda – rzucił Buras przez zaciśnięte zęby, kiedy znaleźli się w korytarzu. Też nie mógł się doczekać, żeby stamtąd wyjść. – Powiedział ci, co robił? – Z detalami. Miałem ochotę wepchnąć mu to gówno z powrotem do gardła. – No to ich wersje się pokrywają – powiedziała Maria i roześmiała się z własnego przypadkowego żartu. Właściwie poczuła ulgę. Nawet drobna satysfakcja, że sprawiedliwości stanie się zadość, nie była warta narażania Basi na nieprzyjemności. Tyle że była w polu, bez żadnego tropu. Sąsiedzi Imielskich niczego nie widzieli i nie słyszeli. Imielski najprawdopodobniej powiedział im już wszystko, a Imielska nie pałała żądzą współpracy. – Masz jeszcze kogoś na liście? – spytał Maciek Buras. Maria wolno pokręciła głową.