Dochodzi północ. Na granatowo-
czerwonym niebie odbija się łuna
świateł nad miastem. Chmury biegną
szybko ze wschodu na zachód, wiatr
przetacza się nad lasem. Sosny
trzeszczą, skrzypią wysoko nad
głowami. Zdaje się, że cały las
przegina się to w jedną, to w drugą
stronę.
Po lewej stronie drogi stoi
samochód. Ma włączone reflektory
i pulsujące pomarańczowe światła
awaryjne. Światła przecinają ciemność,
która wydaje się przez to jeszcze
bardziej nieprzystępna i wroga.
Przy samochodzie widać trzy
sylwetki – dwóch chłopców i starszego
mężczyzny. Jeden z chłopców z całych
sił obejmuje mężczyznę i płacze.
Dorosły nie odwzajemnia uścisku,
machinalnie poklepuje tylko chłopca po
plecach. Ten coś mówi: urywane
zdania, które bez przerwy powtarza:
„Nic nie mów, proszę cię, nic im nie
mów…”.
Mężczyzna chyba go nie słucha.
Cała jego uwaga skupiona jest na
drugim chłopcu. Chłopak jest zły
i przestraszony. Opiera się
o samochód. Przykuca, a potem wstaje
z wysiłkiem. Jego wykrzywiona, dziwnie
blada twarz lśni w ciemności. „Chcę
jechać do domu – mówi głośno – idę do
domu, nic mi nie jest!”, ale mimo to nie
rusza się z miejsca. Już dwa razy
próbował, ale coś zgina go wpół:
przysiada na poboczu, potem wraca.
Wszyscy trzej w tym samym
momencie dostrzegają niebieskie
światła karetki. Nagle starszy chłopiec
dostaje przypływu sił: odrywa się od
samochodu, przeskakuje wąski rów,
który dzieli go od lasu, i coś krzycząc,
znika wśród drzew. Wtedy ten młodszy
przestaje obejmować mężczyznę: teraz
tylko ściska go za rękę. Obaj są niemal
tego samego wzrostu. Mężczyzna jest
szczupły i niewysoki, ma granatową
kurtkę z odblaskowym paskiem. Kiedy
omiatają go światła karetki, odruchowo
zasłania oczy przedramieniem. Karetka
staje, ratownicy wysiadają: świecą
wkoło latarkami, są zdezorientowani.
Widzieli chłopaka, który zniknął
w lesie, kuląc się, jakby trafiła go kula.
Mężczyzna chce do nich podejść, ale
młodszy chłopiec mu nie pozwala: stoi
jak wmurowany i nie puszcza jego ręki.
– Zostań tam! Zostań! To wszystko
przez ciebie! – krzyczy z całych sił
w stronę lasu.
===PgltDzYPaQw7WTsIMAM1AzdRZQNgWT8JOV1sD
PONIEDZIAŁEK 20 MAJA
1
Była siódma dwadzieścia pięć.
Deszcz wisiał w powietrzu.
Maria Gajda, sierżant sztabowy
z komendy powiatowej policji
w Ostolinie, stała przed lustrem
i przyglądała się swojemu odbiciu
z wyrazem osobliwej dumy.
Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się
do tego, że prawie nie ma włosów, ale
już zaczęło się jej to podobać. Chyba tak
właśnie siebie widziała, gdzieś tam
w środku. Dziwne, że wpadła na to
dopiero, mając trzydzieści jeden lat.
Wszystko zaczęło się całkiem
normalnie, w poprzedni piątek po pracy.
Miała już iść do domu, ale w korytarzu
natknęła się na kolegę, który świętował
odejście na emeryturę. Świętowanie
dopiero się zaczęło, miało się potem
przenieść do jakiejś knajpy, ale on był
już lekko wstawiony i oczy zwilgotniały
mu ze wzruszenia. Maria znała go dość
słabo, była w Ostolinie dopiero od
początku roku. Mimo to kolega rozkleił
się na jej widok i uparł się, żeby ją
zaciągnąć „chociaż na jednego”.
Na jednym się oczywiście nie
skończyło. Dopiero kiedy poczuła, że
pieką ją policzki, głos wznosi się o pół
oktawy, a umysł ogarnia poczucie
braterstwa, stwierdziła, że musi iść do
domu.
Już na dole przypomniała sobie, że
nie wzięła komórki, i wróciła po nią na
górę. W sąsiednim pokoju wciąż trwała
impreza pożegnalna. Dopiero po chwili
zrozumiała, że rozmawiają o niej,
komentując jej zachowanie i przede
wszystkim wygląd. Nie chodziło tylko
o to, że nie przypomina Miss Wenezueli,
bo takich też nie lubili. Musiała czymś
im podpaść, ale ze strzępów rozmowy,
które do niej docierały, niewiele mogła
zrozumieć.
– … przynajmniej nie pod
biurkiem… – usłyszała.
– … do tego jest więcej chętnych,
i w dodatku z cyckami.
Powinna tam wejść i popsuć im
nastrój, ale nie chciała dawać im
satysfakcji. Zaraz zresztą zaczęli
zamykać okna, trzaskać drzwiami,
zbierać się, wychodzić. Impreza
przeniosła się w inne miejsce.
Maria wróciła do domu, zahaczając
po drodze o sklep monopolowy.
Niejasno pamiętała, że upiła się na
smutno, słuchając starego rocka,
głównie Little Girl Blue Janis Joplin,
i pod wpływem smutku czy też złości
obcięła sobie włosy. Potem już nie
wiedziała, czy chciała sobie dopiec, czy
może szykowała się do bitwy ze
stugłową ludzką hydrą.
Kiedy wytrzeźwiała, jej ocena
rzeczywistości uległa całkowitej
zmianie.
Sąsiad z przeciwka, ten, co miał
maszynkę do strzyżenia, pomógł jej
ogarnąć bajzel na głowie. Wtedy spod
włosów wyjrzały stare blizny, kilka
cienkich białych śladów po szwach.
Wyglądały jak dziwna mapa, która
domaga się legendy.
Całe jej ciało domagało się legendy:
brzydka biała blizna na udzie po
ugryzieniu psa. Niewielki tatuaż nad
tyłkiem, przedstawiający słońce (niech
słońce zawsze świeci na twój tyłek,
powiedział kumpel, który jej to zrobił;
oczywiście nie byli wtedy trzeźwi, choć
i nie pijani). Grubsza lewa kostka, którą
złamała, skacząc ze spadochronem.
I jeszcze kilka innych, niewidocznych
blizn, takich, które zostają w głowie.
Zastanawiała się później, czemu
w ogóle tak ją to dotknęło. Prawie nie
znała tych ludzi. Ledwo wiedziała, jak
się nazywają. To pewnie przez złudne
uczucie braterstwa, które rozlało się
w niej razem z wódką Finlandia.
To uczucie, zdarza się, jeszcze do
niej wraca. Uczucie, że dobrze być
w jakimś stadzie, w jakiejś grupie.
Problem w tym, że nie umie być z innymi
inaczej niż po alkoholu, a kiedy
trzeźwieje, zamiast jednego kaca ma
dwa: jednego po wódce, a drugiego po
fałszywych przyjaciołach. Już dawno
doszła do wniosku, że musi unikać tych
dwu rzeczy, a przynajmniej ich ze sobą
nie łączyć. Brakowało jej tylko silnej
woli, żeby się tego trzymać. Może
właśnie dlatego ścięła włosy: żeby już
więcej nie zapomnieć.
Następnego dnia z rana jej umysł nie
był jeszcze całkiem trzeźwy i przytomny,
bo zadzwoniła do Petra Szewczenki,
kolegi z pracy, z którym się przyjaźniła.
Petro był ostatnio na urlopie, ale z tego,
co wiedziała, nigdzie nie wyjeżdżał.
Poprosiła, żeby podrzucił jej alkomat.
Tak naprawdę chciała poczuć, że ma
kogoś po swojej stronie, kogoś innego
niż reszta. Ale nie mogła się przemóc.
On sam zachowywał się tak, jakby coś
go ugryzło, i chociaż wyświadczali
sobie nawzajem różne przysługi, to
chyba uznał, że z tą przesadziła.
W następnym tygodniu poszła na
zwolnienie z powodu błahego
przeziębienia. Doszła do wniosku, że
musi się od wszystkiego zdystansować,
no i przede wszystkim przyzwyczaić się
do tego, jak wygląda.
Potem przeprowadziła coś
w rodzaju testu.
Na początek pojechała do matki.
Zgodnie z przewidywaniami matka nie
była zachwycona. Nazwała ją „chodzącą
recydywą” i to był najłagodniejszy
z epitetów, jakie z siebie wyrzuciła
z prędkością karabinu maszynowego.
Wspomniała również o tych, którym
golono głowy po wojnie. Kobiecość to
był jej sztandar. Nie mogła przeboleć, że
nie powiewa dumnie nad jej córką.
Wielu rzeczy nie mogła w niej
przeboleć, ale to już Marii nie
przeszkadzało; raczej odwrotnie.
Dowodziło, że ziemia wciąż obraca się
w tym samym kierunku, a bieguny nie
zmieniły swojego położenia. Matka była
jak kompas. Zawsze wskazywała
północ, a Maria zawsze odwracała się
na południe.
Całkowicie zadowolona z takiej
reakcji pojechała do swojej bratowej
i przyjaciółki Anity, która mieszkała
kawałek dalej przy tej samej ulicy.
– Nie jest źle – powiedziała Anita,
podając jej kawę (była przygotowana na
tę rozmowę, bo matka Marii zdążyła już
do niej zadzwonić). – Właściwie jest
całkiem nieźle. Masz ładną głowę.
I oczy. Mogłabyś je trochę pomalować.
Wyglądałabyś naprawdę…
– Daj spokój – przerwała jej Maria
– mam gdzieś, czy się komuś podobam,
czy nie. A zresztą, i tak mi to nie grozi.
Anita znała jej poglądy na ten temat
i wiedziała, skąd się wzięły, więc nie
nalegała.
Maciek miał wrócić dopiero
następnego dnia. Anita była tylko
z roczną Melą i Maria została u niej na
noc. Trochę się wygłupiały,
przymierzając peruki, które zostały
Anicie po prowadzeniu kółka
teatralnego, kiedyś, dawno,
w osiedlowym domu kultury. Wypiły
butelkę wina, chociaż jak zwykle to
Maria wzięła ją na siebie, i trochę
potańczyły. Potem, kiedy leżały już
w dużym małżeńskim łóżku Anity razem
z Melitą, jak ją nazywała Maria, nastrój
zrobił się poważniejszy. Anicie
doskwierał brak pracy, ale rozważała
jakieś inne opcje niż powrót do szkoły
w Gosztowie, gdzie pracowała przed
urodzeniem Meli. Wykonywała czasem
zlecenia z policji i prokuratury jako
biegły psycholog, ale nie było tego
wiele.
Maria zapamiętała z tej rozmowy
głównie pytanie o własne plany:
– Zamierzasz już zawsze robić to, co
robisz?
Ponieważ od czasu do czasu ktoś jej
to pytanie zadawał – na przykład
Maciek, który też był policjantem, tyle
że w stołecznej, ale przede wszystkim
był tym południem, w stronę którego
Maria zawsze się odwracała – miała na
nie dyżurną odpowiedź. Tak, bo jestem
w tym dobra. Tak, bo jestem potrzebna.
Była nawet tak dobra i tak potrzebna, że
nie miała szansy na awans.
Anita pytała ją chyba o co innego:
nie o ambicje, ale o spełnienie. Czy ta
praca jest dobra dla ciebie? Co ci daje,
a co odbiera?
A może tak jej się tylko wydawało?
Takie dywagacje wydawały się jej
śmieszne. Kto dziś może sobie pozwolić
na pełną satysfakcję z pracy?
Jezu, to życie jest w ogóle mało
satysfakcjonujące.
Przez resztę tygodnia siedziała
w domu, czytała i nadrabiała zaległości
filmowe z ostatnich paru lat.
W poniedziałek rano była gotowa do
konfrontacji.
Czuła, że czeka ją dzień ciężki od
czerstwych żartów.
Właściwie nie miała już na to czasu,
ale postanowiła jeszcze zapalić. Jak
zawsze stanęła w otwartych drzwiach na
balkon z widokiem na akacje. Mieszkała
na trzecim piętrze, w starym, zapyziałym
bloku bez windy. I tylko ten widok, park
w środku miasta, przekonał ją do tego,
żeby tu zamieszkać.
Właśnie sięgała po zapalniczkę,
kiedy z telefonu odezwał się Eisbär
Nouvelle Vague. Kilka razy próbowała
zmienić tę melodyjkę, ale wcześniej czy
później zawsze do niej wracała. Jest to
łagodna wersja starego punkowego
przeboju. Opowiada o tym, jak dobrze
być niedźwiedziem polarnym.
Niedźwiedzie polarne nigdy nie płaczą,
bo tam, gdzie żyją, wszystko jest proste.
I pomyśleć, że napisali to chłopcy ze
Szwajcarii.
– Cześć, Maria – usłyszała głos
swojej siostry Izy. – Słyszałaś
o wypadku na Trosce?
Maria zaprzeczyła, a Iza parsknęła
z niedowierzaniem:
– Jak mogłaś nie słyszeć?
2
Kiedy jeszcze Maria mieszkała
i pracowała w Gosztowie, o wszystkim
dowiadywała się pierwsza i zawsze
była na miejscu, jeśli działo się coś
ważnego. Nie miało znaczenia, czy
akurat była w pracy, czy nie.
Zawdzięczała to zwłaszcza starszemu
posterunkowemu Kowalowi, który
bardzo się troszczył, żeby się nie
narobić, i dzwonił do niej praktycznie
z każdą sprawą.
Posterunek w Gosztowie
zlikwidowano w poprzednim roku ze
względu na oszczędności. Maria wciąż
była gosztowską dzielnicową, ale teraz
mieszkała i pracowała w Ostolinie.
Dochodzi północ. Na granatowo- czerwonym niebie odbija się łuna świateł nad miastem. Chmury biegną szybko ze wschodu na zachód, wiatr przetacza się nad lasem. Sosny trzeszczą, skrzypią wysoko nad głowami. Zdaje się, że cały las przegina się to w jedną, to w drugą stronę. Po lewej stronie drogi stoi samochód. Ma włączone reflektory i pulsujące pomarańczowe światła awaryjne. Światła przecinają ciemność, która wydaje się przez to jeszcze
bardziej nieprzystępna i wroga. Przy samochodzie widać trzy sylwetki – dwóch chłopców i starszego mężczyzny. Jeden z chłopców z całych sił obejmuje mężczyznę i płacze. Dorosły nie odwzajemnia uścisku, machinalnie poklepuje tylko chłopca po plecach. Ten coś mówi: urywane zdania, które bez przerwy powtarza: „Nic nie mów, proszę cię, nic im nie mów…”. Mężczyzna chyba go nie słucha. Cała jego uwaga skupiona jest na drugim chłopcu. Chłopak jest zły
i przestraszony. Opiera się o samochód. Przykuca, a potem wstaje z wysiłkiem. Jego wykrzywiona, dziwnie blada twarz lśni w ciemności. „Chcę jechać do domu – mówi głośno – idę do domu, nic mi nie jest!”, ale mimo to nie rusza się z miejsca. Już dwa razy próbował, ale coś zgina go wpół: przysiada na poboczu, potem wraca. Wszyscy trzej w tym samym momencie dostrzegają niebieskie światła karetki. Nagle starszy chłopiec dostaje przypływu sił: odrywa się od samochodu, przeskakuje wąski rów,
który dzieli go od lasu, i coś krzycząc, znika wśród drzew. Wtedy ten młodszy przestaje obejmować mężczyznę: teraz tylko ściska go za rękę. Obaj są niemal tego samego wzrostu. Mężczyzna jest szczupły i niewysoki, ma granatową kurtkę z odblaskowym paskiem. Kiedy omiatają go światła karetki, odruchowo zasłania oczy przedramieniem. Karetka staje, ratownicy wysiadają: świecą wkoło latarkami, są zdezorientowani. Widzieli chłopaka, który zniknął w lesie, kuląc się, jakby trafiła go kula. Mężczyzna chce do nich podejść, ale
młodszy chłopiec mu nie pozwala: stoi jak wmurowany i nie puszcza jego ręki. – Zostań tam! Zostań! To wszystko przez ciebie! – krzyczy z całych sił w stronę lasu. ===PgltDzYPaQw7WTsIMAM1AzdRZQNgWT8JOV1sD
PONIEDZIAŁEK 20 MAJA 1 Była siódma dwadzieścia pięć. Deszcz wisiał w powietrzu. Maria Gajda, sierżant sztabowy z komendy powiatowej policji w Ostolinie, stała przed lustrem i przyglądała się swojemu odbiciu z wyrazem osobliwej dumy. Jeszcze nie zdążyła przyzwyczaić się do tego, że prawie nie ma włosów, ale
już zaczęło się jej to podobać. Chyba tak właśnie siebie widziała, gdzieś tam w środku. Dziwne, że wpadła na to dopiero, mając trzydzieści jeden lat. Wszystko zaczęło się całkiem normalnie, w poprzedni piątek po pracy. Miała już iść do domu, ale w korytarzu natknęła się na kolegę, który świętował odejście na emeryturę. Świętowanie dopiero się zaczęło, miało się potem przenieść do jakiejś knajpy, ale on był już lekko wstawiony i oczy zwilgotniały mu ze wzruszenia. Maria znała go dość słabo, była w Ostolinie dopiero od
początku roku. Mimo to kolega rozkleił się na jej widok i uparł się, żeby ją zaciągnąć „chociaż na jednego”. Na jednym się oczywiście nie skończyło. Dopiero kiedy poczuła, że pieką ją policzki, głos wznosi się o pół oktawy, a umysł ogarnia poczucie braterstwa, stwierdziła, że musi iść do domu. Już na dole przypomniała sobie, że nie wzięła komórki, i wróciła po nią na górę. W sąsiednim pokoju wciąż trwała impreza pożegnalna. Dopiero po chwili zrozumiała, że rozmawiają o niej,
komentując jej zachowanie i przede wszystkim wygląd. Nie chodziło tylko o to, że nie przypomina Miss Wenezueli, bo takich też nie lubili. Musiała czymś im podpaść, ale ze strzępów rozmowy, które do niej docierały, niewiele mogła zrozumieć. – … przynajmniej nie pod biurkiem… – usłyszała. – … do tego jest więcej chętnych, i w dodatku z cyckami. Powinna tam wejść i popsuć im nastrój, ale nie chciała dawać im satysfakcji. Zaraz zresztą zaczęli
zamykać okna, trzaskać drzwiami, zbierać się, wychodzić. Impreza przeniosła się w inne miejsce. Maria wróciła do domu, zahaczając po drodze o sklep monopolowy. Niejasno pamiętała, że upiła się na smutno, słuchając starego rocka, głównie Little Girl Blue Janis Joplin, i pod wpływem smutku czy też złości obcięła sobie włosy. Potem już nie wiedziała, czy chciała sobie dopiec, czy może szykowała się do bitwy ze stugłową ludzką hydrą. Kiedy wytrzeźwiała, jej ocena
rzeczywistości uległa całkowitej zmianie. Sąsiad z przeciwka, ten, co miał maszynkę do strzyżenia, pomógł jej ogarnąć bajzel na głowie. Wtedy spod włosów wyjrzały stare blizny, kilka cienkich białych śladów po szwach. Wyglądały jak dziwna mapa, która domaga się legendy. Całe jej ciało domagało się legendy: brzydka biała blizna na udzie po ugryzieniu psa. Niewielki tatuaż nad tyłkiem, przedstawiający słońce (niech słońce zawsze świeci na twój tyłek,
powiedział kumpel, który jej to zrobił; oczywiście nie byli wtedy trzeźwi, choć i nie pijani). Grubsza lewa kostka, którą złamała, skacząc ze spadochronem. I jeszcze kilka innych, niewidocznych blizn, takich, które zostają w głowie. Zastanawiała się później, czemu w ogóle tak ją to dotknęło. Prawie nie znała tych ludzi. Ledwo wiedziała, jak się nazywają. To pewnie przez złudne uczucie braterstwa, które rozlało się w niej razem z wódką Finlandia. To uczucie, zdarza się, jeszcze do niej wraca. Uczucie, że dobrze być
w jakimś stadzie, w jakiejś grupie. Problem w tym, że nie umie być z innymi inaczej niż po alkoholu, a kiedy trzeźwieje, zamiast jednego kaca ma dwa: jednego po wódce, a drugiego po fałszywych przyjaciołach. Już dawno doszła do wniosku, że musi unikać tych dwu rzeczy, a przynajmniej ich ze sobą nie łączyć. Brakowało jej tylko silnej woli, żeby się tego trzymać. Może właśnie dlatego ścięła włosy: żeby już więcej nie zapomnieć. Następnego dnia z rana jej umysł nie był jeszcze całkiem trzeźwy i przytomny,
bo zadzwoniła do Petra Szewczenki, kolegi z pracy, z którym się przyjaźniła. Petro był ostatnio na urlopie, ale z tego, co wiedziała, nigdzie nie wyjeżdżał. Poprosiła, żeby podrzucił jej alkomat. Tak naprawdę chciała poczuć, że ma kogoś po swojej stronie, kogoś innego niż reszta. Ale nie mogła się przemóc. On sam zachowywał się tak, jakby coś go ugryzło, i chociaż wyświadczali sobie nawzajem różne przysługi, to chyba uznał, że z tą przesadziła. W następnym tygodniu poszła na zwolnienie z powodu błahego
przeziębienia. Doszła do wniosku, że musi się od wszystkiego zdystansować, no i przede wszystkim przyzwyczaić się do tego, jak wygląda. Potem przeprowadziła coś w rodzaju testu. Na początek pojechała do matki. Zgodnie z przewidywaniami matka nie była zachwycona. Nazwała ją „chodzącą recydywą” i to był najłagodniejszy z epitetów, jakie z siebie wyrzuciła z prędkością karabinu maszynowego. Wspomniała również o tych, którym golono głowy po wojnie. Kobiecość to
był jej sztandar. Nie mogła przeboleć, że nie powiewa dumnie nad jej córką. Wielu rzeczy nie mogła w niej przeboleć, ale to już Marii nie przeszkadzało; raczej odwrotnie. Dowodziło, że ziemia wciąż obraca się w tym samym kierunku, a bieguny nie zmieniły swojego położenia. Matka była jak kompas. Zawsze wskazywała północ, a Maria zawsze odwracała się na południe. Całkowicie zadowolona z takiej reakcji pojechała do swojej bratowej i przyjaciółki Anity, która mieszkała
kawałek dalej przy tej samej ulicy. – Nie jest źle – powiedziała Anita, podając jej kawę (była przygotowana na tę rozmowę, bo matka Marii zdążyła już do niej zadzwonić). – Właściwie jest całkiem nieźle. Masz ładną głowę. I oczy. Mogłabyś je trochę pomalować. Wyglądałabyś naprawdę… – Daj spokój – przerwała jej Maria – mam gdzieś, czy się komuś podobam, czy nie. A zresztą, i tak mi to nie grozi. Anita znała jej poglądy na ten temat i wiedziała, skąd się wzięły, więc nie nalegała.
Maciek miał wrócić dopiero następnego dnia. Anita była tylko z roczną Melą i Maria została u niej na noc. Trochę się wygłupiały, przymierzając peruki, które zostały Anicie po prowadzeniu kółka teatralnego, kiedyś, dawno, w osiedlowym domu kultury. Wypiły butelkę wina, chociaż jak zwykle to Maria wzięła ją na siebie, i trochę potańczyły. Potem, kiedy leżały już w dużym małżeńskim łóżku Anity razem z Melitą, jak ją nazywała Maria, nastrój zrobił się poważniejszy. Anicie
doskwierał brak pracy, ale rozważała jakieś inne opcje niż powrót do szkoły w Gosztowie, gdzie pracowała przed urodzeniem Meli. Wykonywała czasem zlecenia z policji i prokuratury jako biegły psycholog, ale nie było tego wiele. Maria zapamiętała z tej rozmowy głównie pytanie o własne plany: – Zamierzasz już zawsze robić to, co robisz? Ponieważ od czasu do czasu ktoś jej to pytanie zadawał – na przykład Maciek, który też był policjantem, tyle
że w stołecznej, ale przede wszystkim był tym południem, w stronę którego Maria zawsze się odwracała – miała na nie dyżurną odpowiedź. Tak, bo jestem w tym dobra. Tak, bo jestem potrzebna. Była nawet tak dobra i tak potrzebna, że nie miała szansy na awans. Anita pytała ją chyba o co innego: nie o ambicje, ale o spełnienie. Czy ta praca jest dobra dla ciebie? Co ci daje, a co odbiera? A może tak jej się tylko wydawało? Takie dywagacje wydawały się jej śmieszne. Kto dziś może sobie pozwolić
na pełną satysfakcję z pracy? Jezu, to życie jest w ogóle mało satysfakcjonujące. Przez resztę tygodnia siedziała w domu, czytała i nadrabiała zaległości filmowe z ostatnich paru lat. W poniedziałek rano była gotowa do konfrontacji. Czuła, że czeka ją dzień ciężki od czerstwych żartów. Właściwie nie miała już na to czasu, ale postanowiła jeszcze zapalić. Jak zawsze stanęła w otwartych drzwiach na balkon z widokiem na akacje. Mieszkała
na trzecim piętrze, w starym, zapyziałym bloku bez windy. I tylko ten widok, park w środku miasta, przekonał ją do tego, żeby tu zamieszkać. Właśnie sięgała po zapalniczkę, kiedy z telefonu odezwał się Eisbär Nouvelle Vague. Kilka razy próbowała zmienić tę melodyjkę, ale wcześniej czy później zawsze do niej wracała. Jest to łagodna wersja starego punkowego przeboju. Opowiada o tym, jak dobrze być niedźwiedziem polarnym. Niedźwiedzie polarne nigdy nie płaczą, bo tam, gdzie żyją, wszystko jest proste.
I pomyśleć, że napisali to chłopcy ze Szwajcarii. – Cześć, Maria – usłyszała głos swojej siostry Izy. – Słyszałaś o wypadku na Trosce? Maria zaprzeczyła, a Iza parsknęła z niedowierzaniem: – Jak mogłaś nie słyszeć? 2 Kiedy jeszcze Maria mieszkała i pracowała w Gosztowie, o wszystkim
dowiadywała się pierwsza i zawsze była na miejscu, jeśli działo się coś ważnego. Nie miało znaczenia, czy akurat była w pracy, czy nie. Zawdzięczała to zwłaszcza starszemu posterunkowemu Kowalowi, który bardzo się troszczył, żeby się nie narobić, i dzwonił do niej praktycznie z każdą sprawą. Posterunek w Gosztowie zlikwidowano w poprzednim roku ze względu na oszczędności. Maria wciąż była gosztowską dzielnicową, ale teraz mieszkała i pracowała w Ostolinie.