mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 2 - Mąż do zadań specjalnych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :530.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Polakowa Tatiana - Żenia i Anfisa 2 - Mąż do zadań specjalnych.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 123 stron)

Polakowa Tatiana Mąż do zadań specjalnych Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska Tytuł oryginału Na dieto so swoim mientom Copyright © for the Polish edition by Weltbild Media Sp. z o.o. Sp. k, Warszawa 2011 „Noc była parna" - napisałam i popatrzyłam w okno niewidzącym wzrokiem. No dobra, to chyba nie najlepszy początek kryminału. To może tak: „Noc była letnia i parna"... Albo „Była letnia, parna noc...". Rany, co ja z tą nocą?! Do licha z pierwszym zdaniem, najlepiej od razu przejść do rzeczy, czyli do trupa... „Zaczęła ostrożnie schodzić krętą ścieżką i wkrótce znalazła się nad jeziorem...". - Ciociu Anfiso! - dźwięczny głosik ściągnął mnie z powrotem na werandę dużego domu. W otwartym oknie pojawiła się twarz Lelki, sześcioletniej córki mojej przyjaciółki, u której wypoczywałam na daczy. - Cześć - powiedziałam, z ulgą rzucając długopis i odsuwając zeszyt. - Cześć - uśmiechnęła się Lelka, okazując brak górnych jedynek i ogromną radość na mój widok. - Pisze ciocia? - spytała i zrobiła śmieszną minkę. - Próbuję - westchnęłam. - A gdzie są wszyscy? - Śpią. Ciocia Żenia w hamaku, mama w komórce, tam jest chłodniej. A mnie się nudzi - wyznała Lelka i popatrzyła na mnie wyczekująco. - Rozumiem - westchnęłam jeszcze raz, a potem podrapałam się po głowie i dyplomatycznie zaproponowałam: - Na kąpiel jeszcze za wcześnie, woda nie zdążyła się nagrzać... - A w badmintona? - zapytała z nadzieją Lelka (tak naprawdę ma na imię Olga, ale wszyscy mówią na nią Lelka). Gra w badmintona z sześciolatką to dopiero porywające zajęcie, ale zawsze lepsze, niż siedzieć na werandzie w środku upalnego lata i próbować napisać kryminał, gdy wszyscy chrapią w chłodnych, zacisznych miejscach. - No to chodźmy - skinęłam głową i wstałam zza stołu. Lelka pisnęła z radości. Wyjrzałam przez okno, nie zobaczyłam w pobliżu żywej duszy, usiadłam na parapecie i zręcznie zeskoczyłam na ścieżkę, posypaną żwirem, wywołując okrzyk zachwytu mojej sześcioletniej przyjaciółki. - Ale super! - powiedziała. Wzięłam ją za rękę i poszłyśmy na trawnik przed domem. W cieniu dwóch ogromnych lip, w hamaku, z książką na twarzy drzemała Żeńka. Słysząc nasze głosy, wyjrzała spod lektury i zapytała leniwie: - Jak tam praca? - Nijak. - No jak to, przecież chciałaś... - Żeńka uniosła się, obrzucając mnie surowym spojrzeniem. - Cicho! - syknęłam, tłumiąc w zarodku próbę prawienia mi kazań. Żeńka machnęła ręką i znów położyła książkę na twarzy. Zaskoczona odczytałam tytuł i autora: J. Joyce „Ulisses". Podeszłam i wzięłam dzieło do ręki - było otwarte na jedenastej stronie, a przecież wczoraj leżało na ławce z zakładką na piętnastej! - No coś ty, czytasz od tyłu? - zapytałam.

- W przypadku arcydzieł nie ma znaczenia, jak je czytasz. Są takie uniwersalne.... Gracie w badmintona? - No... - Aha, czyli praca... - Zamknij się - warknęłam ze złością. Żeńka miała rację, a przyznawanie bliźniemu racji zawsze jest przykre. Pomysł przyjechania na daczę wyszedł od Żeńki. Miała urlop i chciała go spędzić w Hiszpanii, ale zabrakło jej pieniędzy. Wymyśliła więc, że poleci do Anapy nad Morzem Czarnym, ale niespodziewanie poznała mężczyznę swoich marzeń i zakochała się, a gdy miłość przeminęła, pieniędzy nie zostało jej nawet na samolot. Siedzenie przez całe wakacje w gorącym mieście to żadna przyjemność, więc Żeńka postanowiła skorzystać z gościnności swojej przyjaciółki Wiery, która miała tę jeszcze zaletę, że posiadała daczę. Spędzałyśmy więc urlop z Wierą i jej córką na wsi, a ja w tym czasie próbowałam zacząć pracę nad kryminałem. Do dziesiątego października powinnam oddać tekst do wydawnictwa, a ciągle nie mogłam wyjść poza pierwsze zdanie. W poniedziałek mój mąż wybył w podróż służbową i miałam nadzieję, że pozostawiona sama sobie w końcu wezmę się do roboty, ale nic z tego nie wyszło: słupek rtęci skoczył do dwudziestu ośmiu stopni i dwa dni przeleżałam na balkonie, pogrążając się w bezmyślnej bezczynności. To znaczy, myślałam o różnych rzeczach, ale nie miały one nic wspólnego z kryminałem. I wtedy pojawiła się Żeńka. Natrętnie zadzwoniła do drzwi, a ja poczłapałam otworzyć, senna jak mucha. - Co robisz? - zainteresowała się przyjaciółka, cmokając mnie w nos. - Nic. - A kryminał? Westchnęłam ciężko i wzruszyłam ramionami. - Jasne - Żeńka rozsiadła się przy kuchennym stole, po chwili zastanowienia wyjęła z lodówki piwo w puszce, wypiła i powiedziała: - Nasi klasycy lubili latem tworzyć na łonie natury. W majątku rodowym, w ostateczności w jakimś tam Pieriediełkinie. - Dobrze im było. - No właśnie. A Wierka zaprasza na działkę. Rzeczka, las, jednym słowem, natura. Skoczymy? Nawet jak nie napiszesz kryminału, to przynajmniej się opalisz. - Powinnam pracować - obraziłam się. - A pracuj sobie na zdrowie! Dom jest duży, miejsca starczy dla wszystkich. Możesz sobie siedzieć na werandzie, słuchać śpiewu ptaków i pracować. Pojedziesz ze mną? Wierka jest w porządku, ale straszna nudziara, no pomyśl, co ja tam będę robić? - Ależ popracuj sobie! - powiedziałam złośliwie. - Napisz opowiadanie albo serię artykułów do własnej gazety... - Nie mogę, mam urlop i jako grzeczna dziewczynka w czasie urlopu wypoczywam, a opowiadanie już napisałam. O mrówce. Przeczytam ci, chcesz? To było coś nowego, zwykle Żeńka pisała o kotach albo psach. - Dawaj - zezwoliłam. Opowiadanie było krótkie, spodobało mi się. Pochwaliłam przyjaciółkę i spróbowałam sobie przypomnieć, który z klasyków tworzył latem na łonie natury. - Pojedziesz? - zapytała żałośnie Żeńka, a ja skinęłam głową. Tego samego dnia wieczorem byłyśmy już na daczy. Gościłam tu tylko raz, dwa lata temu, i jak się okazało, przez ten czas sporo się zmieniło: zamiast rozpadającej się chałupki wznosił się solidny dom z bali, z ogromną werandą i facjatką. Ogrodzenie, rzeźbiona furtka, ogródek, trawnik i niedawno stworzone klomby świadczyły o tym, że dacza jest ulubionym miejscem wypoczynku właścicieli. Co prawda sam właściciel bywał tu rzadko - mąż Wierki, Igor,

kierował własną firmą i w czasie urlopu kontaktował się z rodziną głównie przez telefon. Dlatego Wierka tak się ucieszyła na nasz przyjazd; jej dom stał na uboczu, nie przyjaźniła się z miejscowymi i nudziła się jak mops. Tydzień zleciał nie wiadomo kiedy, opaliłam się wspaniale, ale nie napisałam ani jednego zdania, choć każdego dnia obiecywałam sobie solennie, że wezmę się do roboty. Jednym słowem normalka. „Jeszcze mam czas" - pocieszałam się w myślach. Mrugnęłam do Lelki i wzięłam rakietkę. Gra szybko się dziewczynce znudziła, ale mnie strasznie nie chciało się wracać na werandę. Właśnie próbowałam wymyślić jakieś ważne zajęcie, gdy na ganku stanęła Wiera i zawołała: - Hej, dziewczyny, idźcie do sklepu po chleb! - I po lody? - ucieszyła się Lelka. - Po lody też może być. - Idziemy? - pociągnęła mnie za rękę. - Chodźmy - skinęłam głową i poszłyśmy. Do wsi było z pół kilometra. Szłyśmy gęsiego, Lelka przede mną, wymachując siatką, ja z tyłu, przyglądając się skowronkowi. Po prawej zaczynały się pola kołchozu, po lewej stała równa ściana młodych świerków. - Ciocia Tonia, od której bierzemy mleko, powiedziała, że w młodniaku jest dużo grzybów. - Gdzie? - nie zrozumiałam. - O, tutaj - wyjaśniła Lelka, pokazując palcem w lewo i spochmurniała: - O, samochód tam stoi. Rzeczywiście, w cieniu, obok piaszczystej drogi stał srebrny lanos, pusty. Na grzyby chyba jeszcze za wcześnie, ale może właściciel postanowił się przejść? W sumie nie było nic dziwnego w tym, że stał tu samochód, a jednak Lelka zastygła i powiedziała, ściągając brwi: - Widziałam go już. - Samochód? - nie zrozumiałam. - To pewnie kogoś ze wsi. - Nie. Widziałam go wcześniej - dziewczynka przestępowała z nogi na nogę, patrząc na mnie ponuro. - Takich samochodów jest całe mnóstwo - powiedziałam, nie rozumiejąc zainteresowania tym autem. - Widziałam go we śnie - wyszeptała Lelka, najwyraźniej przestraszona. - We śnie? - Tak. Tak mi tata powiedział, że we śnie... Wtedy zza drzew z głośnym szczekaniem wyskoczył pies. Lelka krzyknęła zaskoczona, przytuliłam ją, a owczarek niemiecki obiegł nas dookoła i przestał się nami interesować. Minutę później pojawił się pastuch, na nasze powitanie odpowiedział skinieniem głowy i ochrzanił psa. - Przestraszyłaś się? - spytałam Lelkę. - Nie, psów się nie boję - odparła dumnie. Godzinę później piłyśmy herbatę na werandzie. Lelka pobiegła się bawić z koleżankami, a my siedziałyśmy, nie mogąc się zmusić do tego, żeby wstać i pójść nad rzekę. Rozmawiałyśmy leniwie, wachlowałyśmy się ręcznikami i skarżyłyśmy na upał. W końcu Wierka zaczęła sprzątać ze stołu. - Będziesz pracować czy idziesz nad rzekę? - spytała mnie. Żeńka nastawiła ucha, a ja odparłam z rezygnacją: - A jak tu pracować w taki upał? - Też prawda. Lepiej idźcie się kąpać, a ja pozmywam i trochę się prześpię. Tak się czuję, jakby mi ktoś cegłą przyłożył, głowa mnie boli i nawet mi się nie chce na nic patrzeć. Wtedy dał się słyszeć szum przejeżdżającego samochodu i Wierka mimo wszystko spojrzała w tamtą stroną, ja również. Za oknem przemknął ten sam lanos, którego widziałyśmy obok

lasku. Pojechał w kierunku rzeki. Nie było w tym nic dziwnego, tam jest most, a za nim duża wieś i samochody czasem tędy przejeżdżają, chociaż do wsi prowadzi asfaltowa droga prosto od szosy. Jednak Wierka zamarła z filiżankami w rękach i ściągnęła brwi, zupełnie jak jej córka półtorej godziny temu. - Co ci jest? - spytała Żeńka, która zawsze musi wszystko wiedzieć. - A nic - odparła niejasno Wierka, odprowadzając samochód wzrokiem. - Stał przy lasku - wtrąciłam się, chociaż nikt mnie o nic nie pytał. - Jak szłyśmy po chleb. - W Stiepanowie jest dużo urlopowiczów - oznajmiła Żeńka z mądrą miną. I pewnie na tym byśmy skończyły temat, gdyby nie to, że samochód znów pojawił się pod oknami. Przejechał bardzo powoli i tym razem mogłam zobaczyć kierowcę - jasnowłosego chłopaka, mniej więcej dwudziestopięcioletniego, w jaskrawożółtej koszuli. - To on - oznajmiła Wierka. - Kto? - spytała czujnie Żeńka, która jako dziennikarz nie mogła nie zadawać głupich pytań. - Ten facet - odparła Wierka, mistrzyni durnych odpowiedzi. - No i co? - nie poddawała się jedna moja przyjaciółka, a druga odpowiedziała: - Nic. Tylko jakoś tak... Czuję niepokój. Rozmowa dwóch kretynek. A ja zamiast je olać, sposępniałam i spytałam Wierkę: - Ale czemu niepokój? To znaczy, w jakiej sprawie? - Widziałam tego chłopaka - odparła. - W zeszłym tygodniu, w mieście. Poszłam do sklepu, a on za mną... a potem kręcił się na podwórku. - Myślisz, że cię śledził? - wytrzeszczyła oczy Żeńka. Ta myśl nawet Wierce wydała się głupia, spojrzała z powątpiewaniem i opędziła się: - A idź ty... - No to co w takim razie? - indagowała Żeńka, której najwyraźniej sprawiało to przyjemność. - A skąd ja mam to wiedzieć? Szedł za mną, zobaczyłam go przypadkiem w witrynie. A potem kręcił się po podwórku. I dzisiaj jest we wsi. - Trochę dużo jak na zbieg okoliczności - powiedziałam rozsądnie. - Jeśli oczywiście nic ci się nie pomyliło i to faktycznie ten sam chłopak... - Może i pomyliło, wtedy był bez samochodu. - A może się zakochał? - zasugerowała Żeńka, która od czasów wczesnej młodości miała skłonność do romantycznych bredni. - Od pierwszego spojrzenia? Zobaczył cię i... - w tym momencie nieco oklapła, ponieważ Wierka stała naprzeciwko niej i nawet Żeńce ten pomysł nie wydawał się zbyt prawdopodobny. Nie żeby nasza Wierka była jakąś potworą, co to, to nie. Tylko jest strasznie nudna, co przekłada się na bycie dobrą żoną i troskliwą matką, no i jest starsza ode mnie i od Żeńki, więc dla chłopaka z lanosa mogła być najwyżej ciotką. - No co? - odchrząknęła Żeńka, nie mając zamiaru poddawać się bez walki. - To się zdarza - popatrzyła na mnie wyzywająco, jakby spodziewała się, że zacznę zaprzeczać. - Chodźmy się wykąpać - zaproponowałam pojednawczo i obie przyjaciółki zgodziły się ze mną. Wierka postanowiła pójść jednak z nami mimo bólu głowy. Kilka minut później już szłyśmy w kierunku rzeki. Niezbyt szeroka, w kilku miejscach przypomina strumień, za to jest wyjątkowo czysta. Cywilizacja niemal nie tknęła tego miejsca, ponadto rzeczkę zasilały podziemne źródła, co tłumaczyło, dlaczego woda jest zimna nawet przy trzydziestostopniowym upale. Po piaszczystej ścieżce zeszłyśmy do tej części, którą miejscowi nazywają Okrągłą Głębiną. Dzieci z piskiem i chlapaniem pluskały się i nurkowały przy brzegu, podnosząc z dna muł - w odróżnieniu od nas siedziały tu od rana do nocy. Żeńka skrzywiła się i popatrzyła na nas. - Chodźmy na Dużą Głębinę - skinęła głową Wierka i poszłyśmy. Duża Głębina wcale nie jest bardzo duża, ale uważa się ją za głęboką i dzieciaki tu nie przychodzą, dorośli również zjawiają się niezbyt często. Od wsi szło się tu ponad kilometr, za to od domu Wierki było bardzo blisko, tylko należało podejść od innej strony, co oznaczało,

że teraz musiałyśmy nadłożyć drogi. Mnie to nie martwiło, miałam słomiany kapelusz, chroniący twarz przed słońcem, właśnie zjadłam trzy pierogi z truskawkami i spacer mi się przydał, za to Żeńka nie mogła się powstrzymać od komentarzy. - Trzeba było iść przez ogródek - warknęła. - No to czemu nie poszłaś? - Bo myślałam, że idziemy nad Okrągły. - No to i my myślałyśmy tak samo, nie? Przed nami pojawiły się krzaki wierzby i wkrótce rozbierałyśmy się już na płaskim brzegu. - Ale ziiimna... - mruknęła Żeńka, wkładając stopę do wody. Skuliła się, postała, jakby nasłuchując, a potem rozpędziła się i wbiegła do wody, podnosząc słupy rozbryzgów. - Wariatka - pokręciła głową Wierka i usiadła na trawie. Spojrzałam na nią, potem na Żeńkę, której głowa już pojawiła się na powierzchni i ostrożnie weszłam do rzeki. Nie lubię gwałtownie skakać do wody, zanurzenie się zajęło mi całe pięć minut. - Zróbmy wyścigi do tamtego brzegu! - zawołała Żeńka. Pomysł mi się spodobał, odkrzyknęłam: „Dobra!" i podpłynęłam do przyjaciółki. Żeńka miała więcej zapału niż umiejętności, szybko ją wyprzedziłam, a wtedy ona od razu straciła zainteresowanie zawodami. Skierowała się w stronę brzegu zarośniętego sitowiem i udając, że nie zwraca na mnie uwagi, zanurkowała. Przekręciłam się na plecy i leżałam tak, z rozrzuconymi rękami. Ze stanu absolutnej błogości wyrwał mnie wrzask Żeńki. Darła się tak, że przerażona gwałtownie przekręciłam się na brzuch, zapominając zamknąć usta. Żeńka stała po pierś w wodzie, tłukła w nią rękami i darła się jak opętana. - Czego tak wrzeszczysz? - zapytałam z wyrzutem, podpływając bliżej i dopiero wtedy zwróciłam uwagę na twarz przyjaciółki. Wyglądała jak w szoku: wykrzywione usta, wytrzeszczone oczy, a w nich takie przerażenie, że już sama miałam wrzasnąć, ale w porę się opamiętałam i spytałam tylko: - Oszalałaś? - Zabierz mnie stąd! - rozkazała Żeńka, niespodziewanie odzyskując przytomność. Zobaczyła Wierkę, która właśnie wskoczyła do wody i zawołała do niej rozpaczliwie: - Nie podpływaj tu! - Żmija? - domyśliłam się i wzdrygnęłam. Żeńka złapała mnie za rękę i pomknęła do brzegu, szczękając zębami. Chwilę później już stałyśmy na piasku, ja i Wierka szybko obejrzałyśmy Żeńkę, nie znalazłyśmy na jej ciele żadnych zmian i się zdenerwowałyśmy. - No i czego żeś się darła, wariatko? - zapytałam ze złością. Wierka, z natury dobra, spojrzała na mnie z wyrzutem, i powtórzyła to samo pytanie, tylko łagodniej i z pominięciem epitetu. Żeńka znów się zatrzęsła, a Wierka zasugerowała: - Pijawki? - W rzece nie ma pijawek - ucięłam. - Dlaczego? - nie uwierzyła Wierka. - Skąd mam wiedzieć, nie ma i już. - Na pewno? - powątpiewała Wierka, a Żeńka niespodziewanie wrzasnęła: - Idiotki głupie, tam jest topielec! - Co? - otworzyłyśmy usta ze zdumieniem. - Topielec - powtórzyła Żeńka i odetchnęła z ulgą, jakby pozbyła się ogromnego ciężaru. Przez minutę stałyśmy, gapiąc się na siebie, w końcu udało mi się wykrztusić: - Myślisz, że to zabawne? - Myślisz, że żartuję? - odparowała Żeńka, próbując powoli dojść do siebie. Nadal się trzęsła i była blada. - No? - ściągnęłam brwi.

- Pstro. Mówię wam, że tam jest topielec. Chyba zaczepił się o pień. - Ale jak to? - wyszeptała Wierka, przestępując z nogi na nogę. - Gdyby ktoś utonął, we wsi by o tym wiedzieli... - Może jeszcze nie wiedzą, może utonął niedawno... - Mężczyzna czy kobieta? - A skąd mam wiedzieć, widziałam tylko rękę... Chyba kobieta. - Kłamie jak najęta - nie wytrzymałam. - Zdawało ci się - pokiwała głową Wierka i śmiało wkroczyła do wody. - Gdzie to jest? - O tam, przy brzegu - Żeńka pokazała palcem najgłębsze miejsce. Tam było z siedem metrów i Żeńka zwyczajnie nie mogłaby tam nic zobaczyć. No tak, ale mówi, że przy brzegu... - Tam jest jakiś pień - powiedziała Wierka, uspokajając głównie siebie. - Przywidziało ci się... Zanurkowała, ale niemal od razu wynurzyła głowę i zaczęła rozpaczliwie młócić wodę rękami, wracając na brzeg. - No co ty? - zapytałam stropiona. - Tam naprawdę ktoś jest - powiedziała, jąkając się. Wierka jest osobą poważną, nie mogłaby tak niecnie żartować. W odróżnieniu od Żeńki ma sumienie, a z tego wynika, że faktycznie musiała coś zobaczyć pod wodą. - We wsi wszyscy się znają - powiedziałam, usiłując myśleć rozsądnie. - Gdyby ktoś utonął... - Trzeba powiadomić ludzi - mamrotała Żeńka, wkładając szorty. - Pobiegnę na wieś... Trzeba wezwać milicję, koniecznie milicję... Wierka już zakładała sukienkę. Minę miała taką, jakby chciała krzyknąć: „Ratunku!". - Poczekajcie - skrzywiłam się. - A jeśli tam jest tylko pień? Za takie żarty... - To nie są żadne żarty! - oburzyła się Żeńka. Wierka skinęła głową: - Właśnie, właśnie. Tam naprawdę coś jest... - Ktoś czy coś? - zapytałam. - Nie wiem, nie przyglądałam się, bałam się. Ale jest. Blade i nieżywe. - Jedna idiotka ma zwidy, a druga to samo - rozzłościłam się i niespodziewanie dla samej siebie weszłam do wody. - A ty dokąd? - zawołała Żeńka. - Po waszego topielca. Cała ta sytuacja wyglądała idiotycznie. „Żeńka sfiksowała - pocieszałam się, wchodząc do wody. - A Wierka się wystraszyła... Nic tam nie ma... Te idiotki jeszcze gotowe zaalarmować całą wieś...". Nabrałam powietrza w płuca, zanurkowałam, skoczyłam do przodu i od razu ją zobaczyłam: kobieta leżała na samym dnie, zupełnie naga, długie włosy oplotły pień, ręce wyciągnięte wzdłuż ciała kołysały się łagodnie... „O mamusiu!" - chciałam wrzasnąć, ale opamiętałam się w ostatniej chwili, wypłynęłam i w trzech skokach dotarłam do brzegu. Wyskoczyłam, złapałam szorty i rzuciłam się biegiem w stronę wsi. - No coś ty? - zawołała Żeńka, doganiając mnie z trudem. - Topielec!!! - zawyłam. Pół godziny później przy Dużej Głębinie zebrali się wszyscy mieszkańcy wsi. Trzej potężni faceci weszli do wody i wyciągnęli dziewczynę; posterunkowy przyjechał motocyklem z przyczepą, huknął na biegające dzieciaki i przykrył ciało starą marynarką. - Co to za jedna? - dopytywali się ludzie. - Nie z naszych... - Pewnie letniczka... - Jaka znowu letniczka? - No to kto? - A skąd ja mam wiedzieć... - We wsi nigdy takiej nie było...

- To może ze Stiepanowa? - Toć przecie nie mówili, żeby kto zaginął... - W Stiepanowie pełno przyjezdnych z Moskwy... - Do tej pory już by jej szukali! - Pewnie przyjechała z miasta na urlop... - I co, sama i do tego goła? - Może z towarzystwem, wypili za dużo i nie zauważyli, że dziewczyna zginęła... - No, Kuźmicz, jak ty coś powiesz... - Andriucha! - warknął milicjant, który do tej pory milczał, jedną ręką ściskając czapkę, a drugą drapiąc się zawzięcie po ogolonym karku. - Dzwoń do rejonu, niech przyślą brygadę, a wy, obywatele, rozejdźcie się, zadepczecie tu wszystko... - Cośmy zadeptali? - prychnęła kobieta z ciemnymi śmiejącymi się oczami. - Łąkę? Toć jej od dawien dawna nikt nie kosi... - Nie pleć, Tatiana, tylko zabierz swoich chłopaków i wracaj do domu, dzieci nie mają tu nic do roboty. Idźcie ścieżką, nie polem, to może pies złapie trop. - Jak trop? - nie ustępowała Tatiana. - Jaki, jaki... Może nie sama utonęła, może jej kto pomógł... Może to morderstwo... Fatalne słowo padło - mieszkańcy Goriełowa od razu ucichli, przestali rozmawiać i gęsiego poszli ścieżką w stronę wsi. - Wiero Andriejewna! - zawołał jeszcze milicjant, gdy za wszystkimi ruszyłyśmy do domu. - Niech pani nigdzie nie wyjeżdża, jak przyjadą z rejonu, będą chcieli z panią porozmawiać. Na brygadę z rejonu czekałyśmy aż do wieczora, ale nie doczekałyśmy się. Lelkę położyłyśmy spać - na szczęście nie była z nami nad rzeką, bawiła się z koleżankami na sąsiednim podwórku, a potem zasnęła pod daszkiem razem z kotem i nie widziała topielca. Zdenerwowane, piłyśmy herbatę na werandzie i zastanawiałyśmy się, kim jest ta młoda kobieta i co jej się przytrafiło. Rzecz jasna, nic nie wymyśliłyśmy i w środku nocy położyłyśmy się spać. Rano przyjechał po nas dzielnicowy i zawiózł do miasteczka. Tam dowiedziałyśmy się, że ciało odwieziono do kostnicy rejonowego szpitala i że zwierzchnictwo jednak przyjechało. Poproszono nas, żebyśmy zaczekały, a potem wzywano po kolei do gabinetu przewodniczącego zarządu, gdzie odbywało się przesłuchanie. Starszy łysy facet, ocierając czoło chusteczką, patrzył ze smutkiem i zadawał każdej z nas te same pytania. Odpowiedziałam, coś tam podpisałam, pożegnałam się i wyszłam na dwór. Wierka z Lelką poszły do sklepu, a Żeńka siedziała na ławce trzy metry od wejścia i przeciągała się na słońcu jak kotka. - Jedźmy do domu - westchnęła żałośnie. - Coś mi się to łono natury przestało podobać. Weszłam do mieszkania i zamarłam: w kuchni chodziła pralka, a przecież Roman Andriejewicz, dzielny bojownik spec-nazu i przy okazji mój mąż miał wrócić dopiero jutro! Na palcach weszłam dalej, zajrzałam do salonu: nikogo; w sypialni również nie było istot rozumnych. Nie kryjąc się dłużej, wkroczyłam do kuchni. No oczywiście, Roman Andriejewicz we własnej osobie siedział przy stole i wcinał pielmienie. Przypomniałam sobie, że w domu nie było nawet chleba i poczułam przelotne wyrzuty sumienia. W tym momencie małżonek podniósł wzrok znad talerza i raczył mnie zauważyć. - No i gdzie cię nosi? - spytał surowo. - Byłam u Wierki na daczy, o czym świetnie wiesz, skoro pięć razy tam dzwoniłeś. Tu trzeba wyjaśnić, że Roman Andriejewicz ma jedną poważną, choć dość banalną wadę, którą umiejętnie ukrywał aż do ślubu: jest strasznie zazdrosny, co w połączeniu z jego wybuchowością sprawia, że czasem życie staje się nieznośne. No proszę, nawet teraz zapomniał się przywitać i zaczął od pretensji.

- Dzień dobry - powiedziałam po zastanowieniu, uświadamiając sobie, że ja też zapomniałam się przywitać. - Cześć - wykrzywił się. - Dawno przyjechałeś? - Dawno. I cały dzień próbowałem się z tobą skontaktować. Właśnie miałem zawiadomić siły powietrzne, gdy się zjawiłaś. - Na moje oko to nie chciałeś poderwać sił powietrznych, tylko pałaszowałeś pielmienie. - A co innego mógłbym zjeść w tym domu? Niejaka krytyka pod moim adresem była usprawiedliwiona, uroczysty obiad na niego nie czekał, w lodówce była tylko paczka pielmieni... No, ale to jeszcze nie powód, żeby mówić mi przykre rzeczy. - Co masz na myśli? - spytałam wrogo. - Wszystko, co powiedziałem - odparł złośliwie Roman Andriejewicz. - Uważasz, że jestem złą żoną? Uniósł brwi, jakby zdziwiony. - Ty to powiedziałaś. - Aha - skinęłam głową, wzięłam ze stołu talerz i cisnęłam nim o ścianę. Niestety, z powodu mojego zdenerwowania i rozmiarów kuchni, talerz przeleciał łukiem i spadł na podłogę, nie dolatując do ściany. Cholera! Gdyby na ścianie została tłusta plama, Roman musiałby zrobić remont - to oduczyłoby go mówić mi przykre rzeczy. Roman Andriejewicz obserwował lot talerza, uznał rzut za nieudany i podał mi filiżankę. - Świnia - oznajmiłam i poszłam się przebrać do sypialni. Minutę później pojawił się tam mój mąż. - No i gdzie byłaś? - zapytał, opierając się o futrynę. Jest potężnym mężczyzną i teraz zajmował niemal całą wolną przestrzeń pomieszczenia. - Dobrze wiesz - odgryzłam się, przebierając się za parawanem. - Nic nie wiem. Od rana dzwoniłem na tę cholerną daczę, ale nikt nie podnosił słuchawki, jakbyście się tam wszystkie przekręciły jeszcze wczoraj wieczorem. A teraz nagle zjawiasz się i bezczelnie kłamiesz, że byłaś u Wierki. Zdaje się, że już nieraz prosiłem: przestań mi wciskać kit. Mój mąż jest podpułkownikiem specnazu, co oznacza, że czasem wyraża się jak regularny gangster. - Zamknij drzwi z drugiej strony - poradziłam. - A jeszcze lepiej sam się zamknij. - Aha - pokiwał głową i uśmiechnął się wrednie. - Nie lubię się powtarzać, ale jestem zmuszony spytać po raz trzeci: gdzie byłaś, do cholery? - Nie mam zamiaru kontynuować rozmowy w tym tonie. - Co tam ton - mój mąż uśmiechnął się jeszcze bardziej wrednie. - Słyszałaś o czymś takim jak rękoczyny? Otóż zaraz tu do nich dojdzie, jeśli nie wyjaśnisz mi natychmiast, z jakiej racji pętasz się nie wiadomo gdzie, zamiast siedzieć w domu i czekać, aż mąż wróci z delegacji?! - Miałeś przyjechać jutro... - Jaasne - prychnął. - Przestań! - podniosłam głos, a potem niespodziewanie postanowiłam się pożalić. - Romeczku - powiedziałam płaczliwie. - Znalazłam ciało. To znaczy, Żeńka znalazła, ale ja też, bo zanurkowałam po Wierce, a ona tam leżała i wyglądała okropnie... Była taka blada i włosy miała oplątane wokół pnia... - przypominałam sobie ten straszny widok i rozpłakałam się. Roman Andriejewicz ściągnął brwi, odkleił się od futryny i szybko do mnie podszedł. - Hej, co się dzieje? - spytał z niepokojem. - Znalazłyśmy topielca, młodą dziewczynę. Wczoraj po południu, w Dużej Głębinie, a dzisiaj rano pojechałyśmy do miasteczka złożyć zeznania... - Tu już rozpłakałam się na dobre.

Roman Andriejewicz przytulił mnie do potężnej piersi i zaczął pocieszać. Zajęło nam to około półtorej godziny, a potem skoczyliśmy do sklepu i zrobiliśmy kolację, uroczyście świętując powrót Romana z delegacji. Do tej pory zdążyłam szczegółowo opowiedzieć o tym, co nas spotkało. Roman Andriejewicz był wstrząśnięty, współczuł mi i nawet przeprosił za swoje okropne zachowanie w czasie powitania, a ja chętnie mu wybaczyłam - zalety mojego męża znacznie przewyższają wszelkie wady, a Żeńka w ogóle uważa, że nie ma niezazdrosnych mężów, więc po co przejmować się głupotami. Spędziliśmy bardzo miły wieczór i zrozumiałam, czego brakowało mi przez te dwa tygodnie, a brakowało mi drobiazgu: żeby Roman Andriejewicz był w domu, a nie na kolejnym niebezpiecznym wyjeździe. I niech mnie nawet wita tym swoim kretyńskim: „Gdzie byłaś?". To i tak lepsze niż dwa tygodnie bez niego... Te myśli pozwoliły mi oderwać się od niedawnej tragedii. Przypomniałam sobie o niej dopiero rano po telefonie Żeńki. Zadzwoniła wpół do dziewiątej, gdy ja i Roman smacznie spaliśmy i nie planowaliśmy się budzić jeszcze co najmniej przez godzinę. - Straszne, co? - spytała Żeńka, zapominając o powitaniu. - Koszmar - rozzłościłam się, zerkając na zegarek. - Porządni ludzie o tej porze śpią! - Oj, daj spokój... Przyśniła mi się! Może pomieszkałabym u ciebie? We dwójkę byłoby bezpieczniej... - We trójkę - poprawiłam. - Romeczek wrócił? - ucieszyła się nie wiadomo z czego Żeńka. Jeśli naprawdę chciała u mnie pomieszkać, to powinna się raczej zmartwić, Roman Andriejewicz zawsze był kategorycznie przeciwny takim pomysłom. - Wrócił - odparłam, zerkając na męża, który udawał, że śpi, chociaż nastawił uszu i oczywiście wszystko słyszał. - To dobrze - ucieszyła się znowu Żeńka. - Teraz jestem o ciebie spokojna. - W jakim sensie? - Skoro masz obok siebie dzielnego podpułkownika, to nie musisz się niczego bać... Słuchaj, Anfisa, wiesz co... Może Romek dowiedziałby się, kto to był? - Kto? - nie rozumiałam. - No, ta kobieta. - A po co ci to? Myślisz, że jak się dowiesz, to przestanie ci się śnić? - Nie o to chodzi! - A o co? - Ciekawa jestem.. Przecież milicjant sam powiedział, że może to morderstwo? Nim zdążyłam odpowiedzieć, Roman Andriejewicz wyrwał mi słuchawkę z rąk i warknął: - Takimi sprawami zajmuje się milicja, im za to płacą! - Czego krzyczysz? - zdumiała się Żeńka. - Tylko pytam... - Już ja was znam! - zdenerwował się mój mąż. - Zaraz sobie wymyślicie jakieś śledztwo! Mało mi problemów w pracy, jeszcze w domu nie będę miał chwili spokoju! Morderstwo to sprawa milicji, ty masz pisać artykuły do swojej gazetki, Anfisa ma pisać kryminały! Zajmijcie się swoją robotą i nie zawracajcie mi głowy topielcami! - Z tymi słowy rzucił słuchawkę i popatrzył na mnie groźnie, jakby spodziewał się, że będę się spierać - a ja wcale nie miałam takiego zamiaru. Jednak gdy spojrzałam w okno przy śniadaniu, przypomniała mi się tamta kobieta, jej splątane włosy... - Romeczku - powiedziałam czule. - Może faktycznie byś zadzwonił?... - A gdzie to? - zapytał złośliwie. - No... mógłbyś się dowiedzieć... - Nie mógłbym! - ryknął. - Wasze zacięcie prywatnych detektywów działa mi na nerwy! Wydęłam wargi i zamilkłam urażona, Roman Andriejewicz rzucił widelec na stół, sposępniał jeszcze bardziej i powiedział:

- Anfisa, w tej chwili obiecaj mi, że zostawisz tego trupa w spokoju. - Co ty pleciesz? - Już ty nie kręć. Rozumiem, że twoja Żeńka z nudów i głupoty bawi się w agencję detektywistyczną, ale ty masz mnie i mną się zajmij, bardzo cię proszę. Poza tym, nie dalej jak wczoraj skarżyłaś się, że jeszcze nie zaczęłaś pisać, a musisz oddać tekst do dziesiątego października. - To jeszcze mam mnóstwo czasu. - Doskonale - skinął głową. - Aja mam cały tydzień urlopu. Skoczymy na południe? - zapytał z promiennym uśmiechem. - Skoczymy - zgodziłam się od razu. Podszedł do mnie, przyklęknął obok i oznajmił: - No to ustalone. - A potem pogroził mi palcem i dodał: - I żadnych trupów. Obiecujesz? - Obiecuję. Następnego dnia polecieliśmy na południe, gdzie spędziliśmy całe siedem dni. Do domu wróciliśmy późnym wieczorem; byłam tak zmęczona, że wzięłam prysznic i od razu poszłam spać. A o wpół do pierwszej w nocy poderwał nas telefon - oczywiście dzwoniła Żeńka. Odebrał Roman, żeby powiedzieć jej, co o niej myśli, ale ku mojemu zdumieniu w milczeniu wysłuchał informacji i zwrócił się do mnie: - Anfisa, dzwoni Żeńka, mówi, że Wiera ma poważny problem, coś z córką. Złapałam słuchawkę i spytałam wystraszona: - Co się stało? - Tragedia - oznajmiła Żeńka bezbarwnym głosem. - Lelka zaginęła. - Jak to: zaginęła? - Tak to. Bawiła się na podwórku i nagle zniknęła. Daliśmy znać na milicję, ale na razie nic nie wiedzą. - Matko kochana... Przyjechać do was? - Przyjedź, chociaż nie wiem po co. Siedzimy u Wierki w pełnym składzie i szczękamy zębami. - Kiedy to się stało? - Wczoraj po południu. Dzwoniłam do ciebie i dzwoniłam... - Dopiero co przyjechaliśmy i od razu poszliśmy spać. - No właśnie. Ja może jestem głupia, ale twój Roman jakby nie było prawie gliniarz, może zdoła coś zrobić przez swoje kanały, chociaż... - Żeńka chlipnęła i odłożyła słuchawkę. Roman Andriejewicz już się ubrał, a ja wstałam szybko i pobiegłam do łazienki. Wierka siedziała w rogu kanapy i trzęsła się jak w febrze. Jej mąż Igor chodził nerwowo po pokoju, od czasu do czasu zatrzymywał się przed kimś i patrzył stropiony, jakby usiłował zrozumieć, po co się tu wszyscy zebraliśmy. Czterech mężczyzn i sześć kobiet trwało w ciszy, nie patrząc na siebie i usiłując nie oddychać. Od czasu do czasu ktoś z nadzieją spoglądał na telefon, ale ten uparcie milczał. Roman Andriejewicz zadzwonił do kilku osób, ale jak na razie nie było z tego żadnego pożytku. Na nieszczęście porwania dzieci zdarzają się dość często, a jednak nie mogłam uwierzyć, że coś takiego przytrafiło się bliskim mi ludziom. Nie wytrzymując napięcia, ja i Żeńka poszłyśmy do kuchni i zapaliłyśmy. - Opowiedz, co wiesz - poprosiłam, chociaż siostra Wiery zdążyła nam już przekazać wszystkie informacje o wczorajszych wydarzeniach. - Niewiele - sposępniała Żeńka. - Mała bawiła się na podwórku, jak zwykle. Gdzieś około czwartej Wiera wyszła do sklepu; nie znalazła Lelki w piaskownicy i zaczęła się niepokoić. Dzieciaki nie potrafiły nic powiedzieć, siedzące na ławce sąsiadki również. Wiera obleciała całe podwórko, potem ulicę, nigdzie nie było Lelki, więc zadzwoniła na milicję. Gliny zrobiły to samo, najpierw się rozejrzeli, potem popytali - nikt nic nie widział, jedno wiadomo na

pewno: o piętnastej czterdzieści Wiera wyszła na balkon i widziała Lelkę na podwórku, zapamiętała czas, bo właśnie wybierała się do sklepu i zakładała na rękę zegarek. Dziewczynka zginęła w ciągu tych dwudziestu minut. Nawet nie chcę myśleć, co się z nią mogło stać... Napleniło się różnych zboczeńców. - Poczekaj - zastanowiłam się. Podobnie jak przyjaciółka nie miałam zamiaru wyobrażać sobie, co mógł zrobić z dzieckiem jakiś sukinsyn. - Lelka to bardzo rozsądna dziewczynka, Wiera dobrze ją wychowała. Nigdy w życiu nie uwierzę, że poszła gdzieś z obcym facetem. - To przecież dzieciak, obiecał jej czekoladę... - Nie - przerwałam. - Gdy Roman przyszedł tu po raz pierwszy i dał Lelce pluszowego misia, ta podziękowała, ale zabawki nie wzięła, najpierw spytała mamę o pozwolenie. Mówię ci, że jest bardzo rozsądna. Poza tym czekolada to dla niej żaden cymes, na pewno nie połasiłaby się na coś takiego. - Załóżmy - skinęła głową Żeńka. - Ale ma tylko sześć lat. Podskoczył do niej jakiś typ, złapał ją na ręce i wybiegł z podwórka... Nie odpowiedziałam. Podeszłam do okna wychodzącego na podwórko. Zbliżał się świt, niebo na wschodzie poszarzało, niewielkie podwórko oświetlała latarnia obok administracji naprzeciwko. Domy były stare, zbudowane na początku lat pięćdziesiątych. Ten, w którym mieści się administracja, jest piętrowy, po lewej znajduje się identyczny, a ten, w którym byłyśmy, miał trzy piętra, fasada wychodziła na główną ulicę. Po prawej widniały ceglane komórki, które przedsiębiorczy obywatele zmienili w garaże. Podwórko było niewielkie, zielone, niemal pośrodku rósł wielki rozłożysty klon, pod nim stał stolik do domina. Nie przypominam sobie, żeby był pusty, no chyba że lało. Ale skoro Lelka bawiła się na podwórku, nie mogło padać. Bliżej garaży jest plac zabaw, domek na kurzej łapce, huśtawki i piaskownica, obok niskiego płotka ławeczka. Domy są stare, mieszkają tu głównie emeryci. Przy każdej klatce stoją ręcznie robione ławki, na których zwykle siedzą staruszkowie i młode mamy z wózkami. Psychopata z dzieckiem na rękach, w pośpiechu opuszczający podwórko na pewno zwróciłby na siebie uwagę, a przecież milicja przesłuchała mieszkańców i nikt nic nie widział. Żeńka stała obok i też gapiła się w okno, potem zerknęła na mnie i oznajmiła z ciężkim westchnieniem: - To bez sensu. - No właśnie - skinęłam głową. - Niemożliwe, żeby ją złapali i gdzieś wyprowadzili. Musiała pójść sama i musiała sama wyjść z podwórka - obcy człowiek, który prowadziłby ją za rękę, na pewno zwróciłby uwagę. - Obcy? - wytrzeszczyła oczy Żeńka. - Chcesz powiedzieć, że Lelkę wyprowadził jakiś znajomy? - Brzmi przerażająco, ale taka jest prawda. Obcy zwróciłby uwagę, poza tym Lelka nie poszłaby z nim dobrowolnie. - Boże! - zawołała Żeńka i aż się przeżegnała. - Co to się dzieje? - A potem sposępniała i popatrzyła na mnie tak, jakbym właśnie stała się jej najgorszym wrogiem. - Nie no, bzdura, jak coś takiego mogło ci przyjść do głowy? To nie kryminał, Anfiso Lwowna, to życie! Znacznie prostsze i znacznie straszniejsze. - Dobrze - zgodziłam się. - Załóżmy, że ja zwariowałam. To co mówią mądrzy ludzie? - Nic - westchnęła Żeńka po zastanowieniu. - Chyba jednak masz trochę racji: Lelka jest posłuszną dziewczynką, nie wyszłaby z podwórka z obcym człowiekiem. Niełatwo wykraść dziecko z takiego miejsca... Wychodzi na to, że jakoś ją stąd wyciągnęli i złapali dopiero na ulicy. - I nie zaczęła krzyczeć? - Nie przesadzaj, ma sześć lat, możliwe, że porywacz nie pozwolił jej nawet pisnąć. - W takim razie musiał mieć samochód - skinęłam głową.

- Oczywiście, że tak. I ten samochód musiał stać w pobliżu. Popatrzyłyśmy na siebie i Żeńka zauważyła niepewnie: - Myślisz, że gliny to idioci i nie wpadli na to? - Nie o to chodzi - skrzywiłam się. - Nie każdy człowiek potrafi zachować spokój, rozmawiając ze stróżem porządku. Jak na przykład zawsze się boję. - Ty? - zapytała Żeńka z niedowierzaniem. - Przecież twój mąż to też jakby glina. - A co to ma do rzeczy? - rozzłościłam się. - Dobra, nie denerwuj się - westchnęła moja przyjaciółka. - Rozumiem, o co ci chodzi. Chcesz powiedzieć, że ktoś musiał widzieć, jak Lelka wychodziła z podwórka. Ale gliniarze obeszli wszystkie mieszkania... - Może ze zdenerwowania ktoś zapomniał o czymś ważnym albo uznał, że to, co zobaczył, nie ma nic wspólnego ze zniknięciem dziewczynki i nie powiedział o tym? - A nam powie? - dokończyła moją myśl Żeńka. - Mam nadzieję - skinęłam głową. Resztę nocy i poranek spędziliśmy na daremnym oczekiwaniu. Nadal nie było żadnych wiadomości. Przed dziewiątą wszyscy zaczęli się rozchodzić do pracy, zostali tylko rodzice dziewczynki, którzy nie spali drugą noc i byli wykończeni, siostra Wierki, Natalia i ja z Żeńką. Na podwórko zaczęli wychodzić ludzie, ja i Żeńka wymieniłyśmy spojrzenia i szepnęłyśmy Natalii: - Pójdziemy przed dom, może się czegoś dowiemy. Natalia skinęła głową, choć pewnie nawet nas nie usłyszała. Pięć minut później siedziałyśmy na ławce obok piaskownicy na placu zabaw. Wkrótce dołączyły do nas dwie staruszki, których wnuki z entuzjazmem jeździły na rowerach. - Jak się czuje Wieroczka? - zapytała od razu ta, która usiadła po mojej prawej stronie. Musiała rozpoznać we mnie przyjaciółkę Wiery, co pośrednio potwierdzało moją teorię: na tym podwórku człowiek nie zostanie niezauważony. - Źle - odparła ochoczo Żeńka, zadowolona z nawiązania rozmowy. - Wiadomo coś? - Kompletnie nic. Całą noc nie zmrużyłyśmy oka, teraz wyszłyśmy odetchnąć świeżym powietrzem, z Wierką została siostra. - Tak - westchnęły jednocześnie staruszki. - Co to się dzieje, nawet dziecka nie można samego puścić na podwórko... I ja całą noc nie spałam, serce mnie rozbolało... Takie nieszczęście! Ale może znajdą Oleńkę, to była taka grzeczna dziewczynka... Obie kobiety znowu westchnęły, a ja się zdenerwowałam - zrozumiałam, że nie spodziewają się już zobaczyć Lelki. No tak, ciężko mieć im to za złe... Próbowałam się uspokoić, co zajęło mi chwilę, Żeńka w tym czasie podtrzymywała rozmowę. Nie dowiedziałyśmy się jednak zbyt wiele. Tego dnia, gdy Lelka zniknęła, staruszki były na podwórku mniej więcej od trzeciej, ale siedziały na innej ławce, bliżej drugiej klatki. Maria Pietrowna wyszła pospacerować ze swoim psem, kundelkiem o imieniu Puszek. Kiedy ten się bawił, jego pani omawiała ostatnie nowiny. Druga klatka znajduje się dokładnie przy wyjeździe z podwórka. - Tamtego dnia nie było na podwórku jakichś obcych samochodów? - zapytała Żeńka. - Toż u nas na podwórku w ogóle nikt nie parkuje! Ze trzy lata temu Nowikowie pod swoim oknem wkopali słupek, od tamtej pory nie ma przejazdu. Jak wzywali pogotowie do Iwanycza spod dwunastki, to karetka musiała z podwórka obok garaży przejechać, aż się Pietrowna, żona Iwanycza, pokłóciła z Nowikowymi, że niby przez ten ich słup to kiedyś wszyscy spłoniemy, jak straż nie będzie mogła przejechać. Pietrowna ma rację, ale i Larysę można zrozumieć, przecież zanim wbili słupek, to pod ich oknami stawiali samochody wszyscy jak leci. Podjeżdżali skoro świt, myli je tam, wiecznie było błoto... - To gdzie teraz ludzie stawiają samochody? - zapytałam.

- U nas rzadko kto ma samochód, a stawiają pod oknami, z tamtej strony - staruszka najwyraźniej mówiła o ulicy, na którą wychodziła fasada domu. Od jezdni dom oddzielał szeroki chodnik, potem gazon z posadzonymi wzdłuż całej ulicy krzakami dzikiej róży... Jeśli się nie myliłam, trzy metry od sklepu stoi znak „Zakaz parkowania". Gdyby potencjalny porywacz zostawił tam samochód, ryzykowałby konflikt ze wszechobecnymi pracownikami drogówki. Jeśli nie był głupcem, powinien unikać ryzyka... W tym momencie zza chatki na kurzej łapce prosto pod moje nogi wyskoczył morelowy pudel. Zajęta swoimi myślami, nie od razu go zauważyłam i aż drgnęłam zaskoczona. Pudeł miał obrożę i ciągnął za sobą cienką smycz. - Popatrz no ty, uciekł! - zaniepokoiła się jedna ze staruszek i próbowała złapać smycz, jednak pudel odskoczył i pomknął w stronę administracji. - Jeszcze wyleci na ulicę i się zgubi! - A to nie ten sam, co tu przedwczoraj biegał? - Kiedy? - No, przed tym, jak Oleńka zginęła? Pamiętasz, latał po podwórku... - Nie... - No jak nie, na pewno ten, taki sam rudy! - No to co, że rudy, ale pudel... - No przecież widzę, że ten sam!... - Co ty opowiadasz? Tamten pies nie miał smyczy i wt ogóle to była inna rasa. Uszy takie długie, kędzierzawe, zapomniałam, jak się ta rasa nazywa... - W tym momencie z sąsiedniej klatki wyszła młoda kobieta i staruszka zawołała do niej: - Gala, przedwczoraj po podwórku biegał piesek, pamiętasz, rudy taki? Jak się ta rasa nazywa? - Cocker-spaniel? - odparła Gala. - O, właśnie! Słyszałaś? - zwróciła się do sąsiadki. - Tamten to był cocker-spaniel, a to jest pudel. - A może i spaniel, ale podobny... Nadal rozmawiały o psie, a ja zastygłam w bezruchu, czując, że serce zaczęło mi mocniej bić. Lelka marzyła o psie i to właśnie o spanielu! Nawet chciałam podarować jej szczeniaka, ale nic z tego nie wyszło, rodzice byli kategorycznie przeciwni. Bojąc się spłoszyć szczęście, zapytałam ostrożnie: - A nie pamięta pani, kiedy się zgubił ten spaniel, to znaczy, kiedy go pani zauważyła? Staruszki popatrzyły na siebie: - Maria Pietrowna wyszła z Puszkiem, a ten rudy podbiegł do niego - odpowiedziała staruszka po zastanowieniu, a druga skinęła głową. - To właśnie Maria Pietrowna zwróciła na niego uwagę. Mówi, to nie nasz pies, przybłąkał się, może się zgubił? Jeszcze go wołała, żałowała, że taki był ładny... - A potem? - Co? - Co się potem stało z psem? - A nic. Pewnie uciekł. - I nie widziała go pani później? Staruszka wzruszyła ramionami: - Nie wiem, chyba nie... Wtedy wyszła Wieroczka, zaczęła szukać Oleńki i nikt już nie miał głowy do psa... - Na podwórku go nie było - powiedziała druga staruszka. - Widziałam, jak uciekł z placu zabaw. Maria Pietrowna go wołała, Puszek pobiegł za kotem Larysy, a Pietrowna za nim, a gdy znów przypomniała sobie o spanielu i popatrzyła na plac zabaw, to psa już nie było. - Ola bawiła się wtedy w piaskownicy? Staruszki popatrzyły na siebie.

- Za pierwszym razem na pewno była w piaskownicy - powiedziała pierwsza. - Pies do niej podbiegł, rozłożyła ręce i zaczęła go głaskać. - Tak, tak - podchwyciła druga - Oleńka na pewno bawiła się wtedy na podwórku. Jeszcze mówiłam do Pietrownej, że może Dunajewowie kupili psa, a ona mówi, że nie, Igor psów nie lubi, zawsze się na Puszka złości, a co tu się złościć, komu psina przeszkadza... - A za drugim razem? Gdy Maria Pietrowna wołała psa? - Nie wiem - westchnęła staruszka. - Nie zwróciłam uwagi. Chyba piaskownica była pusta, chociaż może Oleńka siedziała skulona? Nie zauważyłam. - Nikogo tam nie było - oznajmiła z przekonaniem druga babcia. - Ja wtedy już wstałam, szłam do domu, i widziałam dokładnie: żadne dziecko nie bawiło się w piaskownicy. - A czy wtedy, gdy do Oleńki podbiegł pies, w piaskownicy były jakieś dzieci? - Były. Bliźniaki z trzeciego domu. Ja i Źeńka popatrzyłyśmy na siebie i wstałyśmy. - A jaki numer mieszkania? - Nie wiem, ale na drugim piętrze, niech pani zadzwoni i zapyta. Ich matka nie pracuje, powinna być w domu. - A Maria Pietrowna gdzie mieszka? - spytałam jeszcze. - Pod piętnastym. Pójdziecie do niej? Ale ja wszystko dobrze zapamiętałam: jak pies pobiegł w tamtą stronę, to dziewczynka bawiła się w piaskownicy, a kilka minut później już tam nikogo nie było. - Ależ ja nie wątpię - zapewniłam. - Po prostu chciałam się dowiedzieć, czy nie widziała tego cocker-spaniela wcześniej. Żeńka szła za mną zasępiona. - Myślisz, że to pies wyciągnął Lelkę z podwórka? - A co ty myślisz? - odpowiedziałam pytaniem na pytanie. - Chyba masz rację - westchnęła. - Zobacz, jeśli tylko babce nic się nie pomyliło, to pies pobiegł do Lelki jak do znajomej, a ona złapała go w objęcia. O czym to świadczy? Przyhamowałam. - Że dziewczynka znała psa? - Właśnie! Że dziewczynka i pies, a raczej, dziewczynka i właściciel psa się znali. - I gliny na to nie wpadły? - A kto by im o tym powiedział? - prychnęła Żeńka. - Czyli tak, moja kochana, straszna prawda jest taka: dziecko porwał człowiek, którego dobrze znała, a w każdym razie znała jako właściciela psa. - To jeszcze trzeba sprawdzić - machnęłam ręką. Weszłyśmy do klatki na drugie piętro i zadzwoniłyśmy do mieszkania z numerem pięć. Drzwi otworzyła nam dziesięcioletnia dziewczynka. - Gdzie tu mieszkają bliźniaki? - spytała Żeńka. Dziewczynka pokazała palcem sąsiednie mieszkanie i schowała się. Zadzwoniłyśmy do wskazanych drzwi i długo czekałyśmy; w końcu znów pod piątką otworzyły się drzwi i ta sama dziewczynka oznajmiła: - Poszli do fryzjera, ciocia Tonia mówiła... - No cóż - westchnęła przyjaciółka. - W takim razie chodźmy do Marii Pietrownej. Tu już miałyśmy więcej szczęścia: Maria Pietrowna była w domu, drzwi otworzyła nam sama, wizyta jej nie zaskoczyła i zostałyśmy zaproszone do kuchni na herbatę. Powzdychała nad losem zaginionego dziecka i biedną Wierą, i oznajmiła: - Milicja ze wszystkimi rozmawiała i nikt nic nie widział. A przecież na podwórku zawsze jest pełno ludzi! No co to się wyprawia...

- Mario Pietrowna - przerwałam jej, jednocześnie nie dopuszczając Żeńki do głosu. - Pani sąsiadki powiedziały, że w tym czasie spacerowała pani z psem. Nie pamięta pani, o której wyszła pani z domu? - Nie patrzyłam na zegarek... Gdyby człowiek wiedział, że tak będzie... - W tym momencie kobieta nagle się ożywiła, uniosła i nawet klepnęła ręką w stół. - Oglądałam Śmiecho- panoramę i wtedy Puszek zaczął się kręcić przy drzwiach, więc dopiłam herbatę i poszłam do pokoju wyłączyć telewizor, właśnie kończyły się Wiadomości. Wychodzi na to, że było piętnaście po czwartej. Dokładnie tak! Szukałam smyczy, nie znalazłam i wyszłam bez niej, to jeszcze jakieś pięć minut... - Rozumiem. A rudy cocker-spaniel pojawił się od razu? - Z pięć minut minęło, nie więcej. - A co było dalej? - Puszek pobiegł za kotem... - Nie, trochę wcześniej - przerwałam. - Spaniel podbiegł do pani psa? - Nie, pobiegł na plac zabaw... Matko kochana, przecież on się do Oli tak łasił! Aż Siergiejewna powiedziała, może Dunajewowie psa sobie sprawili? A gdy ja swojego obwiesia odciągnęłam od kota i spojrzałam na piaskownicę, to już nikogo w niej nie było. I tego psa już więcej na podwórku nie widziałam. - To znaczy, że ostatni raz widziała pani Olę razem z tym psem, a potem nie było ani psa, ani dziewczynki? - Wychodzi na to, że tak... - A może widziała pani tego spaniela już wcześniej? - Nie, nie przypominam sobie. U nas w domu nie ma dużo psów, tylko u mnie i u Wołkowych, i jeszcze w tym domu, gdzie jest administracja, mają owczarka, ale nie spacerują z nim po podwórku. Nie, przedwczoraj pierwszy raz tego spaniela widziałam, jeszcze pomyślałam, że się zgubił. A taki był ładny... Szkoda. Nie wiedziałam, o co jeszcze można by zapytać Marię Pietrowną, więc obie z Żeńką się pożegnałyśmy i wyszłyśmy. - Czasowo wszystko pasuje - zaszeptała wzburzona Żeńka. - Wpół do czwartej Wiera widziała Lelkę przez okno, a kilka minut później dziecko zniknęło. Masz rację: to oczywiste, że dziewczynka wyszła z placu zabaw razem z psem. - Teraz trzeba tylko odnaleźć psa. - I gdzie chcesz go szukać? - zwątpiła Żeńka. - W mieście psów jak mrówków, a spanieli od groma i ciut, ciut. - Zawsze to jakiś punkt zaczepienia - powiedziałam i Żeńka musiała przyznać mi rację. Wyszłyśmy z klatki i prawie wpadłyśmy na młodą kobietę w kolorowej sukience. Prowadziła dwóch pięcioletnich chłopców, podobnych do siebie jak dwie krople wody i tak samo ubranych. Mało prawdopodobne, żeby mieszkały tu aż dwie pary bliźniaków, więc Żeńka od razu przeszła do ataku: - Przepraszam, czy to pani dzieci bawiły się w piaskownicy z tą zaginioną dziewczynką? - A bo co? - stropiła się kobieta i z przestrachem przyciągnęła do siebie obu chłopców. - Jestem z gazety - oznajmiła Żeńka i podsunęła kobiecie swoją legitymację. - Oni nic nie widzieli - zapewniła pospiesznie matka sympatycznych chłopaczków. - Wtedy właśnie zawołałam ich na obiad. Jeszcze nie zdążyli zjeść, a na podwórku zamieszanie: Oleńka zaginęła! Co za koszmar! - wzdrygnęła się i jeszcze mocniej przytuliła chłopców do siebie. Pochyliłam się do nich z uśmiechem i spytałam: - Widzieliście pieska? Takiego zabawnego, rudego? - Jeden z bliźniaków przytulił się do mamy, a drugi popatrzył na mnie z zaciekawieniem. - Widzieliście? - powtórzyłam, a on skinął głową. - A Ola wam nie mówiła, jak on się nazywa?

- Mówiła - ucieszył się chłopczyk - Baksik. - A nie powiedziała, czyj to pies? - Powiedziała, że cioci Ludy. - Jakiej cioci Ludy? - zapytałam, omal nie tracąc przytomności. - Nie wiem. Powiedziała, że uciekł od cioci Ludy. - I co, zaprowadziła pieska do niej? - Nie, zaczęła go głaskać, a wtedy mama nas zawołała i poszliśmy. - A potem znów byliście na podwórku? - Nie, mama nas więcej nie puściła. - A jak ich teraz puścić - westchnęła kobieta. - Tylko ze mną za rękę. - A wcześniej nie widzieliście Baksika na podwórku? - spytała szybko Żeńka. - Nie - pokręcił głową jeden maluch, a jego brat powiedział: - Widzieliśmy, na drugim podwórku, o tam - I pokazał palcem w stronę komórek. W tym momencie wszystko zepsuła jego matka: - A coście robili na cudzym podwórku? - Oli pozwalali... - wyjąkali płaczliwie. - Pozwalali, pozwalali i dlatego zginęła. Nie wolno wychodzić ze swojego podwórka! Potem już chłopcy odpowiadali na nasze pytania niechętnie, ciągle zerkając na matkę. Nic więcej nie udało nam się dowiedzieć, kobieta zaczęła się denerwować i musiałyśmy odpuścić. - No i co teraz? - spytała Żeńka, jakbym ja znała odpowiedź na to pytanie. - Przejdźmy się po ulicy - zaproponowałam. - Po co? Żeby szukać spaniela? Po nim to już nawet śladu nie zostało... - Ale mimo wszystko poszła za mną. Przeszłyśmy się wzdłuż fasady domu. Znak „Zakaz parkowania" był na swoim miejscu, żiguli i stary zachodni wóz przytuliły się obok chodnika, pewnie należały do tych mieszkańców, których okna wychodziły na tę stronę. - Tak, przed ciekawskimi spojrzeniami się tu nie ukryjesz - zauważyła Żeńka. - Właśnie. Poza tym, ktoś mógłby zobaczyć z okna dziecko wsiadające do samochodu. - W takim razie zaparkował na sąsiednim podwórku. Przecież porywacz nie mógł latać na piechotę, musiał tu gdzieś mieć samochód. - Porywaczka - poprawiłam. - Lelka powiedziała, że ciocia Luda. - I kobieta miałaby ukraść czyjeś dziecko? - nie uwierzyła Żeńka. - Nie słyszałam o takich psychopatkach. I tym bardziej nie widziałam jeszcze nigdy bezdomnych z cocker-spanielami w pociągach podmiejskich. Szczerze powiedziawszy, nie wsłuchiwałam się w wywody przyjaciółki, czułam, że jesteśmy na dobrej drodze, że i pies, i jego pani mają coś wspólnego z porwaniem. Sąsiednie podwórko było znacznie większe, plac zabaw również. Domy czteropiętrowe, po cztery klatki w każdym. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłyśmy na tym podwórku, był morelowy pudel, który biegł w naszą stronę. Groźny kobiecy krzyk udaremnił mu opuszczenie tego umownego wybiegu. Gruba kobieta siedząca na ławce z - ważną miną pogroziła pupilowi smyczą. Żeńka walnęła mnie łokciem w bok i poszła w stronę kobiety. Ja na jej miejscu bym się tak nie rwała, takie babki nie są zwykle zbyt rozmowne; jak się jednak okazało, właścicielka pudla wcale nie była taka groźna. - Przepraszam - zaczęła moja przyjaciółka głosem dziecka, które się zgubiło. - Nie widziała pani rudego spaniela, Baksika? - Nie... A co, piesek pani zginął? - Tak. Dwa dni temu. Dzieci z sąsiedniego podwórka powiedziały, że widziały tu podobnego psa.

- A tak, rzeczywiście, biegał tu taki, bardzo milutki. Ale ani wczoraj, ani dzisiaj go nie wiedziałam. - A kiedy go pani widziała? - zapytała Żeńka z nadzieją. - Przedwczoraj. Nawet się z Toszką bawił... - A kiedy to było, po południu czy wieczorem? - W ciągu dnia. Wieczorem na pewno go nie widziałam, ale w dzień biegał... Ale to chyba nie był pani piesek, zdaje mi się, że był ze swoją panią. - Zdaje się pani, czy na pewno? Przepraszam za to natręctwo, ale tak się o niego martwię... - spostrzegła się moja przyjaciółka. - Co też pani, ja to doskonale rozumiem. Gdyby mój Toszka zaginął, to chyba bym nie przeżyła... Myślę, że był ze swoją panią, w każdym razie przedtem widziałam tu młodą kobietę, prowadziła spaniela na smyczy. Nie jest stąd, może przyjechała do kogoś w odwiedziny, a może spacerowała... - Kiedy przedtem? - spróbowałam uściślić. - No, w tym tygodniu dwa razy. Nie pamiętam dokładnie, piątek albo sobota. - A jak wyglądała? - spytała Żeńka. Kobieta z całych sił próbowała sobie przypomnieć, pewnie dlatego nie spytała, czemu właściwie ją tak wypytujemy. - Młoda, brunetka, dość wysoka. Raz widziałam ją w dżinsach, a raz w takich wąskich szortach, a właściwie to nie były szorty tylko majtki. Jak się ta młodzież czasami ubierze... - Twarz pani pamięta? - Zwyczajna. Bardzo opalona i chyba ładna. A po co to pani? Myśli pani, że przywłaszczyła sobie pani psa? - Różnie to bywa - westchnęłam. - Tak, takie czasy... Na sąsiednim podwórku dziecko zaginęło, co dopiero pies... A rodzice też dobrzy, zamiast pilnować... Pożegnałyśmy się czym prędzej, nie byłam w nastroju na wykład z pedagogiki. Gdy ja się zastanawiałam, jak spożytkować otrzymane wiadomości, Żeńka podeszła do watahy chłopców, grających w piłkę na drugim końcu boiska. Przyjaciółka zebrała wokół siebie młodych sportowców, pokazała legitymację i zapytała, czy któryś z nich nie widział cocker-spaniela. Dwadzieścia minut później, z głową huczącą od hałasu, jaki robili, dowiedziałyśmy się, co następuje: nikt w okolicy nie miał spaniela, ale oni widzieli takiego psa w zeszłym tygodniu, spacerowała z nim kobieta, też nietutejsza. Przedwczoraj była na pewno, Wowka prawie walnął ją piłką, kiedy szła ścieżką, ale babka się nie zdenerwowała, odwróciła tylko i zaczęła iść szybkim krokiem. - A Olę Dunajewą ktoś z was zna? - zapytałam. - Tę, co zginęła? To przecież maluch, my się z przedszkolem nie zadajemy. - A przedwczoraj nikt z was nie widział jej z tym spanielem? Chłopcy zastanowili się, a potem zaczęli po kolei kręcić głowami. - Nie. Gliniarze już nas pytali o tę dziewczynkę... Nie widzieliśmy. - Ja widziałem - powiedział niepewnie piegowaty chłopak, dziesięcioletni, w czarnym podkoszulku, na którym widniał angielski napis „Pokochaj mnie". - Tylko że nie na podwórku. Prowadziła psa na smyczy, a za nią szła tamta babka. Dziewczynka jakby z kimś rozmawiała, ale może paplała do psa. - A gdzie ją widziałeś? - Tam, na rogu - machnął ręką. - Mama zawołała mnie na obiad, i potem zobaczyłem przez okno psa i dziewczynkę. Pies stanął na tylnych łapach, tak śmiesznie, mała się roześmiała i ja też. Pies nazywał się Baks, słyszałem, że tak do niego mówiła, wszystko było słychać, okno otwarte, a ja siedziałem obok. - Nie wiesz, o której to było? - zapytałam z nadzieją. Wzruszył ramionami:

- Przedwczoraj, jakoś tak w środku dnia. - A potem wyszedłeś jeszcze na podwórko? - Nie, pojechaliśmy z mamą do babci, a jak wróciliśmy, to już gliniarze tu ze wszystkimi rozmawiali. - Twoja mama jest w domu? - Jest - skinął głową. - Chodźmy, to od razu pani pokażę, gdzie widziałem dziewczynkę z psem. Skręciliśmy za róg, nie wytrzymałam i spytałam: - To czemuś nie powiedział milicji, że widziałeś dziewczynkę? - No przecież oni pytali, czy widziałem Olę Dunajewą, a ja takiej nie znam. Zdjęcia pokazywali, a na nich ona wcale nie była do siebie podobna. A pani spytała o psa, psa pamiętam, żadne zdjęcia mi niepotrzebne... O, tutaj - zatrzymał się, a potem podniósł głowę do kuchennego okna nad nami. Mimo że to parter, okna znajdowały się wysoko, pewnie nie sięgnęłabym ręką. - W którą stronę poszły? - O, tam... „Tam" było jeszcze jedno podwórko, przed ciekawskimi oczami skrywała je dawna kotłownia. Idealne miejsce do postawienia samochodu. Ja i Żeńka dziarsko weszłyśmy do budynku; zanim dotarliśmy do mieszkania, zdążyłyśmy zapoznać się z chłopcem. Miał na imię Anton, mieszkał tylko z mamą i w przyszłości miał zamiar zostać kierowcą wyścigowym, a na razie lubił grać w piłkę nożną. Drzwi otworzyła nam czterdziestoletnia kobieta, popatrzyła na nas, potem na syna, sposępniała i warknęła: - Coś ty znowu nabroił? Żeńka stanęła w obronie niewinnego chłopaka, długo i zawile wyjaśniając, o co chodzi, a ja przestępowałam z nogi na nogę, z niecierpliwością czekając na chwilę, w której można będzie zadawać pytania. Parafrazując znane wyrażenie, można powiedzieć, że aż mnie język świerzbił. Wychodziło na to, że jesteśmy na dobrej drodze i pojawiła się szansa znalezienia Lelki... W końcu Żeńka skończyła mówić, matka Antona wyraźnie złagodniała i zaprosiła nas do kuchni. Nie wytrzymałam i spojrzałam w okno. Jeśli nieznana nam Ludmiła szła chodnikiem bliżej domu, to Anton nie mógł jej zobaczyć, nie widać stąd też sąsiedniego podwórka. To, że właścicielka spaniela była dobrą znajoma Dunajewów i Lelka razem z nią opuściła podwórko, było absolutnie jasne. Co prawda, pozostawała jeszcze kwestia czasu. - Nie pamięta pani, o której wczoraj zawołała pani Antoszkę na obiad? - Nie, nie pamiętam, ale jak zmywałam, to spojrzałam na zegarek: było pięć po czwartej. Wybieraliśmy się do babci, a autobus odjeżdża z przystanku o 16.30. Przystanek pod nosem, torba spakowana, to tylko pozmywałam i poszliśmy. Babcia mieszka w Oziernym - dodała. - Trolejbusami wychodzi dwie przesiadki, to jeździmy autobusem. Opadły ostatnie wątpliwości: czas się zgadzał. Mogłam sobie w przybliżeniu wyobrazić, jak się to wszystko odbyło. Dziewczynka bawiła się w piaskownicy, przybiegł znajomy pies, bliźniaków w tym momencie zawołano do domu, a nasza Lelka poszła do właścicielki spaniela albo ta ją zawołała. Opuściły plac zabaw i poszły na podwórko obok kotłowni, gdzie już czekał na nie samochód. Ciocia Luda mogła poprosić Lelkę, żeby ta odprowadziła ją aż do samochodu, co dziewczynka zrobiła, a dalej to już banał: wepchnęli ją do środka i to tak, że nie zdążyła nawet pisnąć i odjechali. Pożegnałyśmy się, wyszłyśmy z bloku i pospieszyłam do domu, w którym mieszkali Dunajewowie. Jakby czytając w moich myślach, Żeńka spytała nagle: - I po co jej to? - Komu? - Tej cioci Ludzie. Po co miałaby wywozić dziecko?

- Pojęcia nie mam. Zaraz spytamy Igora, powinni ją znać... - Myślisz? - powątpiewała Żeńka. Atmosfera w mieszkaniu Dunajewów była napięta do granic możliwości, rozpacz była wyczuwalna niemal fizycznie. Wiera siedziała na kanapie obok siostry, Igor ciągle chodził po salonie, od czasu do czasu zamierając przy telefonie. Westchnęłam, nie wiedząc, jak zacząć rozmowę. W odróżnieniu ode mnie Żeńka strasznie chciała jak najszybciej przekazać uzyskane informacje. Podeszła do Igora, pociągnęła go za rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę i spytała: - Macie znajomą o imieniu Ludmiła? Igor spojrzał na Żeńkę, wyraźnie nie rozumiejąc, czego od niego chcą. - Co? - Znajomą, Ludmiłę. - Mamy pełno znajomych, może i Ludmiłę. Wiera podniosła głowę i spytała: - Co to za Ludmiła? - Słuchaj - usiadłam obok niej. - Lelka marzyła o cocker-spanielu, kto z waszych znajomych ma takiego psa? - Moja matka - odpowiedział Igor. Jego matka mieszkała w Sewastopolu. - I kto jeszcze? Przypomnijcie sobie, to bardzo ważne... - Nie - odpowiedział Igor po chwili zastanowienia. - Nie lubię psów i nie rozumiem, jak ludzie mogą trzymać je w mieszkaniach. Żaden z moich znajomych na pewno nie ma spaniela - popatrzył znacząco na żonę. Wiera rozejrzała się stropiona, potarła twarz dłońmi i pokręciła głową. - Lelka wyszła z podwórka ze spanielem i kobietą o imieniu Ludmiła! - wypaliła Żeńka i wszyscy zamarli. - Z kobietą? - zapytał Igor, który oprzytomniał pierwszy. - Z kobietą - skinęła głową Żeńka. - Przy czym musiała ją znać, bo Lelka powiedziała dzieciom, że to pies cioci Ludy. - Co za brednie... - wymamrotał Igor. Wiera przygryzła wargę i utkwiła wzrok w swoich dłoniach. - Pozwalaliście Lelce bawić się na sąsiednim podwórku? - Czasami... Tam jest duży plac zabaw i to przecież tuż obok, za komórkami. - A może pamiętasz, kiedy poznałaś tę kobietę? - To nie ja - rozpłakała się Wiera. - To Lelka ją poznała. Przyszła w zeszłym tygodniu i powiedziała, że bawiła się z cocker-spanielem i prosiła, żeby jej kupić takiego samego, ale Igor się nie zgodził. Teraz sobie przypominam, powiedziała wtedy: ciocia Luda pozwoliła mi prowadzić go na smyczy... To było na tamtym podwórku... Igor rzucił się do telefonu i zadzwonił na milicję, przekazując chaotycznie to, czego udało nam się dowiedzieć: że najprawdopodobniej Lelkę porwała wysoka, ciemnowłosa kobieta, z rudym psem na smyczy. - Maniaków seksualnych można z góry wykluczyć - perorowała Żeńka, rozsiadając się na fotelu. - Oni działają w pojedynkę. A ta kobieta zjawiła się na podwórku kilka dni wcześniej, zapoznała się z Lelką, a potem gdzieś ją wywiozła... W czasie tej przemowy Igor nagle zbladł, wypuścił słuchawkę z rąk i zaczął: - Myślisz, że... Nie dowiedziałam się, co chciał powiedzieć, bo Natasza popatrzyła na siostrę, przycisnęła ręce do piersi i zawołała: „O Boże!", a Wiera wywróciła oczami i zemdlała. - Zdaje się, że wpakowałyśmy się w jakąś rodzinną tajemnicę - powiedziała ponuro Żeńka, gdy wracałyśmy do domu. - Skąd wiesz? - zapytałam, choć myślałam dokładnie tak samo.

- No przypomnij sobie, jak zareagowali. Wiedzą o tej ciotce Ludmile coś takiego, że wiadomość ojej zjawieniu się przeraziła ich nie mniej niż maniak seksualny. - Daj spokój, ludzie są zmęczeni, nie śpią trzecią dobę... - Że też w ogóle możesz pisać kryminały przy tak ubogiej wyobraźni... - Za to twoja jest nadmiernie rozbuchana. - Ha, przypomnij sobie, jak to wyglądało! Wszyscy troje pomyśleli o tym samym - i w efekcie mamy bladego Igora, przerażoną Nataszę i nieprzytomną Wierkę. Tu musi być jakaś tajemnica! - Tajemnice mi wiszą, wolałabym znaleźć Lelkę. - Błąd: znaleźć dziecko można dopiero wtedy, gdy zorientujesz się w całej sytuacji. No bo popatrz, co się dzieje: gliniarze uznali, że dziecko porwał jakiś psychol, obiegli całe podwórko, przepytali ludzi i zero efektu, nikt nic nie wiedział. A myśmy się przeszły i coś niecoś wyniuchałyśmy... - No, gdzie tam gliniarzom do nas... - uśmiechnęłam się krzywo. - Daruj sobie złośliwości, nie chciałam nas wychwalać, tylko unaocznić ci, że do tej sprawy potrzebne jest specjalne podejście. A na początek byłoby dobrze się dowiedzieć, co to za rodzinna tajemnica. - Nie wypada pchać się z butami w cudze życie, ludzi spotkało nieszczęście... - No to przecież my się pchamy tylko po to, żeby pomóc... Weszłyśmy do mojego mieszkania i przestałyśmy się spierać - z kuchni wyłonił się Roman Andriejewicz w fartuchu, zerknął na nas i spytał: - Jakieś nowiny? - O Lelce żadnych. Ale udało nam się czegoś dowiedzieć. - Komu wam? - zapytał czujnie Roman Andriejewicz. Musiałyśmy zdać relację z przeprowadzonego śledztwa. To zajęło chwilę, Roman zdążył odsmażyć ziemniaki i zrobić sałatkę, a ja i Żeńka przypomniałyśmy sobie, że nie jadłyśmy nic od rana i jesteśmy potwornie głodne. Opowieść zrobiła na moim mężu spore wrażenie, cmoknął, chyba z uznaniem, choć zawsze zwalczał nasze zapędy prywatnych detektywów (i zwykle nie bez racji). Wysłuchał nas, pokiwał z aprobatą głową i oznajmił: - Czyli cała akcja została wcześniej zaplanowana, baba szlajała się po tym podwórku od kilku dni, poznała się z Lelką, a potem ją porwała. - Właśnie! - powiedziała Żeńka. - I jeszcze ta reakcja rodziny! - Myślisz, że się domyślają, kto to zrobił? - Nie wyciągałabym pochopnych wniosków... Jedno jest pewne: tajemniczej cioci Ludmiły należy szukać w przeszłości rodziny Dunajewów. - To dobrze - powiedział Roman Andriejewicz. - A co w tym dobrego? - nadęłam się. - Bo jeśli to prawda, to dziecko jest całe i zdrowe, a to jest najważniejsze. - Ja i Żeńka otworzyłyśmy usta ze zdumienia, ale mój mąż jedynie dorzucił mgliście: - Wewnątrzrodzinne problemy, które ludzie próbują rozwiązać w taki właśnie podły sposób. Posiedziałyśmy jeszcze trochę, nic sensownego nie wymyśliłyśmy i rozeszłyśmy się, to znaczy Żeńka wybyła do siebie. Roman Andriejewicz dwa razy gdzieś dzwonił i z kimś rozmawiał, wymieniając nazwisko Dunajewów, ale wracając do pokoju, tylko wzruszał ramionami i odwracał wzrok. Rano przede wszystkim zadzwoniłam do Wiery - ale nie było żadnych nowych wiadomości o Lelce. Milicja zaczęła teraz szukać kobiety z psem, ale na razie bez efektu. Roman Andriejewicz poszedł do pracy, a ja zastanawiałam się, czy jechać do Dunajewów, czy zrobić mężowi obiad. Nieszczęście nieszczęściem, a życie życiem. Roman to kawał chłopa i nie

skarży się na brak apetytu, a to, że na razie nic nie mówi, jeszcze nie znaczy, że mam go doprowadzić do śmierci głodowej. Westchnęłam i zaczęłam obierać ziemniaki, ze smutkiem konstatując, że teraz to już w ogóle nie ma mowy o pracy nad kryminałem i Bóg jeden wie, jak będę się tłumaczyć w wydawnictwie. Potem pomyślałam o Lelce i się rozpłakałam, a jeszcze później zrobiło mi się niedobrze i wtedy ktoś zadzwonił do drzwi. Na progu stała Żeńka. - Całą noc śniły mi się koszmary - oznajmiła, wchodząc do kuchni. - Trzeba coś z tym zrobić. - Z koszmarami? - Nie, z tym wszystkim... Znaleźć Lelkę... Westchnęłam i usiadłam naprzeciwko Żeńki. - Romek dzwonił wczoraj i dzisiaj, ale nie ma nic nowego. Jeszcze raz wszystkich przesłuchali, nawet dowiedzieli się, jak wyglądała tamta kobieta... - A portret pamięciowy? Przecież tamci chłopcy ją widzieli! - Tego nie wiem... Poza tym, chłopaki mogli łgać... - Nie opowiadaj. Gdyby nie oni, w ogóle nic byśmy nie wiedziały o tej Ludmile... - Żeńka zasępiła się, spojrzała na mnie spode łba i dokończyła: - Ta rodzinna tajemnica nie daje mi spokoju... Gliniarze rozmawiali z Dunajewami? - O czym? - nie zrozumiałam. - Coś mi się wydaje, że Dunajewowie domyślają się, kto mógł porwać dziecko. - Romek też tak myśli. - Zadzwoń do niego, może wie coś nowego! Zadzwoniłam, ale nie wiedział. - Nic z tego nie rozumiem - zdenerwowała się Żeńka. - Nie wiem, co to za tajemnice, ale uważam, że powinni opowiedzieć o nich milicji, jeśli chcą odnaleźć dziecko. - A ja uważam, że fantazja cię ponosi - ucięłam. - Wcale nie - opędziła się. - Jedziemy do Dunajewów? - No pewnie. - Wiesz, o czym pomyślałam? Trzeba by popytać ludzi na tamtym cichym podwórku, może ktoś widział samochód i zapamiętał numery? - Przecież milicja ze wszystkimi rozmawiała. - Nie denerwuj mnie, już ja wiem, jak oni rozmawiają! Jedźmy. - Jedźmy - skinęłam głową, w myślach przepraszając męża; wychodziło na to, że dzisiaj również nie zje obiadu. Mój samochód stał w garażu. Garaż mamy jeden, a samochody dwa, Roman parkuje pod domem i teraz pojechał do pracy. Czerwonego volkswagena podarowała mi mama, a raczej jej mąż, za co od tamtej pory darzę go miłością. Co prawda, samochód miał siedem lat i ostatnio zaczął, mnie niepokoić, więc jeśli ojczym chce zachować moje przywiązanie, to powinien się poważnie zastanowić. Świetnie mu się powodzi i taki zakup nie zachwiałby jego budżetem... Do garażu, który jest na sąsiednim podwórku, poszłyśmy w milczeniu. Pochłonięta swoimi myślami Żeńka jakby zupełnie o mnie zapomniała, co wcale mnie nie zmartwiło. Otworzyłyśmy bramę, wyjechałam, a Żeńka szybko zamknęła garaż i usiadła obok mnie. - Jedźmy najpierw na podwórko - powiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu. Podwórko było puste, jeśli nie liczyć dwóch kotów wygrzewających się na ławce. Niezbyt szeroki trawnik biegł pomiędzy dwoma rzędami ceglanych komórek; jeden z tych rzędów należał do podwórka z boiskiem, na którym wczoraj poznałyśmy grających w piłkę chłopców. Do bloku, w którym mieszkał Anton, prowadziło wąskie przejście, ale samochód mógł podjechać od strony ulicy Gogola. Tutaj nikomu nie rzucałby się w oczy, zwłaszcza gdyby postawić go bliżej wyjazdu z podwórka. Idealne miejsce. Drugi rząd ceglanych komórek wychodził na następne podwórko, duże i zapuszczone, tam zaczynała się ulica Kirowa, przy której stały same nowe domy. Porozglądałam się chwilę i mój zapał trochę przygasł; Żeńka skrzywiła się, i nie bez powodu. Z domów, które stały po lewej stronie, nie da się dojrzeć

przestrzeni między komórkami, a po prawej wnosiły się wieżowce. Spojrzałam na dziesiątki okien i też się skrzywiłam - tylu mieszkań nie obejdziemy nawet przez tydzień, a pożytek i tak prawie żaden, za kilka dni nikt nie będzie pamiętał, jaki samochód i kiedy tutaj parkował. - Chodźmy stąd - machnęła ręką Żeńka, ale nie poszła do mojego samochodu, tylko w stronę wieżowców. Powędrowałam za nią, nie rozumiejąc, czego ona tam szuka, a potem poczułam na sobie czyjeś spojrzenie. Podniosłam głowę i serce zabiło mi szybciej: na balkonie pierwszego piętra, w domu obok nas, siedział na wózku inwalidzkim trzynastoletni chłopiec i przyglądał nam się uważnie. Oceniłam odległość i wyszło mi, że z jego balkonu trawnik pomiędzy komórkami powinien być widoczny. Podeszłam szybko, omal nie przewracając Żeńki. - No co ty? - burknęła. - Podnieś głowę - szepnęłam, nie chciałam, żeby chłopiec mnie usłyszał. Żeńka spojrzała w górę i w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia. Właśnie za to ją lubię: że umie szybko myśleć. Jak zechce, oczywiście. To, co nastąpiło chwilę później, jako żywo przypominało bajkę „Kruk i lis". Zadzierając głowę, Żeńka zapytała z przymilnym uśmiechem: - Hej, co słychać? - Mówi pani do mnie? - zdumiał się chłopiec. - No a do kogo, skoro jesteś tu tylko ty, ja i moja przyjaciółka. - A czego pani tu szuka? - Samochodu. - Jakiego? - chłopak wyraźnie się zainteresował. - Tego samego, który stał tutaj w niedzielę, koło czwartej. Co wtedy robiłeś? - Czytałem. - O, to szkoda, myślałam, że może go widziałeś. No trudno. - Chodzi o srebrnego lanosa? - Pojęcia nie mam. A stał tu srebrny lanos? - No... - A o której go widziałeś? - Oglądałem telewizję, a potem czytałem na balkonie. A samochód stał tam, bliżej ulicy. - A co oglądałeś w telewizji? - Śmiechopanoramę. - A nie widziałeś, kto wsiadał do samochodu? - Nie, widziałem tylko, jak odjeżdżał - usłyszałem silnik i podniosłem głowę. - A numeru nie zauważyłeś? - W ogóle nie zwróciłem na niego uwagi - zmartwiony chłopiec pokręcił głową i od razu zapytał: - Szukacie dziewczynki, tak? Tej zaginionej? - Tak - skinęłam głową. - Przychodzili do was z milicji? - Kręcili się tutaj wczoraj pół dnia, pytali o dziewczynkę i psa. - Dzięki - westchnęłam. - Gdybym wiedział, zapisałbym numer... - Pewnie - obie pokiwałyśmy głowami i poszłyśmy do volkswagena. - Trzeba dzwonić na milicję - gorączkowała się moja przyjaciółka. - Srebrny lanos to już coś! Może widział go ktoś jeszcze i zapamiętał numery? No co za głąby, najpierw przegapili psa, a teraz samochód... W ogóle nie można im zaufać - ponieważ nie reagowałam na jej tyradę, spytała urażona: - Nad czym tak myślisz? - Nad srebrnym lanosem - odparłam. - Pamiętasz, jak byłyśmy na daczy, to widziałyśmy taki samochód, jeszcze Wierka się martwiła, mówiła, że widziała go wcześniej w mieście. Pamiętasz?

- Nie - wyznała Żeńka uczciwie jak nigdy. Zwykle czy wie, czy nie wie, udaje najmądrzejszą. Zaczęłam jej opowiadać, a ona kiwała głową i tak doszłyśmy do samochodu; kilka minut później już parkowałyśmy naprzeciwko domu Dunajewów. Zbyt późno przypomniałam sobie, że na podwórko nie wjedziemy, a nie chciałam zostawiać samochodu pod znakiem „Zakaz parkowania". - Niepotrzebnie przyjechałyśmy autem - mruknęłam. - Nic się z twoim wózkiem nie stanie! No, dobrze jej mówić, jak swój dawno rozbiła... Drzwi otworzyła nam Natalia, chyba ją obudziłyśmy: twarz zaspana, oczy czerwone, jakby długo płakała. - Co słychać? - spytała Żeńka. - Wchodźcie, tylko cicho. Wierka się właśnie położyła. Przyjeżdżało pogotowie, ciśnienie jej podskoczyło do stu osiemdziesięciu, dostała zastrzyki, teraz śpi. - Boże, jeszcze tylko tego brakowało - wystraszyłam się. - A gdzie Igor? To proste pytanie speszyło Natalię, zaczerwieniła się nagle i szybko odpowiedziała: - Wyjechał w jakichś sprawach. - W jakich? - spytałam czujnie. - Nie wiem - Natasza nie umiała kłamać i teraz czuła się okropnie, marszczyła brwi i odwracała wzrok. - A myśmy się czegoś dowiedziały... Trzeba zadzwonić na milicję. Myślę, że Lelkę zabrali stąd srebrnym lanosem. Na milicji nasza opowieść nie zrobiła większego wrażenia, odniosłam nawet wrażenie, że nasze śledztwo zaczyna działać na nerwy stróżom prawa. Romana Andriejewicza też to denerwuje, ciągle nam powtarza, że z własną milicją trzeba współpracować. - Bez nas i tak nic nie zrobią - pokręciła głową Żeńka. - Wszystko przegapią... - Ludzi mają mało, a przestępstw dużo - wstawiłam się za stróżów prawa. - Jasne - machnęła ręką moja przyjaciółka. - Wiesz co, jedźmy do Romka, może on zmusi ich do działania. - Możemy do niego zadzwonić... Żeńka zerknęła na Natalię, a potem znacząco na mnie: - Lepiej podjechać... - O co ci chodzi? - spytałam już na ulicy. - Wierka śpi, nie ma sensu tam sterczeć. Trzeba szukać Lelki, a nie siedzieć z założonymi rękami. Jak myślisz, gdzie się Igor zmył? - Pojęcia nie mam. - I co to za tajemnicze sprawki, przy których Natalia robi się cała czerwona i odwraca wzrok? - W tym momencie zaklęłam i zawróciłam. - No coś ty? - zdziwiła się Żeńka. - Zapomniałam wziąć torebkę. - No i do licha z nią, i tak tu potem wrócimy. - Coś ty, mam tam kluczyki... - podreptałam do klatki, Żeńka za mną. - Idź do samochodu - poradziłam. - A co za różnica, czy pójdę z tobą, czy zaczekam przy samochodzie... Pięć minut później zrozumiałam, że to było przeznaczenie - bystrooka Żeńka zwróciła uwagę na skrzynkę pocztową. Ja nawet o swojej skrzynce rzadko pamiętam, więc nie spojrzałam w tamtą stronę korytarza, a Żeńka zatrzymała się i powiedziała: - Tam coś jest. Ale nawet wtedy specjalnie się nie przejęłam. Weszłyśmy do mieszkania, Natalia w międzyczasie zdążyła się umyć i sądząc z zapachu w kuchni, zaparzyć kawę. Drzwi otworzyła od razu.

- Wiesz, gdzie jest klucz od skrzynki? - naskoczyła na nią Żeńka. - Wisi na gwoździu. Żeńka złapała klucz i wybiegła z mieszkania, a minutę później wróciła z kopertą. Koperta była podpisana drukowanymi literami, adresu zwrotnego nie było. Pieczątka świadczyła o tym, że list został wysłany z poczty nr 17, czyli trzy kroki stąd. Bez ceregieli Żeńka otworzyła kopertę i wyjęła kartkę. Litery były drukowane, nierówne, jakby pisało dziecko. Żeńka przeczytała na głos: „Wiero Andriejewna, niech się pani nie martwi o dziewczynkę, nic złego jej się nie stanie". - Co to jest? - chlipnęła Natasza, a my wpatrywałyśmy się w list osłupiałe, nie bardzo wiedząc, czy mamy się cieszyć, czy martwić. Natalia poszła obudzić siostrę, a my wyszłyśmy z mieszkania. - No i co, dalej będziesz twierdzić, że nie ma żadnej rodzinnej tajemnicy. Co to za drań wszystko wymyślił? - złościła się przyjaciółka. - Nie masz innych pytań? Żeby tylko Lelce naprawdę nic nie groziło... Z pierwszej budki telefonicznej zadzwoniłam do męża, opowiedziałam mu o srebrnym lanosie, o tym, że to najprawdopodobniej ten sam, który widzieliśmy na daczy na kilka dni przed porwaniem, no i o liście oczywiście. Roman zainteresował się listem. - Wiero Andriejewna? - powtórzył. - Tak tam było napisane? - Tak. - Dziwne... - Dlaczego? - Dlatego że dziewczyna ma jeszcze ojca i można było spokojnie napisać: Wiero Andriejewna i Igorze Wasiliewiczu. Albo: rodzice. A jak się komuś nie chciało, to w ogóle można się było do nikogo konkretnie nie zwracać... - Co masz na myśli? - zdumiałam się. - Nic. Mówię tylko, że to dziwne. - Twój mąż ma rację - zauważyła Żeńka, wsiadając do samochodu. - To naprawdę dziwne... No bo niby co, pani, Wiero Andriejewna, niech się nie martwi, a o Igorze Wasiliewiczu ani słowa. Coś tu nie tak... - Nudna jesteś z tymi swoimi tajemnicami rodzinnymi - machnęłam ręką. - Do diabła z nimi, powiedz mi lepiej: jak długo znasz Wierkę? - Chyba ze cztery lata. - Chyba - przedrzeźniła mnie przyjaciółka. - A konkretnie? - Konkretnie to ty powinnaś wiedzieć, bo przecież nas poznałaś. - Naprawdę? Wierka przyszła od razu po urlopie macierzyńskim, a przedtem pracowała w administracji rejonowej. - No i co? - Na razie nic. Wiesz co, podjedźmy do mnie, muszę zadzwonić w kilka miejsc. - To już lepiej do mnie - poprosiłam. - Ty będziesz dzwonić, a ja zrobię obiad. - Boisz się, że nasz dzielny podpułkownik wyschnie na wiór? - Oczywiście. - No to dawaj. Zdążyłam zrobić obiad, a Żeńka ciągle wisiała na telefonie. W końcu skończyła rozmawiać i popatrzyła na mnie. - No i co? - Chyba wszystkich obdzwoniłam - powiedziała, drapiąc się po nosie. - Robi się ciekawie... - A co takiego? - Nikt z naszych znajomych nie widział Wierki w ciąży. Szczerze powiedziawszy, nie od razu do mnie dotarło, co ona chce przez to powiedzieć. Postałam chwilę z otwartymi ustami i dopiero wtedy wyjąkałam:

- No nie... Myślisz, że?... - Myślę - skinęła głową Żeńka. - To by się zgadzało... - przytaknęłam. - Wtedy ich reakcja na pojawienie się cioci Ludy staje się jasna i zaczynam rozumieć, dlaczego ktoś porwał dziecko. Lelka jest przybraną córką Dunajewów, a naturalna matka pojawiła się po sześciu latach nieobecności i postanowiła zabrać dziecko. - Dokładnie, a Igor i Wierka wiedzą, kim ona jest, przy czym Igor właśnie szuka tej kobiety. - To dlaczego nie dali znać na milicję? - No, to akurat proste: nie chcą, żeby ktokolwiek się dowiedział, że Lelka jest ich przybraną córką. - Wiesz co, nawymyślałyśmy tu Bóg wie co, a może to wszystko nie jest warte funta kłaków. To, że nikt nie widział Wierki w ciąży... - A ja osobiście wolę, żeby Lelka była teraz ze swoją prawdziwą matką, niechby nawet stukniętą. Matka to matka i dziewczynka będzie z nią bezpieczna. Słuchaj, jedźmy do Dunajewów. - I co, będziesz nękać Wierkę? - wytrzeszczyłam oczy. - Już i tak jej się dostało... - Będę nękać Nataszę, ona powinna wiedzieć. Jedźmy. Jednak Natalii u Dunajewów nie zastaliśmy. Z rejonu przyjechała matka Wiery i teraz była z córką, a Natalia pojechała do domu zająć się własnymi dziećmi, które wychowywała sama. Ich ojciec ulotnił się w nieznanym kierunku dwa lata temu po kolejnym ciągu. Mówiono, że jakby co, można by go znaleźć na targu w towarzystwie beznogiego inwalidy i damy, ciężarnej trzeci rok z rzędu, ale Natalia się tym nie przejmowała i o swoim byłym mówiła lakonicznie: zmył się. Chłopcy byli teraz na obozie, ale się stęsknili i zjawili w domu, więc Natalia musiała zostawić siostrę. Jej matka, starsza kobieta, przycupnęła na kanapie i cicho płakała. Wiera, otumaniona tabletkami i zastrzykami, siedziała ze wzrokiem utkwionym w kąt, a Igor, który właśnie wrócił, miotał się po mieszkaniu. - Coś nowego? - spytała Żeńka. - Psiakrew! - ryknął Igor. Nie zrozumiałam, do czego miał się donosić ten okrzyk, zresztą to było nieistotne, najważniejsze było to, że wnioskując z jego zachowania, poranna wycieczka nie przyniosła żadnych rezultatów. - Widziałeś list? - spytałam nieśmiało. - Widziałem - skinął głową. - Daliście znać na milicję? - Daliśmy. - I co oni na to? - A co oni w ogóle mogą? Już trzy dni minęły... Boże! - odepchnął krzesło, ja wzdrygnęłam się, zaskoczona, a Żeńka spytała: - Nie zdziwiło cię, że ten, co pisał list, zwracał się tylko do Wiery? - A co w tym dziwnego? - No wiesz, dziecko ma oboje rodziców, a zwracają się tylko do matki... Igor zamarł, patrząc ponuro na Żeńkę, a potem zapytał: - Co to znowu za bzdury? - No nie wiem, czy bzdury... - Bzdury! - uciął. - Ten list i te twoje kretyńskie aluzje... - wybiegł z pokoju i trzasnął drzwiami. - Może ty wiesz - zwróciła się do mnie Żeńka - do czego robiłam aluzję? Pół godziny później opuściłyśmy mieszkanie Dunajewów. - Nie mam siły tam siedzieć - przyznała Żeńka, schodząc po schodach. - Ja też nie.