mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 538
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 155

Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 1 - Pułapka na sponsora

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :593.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 1 - Pułapka na sponsora.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 139 stron)

Polakowa Tatiana Pułapka na sponsora Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska Tytuł oryginału: KAPKA NI SPONSORA Kapkan na sponsora Redaktor prowadzący Agnieszka Jeż-Nurzyńska Redakcja Ewdokia Cydejko Korekta Bogusława Jędrasik, Kinga Karasiewicz Warszawa 2010 Bauer-Weltbild Media Sp. z o.o., Sp. k. Klub dla Ciebie www.kdc.pl Tysiąc czterysta sześćdziesiąta siódma publikacja Klubu dla Ciebie Na pomysł napisania kryminału wpadła moja przyjaciółka Żeńka - i to właśnie ją należy winić za wszystkie kłopoty, w które się wplątałam. Oczywiście Żeńka się z tym nie zgadza, mało tego, bezczelnie twierdzi, że to ja jestem winna wszystkim nieszczęściom, sugeruje nawet, że je przyciągam. Mówiąc to, zazwyczaj marszczy brwi, zerka na mnie spode łba i chyba uważa mnie za czarownicę. I nie ma siły, która przekonałaby ją, że jest inaczej. Wystarczy, że powiem: „To zwykły zbieg okoliczności", a Żeńka już zaczyna mrużyć oczy, wykrzywiać się i kiwać głową, jakby chciała powiedzieć: „Powiedz o tym swojej babci!". Początkowo mnie to złościło, próbowałam jej tłumaczyć, że o żadnym nadzwyczajnym „darze" nie może być mowy - ale wszystkie rozmowy kończyły się awanturą, to znaczy awanturowałam się ja, krzyczałam, nazywałam Żeńkę idiotką, pukałam się w czoło, a nawet tupałam nogami. Moja przyjaciółka tylko kiwała głową, robiła minę niezależnej i mówiła: „No i co się wściekasz? Wierzę ci, wierzę...". W końcu przestałam się tym przejmować, machnęłam ręką, i teraz, gdy Żeńka zaczyna wspominać niedawną historię, pokornie zgadzam się ze wszystkim, co plecie. Co ciekawe, opowieść Żeńki o naszych przygodach z każdym dniem staje się coraz barwniejsza i coraz bardziej niewiarygodna, choć nawet bez jej starań niedawne wydarzenia przypominały zakręcony kryminał, w którym mnie i mojej przyjaciółce przydzielono rolę śledczych. A wszystko zaczęło się od tego, że pewnego dnia zapragnęłam usiąść przy biurku, wziąć zeszyt i napisać coś romantycznego: dżungla Amazonki, piękna kobieta w niewoli dzikiego plemienia, młody zakochany mężczyzna, podejrzanie przypominający Tarzana i tak dalej w tym stylu... To zamiłowanie do egzotyki można łatwo wyjaśnić: od kilku lat pracowałam w biurze podróży, zdążyłam być tu i ówdzie i zobaczyć to i owo. Ale skąd ten nagły pociąg do grafomanii? Zagadka! W pewnym sensie jest temu winna Żeńka, która pisała wiersze (powiedzmy sobie

szczerze, dość podłe) i krótkie opowiadania, w których głównymi bohaterami były psy, koty, a raz nawet lemur. Z lemurem było dużo zamieszania - Żeńka chyba nigdy nie widziała lemura na oczy i w ogóle z trudem wyobrażała sobie, co to takiego, ale opowiadanie napisała. Wyszło wzruszające i niepokojące jak wszystkie jej opowiadania: pod koniec historii pies albo kot, po przeżyciu niewiarygodnej liczby przygód, kona na rękach kochającej pani. Krótko mówiąc, lemur również zdechł. Gdy Żeńka mi to czytała, przełykając łzy, ja dosłownie wyłam, choć tak jak i ona miałam dość blade pojęcie, jak taki lemur wygląda i jaki ludzkość ma z niego pożytek. Opowiadania o zwierzętach Żeńka czytała mi co czwartek (w środę ma więcej wolnego czasu i przeznacza go na tworzenie nowych dzieł), ja słuchałam, płakałam, potem obejmowałyśmy się z Żeńką, która też płakała, wypijałyśmy ze trzy litry herbaty i szłyśmy gdzieś na kolację, po drodze rozprawiając o tym, że świat jest podły i takie wrażliwe jednostki jak my nie mogą w nim znaleźć miejsca. Moja łzawość ma dość proste wyjaśnienie: właśnie zakończył się mój trwający ponad rok romans. No cóż, musiałam w końcu uznać rzecz oczywistą: człowiek, którego kochałam przez tak długi czas, zupełnie do mnie nie pasował - mimo wspólnych zainteresowań (był szefem firmy, w której pracowałam), dostatku materialnego i wolności (co znaczy, że nie byliśmy spętani więzami małżeństwa). Przez osiem miesięcy nasz romans rozwijał się i cieszył oko, dziewięć miesięcy później zgłosiliśmy się do Urzędu Stanu Cywilnego i jako ludzie o szerokich horyzontach, nie czekając na dopełnienie wszystkich formalności, zamieszkaliśmy pod jednym dachem. I właśnie wtedy wyszło na jaw, że nie pasujemy do siebie i nie możemy mieszkać razem. Denis uważał, że to moja wina, ja - że jego, ale szczerze mówiąc, jego obecność w domu od pierwszego dnia działała mi na nerwy: dopiero gdy uciekłam do swojej kawalerki, poczułam spokój - życzenie kochanemu człowiekowi kilka razy w ciągu wieczoru „niech cię szlag!" jest mało przyjemne, a nawet niepokojące. Jednym słowem, rozstaliśmy się, ale ponieważ nadal widywaliśmy się w pracy, w duszy pozostał żal, dręczyły mnie smutek i niechęć do nawiązywania nowych znajomości. Wracając po pracy do domu, pocieszałam się wymyślaniem historii miłosnych w ilościach hurtowych. Psy, koty i jeden lemur mojej przyjaciółki w połączeniu z moim smutkiem i pragnieniem prawdziwej miłości obudziły we mnie pragnienie napisania powieści, której akcja toczyłaby się w Brazylii lub Egipcie (w Egipcie dzikie plemiona zastąpiliby koczownicy) i nieostrożnie zdradziłam się z tym pomysłem Żeńce. Moja przyjaciółka była zachwycona. - Masz bardzo dobry styl! - wołała, wymachując rękami i biegając po pokoju jak z propellerem. - I wspaniałą znajomość materiału, mam na myśli tę Amazonkę... A niedawno przeżyta tragedia przyda twojej historii niezbędnego odcienia wiarygodności i... Koniec końców uznałyśmy, że akcja może się toczyć zarówno w Brazylii, jak i Egipcie, na przykład najpierw w Brazylii, potem w Egipcie, albo na odwrót. Bohaterka jest stewardesą, jej samolot ulega katastrofie, rozbija się w dżungli, a ona jest jedyną osobą, która przeżyła. Na poszukiwanie samolotu wyrusza brygada ratunkowa, na której czele stoi młody przystojniak... I tutaj w naszym związku pisarskim pojawiły się pierwsze rysy: Żeńka chciała, żeby przystojniak był blondynem o oczach niebieskich jak chabry, ja zaś, zgadzając się na kolor oczu, obstawałam przy brunecie. Od literatury przeszłyśmy do życia i trochę się pokłóciłyśmy: Żeńka wypomniała mi Denisa, który był brunetem i dlatego właśnie okazał się nieodpowiedni, ja natomiast przypomniałam jej pewnego blondyna, który okazał się poligamistą uchylającym się od płacenia alimentów na czwórkę dzieci, a którego moja przyjaciółka Jewgienia pozbyła się niedawno z wielkim trudem. Godzinę później Żeńka opuściła moje mieszkanie w gniewie, wołając na pożegnanie: - Albo blondyn, albo nikt!

Po północy zadzwonił telefon, odebrałam i usłyszałam głos Żeńki: - Może mieć kasztanowe włosy - wypaliła bez żadnego wstępu. - Jasne, że to nie zupełny blondyn, a raczej wcale nie blondyn, tak nazywa się wszystkich, którzy nie są brunetami. - Idiotka! - warknęłam, bo właśnie zdążyłam się uspokoić i zasnąć. - Ach tak! - rozgniewała się znowu Żeńka. - W takim razie rób sobie z nim, co chcesz, ale nie przypuszczam, żeby coś ci z tego wyszło. Ja mam spore doświadczenie pisarskie, temu nie możesz zaprzeczyć, i jako osoba z doświadczeniem powiadam ci: albo blondyn, albo w ogóle nie masz żadnych szans. - Będzie łysy - ucięłam i odłożyłam słuchawkę. Przez tydzień kontynuowałyśmy negocjacje w tej sprawie, głównie przez telefon, i z czasem zaczęłyśmy iść na pewne ustępstwa. Żeńka proponowała, żeby nazywać go „jasnowłosy", dodając chmurnie: „Nie trzeba tu nic upraszczać, niech sobie każdy wyobrazi kolor jego włosów jak chce", o kolorze oczu dyplomatycznie milczała. Mijał drugi tydzień, nie napisałam jeszcze ani słowa, za to co najmniej trzy razy dziennie kłóciłam się z Żeńką przez telefon. W niedzielę wieczorem przyjaciółka przyszła do mnie i od progu oznajmiła: - Romans jest nie na czasie. Napiszesz kryminał. No pomyśl tylko: zabójczy przystojniak poznaje kobiety, zdobywa ich zaufanie, rozkochuje je w sobie, a potem zabija... - Psychopata? - skrzywiłam się. - Niekoniecznie. Może na przykład złodziej: wybiera bogate kobiety... albo szantażysta?... Kryminał właśnie dlatego jest dobrym gatunkiem, że można nawymyślać, co się chce. - Ale ja chciałam o Amazonce - powiedziałam z urazą. - Żeby była dżungla, dzikie plemiona... - Bardzo dobrze, niech w dzikim plemieniu kogoś zabiją, a twoja stewardesa zajmie się tym zabójstwem. Albo ktoś w Egipcie gwizdnie Tutenchamona, to znaczy jego ciało... - Mumię - poprawiłam odruchowo. - Właśnie - skinęła głową Żeńka. - A stewardesa ją znajdzie. Pogoń na wielbłądach, tajemnicze podziemia... No i jak, brzmi nieźle, co? Przyznałam jej rację, ale pomysł napisania kryminału nie od razu przemówił do mojej wyobraźni. Przez następnych dziesięć dni Żeńka dzwoniła codziennie i pytała: - No i co? Zaczęłaś? - Nie - wzdychałam. W maju gazeta, w której pracowała Żeńka, zaczęła mieć trudności finansowe, pracowników wysłano na urlop, a moja przyjaciółka w ramach oszczędności wyjechała do rodziców do sąsiedniego miasta obwodowego. Do Denisa dzwoniła kilka razy jakaś kobieta, po czym znikał on na kilka godzin - oczywiście nie byłam zazdrosna, ale i tak było to mało przyjemne. Ogólnie życie mnie nie rozpieszczało, na domiar złego przeziębiłam się i wylądowałam w łóżku z gorączką. Leżenie szybko mi się znudziło, wychodzić z mieszkania nie chciałam w obawie przed komplikacjami, nie wiedziałam, czym się zająć, w efekcie kilka godzin spędziłam przed telewizorem, co nigdy nie było moją ulubioną formą rozrywki. Tego wieczoru na wszystkich kanałach leciały kryminały, jeden nudniejszy od drugiego. Z początku się krzywiłam, potem zaczęłam się złościć, w końcu wypiłam dwa duże kubki herbaty z cytryną i poczułam wenę - opracowałam fabułę kryminału, jak dla mnie dość oryginalną, a przede wszystkim - ciekawą. Mimo późnej godziny zadzwoniłam do Żeńki i podzieliłam się z nią wrażeniami. - Genialne! - wykrzyknęła kilka minut później. - Powiem ci szczerze, że niczego podobnego jeszcze w życiu nie czytałam. Siadaj zaraz i pisz! I żeby mi do mojego powrotu wszystko było gotowe!

- A jak mi się nie uda? - wyraziłam wątpliwość. - Też coś... masz talent, świetny styl, czuję to... W twoim biurze nikt lepiej od ciebie... - To przecież zupełnie co innego - przerwałam. - Wcale nie. Siadaj i pisz. Jak wrócę, to może zredaguję i... no, krótko mówiąc, pisz - dokończyła Żeńka. Pożegnałyśmy się - gadałyśmy przez telefon już dwadzieścia minut, z naszego zamiaru oszczędzania jak zwykle nic nie wyszło. Westchnęłam, wyciągnęłam dawno przygotowany zeszyt i z drżeniem napisałam pierwsze zdanie: „Wieczór zapowiadał się nieciekawie". Bóg jeden wie, skąd mi to przyszło do głowy, ale spodobało mi się, choć nie miało żadnego związku z fabułą. W ślad za pierwszym zdaniem pojawiło się drugie i trzecie. Pisałam szybko jak pod dyktando, i cztery godziny później, potrząsając zmęczoną ręką (od czasów studiów zdążyłam odwyknąć od takich wyczynów), z pewnym zdumieniem zobaczyłam, że zapisałam już dziesięć stron drobnym maczkiem. Przeczytałam to, co napisałam, pogratulowałam sobie dobrego początku i postanowiłam kontynuować powieść. Do powrotu Żeńki od rodziców dzieło było skończone. Po długich rozterkach wymyśliłam tytuł, przepisałam rzecz całą na komputerze, wydrukowałam i wkładając kartki do teczki, napisałam na niej wielkimi literami: ANFISA GLIŃSKA. MORDERSTWO W DOMU Z KOLUMNAMI. Zastanowiłam się i dopisałam niżej: POWIEŚĆ KRYMINALNA. Żeńka wróciła w środę; wparowała do mojego mieszkania z wielką torbą w kratę. - Skończone? - spytała, zapominając się przywitać. Drżącą ręką podałam jej teczkę, Żeńka klapnęła na fotel i zaczęła czytać. Powieść nie była ani długa, ani krótka, Żeńka czytała kilka godzin. Ja przez ten czas snułam się po mieszkaniu, co chwila rzucając przyjaciółce niepewne spojrzenia. W końcu przekręciła ostatnią kartkę, podniosła na mnie oczy, w których niczym wielkie brylanty lśniły łzy, i oznajmiła cicho, acz z uczuciem: - Wstrząsające... Zawsze mówiłam, że masz talent. Miałam rację! Czyta się jednym tchem... Ha, wszystkie te gwiazdy mogą się schować! - Myślisz, że wydrukują? - wyraziłam wątpliwość. - Wydrukują - zapewniła mnie Żeńka. - To już biorę na siebie. A ty myśl nad fabułą następnej powieści. Skinęłam głową, ale na razie niczego nie wymyślałam - najpierw chciałam zobaczyć, co zdziała moja przyjaciółka. Żeńka ruszyła do zadania z wielką energią, w efekcie zostałyśmy wciągnięte w taką historię... Bez względu na wszystko moja przyjaciółka musi przyznać, że jest tak samo winna temu, co się stało jak ja, a może nawet bardziej, zależy od punktu widzenia. Ja i Żeńka zawsze patrzymy z różnych punktów widzenia, ale jedno jest pewne: gdyby nie ona, mój kryminał nadal leżałby w biurku i... zresztą, nie uprzedzajmy wypadków; spróbuję opowiedzieć wszystko po kolei. .. .Żeńka zadzwoniła do mnie w środę koło drugiej - o tej porze byłam w pracy, ponieważ jak wszyscy normalni ludzie w środy pracuję - Żeńka nie, ale ją mało kto uważa za normalną. - Słucham - powiedziałam wdzięcznie do słuchawki, spodziewając się klienta, ale zamiast pragnienia wyjechania na Wyspy Kanaryjskie usłyszałam głos Żeńki: - O trzeciej czekam na ciebie przy Domu Twórczości. Wejście od podwórka, nie zapomnij. I nie spóźnij się. Weź taksówkę, bo nie ma tam gdzie zaparkować. Aha, i włóż długą spódnicę. - Do ziemi? - Może nie do ziemi, ale koniecznie za kolana. Masz zbyt charakterystyczne nogi, żaden facet nie uwierzy, że kobieta z takimi nogami może napisać coś sensownego... Na wszelki wypadek na górę też włóż coś luźnego, workowatego, ta twoja Wierka powinna coś mieć. Biust też masz zbyt charakterystyczny, lepiej go zasłoń. I pożycz okulary od Wierki...

- Zwariowałaś czy co? - zaniepokoiłam się w końcu. - Wcale nie - odparła urażona. - Masz wyglądać jak prowincjonalna inteligentka: nie masz pieniędzy ani gustu, tylko intelekt i ból za ojczyznę. A tu już bez okularów ani rusz. - Wariatka - skonstatowałam z przekonaniem. - Jaka znowu inteligentka i po co w ogóle mam lecieć do jakiegoś Domu Twórczości, skoro mam mnóstwo pracy? - Zwariuję przez ciebie! - zawołała Żeńka. - Zapomniałaś, jaki dziś dzień? - Z niepokojem zerknęłam na kalendarz, a Żeńka dodała: - Dziś pisarze mają nasiadówkę i między innymi będą omawiać twoją powieść. - O matko kochana! - zawołałam i poleciałam do Denisa. Ostatnio czuł się wobec mnie trochę winny, dlatego z radością zwolnił mnie z pozostałej części dnia pracy. Poleciałam do Wierki, siedzącej przy biurku naprzeciwko, zmusiłam ją do pożyczenia mi worka, który uparcie nazywała swetrem, i spódnicy, wcisnęłam jej moje własne ciuchy, włożyłam na nos jej okulary i wyciągnęłam rękę, żeby sprawdzić, czy coś widzę. Nie zobaczyłam, ale nie zmartwiłam się tym zbytnio, w końcu przecież mogę je od czasu do czasu zdejmować. W tym momencie otworzyły się drzwi gabinetu Denisa, na progu stanął on sam. Z głupią miną popatrzył na Wierkę, która w moich ciuchach wyglądała całkiem, całkiem, potem spojrzał na mnie i zapytał z przestrachem: - Co to? - W sensie? - zaniepokoiłam się. - Czemu tak głupio wyglądasz? - Naprawdę? - Urażona zmarszczyłam brwi, wzruszyłam ramionami i oznajmiłam: - W założeniu powinnam wyglądać inteligentnie. A Żeńka uważa, że z moją figurą jest to niemożliwe. - I dlatego włożyłaś worek? - Sweter - poprawiła obrażona Wierka. - Chciałam powiedzieć, że kupiłam go w Kairze i wcale nie był tani. - Zwariować można - burknął Denis i zniknął w gabinecie, zapominając, po co właściwie wyszedł. - Czasem się tak zapomina - szepnęła Wierka, patrząc na drzwi gabinetu, za którymi zniknął nasz szef. - Chyba znów się zakochał. Wolałam nie rozwijać tego tematu. - Nic mnie to nie obchodzi - zapewniłam, i wyszłam, łapiąc torebkę i plącząc się w spódnicy; długa i wąska krępowała ruchy. Wyszłam z budynku, w którym mieści się nasza firma, i zobaczyłam Żeńkę: wypadła z taksówki, która stanęła właśnie przed wejściem. Mówię „wypadła", ponieważ z dużym trudem trzymała się na nogach, a wszystkiemu winna była spódnica - równie długa i wąska jak moja. Skąd Żeńka ją wytrzasnęła, nie mam pojęcia. - Co ty masz na sobie? - zdumiałam się, gdy zastygłyśmy na chodniku, mierząc się krytycznymi spojrzeniami. - A co, nie widzisz? - odparła ponuro Żeńka. - Nigdy przedtem nie widziałam cię w takim... stanie. - Nic dziwnego, skoro nie chodzisz ze mną na kółko literackie, mimo że ze sto razy cię zapraszałam. - A co, to obowiązujący strój? - Coś w tym rodzaju. Mówiłam ci: tam nie ma kobiet i mężczyzn, tam są literaci, dlatego ubranie należy traktować... obojętnie. Żeby nie demonstrować różnic płci. - Co za brednie... - westchnęłam. Według mnie różnice powinny być wyraźne, w dodatku zasadnicze. - Ludzie sztuki myślą innymi kategoriami - sparowała Żeńka. - I mają inne wartości.

- Ciekawe, jakie? - zaczynałam się złościć. - Dobra, nie denerwuj się tak - mruknęła pojednawczo Żeńka. - Idziemy. - Chciałam zauważyć, że ja pracuję. - No i co? Myślałby kto. Ja też pracuję. Robota nie zając, nie ucieknie. - Przestań bredzić - burknęłam, czując, że zaczynam się denerwować. - Powiedz lepiej, czego mam się tam spodziewać. - Szczerze powiedziawszy, niczego dobrego - oznajmiła Żeńka, chrząkając. - Jest ich tam siedmiu i wszyscy jak jeden mąż geniusze. Moich piesków nie lubią i kryminał też ich nie rzuci na kolana. Twoje zadanie polega na tym, żeby zrobić jak najlepsze wrażenie na Ipatowie, nazywa się Jaków Siemionowicz, opowiadałam ci. Jeśli wypowie się pozytywnie, pójdziemy do jego przyjaciela Apollońskiego, to dyrektor wydawnictwa. Oczywiście, wydawnictwo jest takie sobie... to znaczy, zupełnie parszywe i absolutnie beznadziejne... - No to po co do niego iść? - zdumiałam się. - Żeby zrobić wrażenie, dobre, oczywiście. Z Apollońskiego może być pożytek, tylko że raczej na ładne oczy nie wyda twojej powieści... - Co to znaczy „na ładne oczy"? - przestraszyłam się, jako że byłam praworządną obywatelką. - Masz na myśli łapówkę? - Jaką, do licha, łapówkę? Mówię ci, oni są biedni jak myszy kościelne. Trzeba będzie szukać sponsorów. Ale żeby znaleźć sponsora, musisz mieć wsparcie Ipatowa i Apollońskiego. Rozumiesz? - Rozumiem - sposępniałam. - To może nie warto się w to pakować? Bóg z nim, z tym kryminałem. - Warto, warto. Najważniejsze to zrobić dobre wrażenie. A jak zaczną gadać, to siedź skromnie, spuść oczy, a potem podziękuj, że bardzo ci to pomogło. - W czym? - zdenerwowałam się. - Krytyka zawsze wychodzi autorowi na dobre. Aha, i jeszcze coś - wymyśliłam ci pseudonim: Anna Asadowa. Jak ci się podoba? - Po co mi pseudonim? - zdziwiłam się. - Po to. No jak to brzmi: Anfisa Glińska? Wybacz, ale to w ogóle do niczego niepodobne. Od razu przypominają się człowiekowi kreskówki. - No wiesz... - obraziłam się. Za dziesięć czwarta stałyśmy przed wejściem do Domu Twórczości, który wcale nie był domem, w tym sensie, że zajmował jedynie niewielką część budynku zbudowanego na początku dwudziestego wieku. Z lewej strony szerokie drzwi sklepu spożywczego, z prawej - agencja ubezpieczeniowa Tarcza, a pośrodku wąskie i zniszczone drzwi z mnóstwem tabliczek. Żeńka przeżegnała się, podeszła i zadzwoniła. Nie usłyszałyśmy dzwonka (Dom Twórczości mieścił się na pierwszym piętrze), pociągnęłyśmy za klamkę, niestety, drzwi były nadal zamknięte. - Co u licha?... - Żeńka ściągnęła brwi, a ja wskazałam palcem kartkę papieru przyklejoną do szyby na drzwiach. Szyba była dość brudna i ciężko było dojrzeć litery na strzępie papieru, ale w końcu Żeńka przeczytała na głos: WEJŚCIE OD PODWÓRZA, westchnęła ciężko i poszła, gdzie kazano, a ja za nią. Od podwórza znajdowały się drzwi prowadzące do lombardu (z ogromnym szyldem: „Przyjdziemy wam z pomocą") i drzwiczki do sutereny, na której przyklejono wyrwaną z zeszytu kartkę z napisem: „Dom Twórczości". Na szczęście drzwi były otwarte. Zeszłyśmy pięć stopni niżej i znalazłyśmy się w niewielkim hallu, skąd po spiralnych schodach weszłyśmy na pierwsze piętro. Dom Twórczości umeblowany był skromnie i bardzo przypominał kancelarię: długi korytarz, sześcioro drzwi po obu stronach. Przed pierwszymi Żeńka zatrzymała się, mrugnęła do mnie i odważnie weszła. Przy ogromnym stole kompletnie sam siedział dziwny facio w nieokreślonym wieku. Wyraźnie znudzony, obracał klucz w rękach. Palce miał grube, krótkie,

z nierównymi, jakby obgryzionymi paznokciami. Na nasz widok ożywił się, powiedział głośno: „Dzień dobry!", potem: „Siadajcie", po czym wrócił do klucza, ale nie wyglądał już na znudzonego, tylko pogrążonego w myślach. Zerknęłam na Żeńkę, ale nie odważyłam się zapytać, co to za typ: pokój był bardzo mały i facet na pewno usłyszałby moje nietaktowne pytanie. Usiadłyśmy przy oknie na rozchybotanych krzesłach, Żeńka odchrząknęła i zagaiła dyplomatycznie: - Ładna dzisiaj pogoda... Wujciowi znudziło się gapienie na zamknięte drzwi i postanowił podjąć rozmowę. Żeńka jęła radośnie trajkotać, potem lekko trąciła mnie łokciem w bok i tonem bazarowej przekupki zachwalającej swój towar oznajmiła: - A to, Jakowie Siemionowiczu, moja przyjaciółka, Anna Asadowa... - Aha - prychnął. - Autorka powieści kryminalnych. - Na razie napisałam tylko jedną - oznajmiłam speszona, rozumiejąc, że facio jest właśnie tym najważniejszym. - Teraz wszyscy piszą - rzekł i zaśmiał się. My też się zaśmiałyśmy, uznając, że to miał być żart i facio spodziewa się po nas odpowiedniej reakcji. - Cóż, posiedźcie chwilę, pójdę zapalić... Ipatow wstał, poszedł do drzwi, a ja zaatakowałam Żeńkę: - To naprawdę on? - Kto? - przestraszyła się. - Ten twój Ipatow, a kto! Matko Boska, co on taki... dziwny? - A skąd ja mam wiedzieć! To geniusz. Poza tym demokrata, pasjonuje się filozofią Wschodu i czymś tam jeszcze. Mędrcy nie lubią się myć. A w ogóle to daj mi spokój, ja się denerwuję, a ty mi tu o głupotach... Drzwi się otworzyły i w pokoju zjawiła się malownicza para: dama o okrągłej, rumianej twarzy i krępej posturze, obok wysoki, chudy mężczyzna, przypominający susła. - Dzień dobry! - powiedziała śpiewnie kobieta, a suseł tylko skinął głową. - To Olga i Sierioża - zatrajkotała Żeńka. - A to Anna Asadowa, o której wam mówiłam. - Czytaliśmy, czytaliśmy... - oznajmił Sierioża babim głosem i mrugnął. Odpowiedziałam swoim najlepszym uśmiechem. Powoli w pokoju zaczęli gromadzić się ludzie - poza okrągłą Olgą, sami mężczyźni. Genialny Ipatow wreszcie wrócił i teraz zabawiał kolegów? jakąś opowiastką. Z nieznanego mi powodu stał tyłem do Olgi, ale jego plecy chyba również jej się podobały, bo wpatrywała się w kark Ipatowa z uśmiechem błądzącym na ustach. Złożyła pulchne dłonie na piersi i wzdychała rozdzierająco. Potem odwróciła się do mnie i głośnym szeptem oznajmiła: - Geniusz genialny jest nawet w rzeczach małych. Nie zrozumiałam sensu, spostrzegałam za to, jak drgnęły uszy geniusza. W końcu raczył się odwrócić do pulchnej damy i dobrodusznie zapytał: - Jak zdrowie? - Chociaż patrząc na rumianą twarz damy, tylko tępak mógłby się nie domyślić, że Olga jest absolutnie zdrowa. - Dziękuję - rozkwitła w uśmiechu Olga i szybko dodała: - Przeczytałam pańską powieść. Jednym tchem... - w tym miejscu westchnęła spazmatycznie, odchyliła głowę i powtórzyła: - Jednym tchem... - No, no - skinął głową Ipatow i prostując ramiona, podszedł do swego miejsca przy stole. Wszyscy usadowili się pospiesznie, z jakiegoś powodu nie patrząc w naszą - moją i Żeńki - stronę, a nawet jakby udając, że nas tu w ogóle nie ma. To nieuprzejme i dziwne zachowanie zdenerwowało mnie, uznałam je za zły znak. - Jak wiecie - zaczął Ipatow uroczyście - będziemy dzisiaj omawiać... powieść Anny Asadowej - skinął głową w moją stronę. - Powieść została napisana w konwencji kryminału -

przy słowie „kryminał" wszyscy się skrzywili, ja zaś wystraszyłam się jeszcze bardziej. - Zapoznaliście się z rękopisem? Trzech z siedmiu siedzących mężczyzn skinęło głowami, a mnie zrobiło się wstyd, że poważni ludzie tracili czas na moją pisaninę. - Ja również się zapoznałem - westchnął Ipatow, spojrzał na Żeńkę jak na wroga i od razu odwrócił wzrok, unikając spotkania z moją nieszczęsną fizjonomią. - A więc... kto chciałby się wypowiedzieć? Wypowiedzieć chcieli się wszyscy, w tym również ci, którzy powieści nie czytali. Cóż... ich krytykę można by określić jednym słowem „chamstwo", ponieważ jednak nie mam zwyczaju źle myśleć o obcych ludziach, pozostałam przy określeniu „nieprzyjemna". Ipatow milczał, jedynie od czasu do czasu zadowolony kiwał głową. Olga zaczęła kiwać się w takt, a potem oznajmiła: - Nudna rzecz - zaczęła; wszyscy przycichli i słuchali z uwagą, a kobieta dodała: - Mimo usilnych starań zdołałam przeczytać zaledwie trzydzieści pięć stron... Kilka minut później wyjaśniło się, że jej starania nie poszły na marne - mimo że zdołała przeczytać powieść zaledwie do trzydziestej piątej strony, znała jej treść lepiej ode mnie, co pozwalało podejrzewać ją o mijanie się z prawdą. Najbardziej jednak wstrząsnęła mną nie pyzata Olga, lecz genialny Ipatow. Zabrał głos na zakończenie i przemawiał przez piętnaście minut. Przez jakiś czas śledziłam tok jego myśli, ale był tak zagmatwany, że po dziesiątej minucie Jaków Siemionowicz chyba sam się pogubił, zacmokał ustami, popatrzył zdumiony, jakby próbował sobie przypomnieć, z jakiego powodu jego towarzysze zebrali się tu i siedzą, marszcząc czoła. Raptem, ni z tego, ni z owego, przytoczył nową opowiastkę, której sensu znów nie udało mi się pochwycić, zapewne ze zdenerwowania. Zresztą, chyba nie tylko mnie - gdy Ipatow zamilkł, wszyscy czujnie zamarli, jakby czekając na dalszy ciąg; nie doczekali się i z zemsty znowu rzucili się na mnie, i to z taką werwą, że pięć minut później nie miałam już wątpliwości - lada moment zaproponują mi długotrwały wypoczynek... w domu wariatów. Na szczęście burzliwe emocje wszystkich wyczerpały; egzekucja nie trwała na tyle długo, żebym zdążyła spalić się ze wstydu za swój brak talentu i bezczelność. Siedziałam, purpurowa na twarzy, zerkając na Żeńkę, która z kolei była bladozielona i wyraźnie szykowała się do natarcia. - Przepraszam - wymamrotałam. - Chcecie powiedzieć, że moja powieść do niczego się nie nadaje? - Ee... - chrząknął znacząco Ipatow i zapytał: - Kim pani jest z zawodu? - Ekonomistką. - No więc, moja droga, niech pani dalej robi to, co pani robiła, a literaturę zostawi w spokoju... Niech każdy robi to, do czego został przeznaczony... czy coś w tym rodzaju. - Przepraszam - powtórzyłam, wstałam i tyłem poszłam do drzwi, ciągnąc za sobą Żeńkę. Ciężko było na nią patrzeć - najwyraźniej miała wiele do powiedzenia każdemu z obecnych, ale się powstrzymywała. Na szczęście szybko znalazłyśmy się na dworze, tu już Żeńka zdołała rozewrzeć zaciśnięte zęby i głośno zaklęła. Nie patrząc na przyjaciółkę, szybkim krokiem poszłam do taksówki na postoju, plącząc się w cudzej spódnicy. - Anfisa! - Żeńka złapała mnie za łokieć. - Tylko nie bierz sobie tego do serca... - Zamknij się! - warknęłam. - Wiedziałam, że nic dobrego z tego nie wyniknie! Ale nie, poszłam, jak owca na rzeź... Boże, jaki wstyd, przecież o mało nie nazwali mnie idiotką... - Też coś! - prychnęła pogardliwie Żeńka. - Jeśli chcesz wiedzieć, to wszystko przez zazdrość. Kryminał wyszedł bardzo dobry, możesz mi wierzyć. Może sama piszę głupoty o psach i kotach, ale, chwalić Boga, potrafię odróżnić dobrą książkę od złej. A ci tutaj to zbieranina grafomanów. Niepotrzebnie cię tu zabrałam. - O, to na pewno - przyznałam.

- No przecież chciałam dobrze - westchnęła żałośnie Żeńka. - No, coś ty... Ja też westchnęłam. - Dobra, chodźmy się przejść. Zwolniłam się na resztę dnia. - Słuchaj - przypomniała sobie nagle moja przyjaciółka. - Nie zabrałyśmy rękopisu. Wracamy? - O, co to, to nie! - Dobra. Za parę dni wstąpię do Ipatowa i zabiorę. No pomyśl tylko, jaki drań, ja mu na jubileusz piszę artykuł pochwalny, a on mi takie świństwo... - Może powiedział prawdę? - Aha, już się rozpędził - prychnęła pogardliwie Żeńka. - Nie znasz ich... Wszyscy uważają się za geniuszy, a tak naprawdę to pismak na pismaku pismakiem pogania. - W ogóle mnie to nie obchodzi - ucięłam. Żeńka westchnęła, powiedziała „Aha" i dodała nie bez złośliwej radości: - O, teraz to już nic nie wydrukują w mojej gazecie, ani linijki. Oo, tu mi kaktus wyrośnie... - Daj spokój... - westchnęłam, wzięłam ją pod rękę i niespiesznie poszłyśmy w stronę ulubionej kawiarni, żeby zadać kolejny cios swemu budżetowi i złamać obietnicę niejedzenia słodyczy. W kawiarni trochę się uspokoiłam i nawet zaczęłam dostrzegać w tym, co się stało, pozytywne strony: na przykład, nie będzie żadnej bieganiny z rękopisem wątpliwej jakości i życie znów potoczy się swoim trybem. - Wyślę go do Moskwy - oznajmiła Żeńka przy trzecim ciastku. - Tylko spróbuj! - oburzyłam się. - A co? Tam nikt nie zacznie na ciebie wrzeszczeć. A nuż będziemy miały szczęście? Zostaniesz sławna, a ja zatrudnię się jako twój agent literacki... - Odczep się - powiedziałam i pogroziłam Żeńce pięścią. - Z literaturą koniec raz na zawsze. Dopiero dużo później miałam okazję się przekonać, jaka mądrość przeze mnie wtedy przemawiała. Było jasne, że przedsięwzięcie, które zaczęło się tak parszywie, nie wróży nic dobrego, gdybym jednak wiedziała, jakie nieszczęścia spadną na nas z powodu tej idiotycznej książki, spaliłabym ją własnoręcznie! Żeńka zadzwoniła do mnie koło szóstej. Właśnie była sobota, usiadłam na balkonie z puszką piwa i orzeszkami, i miałam zamiar popracować. O tej porze roku zawsze jest duży napływ klientów, a ja wybierałam się na urlop i musiałam przed wyjazdem zdążyć z mnóstwem rzeczy. Żeńka oznajmiła tonem nieznoszącym sprzeciwu: - Czekam na ciebie przed galerią obrazów, bądź za pół godziny. I ubierz się jakoś tak wyzywająco... No, rozumiesz. Będzie tu Apolloński, musisz zrobić dobre wrażenie. - Słuchaj - wyjęczałam - może nie warto się wygłupiać, wsadźmy tę powieść głęboko... - Wiesz, co cię zgubi? Brak charakteru. Zawsze trzeba walczyć do końca! Jeszcze mi potem podziękujesz! Jednym słowem, nie denerwuj mnie i przyjedź szybko. Czekam przy wejściu... tylko wyzywająco, pamiętaj, wyzywająco. - Właściwie to jestem tu w ramach obowiązków służbowych - oznajmiła moja przyjaciółka, gdy zjawiłam się obok niej. - Dziś jest otwarcie wernisażu jednego malarza i muszę przeprowadzić wywiad, ale jedno drugiemu nie przeszkadza, najważniejsze, że jest tu Apolloński. - Żeńka obejrzała mnie krytycznie od stóp do głowy, skinęła bez większego zachwytu i ruszyła do wejścia. W ogromnej sali wzdłuż lewej ściany przy oknie stało kilkoro mężczyzn i kobiet. W środku grupy znajdował się łysy młody mężczyzna o zdumiewająco kształtnym nosie, który właśnie opowiadał coś, strasznie sepleniąc i wymachując rękami. Obejrzałam się, zmyliłam krok, a

Żeńka upuściła torebkę i zaklęła. Wypadło to wszystko bardzo głośno, zwrócono więc na nas uwagę. - A oto i prasa! - zawołał łysy i uśmiechnął się szeroko, a ja skonstatowałam z zakłopotaniem, że brakuje mu co najmniej dziesięciu przednich zębów. Cud, że w ogóle wymawiał jakieś głoski! - Dobry wieczór! - huknęła Żeńka, jednocześnie kogoś wypatrując. Chyba go nie dostrzegła, bo sposępniała. Tymczasem łysy nadal mówił, wymachując rękami, Żeńka udawała, że słucha, a ja poszłam obejrzeć obrazy. Mniej więcej dwadzieścia minut później Żeńka dołączyła do mnie. - No i jak? - spytała z westchnieniem. - To psychol - podsumowałam. - Wałachów? No pewnie. A Gawrylenko - kompletny obłąkaniec. - Kto to? - spytałam czujnie. - Gość, który urządził tę wystawę, no, wyłożył kasę. Już nie miał komu dać, głupek... My mamy taki rękopis, że Dashiell Hammet w grobie się przewraca z zazdrości, a on wyrzuca kasę na jakieś bohomazy. A tyle razy mówiłam tym durniom: pomagać należy tym, którzy na to zasługują... - Ludzie mogą mieć w tej sprawie własny punkt widzenia. - Tak, kretyn kretyna wypatrzy z daleka. Niedobrze mi od tego malarstwa. Idziemy do bufetu? - Tak od razu? Jakoś niezręcznie... - Coś ty, kto mądrzejszy, ten już dawno tam siedzi. ~ Jak wam się podobają moje obrazy? - zaseplenił ktoś z tyłu, odwróciłam się i zobaczyłam łysego. - Tylko proszę szczerze, bez komplementów... Wytrzeszczyłam oczy, próbując zorientować się, o czym on mówi. Żeńka za plecami łysego dawała mi jakieś znaki, które można było zrozumieć tylko tak: poślij go do diabła i chodźmy do bufetu. Przestałam się wytrzeszczać i z czarującym uśmiechem oznajmiłam: - Nic takiego. - W sensie? - zapytał sepleniący. - W sensie, bywało gorzej. Mam na myśli diagnozę. - Właśnie, właśnie - wtrąciła się Żeńka. - Powiem ci coś, Arkasza. Maluj, chłopie, maluj, a zobaczymy, co z tego będzie. Może nawet coś kupimy, nie do domu oczywiście, ale są takie miejsca, w których twoje dzieła będą się prezentować znakomicie... - W wariatkowie? - skrzywił się Arkasza. - W wariatkowie, w wytrzeźwiałce... No więc maluj, kochany, nie przestawaj. - Skrobniesz notkę do gazety? - spytał spokojnie, bynajmniej niezmartwiony diagnozą. - No pewnie, a po co tu jestem? - Tylko nie nazywaj mnie narkomanem. Gawrylenko wstąpił do partii, zapomniałem, do jakiej... Jednym słowem, nie lubią tam gejów i narkomanów... - A kto was lubi? - westchnęła Żeńka i dodała: - Napiszę dobrze, nie umiem źle pisać o ludziach sztuki. Inna sprawa powiedzieć w oczy: Arkasza, maluj koty! Albo psy. Miłe zwierzęta i większy z nich pożytek dla zdrowia psychicznego. - Aha, koty... Komu potrzebne te twoje koty... Dobra, chodźmy się napić, zawsze szanowałem cię za szczerość... - Może niepotrzebnie my go tak? - zawstydziłam się kwadrans później, już siedząc w bufecie. - Może to naprawdę talent? - Akurat, raczej alkoholik... i psychopata. Ale lepiej niech rysuje gołe tyłki, nazywając je wszechświatami, niż wyłazi z nożem nocą na ulice. - No coś ty?

- Za dużo czerwieni. I te wnętrzności na półmisku... robią wrażenie. Przecież to wszystko trzeba sobie wyobrazić, choćby na płótnie. Kto wie, co mu się tam roi w tej łysej pale... - Pani też tutaj, Jewgienio Pietrowna? - szepnął ktoś. Odwróciłyśmy się i ujrzałyśmy mężczyznę w nieokreślonym wieku, z brzuszkiem i wąsami. Bujną grzywę ozdabiała szlachetna siwizna, oczy błyszczały młodzieńczo, usta poruszały się nawet wtedy, gdy mężczyzna milczał. - Andrieju Wasiljewiczu! - zagdakała Żeńka, przyciskając rękę do piersi i przewróciła oczami, a następnie wypięła biust w głębokim wydechu i gwałtownie wypuściła powietrze. Andriej Wasiljewicz jednym okiem obserwował falowanie biustu, drugim zerkał na mnie. - Dawno się nie widzieliśmy - powiedział szeptem, całując rękę mojej przyjaciółki, a potem rozciągnął usta w uśmiechu i skupił się na mnie, to znaczy złapał moją rękę i zapytał: - A to zapewne piękna Anna? - Tak właśnie - zatrajkotała Żeńka, która przy Andrieju Wasiljewiczu nie potrafiła normalnie rozmawiać. - Aha - powiedział i pocałował moją rękę. - To Andriej Wasiljewicz Apolloński - powiedziała szybko Żeńka, uzupełniając gdakanie mimiką i gestami (wyrażającymi burzliwą radość, graniczącą z zachwytem). - A to Anna Asadowa. Tak się szczęśliwie składa, że mamy ze sobą rękopis, wiem, jak bardzo jest pan zajęty, ale... - Oczywiście, oczywiście... przejrzę. Nie mam zwyczaju odmawiać kobietom... - zaśmiali się oboje, a ja uśmiechnęłam się, że niby również mi wesoło. - No i jak wystawa? - zapytał Apolloński. - Według mnie to zupełne gówno. - Kto wie, Anna mówi, że może jest geniuszem... - No cóż, Aniu, pani jest po prostu daleka od malarstwa... - Być może - zgodziłam się pokornie. - Arkasza to nieszkodliwy dziwak, pijak i beztalencie, nic więcej... A pani, jak słyszałem, zajmuje się literaturą? - uśmiechnął się. - Napisałam kryminał, Jewgienii się spodobał, a pańskim przyjaciołom w kółku literackim nie. Więc może ja również jestem beztalenciem, chociaż nie piję. - A to niesłusznie... Niech się pani napije szampana i uśmiechnie, ma pani taki piękny uśmiech. I niech pani pamięta: wydawca nie ma przyjaciół! Właśnie miał zamiar znów się zaśmiać, gdy wtrąciła się Żeńka. - Andrieju Wasiljewiczu, niech pan przeczyta kryminał, to naprawdę świetna rzecz. - Bardzo możliwe - westchnął. - I cóż z tego? Pieniądze, moja droga, pieniądze... - Przecież pan na nim zarobi! Biedak skrzywił się tak, jakby go zęby rozbolały. - Szukajcie sponsorów! - powiedział. - A wtedy wydrukuję wam wszystko, co chcecie: niechby nawet powieść. - Znajdziemy sponsora i co potem? Co zrobimy z książkami? Będziemy same sprzedawać w pociągach? - Czemu nie, wiele osób tak robi. Wydają za swoje pieniądze i sprzedają. Niektórzy mają znajomych w kiosku czy sklepie... ale i pociągami nie gardzą. I to starsi ludzie, zasłużeni... A tu taka piękna dziewczyna! W ciągu jednego dnia sprzedacie cały nakład! - zaśmiał się, a ja posłałam Żeńce takie spojrzenie, że aż ją wykrzywiło, zaczęła grzebać w swojej torebce, mamrocząc: - Miałam tu gdzieś okulary... - I o czym ten kryminał? - zapytał nagle Apolloński. - Morderstwo? - Oczywiście - wzruszyłam ramionami. - Kto kogo? Mąż żonę czy żona męża? - Mąż żonę.

- Oryginalnie. I co? - I nic. Złapali go i wsadzili do więzienia. - Coś nowego! - No i co się wygłupiasz? - spytała Żeńka, zapominając o okularach. - W całej literaturze jest może z pięć oryginalnych fabuł kryminałów. No, zabił mąż żonę i co z tego? Tu wcale nie o to chodzi, żeby wymyślić coś superoryginalnego, tylko żeby banalne rzeczy pokazać z niespodziewanej strony! A tu jest ciekawa intryga, psychologizm, kobiece spojrzenie... Mąż zamordował żonę, próbuje wprowadzić wszystkich w błąd i wyjeżdża z młodą dziewczyną na wakacje, podając ją za zamordowaną. Tam inscenizuje nieszczęśliwy wypadek, dziewczyna ginie, a on zostaje oficjalnym wdowcem - dwa tygodnie po śmierci prawdziwej żony. I zyskuje żelazne alibi... - A nieszczęsna małżonka spokojnie rozkłada się pod krzakiem róż... - Dalii - poprawiłam. - Jeszcze lepiej. Gdzieś już coś podobnego czytałem... - No, to znowu przeczytasz! - warknęła Żeńka i przeszła na złowieszczy szept. - Kto ci kasę daję? Gawrylenko? No tak, dlatego tu jesteś. A wiesz, że wypowiedział wojnę gejom? Nie wiedziałeś? Wspomnę mu o materiale kompromitującym na ciebie... Nie, nie zamieszczę tej informacji w gazecie, tak mu tylko szepnę, w cztery oczy... - I kto ci uwierzy? - zaśmiał się Apolloński. - Przecież jestem znanym... - Dziwkarzem? - dokończyła Żeńka. - Byłeś. Zestarzałeś się, przestałeś się sprawdzać, no to przeszedłeś... na inne rozrywki... - Kiepski żart - sposępniał Apolloński. Chyba faktycznie się obraził, odstawiłam szybko kieliszek i pociągnęłam Żeńkę do wyjścia, nim całkiem sobie zepsuje stosunki z wąsaczem. - Zupełnie zwariowałaś? - spytałam z wyrzutem. - O, wielkie mi co. Przeżyje. - Za takie słowa... Przecież coś takiego nazywa się szantaż! - Już ty mnie nie ucz, moja matka głupich dzieci nie rodziła. A najbardziej wkurza mnie to, że ci dranie są zupełnie bez pojęcia. Przecież ja czuję, że wyszedł dobry kryminał, naprawdę dobry... Nie dlatego, że jestem twoją przyjaciółka, a dlatego iż... no, sama rozumiesz... A jaki styl! Agatha Christie, słowo daję! Dwa razy płakałam. - To akurat żadna sztuka - westchnęłam. - Płakałam ze szczęścia, że się taki talent się ujawnił. A ci dranie próbują go pogrzebać! I wszystko z lenistwa i zawiści. - Słuchaj, Żeńka, możemy dajmy sobie z tym spokój? - zaproponowałam nieśmiało. Kontakty z elitą intelektualną zdążyły mnie już porządnie zmęczyć. - Nawet o tym nie myśl! - Żeńka pogroziła mi palcem. - Będziemy szukać sponsorów. Tym razem zadzwoniła do mnie przed pierwszą w nocy, akurat w chwili gdy płomienny przystojniak właśnie proponował mi uroczyście: „Zostań moją na zawsze". Nie zdążyłam mu odpowiedzieć (co go na pewno zmartwiło), bo się obudziłam. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos Żeńki: - Ty tu sobie śpisz, a ja za ciebie działam. - Może też powinnaś się przespać? - zasugerowałam, zerkając na zegarek i zastanawiając się, jakby tu uprzejmie, acz stanowczo dać przyjaciółce do zrozumienia, że o tej porze zwyczajnie nie jestem zdolna do dyskusji o interesach. - Zaraz do ciebie przyjadę. - Nie, nie - przestraszyłam się. - Jutro mam mnóstwo pracy, muszę się wyspać. - Czyli co, nie chcesz usłyszeć nowiny? - Dobrej czy złej? - spytałam czujnie. - Złej - westchnęła Żeńka.

- No to chyba może poczekać do jutra? Nie ma pośpiechu? - A pewnie - Żeńka znowu westchnęła. - Chociaż ciężko mi dusić to w sobie. Powiem krótko: spotkałam się z Gawrylenką... - Tym mecenasem? - Tym palantem. Niech go... no dobrze, niech sobie żyje. Ponoć nawet ropuchy są potrzebne. - To czemu dzwonisz tak późno? - już się rozbudziłam i mogłam chwilę pogawędzić. - No, bo przecież jadłam z nim kolację, dopiero się pożegnaliśmy. Pieniędzy nie dał, za to zaczął się do mnie kleić. No zobacz tylko, co za ludzie, ani wstydu, ani sumienia. Ledwie udało mi się wypchnąć go za drzwi. Trzeba będzie popatrzeć, czy nie mamy na niego jakichś kompromitujących materiałów... Żonę zdradza na pewno... Należałoby coś o nim wydrukować, miałby nauczkę. Cały czas powatrzał: „Żenieczka, Żenieczka", a jak przyszło co do czego, to znaczy do pieniędzy, od razu się wycofał. - Może nie ma forsy? - podsunęłam. - A już, nie ma. Ma, ma, nie bój się. Tylko że wspiera ruch patriotyczny. Okazuje się, że nasz wspólny przyjaciel, kubista rzeźnik, jest właśnie patriotą, a my nie pasujemy do całokształtu. Kryminały mu się nie odpowiadają! O, jakbyś napisała jakiegoś Horsta Vessela, oczywiście na naszym, rodzimym materiale, wtedy to zupełne co innego. - Czyli nic z tego - oznajmiłam z ulgą, a Żeńka się zdenerwowała: - Chciałam zauważyć, że staram się dla ciebie... - No to przestań wreszcie, przecież ci mówię, że nic z tego nie będzie. - Nie chcę więcej słyszeć takich renegackich tekstów! Do diabła z Gawrylenką, znajdziemy innego gościa z kasą. Trzeba tylko wykazać się stanowczością i mieć właściwe podejście do ludzi. - No to szukaj - ucieszyłam się - a ja pójdę spać. Przez tydzień Żeńka prawie się nie zjawiała; spotkałyśmy się tylko raz, w czwartek, czytałyśmy opowiadania Żeńki, płakałyśmy i piłyśmy herbatę, ale o kryminale nie wspomniałyśmy ani słowem. A po tygodniu spokojnego życia moja przyjaciółka nagle wparowała do naszego biura podróży. Wyglądała szalenie „wyzywająco": skórzane szorty, koronkowy top i zjadliwie pomarańczowa peruka. Weszła i zawołała od progu: - Koniec pracy! Na szczęście w pokoju siedziałam tylko ja i Wiera, obie byłyśmy przyzwyczajone do Żeńki i zareagowałyśmy spokojnie: zamiast wybiec na ulicę z okrzykiem „Pali się!", niewzruszenie kontynuowałyśmy pracę. Wierka oderwała wzrok od papierów i spytała leniwie: - Co się drzesz? - Nie gorąco ci w tej peruce? - dorzuciłam od siebie. - Nie zdążyłam dziś umyć głowy, a mamy ważne spotkanie. Zbieraj się, jedziemy! - Dokąd? - westchnęłam. - Do sponsora. Są jeszcze na świecie dobrzy ludzie. - I kim jest ten dobry człowiek? - zdumiała się Wierka. - To Jarosław Siergiejewicz Awerin, bardzo poważny biznesmen. - Nigdy o takim nie słyszałam - odparłam. - No to co? On o tobie też nie, akurat się poznacie. - Awerin to ten z „Komputerowego Raju"? - Wierka oderwała się na chwilę od pracy. - Solidna firma, duże pieniądze... Może rzeczywiście coś da? - Wierka została wtajemniczona w nasze sprawy i choć nie czytała rękopisu, uważała powieść za wybitną i bardzo przeżywała nasze starania. - Może - wzruszyłam ramionami i zwróciłam się do Żeńki: - Skądżeś go wykopała? - Jak ty się wyrażasz? On regularnie umieszcza reklamy w naszej gazecie, pomyślałam więc... krótko mówiąc, Awerin czeka na nas o jedenastej. O jedenastej piętnaście ma już następne spotkanie, więc lecimy, albo szczęście przechodzi nam koło nosa. I błagam cię, bądź miła,

powiedz człowiekowi coś serdecznego, załóż nogę na nogę... - W tym momencie Żeńka przechyliła się przez moje biurko i mruknęła usatysfakcjonowana: - Dobrze, że masz krótką spódnicę; to młody facet, nieżonaty, ty jesteś ładna, a o mnie to już w ogóle nie ma co mówić. Jednym słowem, jeśli go nie złamiemy, to obie jesteśmy idiotkami, które powinny siedzieć w domu i nie pokazywać się ludziom na oczy. Zbieraj się, Anfisa, nadszedł czas działania! Chwilę później już jechałyśmy w stronę placu Puszkina, gdzie mieścił się „Komputerowy Raj". Firma zajmowała parter dziewiętnastowiecznej willi. Po drodze Żeńka zdążyła mnie oświecić: Awerin jest właścicielem sieci sklepów w mieście i okolicy, człowiekiem bez wątpienia porządnym, w tym sensie, że nigdy o nic go nie oskarżono, nawet nie krążą o nim żadne plotki, co mówi samo za siebie. Do polityki się nie pcha, zarabia nieźle, jednym słowem, nasz człowiek i musimy zrobić na nim dobre wrażenie. Weszłyśmy na wysoki ganek, Żeńka nacisnęła guzik dzwonka, drzwi się otworzyły z lekkim pstryknięciem, przyjaciółka mrugnęła do mnie i wkroczyła do środka. W biurze panowała cisza i tylko dzwonki telefonów dobiegające zza drzwi pokojów wskazywały na to, że praca wre. Szłyśmy korytarzem, gdy dogoniła nas dziewczyna w malinowym żakiecie: - Panie do Jarosława Siergiejewicza? - Tak - odparła Żeńka, na wszelki wypadek marszcząc brwi. - Proszę, jest u siebie - dziewczyna zastukała i otworzyła drzwi, ale nie weszła z nami, tylko zniknęła za sąsiednimi drzwiami z napisem KSIĘGOWOŚĆ. Najwyraźniej panowały tu demokratyczne stosunki, co bardzo mnie ucieszyło. Gabinet był przestronny i jasny, choć urządzony bez przepychu: w oknach żaluzje, duże, wygodne biurko, na podłodze przetarty dywan, absolutne minimum wyposażenia. Mężczyzna przy biurku przelotnie zerknął na zegarek (ja też spojrzałam: była punkt jedenasta) i może dlatego, a może z jakiegoś innego powodu, uśmiechnął się szeroko, wstał i powiedział półgłosem, ale z uczuciem: - Bardzo mi miło. - Poznajcie się państwo - moja przyjaciółka przybrała entuzjastyczny ton agenta reklamowego. - To właśnie Anna Asadowa, o której panu opowiadałam, a to Jarosław Siergiejewicz, który być może zechce nam pomóc. - W miarę możliwości, oczywiście - skinął głową mężczyzna, ale czuło się, że faktycznie jest gotów. Pojawiła się dziewczyna z kawą i Awerin zwrócił się do mnie: - Proszę mi powiedzieć, Anno... ee... - Można po prostu Ania - powiedziałam szybko, nie wiedząc, czy mogę dać autorce moje własne imię odojcowskie. - Dziękuję... A więc, czemu właśnie kryminał, a nie na przykład romans? Spytał tak, jakby go to naprawdę interesowało, spróbowałam więc wyjaśnić, jednocześnie kontrolując wskazówki zegarka: cała rozmowa musiała zamknąć się w dwunastu minutach. Nawet mi się udało, tylko już nie zdołałam się napić kawy. - Nie ma pani nic przeciwko temu, że najpierw przeczytam pani rękopis, a dopiero potem dam odpowiedź? - spytał nieśmiało. - Oczywiście - odparłam ucieszona, nawet nie tyle z tego, że chciał nam pomóc, ile z tego, że w ogóle miał zamiar przeczytać moje „dzieło". Żeńka położyła teczkę na biurku, pożegnałyśmy się i nie wiadomo kiedy znalazłyśmy na dworze. - Uff! - odetchnęła moja przyjaciółka. - Masz papierosa? - Przecież nie palę. - Jak bym nie wiedziała. Ale mogłabyś nosić dla przyjaciółki. - Przecież ty też nie palisz - przypomniałam.

- No i co o tym myślisz? Chyba wszystko w porządku, nie? Ty byłaś super, co to jednak znaczy uroda... To zarazem plus i minus: z jednej strony uroda ma duże znaczenie, a z drugiej, faceci są głęboko przekonam, że ładna dziewczyna do niczego się nie nadaje, w sensie do żadnej pożytecznej działalności, to znaczy pożytecznej dla społeczeństwa. - Nie ględź. - No co, denerwuję się. Słuchaj, czy on powiedział, że to my mamy zadzwonić, czy że on zadzwoni? Zastanowiłam się i wzruszyłam ramionami: - Nie pamiętam. - A niech to... To co, może wrócić? - Zwariowałaś? Poczekamy ze dwa tygodnie, jak nie zadzwoni, to my się odezwiemy. Musi przecież znaleźć czas na przeczytanie rękopisu, a to zajęty człowiek. - To tylko sto osiemdziesiąt stron i czyta się jednym tchem... - Chodź na lody, muszę potem wracać do pracy... - Myślisz, że ja nie muszę? Dobra, chodźmy. Przystojny facet, nie? W tej kwestii nie mogłam się wypowiadać - ze zdenerwowania w ogóle nie zwróciłam uwagi na wygląd Awerina. W pamięci utkwił mi tylko jasny garnitur, dość długie włosy, chyba ciemne, i to wszystko. - Nie przyjrzałam mu się... - wyznałam nieśmiało. - Zresztą, nieważne. Jak nam pomoże, to znaczy, że porządny, a jak nie, to łobuz i tyle. Żeby tylko nie przeciągał i zadzwonił szybko, można się wykończyć od samego czekania... Nie musiałyśmy się długo męczyć, Awerin zadzwonił nazajutrz. To znaczy, najpierw zadzwoniła Żeńka. - Anfisa, dzwonił do mnie nasz biznesmen - zapomniałyśmy dać mu twój numer. Chciał porozmawiać, to znaczy - płonął pragnieniem. Jego głos ociekał miodem... albo wpadłaś mu w oko, albo jesteś genialną pisarką i machnęłaś arcydzieło. Jedno i drugie prawie równie dobre. Masz pojęcie? Słuchaj, jak będzie cię chciał gdzieś zaprosić, to zgódź się oczywiście! - Bez względu na to, gdzie? - Nie sil się na dowcipy, nie umiesz... I ubierz się wyzywająco, wiesz, wszyscy twórcy są trochę stuknięci, no ten, mają swoje dziwactwa... - A może odłożysz wreszcie słuchawkę, żeby miał szansę się dodzwonić? Żeńka rozłączyła się bez pożegnania, co mnie bardzo ucieszyło, a dosłownie pięć minut później zadzwonił Awerin - głos faktycznie miał podejrzanie słodki. - Dzień dobry, Anno, mówi Jarosław, nie przeszkadzam? -„No, no, Jarosław, w dodatku nie przeszkadzam...", pomyślałam. - Czy moglibyśmy się spotkać, najlepiej dziś wieczorem, i zjeść razem kolację? - Oczywiście - wykrztusiłam, gubiąc się w domysłach. Czemu facet nagle postanowił zjeść ze mną kolację? Dla naszej sprawy to dobrze czy źle? - Czy moglibyśmy spotkać się o siódmej? - zapytał. - Proszę bardzo. - Gdzie mam po panią podjechać? Wyjaśniłam, pożegnaliśmy się, a ja przez jakiś czas patrzyłam w otępieniu na telefon. Z prostracji wyrwała mnie Żeńka, która znów zadzwoniła. - No? - ryknęła. - Słuchaj, on mnie zaprosił na kolację! - A co powiedział? - W sprawie książki nic. Po prostu zaprosił. - I nic więcej nie dodał? - No mówię ci, że nie. Co o tym myślisz?

- Co ja myślę? A co ja mogę myśleć, skoro to ty z nim rozmawiałaś? Nie mogłaś go zapytać: a jak tam mój rękopis? Przeczytał go pan, drogi Jarosławie Siergiejewiczu, czy tylko struga pan wariata? - A czemu sama go nie spytałaś, moja ty bystra przyjaciółko, jak brał od ciebie mój numer telefonu? - Myślałam, że powie tobie... - Może i powie, a jak nie, to zapytam. Wieczorem. - O której się umówiliście? - O siódmej. Podjedzie pod mój dom. - Bardzo dobrze, ja też podjadę, żeby ocenić twój wygląd. Mój wygląd się Żeńce nie spodobał - zjawiła się dwadzieścia po szóstej i oznajmiła skrzywiona: - No i coś się wypindrzyła jak sekretarka? Co on, do pracy cię będzie przyjmował? - Spadaj - odparłam czule. - W końcu to spotkanie biznesowe, a nie randka. Słuchaj, a jak ten Awerin w ogóle wygląda? Wcale ostatnio na niego nie patrzyłam z tych nerwów. A jak go nie poznam? - Odbiło ci? Podjedzie mercedesem, to co - nie poznasz? Masz na podwórku tyle merców? Usiadłyśmy na kanapie, zerkając to na siebie, to na zegarek. W końcu pod domem rozległ się klakson, wyjrzałam dyskretnie, kryjąc się za zasłonką i rzeczywiście zobaczyłam mercedesa - dużego, białego i pewnie drogiego. - No idź, dziecko - Żeńka pociągnęła nosem i zrobiła nade mną znak krzyża. - Nie szalej tam. Trzymaj się i wytrząśnij z niego forsę. Jak zacznie się do ciebie kleić, to przypomnij sobie złotą zasadę: pieniądze z rana, krzesła wieczorem...-. Idź z Bogiem. - Dzięki, mamusiu - powiedziałam piskliwie i wyszłam. Żeńka postanowiła zostać i na mnie zaczekać. Jeśli chodzi o Jarosława Siergiejewicza, to największe wrażenie zrobił na mnie jego mercedes. Sam Awerin wyglądał na trzydzieści lat z hakiem: ciemne włosy do ramion, gładko zaczesane do tyłu, nieduże brązowe oczy, krótki nos, pulchne usta - twarz mało wyrazista, taka, którą się szybko zapomina. Młody mężczyzna, jakich tysiące. Chociaż, coś w nim musiało jednak być, może intelekt, może talent? Żeńka mówiła, że otworzył firmę w wieku dwudziestu trzech lat i jak dotąd dobrze mu szło. Przywitaliśmy się i usiadłam na siedzeniu obok Awerina, prowadził sam. Nie pytałam, dokąd się wybieramy, a on się nie odzywał, jechaliśmy w milczeniu, od czasu do czasu wymieniając się uśmiechami. Cóż, może z natury jest małomówny? Ja też nie muszę trajkotać. - Do twarzy pani w białym kolorze - palnął nagle. Skinęłam głową i z głupią miną powiedziałam: - Tak? Dziękuję... I wtedy zrozumiałam rzecz oczywistą: Jarosław Siergiejewicz się denerwował! Świadczył o tym ton głosu, spojrzenie, niepewny uśmiech i lekko drżące dłonie. Może Żeńka ma rację i rzeczywiście się zakochał? Ale żeby aż tak? No dobrze, ale przecież to nie rękopis tak na niego podziałał! Pogrążona w rozmyślaniach nie od razu zrozumiałam, że samochód stoi od dłuższej chwili. Awerin, patrząc na mnie z zakłopotaniem, powtórzył pytanie: - Nie podoba się pani restauracja? Odruchowo spojrzałam w okno i pospiesznie zapewniłam: - Ależ skąd, bardzo mi się podoba. Wysiedliśmy z samochodu i zaczęliśmy wchodzić po szerokich schodach, Jarosław Siergiejewicz troskliwie ujął mnie pod rękę. „No nie, naprawdę się zakochał! - przestraszyłam się. - I co ja teraz zrobię? Trzeba było wziąć ze sobą Żeńkę, posiedzielibyśmy we trójkę". Sala była nieduża, na dziesięć stolików. Usiedliśmy przy oknie, złożyliśmy zamówienie i spróbowaliśmy zacząć rozmowę. Okazało się to niełatwe, Jarosław Siergiejewicz nie tylko się

nie uspokoił, ale wręcz zdenerwował się jeszcze bardziej, rzucał mi dziwne, taksujące spojrzenia. W końcu mnie to znudziło i postanowiłam przejąć inicjatywę. - Przeczytał pan rękopis? - Tak - skinął szybko głową i zamilkł. - Nie podobało się? - podpowiedziałam. - Nie, dlaczego... Jak dla mnie bardzo dobre... Ciekawe, dobre zakończenie, czyta się lekko... Myślę, że powieść mogłaby odnieść sukces. - Naprawdę? - nie uwierzyłam i teraz ja spojrzałam na niego podejrzliwie. - Oczywiście. Wprawdzie nie jestem znawcą literatury, ale wydaje mi się... jestem pewien, że wielu się spodoba. - I pomoże nam pan? - Co? A, tak. Oczywiście. Na pijanego nie wyglądał, na wariata też nie, ale zachowywał się co najmniej dziwacznie. - Gdyby zacząć od nakładu tysiąc egzemplarzy - zaczęłam - to potrzeba by około... Awerin położył dłoń na mojej ręce i powiedział: - Aniu... - Tak? - spłoszyłam się. Jarosław Siergiejewicz zmieszał się i nagle przemówił bardzo rzeczowo: - Stronę techniczną naszej umowy omówimy później. Teraz chciałbym porozmawiać z panią o... - zachichotał nagle, speszył się i czym prędzej dokończył: - Jestem człowiekiem dość oddalonym od literatury i nurtuje mnie pytanie: jak powstaje fabuła książki? „O matko, to tylko głupek... a już się przestraszyłam...". - Trudno to wyjaśnić... - zaczęłam i szczerze spróbowałam wytłumaczyć to, co niewytłumaczalne. - Pewnego dnia oglądałam kryminał w telewizji, nie spodobał mi się, leżałam i zastanawiałam się, co należałoby w nim zmienić, i wtedy przyszedł mi do głowy ten właśnie pomysł. Zaczęłam pisać, potem trochę zmieniałam, poprawiałam... - A więc wymyśliła pani to wszystko? - spytał z niedowierzaniem Jarosław Siergiejewicz. - Oczywiście. Cóż, może to niezbyt oryginalne, to znaczy, zapewne można się spotkać z podobną fabułą, ale wątpię, żeby komuś udało się wymyślić coś absolutnie nowego. - I nie stoją za tym żadne realne wydarzenia? Może jakiś artykuł w gazecie albo czyjaś opowieść? - dopytywał się Jarosław Siergiejewicz. - Być może słyszałam o czymś podobnym albo czytałam... - odparłam stropiona, nie rozumiejąc, do czego on zmierza - czyżby podejrzewał mnie o plagiat? - Ale sama napisałam ten kryminał, to produkt mojej wyobraźni, a ewentualne podobieństwa są absolutnie przypadkowe. - Czyli jednak są? - zareagował czujnie. Na chwilę opadła mi szczęka, ale szybko wzięłam się w garść, odchrząknęłam i rzekłam: - Zapewne tak... To go nie usatysfakcjonowało, przez jakiś czas przyglądał mi się badawczo i w końcu spytał: - Do czego? - Słucham? - matko jedyna, może ma problemy z głową, może to efekt przeciążenia pracą? - Pytam, do czego podobieństwa? Bo przecież nie przypadkiem napisała pani ten kryminał? - Chyba nie bardzo pana rozumiem - wykrztusiłam. Awerin jakby się ocknął, przyjrzał mi się uważnie, znów ścisnął moją dłoń i powiedział: - Przepraszam. Chciałem tylko, żeby pani wiedziała: jesteśmy przyjaciółmi. - Dziękuję. To znaczy, bardzo mi miło. Istny dom wariatów. Na szczęście przyniesiono nam zamówione dania i zajęliśmy się jedzeniem. Awerin nie przestawał zachowywać się dziwnie, co chwila rzucał mi przenikliwe

spojrzenia, uśmiechał się niepewnie, jakby szukał słów... Teraz już nie wyglądał na zakochanego i w ogóle nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć i jak się zachować. Jedno było jasne: trzeba zakończyć tę idiotyczną rozmowę, zanim sama zacznę łapać go za ręce, patrzyć spode łba i mówić zagadkami. No tak, ale dojść do takiego wniosku to jedno, a wstać i wyjść to zupełnie co innego... Wyglądałoby to nieuprzejmie, no i skoro rękopis mu się spodobał... - A dlaczego zwróciła się pani właśnie do mnie? - zapytał nagle. - Szczerze powiedziawszy, nie tylko do pana. Gawrylenko odmówił, a w naszym mieście właśnie on zajmuje się filantropią, to znaczy pomaga artystom... Osoba Gawrylenki zupełnie nie interesowała Jarosława Siergiejewicza, nawet skrzywił się odruchowo. Skończyłam swoją przemowę w pół zdania, odchrząknęłam i dodałam: - Reklamuje się pan w gazecie, w której pracuje Jewgienia Pietrowna i dlatego pomyślałyśmy... Mogłabym przysiąc, że mi nie uwierzył. Pogładził moją dłoń i spytał bardzo cicho: - Znała pani Stellę? - Kogo? - nie zrozumiałam. Uśmiechnął się, cofnął rękę i pokiwał głową, jakby się z czymś zgadzał. Może powinnam spytać, czy nic mu nie jest. - Czyli to wszystko wymysł? - uśmiechnął się szeroko, potrząsnął głową, jakby uwalniał się od natrętnych myśli i dosłownie pięć minut później zaczął się zachowywać jak normalny człowiek, zaczął mówić sensownie, nawet konkretnie, a ja uspokoiłam się i zaczęłam nawet czerpać przyjemność z tej kolacji. Ale pod koniec spotkania znów wszystko zepsuł. Pożegnaliśmy się pod moim blokiem, Jarosław Siergiejewicz wysiadł z samochodu razem ze mną, co muszę przyznać, zaniepokoiło mnie, wziął mnie za rękę i zajrzał mi w oczy, milcząc znacząco. „Może chce się wprosić do mieszkania?" - pomyślałam w panice, ale szybko przypomniałam sobie, że w domu czeka na mnie Żeńka, i uspokoiłam się. Niech się wprasza, posiedzimy sobie we trójkę przy herbacie. - Jestem pani przyjacielem - zapewnił mnie Awerin ni w pięć, ni w dziewięć i pospiesznie wrócił do samochodu, a ja z westchnieniem ulgi poszłam do domu. Drzwi otworzyły się, nim zdążyłam nacisnąć klamkę - na progu stała Żeńka i przyglądała mi się ze ściągniętymi brwiami. - I co? - spytała groźnie. - Pstro - odparłam, weszłam do środka, zdjęłam pantofle i siadłam w fotelu. - Długo będziesz mnie jeszcze dręczyć? - jęknęła Żeńka. - U nas wszystko w porządku. A Awerinowi wyraźnie brakuje piątej klepki. - Podrywał cię? - ucieszyła się Żeńka, również siadając w fotelu. - A diabli go wiedzą. Może i podrywał, a ja nie zrozumiałam. Ale mnie się zdaje, że on ma nie po kolei w głowie. - Biznesmeni wszyscy tak mają, praca ciężka, dolce wysysają z mózgu wszystkie soki. A co robił? - Mówił dziwne rzeczy. Wypytywał, rzucał idiotyczne teksty. Wspominał o jakiejś Stelli... - O kim? - A skąd ja mogę wiedzieć? Ni z tego, ni z owego spytał: „Znała pani Stellę?". - A ty? - Co - ja? - No, nie mogłaś powiedzieć, że znałaś? Takie trudne? - Matko kochana, nie dość, że tamten zwariował, to jeszcze i ty... - rozzłościłam się i poszłam nastawić wodę na herbatę. Żeńka poszła za mną.

- Pieniądze da? - Da. - No to w porządku. A o czym tak długo gadaliście, no mów, bo mnie ciekawość zżera... - Słuchaj, czy ten twój Awerin to czasem nie wdowiec? - doznałam olśnienia. - Z jakiej racji? - Z siakiej. Mówię ci, że zadawał głupie pytania, skąd wzięłam fabułę i takie tam, jakaś Stella... - Myślisz, że trzasnął Stellę w afekcie, a teraz przeżywa? - Tak czy inaczej, fabułą się najwyraźniej przejął... - Ja też się przejęłam, spłakałam się dwa razy. - On się przejął inaczej - sposępniałam. - Na pewno nie był żonaty? - Nie. Dowiadywałam się... w celach osobistych. Ale może miał jakąś kobietę, poderżnął jej gardło, i buch ją w dalie, a tutaj ciebie diabli przynieśli z kryminałem, no to facet spanikował, nie dziwota... Ho, ho, teraz to na pewno da forsę, zaprawdę, wielka jest siła sztuki! Niech cię ucałuję, geniuszu! Talentu się nie ukryje, załatwiłyśmy biznesmena! - Żeńka rozwarła objęcia, a ja przypadłam do jej ramienia i zaczęłyśmy się śmiać jak wariatki. Przez dwa dni nic się nie działo, to znaczy Awerin nie dawał znaku życia, a i my postanowiłyśmy go nie nękać, żeby się czasem nie rozmyślił w sprawie sponsoringu. W tym czasie Żeńka zasięgnęła o nim języka i teraz już miałyśmy pewność, że Jarosław Siergiejewicz nie miał ani żony, ani partnerki, nie miał też zamiaru się żenić, ponieważ jego wielka i chyba płomienna miłość wyszła za mąż. To tyle, jeśli chodzi o fakty, dalej były już tylko plotki: ta miłość to podobno żona jakiegoś bankiera czy może mafiosa, Jarosław mówił o niej aluzjami, a głównie milczał; nikt nie znał jej imienia. W towarzystwie widywano go z różnymi kobietami, a która z nich była właśnie tą miłością, trudno stwierdzić, możliwe też, że Awerin to wszystko zmyślił, żeby mu się baby nie narzucały i nie czyniły awansów. Informacje szczerze mnie ucieszyły: po pierwsze, skoro nie jest wdowcem, to nie mógł zabić małżonki, po drugie, jeśli już kogoś kocha, to mnie da spokój. Pomoc finansową obiecał, Żeńka już się skontaktowała z Apollońskim, a ten zapewnił, że jak będą pieniądze, to będzie i książka. Nie wiedziałam, czy już się cieszyć, czy jeszcze się wstrzymać, i wtedy, trzeciego dnia wieczorem, zadzwonił Awerin. - Anna? - zaczął. - Mówi Jarosław. Nie przeszkadzam? Nie dzwonię zbyt późno? - Ależ skąd, oczywiście, że nie. W moim głosie pojawiły się pochlebcze nutki, uśmiechnęłam się tak starannie, jakby Awerin mógł mnie zobaczyć. - Chciałbym się z panią spotkać. W interesach - dodał po chwili. - Czy mógłbym teraz do pani przyjechać? „Nie ma mowy" - pomyślałam, ale na głos zaczęłam mamrotać coś o remoncie i przejściowych niedogodnościach. - W takim razie może pani przyjedzie do mnie? - „Oho, już się rozpędziłam" - pomyślałam, a on jakby się zorientował i dodał szybko: - Mam na myśli, do mnie do biura, jestem jeszcze w pracy. Rozmowa zajmie nam dosłownie chwilę, a potem odwiozę panią do domu. - A nie moglibyśmy porozmawiać przez telefon? - podsunęłam rozwiązanie, w moim odczuciu idealne, lecz Awerin chyba był innego zdania. - Myślę, że to nie jest rozmowa na telefon. - Cóż, w takim razie przyjadę - zgodziłam się. Ze sponsorami trzeba się obchodzić jak z jajkiem... - Będę za jakieś czterdzieści minut, odpowiada panu? - Tak, tak - zapewnił szybko i dodał: - Jeszcze raz przepraszam... „Grzeczny" - skonstatowałam, odłożyłam słuchawkę i zaczęłam się zbierać. „Zbieranie się" zajęło mi dwadzieścia minut, kolejne dwadzieścia pięć zeszło na wezwanie taksówki, telefon do Żeńki i drogę do biura Awerina. Zapłaciłam taksówkarzowi, weszłam na

wysoki ganek i nacisnęłam przycisk dzwonka. Charakterystyczne pstryknięcie nie nastąpiło, wdusiłam przycisk jeszcze raz, z tym samym efektem, i dopiero wtedy spojrzałam w okna: światło paliło się tylko w dwóch ostatnich, które, jeśli się nie myliłam, były oknami gabinetu Jarosława Siergiejewicza. Niepewnie nacisnęłam klamkę i drzwi otworzyły się bez problemu - to znaczy, nie tak zupełnie bez problemu, w końcu były przecież ciężkie, stalowe. Wzruszyłam ramionami i weszłam do słabo oświetlonego korytarza: paliła się tylko jedna lampa pośrodku. Wyglądało na to, że pracownicy dawno poszli do domu, a Jarosław Siergiejewicz czeka na mnie w swoim gabinecie. Jak dla mnie zostawianie otwartych drzwi w pustym biurze było dość lekkomyślne, w końcu we wszystkich pokojach stoją przecież komputery, ale ostatecznie to nie moja sprawa. Dotarłam do gabinetu Awerina, zastukałam i pchnęłam drzwi. Gabinet był pusty. Rozejrzałam się i upewniłam, że właściciela nie ma - no, chyba że schował się pod biurkiem albo wszedł do szafy. - Jarosławie Siergiejewiczu! - zawołałam półgłosem. Mój własny głos w pustym gabinecie brzmiał dziwnie, przestraszona cofnęłam się na korytarz, ale od razu się uspokoiłam: Awerin mógł wyjść do toalety, nie ma żadnego powodu do paniki. - Jarosławie Siergiejewiczu! - zawołałam znowu, tym razem głośniej, a potem zawołałam jeszcze raz, już bardzo głośno. Zero efektu. Albo w ogóle nie ma go w biurze, albo nie ma zamiaru reagować. No to po co w takim razie dzwonił? I dlaczego zostawił otwarte drzwi? Niepojęte... No dobrze, w końcu to nie moja sprawa. Jak będzie chciał się spotkać, zadzwoni jeszcze raz. Pewnie, że to świństwo z jego strony, naraził mnie na koszty i w ogóle, ale... Pospiesznie ruszyłam do wyjścia, chciałam opuścić biuro jak najprędzej i prawie mi się udało, jednak nieopodal drzwi wyjściowych coś przykuło moją uwagę. Rękaw marynarki, jasnoszary rękaw, wystający zza szafy. Szaf było tu kilka, dość dużych, szczelnie zamkniętych, pewnie nawet na klucz. Między ostatnim meblem a ścianą znajdowała się półmetrowa wnęka i właśnie zza niej wystawał rękaw marynarki. Zrobiłam krok do przodu i zdezorientowana zajrzałam za szafę... a tam stał wyprostowany Jarosław Siergiejewicz z odchyloną do tyłu głową. „Witajcie w domu wariatów" - pomyślałam. Wychodziło na to, że moja diagnoza była słuszna i Jarosław Siergiejewicz kompletnie zwariował - jaki mógł być inny powód ukrywania się za szafą? Westchnęłam i powiedziałam z beznadzieją w głosie: - Jarosławie Siergiejewiczu... Nie odpowiedział, nawet się nie poruszył. „No nie, to zadanie dla lekarza specjalisty..." - pomyślałam, ale z drugiej strony, nie mogłam go przecież tak zostawić! - Jarosławie Siergiejewiczu, niechże pan stamtąd wyjdzie - poprosiłam i ujęłam go za łokieć. Awerin nie utrzymał się na nogach i gruchnął na podłogę, jakby za szafą stał nie człowiek, lecz manekin. Krzyknęłam zaskoczona, przycisnęłam ręce do piersi i zamknęłam oczy. Już miałam powiedzieć coś głupiego w rodzaju „No jak można być tak nieostrożnym!", ale wtedy otworzyłam oczy i słowa nagle ugrzęzły mi w gardle. Z pleców Jarosława Siergiejewicza, pod lewą łopatką, sterczała biała, kościana rękojeść noża. - To niemożliwe - powiedziałam, ciągle mając nadzieję, że to tylko idiotyczny dowcip, a potem szeroko otworzyłam usta w przerażeniu, chciałam wrzasnąć. Awerin wyglądał tak, że od razu było wiadomo: facet nie żyje i na to, jak to mówią, nic się już nie poradzi. „Uciekać!" - ryknęło coś w moim mózgu i już miałam wprowadzić zamiar w czyn, ale niestety, od zbawczych drzwi oddzielało mnie leżące na podłodze ciało, nie mogłam więc tak po prostu rzucić się do ucieczki, najpierw musiałam

przejść przez Awerina. Zacisnęłam zęby, wymamrotałam idiotycznie „przepraszam" i przeszłam. Zahaczyłam przy tym o odrzuconą w bok rękę, wrzasnęłam i omal nie wpadłam nosem na drzwi. Chwała Bogu, starczyło mi sił, żeby je otworzyć i wybiec na ulicę. Właśnie skręciłam za róg, gdy z naprzeciwka wyjechał samochód milicyjny. Na widok przedstawicieli władzy moja rozchwiana psychika zareagowała dość nietypowo: runęłam w stronę parku i biegłam przed siebie co sił w nogach, a w końcu padłam na ławkę bez tchu i prawie bez przytomności. Jakiś kwadrans później wyjęczałam „Boże..." i zaczęłam się trwożnie rozglądać. Nikt mnie nie gonił. No i z jakiej racji przestraszyłam się milicji? Przecież właśnie trzeba było do nich zadzwonić, i to jeszcze z biura! „Jestem nienormalna" - pokręciłam głową, wstałam z ławki i jeszcze raz się obejrzałam. - Trzeba tam wrócić - poinformowałam rozsądnie samą siebie, ale na powrót nie miałam najmniejszej ochoty. Pokręciłam się po parku, uspokoiłam i pomaszerowałam w stronę biura, mamrocząc pod nosem: „Nie ma absolutnie żadnej potrzeby wchodzić do środka. Mogę zadzwonić z pierwszej lepszej budki telefonicznej i potem poczekać na ganku, albo jeszcze lepiej na chodniku, nie, nie, na przystanku...". To mnie trochę uspokoiło i zaczęłam iść szybciej. Niestety, po drodze nie było ani jednej budki telefonicznej, a nienawistne biuro już wyłoniło się zza rogu! „Przecież tam powinna już być milicja!" - ucieszyłam się. Może ktoś znalazł ciało Awerina przede mną i wezwał gliny? Ale samochodu milicji już nie było. No tak, skąd pomysł, że jechali właśnie tutaj? Mogli po prostu przejeżdżać. Byłam trzy kroki od ganku, a wokół jak na złość ani żywego ducha - i ani jednego telefonu. Mogłam wprawdzie spróbować poprosić o pomoc mieszkańców sąsiednich domów, wyjaśnić... Ale w tej części ulicy nie było ani jednego budynku przypominającego dom mieszkalny. „Może by tak po prostu wrócić do domu?" - pomyślałam małodusznie i wtedy zza rogu wyłoniło się dwóch młodych mężczyzn. - Przepraszam!... - Rzuciłam się do nich i od razu ugryzłam w język. Jeśli powiem, że w biurze leży trup, pomyślą, że zwariowałam. Albo jeszcze gorzej - że to ja go zabiłam! - Jakiś problem? - warknął chłopak, pochylając się do mnie. Myśląc intensywnie, co by tu powiedzieć, wypaliłam: - Przypadkiem przechodziłam obok, pracuję tutaj, w biurze nie powinno nikogo być, a alarm nie jest włączony... - No i co? - nie zrozumiał. - Nie mogliby panowie wejść razem ze mną? A nuż są tam złodzieje? Tylko zadzwonię do szefa... Mężczyźni wymienili spojrzenia. Czułam, że moja prośba nie przypadła im do gustu, ale wpatrywałam się w nich tak błagalnie, że w końcu się zgodzili. - Dobra, dzwoń, a my postoimy przy drzwiach. Tylko jakby co, to my nic... Weszliśmy we trójkę na ganek, odetchnęłam głęboko, pchnęłam drzwi i zastygłam, usilnie patrząc na chłopaków - a nie na podłogę w korytarzu. Staliśmy tak z minutę i w końcu jeden z nich zapytał zdumiony: - No to wchodzisz czy nie? Czym prędzej przeniosłam wzrok na podłogę... Awerina tam nie było. Weszłam ostrożnie i zerknęłam w stronę szaf, choć raczej nie należało się spodziewać, że trup wstał i znów się tam schował. Nigdzie nie było żadnego trupa. Pobiegłam do gabinetu, zajrzałam przez otwarte drzwi, weszłam zdecydowanie i sprawdziłam szafy. Trup był nieobecny. Drzwi do innych pomieszczeń były zamknięte, nawet te od toalety. - Zadzwoniłaś? - zawołał jeden z chłopaków. - Tak! Zaraz przyjedzie. Dziękuję bardzo... - Nie ma za co - burknęli młodzieńcy i pospiesznie opuścili ganek.

Poszłam za nimi, nie miałam najmniejszej ochoty zostawać w biurze ani chwili dłużej. Zaczekałam, aż faceci znikną za rogiem i pobiegłam na postój taksówek. Żeńka otworzyła mi drzwi ubrana w szlafrok. - Dzwonię i dzwonię... - zaczęła zrzędliwie. Przerwałam jej ostro: - Zamknij się i słuchaj. Nie, najpierw daj mi wody. Trzy szklanki... - Wypiłam co prawda tylko dwie, ale za to jednym haustem, co jednak zrobiło wrażenie na mojej przyjaciółce. - Zgwałcili się! - oznajmiła z przekonaniem. - O mój Boże... - Nie przerywaj, siedź i słuchaj, bo czuję, że zaraz oszaleję... - Już milczę. Nie denerwuj się tak, wyglądasz, jakbyś miała zemdleć. Co się stało? No mówże! - Milcz, nieszczęsna! - zawołałam, gdy wreszcie udało mi się wtrącić słowo i dorzuciłam: - Awerin został zamordowany... być może. - Jak to? - nie uwierzyła Żeńka. - Nóż. Wystawał mu z pleców. - Co? - No mówię, że nóż! Milcz i słuchaj. I nie przerywaj, bo i tak już mam zamęt w głowie. Początkowo myślałam, że to Awerin zwariował, a teraz dochodzę do wniosku, że to ja. - Anfisa, ale przecież ty go... nie tego? - Żeńka wyglądała, jakby miała się rozpłakać. - Nie gadaj bzdur. Ja go tylko znalazłam... Pół godziny później udało mi się w końcu opowiedzieć Żeńce, co się stało w biurze. - Nie zrozumiałam - powiedziała żałośnie. - To w końcu był ten trup czy nie? - Najpierw był, a potem nie. - A to możliwe? - Chyba możliwe, no bo jak inaczej? Stał za szafą, pociągnęłam go za rękaw, rąbnął o podłogę, uciekłam, a jak wróciłam, to już go tam nie było. - Byłaś zdenerwowana - podsunęła Żeńka. - Mogło ci się przywidzieć... - Co ty takie głupoty opowiadasz, trup mi się przywidział? Przecież go macałam i widziałam nóż, tak jak teraz widzę ciebie. - Ale potem już nie widziałaś, prawda? A może była krew albo jeszcze coś innego? - Nie. Wszędzie czysto i odniosłam wrażenie... Nie, nawet nie wiem, co o tym myśleć. Za pierwszym razem też nigdzie nie było krwi, nawet na marynarce tylko trochę. - Anfisa, a może Awerin zrobił ci kawał? Piszesz kryminały, no to on... Sama mówisz, że brak mu piątej klepki, no to postanowił zażartować... - Ładne mi żarty! Trzasnął łbem o podłogę, tak że aż echo poszło po całym biurze. - Psychopaci mają mocną głowę - podsunęła Żeńka. - On był martwy - oznajmiłam stanowczo. Postanowiłam nie dać się zwariować - chociaż to, co się działo, z każdą chwilą coraz bardziej przypominało szaleństwo. - Dobrze - zgodziła się szybko Żeńka. - Ale potem zniknął, tak? Jeśli był martwy, to nie mógł sam wyjść, ale jeśli to kretyński dowcip, to całkiem możliwe, że... - Był martwy. - Dobrze, dobrze... Przecież nie mówię, że nie. Czyli ktoś mu pomógł opuścić biuro - popatrzyłyśmy na siebie. - Jak długo cię nie było? Zastanowiłam się. - Pojęcia nie mam - wyznałam w końcu. - O której do ciebie przyjechałam? Na drodze skomplikowanych wyliczeń udało nam się ustalić, że w biurze Awerina nie było mnie dwadzieścia pięć minut. - Ho, ho, w tym czasie można zdążyć niejedno zrobić - oznajmiła Żeńka z mądrą miną. - Co masz na myśli? - Ciało mogli wynieść, a ślady usunąć. - Ale biuro było otwarte. Powinni byli je zamknąć... - No nie wiem. Gdybyś wróciła i zastała zamknięte drzwi, to co byś zrobiła?

- Czy ja wiem, poszukałabym telefonu i zadzwoniła na milicję. - Ano właśnie. A tak, to nigdzie nie dzwoniłaś. Ciała nie ma, to i dzwonić na milicję nie ma po co. - To co, widzieli, jak przyszłam? - Kto? - nie zrozumiała Żeńka. - Mordercy. - Dlaczego zaraz mordercy? - A kto inny? - Zaczęłam krążyć nerwowo po pokoju, mamrocząc pod nosem: - Wcisnęli faceta za szafę, patrzą, a on leży na podłodze... To im się mogło nie spodobać... O Boże! - jęknęłam. - I co ja mam teraz zrobić? Dzwonić na milicję? - I co im powiesz? - zdenerwowała się Żeńka. - Że trup był i sobie poszedł? Jesteś moją przyjaciółką i bardzo cię szanuję, ale nawet mnie niełatwo w to uwierzyć, a co dopiero glinom, oni to w ogóle uznają, że masz fioła. - No to co robić? - Mnie się cały czas wydaje, że Awerin zrobił ci kawał... Wiesz co, jedźmy do niego do biura, jeszcze raz wszystko dokładnie obejrzymy i jak by co, wezwiemy milicję. Jeśli nie będzie żadnych śladów przestępstwa, to siedzimy cicho i czekamy do rana. Jutro w ciągu dnia wszystko się wyjaśni... To, co mówiła Żeńka, brzmiało dość sensownie, było jednak jedno „ale": ona nie widziała Awerina za szafą - a ja widziałam i byłam absolutnie pewna, że był martwy i o żadnych kawałach nie mogło być mowy. - Dobrze, jedźmy do biura - zgodziłam się. Zamówiłyśmy taksówkę i po jakimś czasie znowu znalazłam się na wysokim ganku. Taksówkarz miał na nas czekać. Od razu rzuciły nam się w oczy dwie rzeczy: w żadnym oknie nie paliło się światło, drzwi były zamknięte, a alarm włączony. Zadzwoniłyśmy do drzwi, rzecz jasna, bez rezultatu, i wróciłyśmy do taksówki. - Nic nie rozumiem - wyznałam szczerze, a Żeńka zaczęła rzucać mi dziwne spojrzenia. Wkurzyło mnie to i poprosiłam: - Odczep się, dobra? - A co ja robię? - obraziła się przyjaciółka. W taksówce uznałyśmy, że przenocuję u Żeńki: po pierwsze, sama w domu i tak nie zasnę, a po drugie, Żeńka uznała, że woli mieć mnie na oku, bo jeszcze, nie daj Boże, znów coś zobaczę. Większość nocy spędziłyśmy, wymyślając najrozmaitsze wersje wydarzeń i zadręczając się pytaniami, na które nie znałyśmy odpowiedzi. Rano doszłyśmy do wniosku, że nie pójdziemy do pracy, póki nie dowiemy się, co z Awerinem. Żeńka zadzwoniła do redakcji, ja do Denisa, potem wymieniłyśmy spojrzenia i drżącą ręką wybrałam numer biura Jarosława Siergiejewicza. Telefon odebrała sekretarka. - Czy mogę rozmawiać z Jarosławem Siergiejewiczem? - spytałam. - Nie, będzie dopiero w piątek. - A, przepraszam, gdzie jest teraz? - A z kim mam przyjemność? - Jestem znajomą pana Awerina. Byliśmy umówieni na spotkanie i... - Jarosław Siergiejewicz pojechał do Moskwy w sprawach firmy, będzie dopiero w piątek koło południa. - A dzisiaj środa - westchnęła Żeńka, gdy odłożyłam słuchawkę. - Ale jeśli tam u nich jest spokój i cisza, to może Awerin faktycznie żyje? - To kogo widziałam za szafą? - spytałam ze złością. Wychodziło na to, że to ja zwariowałam, a taka wersja wcale mi nie odpowiadała.

- Do piątku siedzimy cicho - pouczyła mnie Żeńka. - A jeśli w piątek Awerin się nie pojawi, to znaczy, że trup faktycznie był. Wtedy poinformujemy o tym, kogo trzeba, bo tak to zwyczajnie nas wyśmieją. Poza tym, jeśli Awerin wróci z Moskwy i dowie się, że go uznano za nieboszczyka, to już na pewno nie da nam pieniędzy. Posiedziałyśmy jeszcze chwilę, nie wymyśliłyśmy niczego mądrego i pojechałyśmy do pracy. Wieczorem znów przyjechałam do Żeńki (przedtem wstąpiłam do domu, żeby się przebrać i zabrać najpotrzebniejsze rzeczy) - dopóki Awerin się nie pojawi, nie zaznam spokoju, a we dwie znacznie przyjemniej się denerwować. Siedziałyśmy przed telewizorem i prawie nie rozmawiałyśmy - interesował nas tylko jeden temat, który przemaglowałyśmy już wte i wewte. Zaczęły się lokalne wiadomości, nadstawiłyśmy więc ucha: a nuż pojawi się nasz nieboszczyk? Nieboszczyków było owszem, nawet trzech, ale żaden z nich nie był Awerinem. Za to pojawiła się inna wiadomość, która nas zelektryzowała: minionej nocy nieznani sprawcy włamali się do sali kółka literackiego, mieszczącego się w Domu Twórczości. Nie zdołano ustalić, w jakim celu to zrobili, ponieważ, jak stwierdził Ipatow, nie zginęło absolutnie nic. - A co tam można kraść? - skrzywiła się Żeńka. - Krzesła, stół? Nie ma nawet firanek w oknach. Z niewiadomego powodu ta wiadomość wzbudziła we mnie niepokój. - Od razu jutro wstąpię do Ipatowa i odbiorę rękopis - oznajmiła Żeńka. - Żeby tylko się nie okazało, że zaczęli go używać zamiast papieru toaletowego, to niebogaci ludzie, mogą mieć problem z papierem... - I po kiego grzyba złodziej pchał się do kółka literackiego? - zastanawiałam się na głos. - Jeśli pytasz mnie, to nie wiem. Myślisz, że to jest jakoś powiązane? - Co? - No... to włamanie i potencjalna śmierć Awerina? - W jaki sposób? - zdumiałam się. - Pojęcia nie mam, dlatego pytam. Może ty masz jakiś pomysł? - Ani jednego - wyznałam. - I ja nie mam - westchnęła Żeńka. W czwartek zadzwoniła do mnie do pracy koło piątej. - Anfisa, weź głęboki oddech. Nie wiem, co się dzieje, ale coś się dzieje na pewno. - Gdzie? - W życiu. Twoim i moim. Właśnie byłam u Ipatowa. Rękopisu nie ma. - Zgubił? - Twierdzi, że rękopis leżał w szafie. Tam jest pełno papierów, twoja powieść leżała na samym wierzchu - a teraz nie leży. Glinom powiedział, że nic nie zginęło, bo zupełnie zapomniał o rękopisie, a teraz wychodzi na to, że zginął właśnie on. Chwytasz? - Nie - odparłam szczerze. - Po co komu mój rękopis? - Ja też jeszcze nie wiem, ale to wszystko bardzo mi się nie podoba. - Na rękopisie był mój adres? - Nie, chyba że go napisałaś. - Ja w ogóle przekręcałam stronę tytułową, nie patrząc. - Czyli powinien być tylko pseudonim „Anna Asadowa" i tytuł powieści. - A to ważne? - zaniepokoiłam się. - Jeśli Awerin się jutro pojawi, to chyba nie, ale jeśli się nie pojawi... - Co tu ma do rzeczy Awerin?! - wrzasnęłam. - Nie wiem - odparła Żeńka i odłożyła słuchawkę. Chociaż sekretarka powiedziała, że Jarosław Siergiejewicz powinien być dopiero koło południa, zadzwoniłyśmy już o dziesiątej, znowu zrywając się z pracy. Głos sekretarki

brzmiał bezbarwnie, powiedziałabym nawet: martwo, a słysząc imię swojego szefa, sekretarka wybuchnęła płaczem. - Jarosław Siergiejewicz zginął... - wykrztusiła w końcu. Mnie i Żeńce opadła szczęka i dostałyśmy wytrzeszczu. - Kiedy? - wyjąkała Żeńka. - Dziś rano. Wracał z Moskwy, pod miastem doszło do wypadku. Zginął... - W tym miejscu dziewczyna rozpłakała się w głos i Żeńka odłożyła słuchawkę. - Co o tym myślisz? - spytała moja przyjaciółka. Szczerze mówiąc, nic nie myślałam, no bo co tu można myśleć? Awerin był martwy już we wtorek, wiedziałam o tym doskonale bez względu na to, co sobie myślała Żeńka, a to znaczy, że nie mógł zginąć ponownie dzisiaj. - To jakaś bzdura - powiedziałam beznadziejnie, a Żeńka przyznała mi rację. - Czyli tak - zaczęła. - Jedź do pracy, ja pojadę do redakcji i spróbuję się czegoś dowiedzieć o tym wypadku... Cały ranek spędziłam w pracy, gapiąc się w ścianę naprzeciwko. Nawet Denis w końcu zwrócił na to uwagę. - Źle się czujesz? - zapytał. - Tak... chyba jestem chora. - To może jedź do domu? - Nie, nie, wszystko w porządku, zaraz zbiorę siły i zacznę normalnie pracować... Ale nie udało mi się zebrać sił, to znaczy musiałam wydatkować je na coś innego - po południu zadzwoniła Żeńka, zwolniłam się u Denisa i pognałam do kawiarni „Milena", w której moja przyjaciółka miała na mnie czekać. Kawiarnia mieściła się w pobliżu biura Awerina, ale z okna, przy którym siedziałyśmy z Żeńką, nie było go widać. - No? - zapytałam, w myślach przygotowując się na najgorsze. - Do wypadku doszło rano, mniej więcej o piątej dwadzieścia. Awerin jechał swoim mercedesem bardzo szybko, przy obwodnicy nie wiadomo po co wjechał na most, który, jak wiemy, jest nieukończony i z dużej wysokości spadł na betonowe płyty. Mercedes eksplodował, a z Awerina zostały zwęglone szczątki. Świadków wypadku brak - wczesny ranek, ruch niewielki... - Żeńka westchnęła i odwróciła wzrok: - Wypadki zdarzają się każdego dnia i czasem kończą się tak parszywie... - Nie kombinuj - pokręciłam głową. - Awerina zabili we wtorek, a dziś tylko zainscenizowali wypadek. - Czy ty chociaż sama wierzysz w to, co mówisz? - skrzywiła się Żeńka. - Wierzę w to, co widziałam na własne oczy. Awerin leżał na podłodze z nożem w plecach. Nie jestem wariatką, nie mam halucynacji i to na pewno nie był żart. A ten wyjątkowo podejrzany wypadek tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że tak właśnie było. - Myślisz, że zainscenizowali wypadek, żeby wprowadzić śledczych w błąd? - Jakich śledczych? - uśmiechnęłam się krzywo. - Przecież do dziś nie powiadomiłam milicji. - Zaczekaj - Żeńka ściągnęła brwi. - Jest wypadek i jest nieboszczyk. A tu nagle zjawiasz się ty i mówisz, że nieboszczyk był nieboszczykiem już trzy dni temu. Co pomyślą o tobie gliny? - Nie wiem, ale Awerin wcale się nie rozbił, tylko został zamordowany. - No i co? - Żeńka przeszła na szept, pochylając się do mnie. - Może faktycznie go zamordowali. To biznesmen i pewnie miał mnóstwo wrogów, a jeśli pójdziemy na gliniarnię, to tylko będziemy miały nieprzyjemności. - No, to co robić? - Nic. Oczywiście, to świństwo z jego strony, że umarł przed spełnieniem obietnicy, ale drugiego sponsora można znaleźć, a zdrowia raczej nie.