SIEDZĄCA NAPRZECIWKO mnie Żeńka pałaszowała tort,
od czasu do czasu uśmiechając się znacząco i robiąc zagadkowe
miny. Głupi by zrozumiał, że chowa w zanadrzu jakąś zwala-
jącą z nóg nowinę, ale ja specjalnie o nic nie pytałam - uważam
takie trzymanie ludzi w niepewności za wyjątkowe świństwo.
Żeńka wsadziła do ust kawałek tortu, wytarła ręce serwetką,
spojrzała w sufit i oznajmiła:
- Staruszek się objawił.
- Jaki staruszek? - nie zrozumiałam.
- No ten z Anapy, pamiętasz?
Pamiętałam, oczywiście. Żeńka wypoczywała w Anapie
półtora miesiąca temu i tam poznała pewnego podejrzanego
typa - w każdym razie mnie od razu taki się wydał, bo Żeńka,
trzymając mnie przy telefonie bitą godzinę, zapewniała, że to
dusza człowiek, przemiły staruszek, który tak ją czarująco ado-
ruje, nie pcha się z łapami i w ogóle, dżentelmen w każdym
calu. Na moje pytanie wprost, ileż ten starzec ma lat, odpowia-
dała półsłówkami. To już mnie poważnie zaniepokoiło. Żeńka
jakiś czas temu popadła w depresję - jej kolejny romans umarł
śmiercią naturalną - i w tym stanie ducha mogła wyjść za mąż
za jakiegoś upośledzonego starca już choćby po to, żeby zrobić
innym na złość.
Gdy już byłam niemal gotowa lecieć do Anapy, żeby prze-
konać się na miejscu, co się tam, do cholery, dzieje, Żeńka
zadzwoniła znowu i z niejakim zdumieniem oznajmiła, że
staruszek zaproponował jej pracę.
- Poślij go do diabła - warknęłam, pełna najgorszych prze-
czuć.
- Uspokój się, Anfisa - poprosiła pojednawczo Żeńka. - On
chce, żebym napisała jego autobiografię.
- Przecież autobiografię każdy pisze sam... - zdumiałam się.
- Wiesz, teraz w ogóle mało kto sam pisze, więc co za różnica.
Ja opowiem za niego pouczającą historię jego życia, a on mi za
to zapłaci. „Autor" zadowolony, ja tym bardziej, a ludzkość to
już w ogóle w euforii.
-Czekaj, czekaj, to kim jest ten starzec? Artystą? Politykiem?
- A diabli wiedzą. Moim zdaniem to oszust, chociaż mówi, że
jest biznesmenem. Co za różnica?
- Osobiście nie widzę większej różnicy między biznesmenem i
oszustem, jednak ty powinnaś się nad tym zastanowić.
- Naprawdę? Co ty powiesz - mruknęła złośliwie Żeńka,
chociaż świetnie wiedziała, co mam na myśli.
- A rób, co chcesz - ucięłam, a przyjaciółka zaczęła jęczeć:
- No co ty, Anfisa, na tym przecież nie będzie mojego na-
zwiska, a forsa naprawdę niezła.
- Rób, co chcesz - powtórzyłam i odłożyłam słuchawkę.
Żeńka zadzwoniła nazajutrz, ale o staruszku nie wspomniała.
Trochę się uspokoiłam, a w końcu w ogóle przestałam o nim
myśleć. Jednak gdy Żeńka wróciła z Anapy i wzięłam ją na
spytki, poleciłam mojemu mężowi, pułkownikowi specnazu,
dowiedzieć się, co to za staruszek wypoczywał w Anapie. Ro-
mek zadanie wykonał, ale nie mogę powiedzieć, żeby zasypał
mnie informacjami. Skrzywił się i oznajmił:
- Niezły typek.
I nic więcej, czyli mogłam do upojenia zamartwiać się i wić z
ciekawości.
Do tego czasu Żeńka pogodziła się ze swoim byłym uko-
chanym i nawet oznajmiła, że znów chce wyjść za niego za mąż.
Uspokoiłam się ostatecznie i nie myślałam więcej o tym
staruszku - a teraz on się nagle zjawia i akurat to dzień po tym,
jak Żeńka po raz kolejny posprzeczała się z ukochanym! Nic
więc dziwnego, że się rozzłościłam, a nawet wystraszyłam, ale
usiłując trzymać nerwy na wodzy, zapytałam spokojnie:
-I czego on chce?
- Ma obsesję na punkcie uszczęśliwienia potomków swoją
biografią.
- No to niech sam napisze - palnęłam.
Żeńka skinęła głową, jakby się ze mną zgadzała, spojrzała w
okno i nagle oznajmiła:
- Jestem na urlopie do dziesiątego września. Właściwie nie
mam nic do roboty, a facet proponuje niezłą kasę. Dlatego tak
sobie pomyślałam, żeby do niego pojechać... nawet jak nie na-
piszę książki, to sobie odpocznę za darmo.
- Chcesz lecieć do Anapy? - ściągnęłam brwi.
- Nieee... ma dom gdzieś na jeziorze Ladoga. Wiesz, rosyjska
północ, wyspy, jeziora, Waałam, Kiżi...
- Co tu ma do rzeczy Waałam? - spanikowałam.
- To, że mnie nie słuchasz. Gość ma dom na jednej z wysp
jeziora Ladoga. Tam jest ich cała masa, facet wziął i kupił.
- Kupił wyspę? - wytrzeszczyłam oczy.
- Anfisa, nie rób tak, bo wyglądasz jak puchacz. Może nie
kupił, może zbudował na wyspie dom. Byłaś kiedyś na Wa-
ałamie?
- Nie. - Wzruszyłam ramionami. Geografia nie była moją
mocną stroną i dla mnie rosyjska północ kończyła się na pery-
feriach Petersburga.
- Mówię ci, że tam jest pełno wysp i na jednej z nich facet
kupił albo zbudował dom. I teraz mnie zaprosił, żebym przyje-
chała. Porozmawiamy sobie, opisze mi malowniczo całe swoje
życie i wtedy zdecyduję, czy wezmę się do tej biografii, czy nie.
- Moim zdaniem to jakaś bzdura - nie wytrzymałam.
- Czemu bzdura? - spytała urażona Żeńka. - Myślisz, że
nadaję się tylko do pisania opowiadanek o kotach i psach? W
końcu nie najgorszy ze mnie dziennikarz, machnęłabym mu
taką biografię...
- Nie o to mi chodziło, Żenieczka - wyjąkałam, chowając
głowę w ramiona - tylko że ten gość wydaje mi się strasznie
podejrzany. Romek powiedział, że powinnaś trzymać się od
niego z daleka, a on wie, co mówi.
- Nudna jesteś z tym swoim żołnierzem. - Przyjaciółka się
zasępiła. - Trzeba mieć własny rozum. No i w ogóle...
- Pojedziesz sobie na tę rosyjską północ, a ja tu zwariuję z
niepokoju - naskoczyłam na Żeńkę i nawet walnęłam dłonią w
stół, aż filiżanka podskoczyła. - Ale moje zdrowie zupełnie cię...
- Możesz jechać ze mną - zauważyła przymilnie przyjaciółka,
uśmiechając się promiennie, i pospiesznie dodała: - Tekst do
wydawnictwa oddałaś, nowej powieści jeszcze nie zaczęłaś,
twój Romek jest w Mozdoku i nieprędko wróci, więc nie ma
żadnego powodu, żebyś siedziała w domu. Poza tym nowe
wrażenia mogłyby zapłodnić twoją pisarską wyobraźnię, wy-
myśliłabyś coś wstrząsającego... Pomyśl tylko: wyspa, samotny
dom i morderstwo. Wszyscy są podejrzani, a tu jeszcze sztorm i
bohaterowie zostają odcięci od świata.
- Jaki sztorm? - Skrzywiłam się. - Przecież Ladoga to jezioro.
- No to co, ale za to duże, nie tak jak nasze Głębokie, i na
pewno tam są sztormy, po prostu muszą być tam sztormy - W
tym miejscu Żeńka niespodziewanie wyrecytowała: - „Hej,
barguzin, wzdymaj falę, słyszę już łoskoty gromu..”1
.
- Barguzin to wiatr - zdenerwowałam się - rzecz się dzieje na
Bajkale i w ogóle, co tu ma do rzeczy sztorm?
- A burza? Burza ci nie wystarczy? - burknęła Żeńka i tak się
spierałyśmy z pół godziny, próbując zaćmić się nawzajem
znajomością geografii, aż w końcu zmęczone napiłyśmy się
herbaty, już w milczeniu.
Pomysł Żeńki wydawał mi się wyjątkowo głupi, wiedziałam
jednak, że przyjaciółka od niego nie odstąpi. Jednocześnie
pomyślałam, że tak właściwie nic nie trzyma mnie w mieście.
Romek jest w Mozdoku i wróci najwcześniej za dwa tygodnie,
praca nad kolejnym kryminałem faktycznie dobiegła końca,
powieść wyszła mi całkiem niezła i w sumie mogłabym z ty-
dzień odpocząć. No i będę miała Żeńkę na oku.
- Zapowiedziałam, że przyjedziemy we dwie - oznajmiła moja
przyjaciółka, nalewając herbatę. - Przedstawiłam cię w jak
najlepszym świetle, że znana pisarka, autorka kryminałów...
- Nigdzie nie jadę - wkurzyłam się momentalnie.
. - Boisz się swojego Romka? - zapytała złośliwie.
- A co to ma do rzeczy?
- A nic. Tyle że twój mąż jest zazdrosnym sukinkotem, a ty,
niewolnico boża Anfiso, pozwalasz się tyranizować. Może jesz-
cze zakłada ci pas cnoty?
1Fragment rosyjskiej pieśni Stawne morze, święty Bajkał.
- Przestań w tej chwili! - rozgniewałam się. - Romek mi ufa i
w ogóle... Po prostu taki ma charakter...
- Otóż to. Gdy tylko mu powiesz, że wyjeżdżasz, to zacznie
wrzeszczeć, aż pęknie słuchawka. Założymy się?
- A właśnie, że nie zacznie - zaprotestowałam, nie zastana-
wiając się nad konsekwencjami, a podła Żeńka od razu podsu-
nęła mi telefon i zaproponowała wrednie:
- Sprawdzimy?
Przygryzłam wargę, wybrałam numer i czekałam.
- Gromow, słucham - burknął wreszcie Romek.
- Romeczku - pisnęłam. - Mówi Anfisa.
- Gdzie cię znowu nosi? - warknął mąż. - Dzwoniłem dwa
razy, o dziesiątej i dwunastej trzydzieści.
- O dziesiątej byłam w sklepie, a o wpół do pierwszej poszłam
do dentysty. Zapomniałeś, że bolał mnie ząb?
-Jaki ząb? - zainteresował się Romek, teraz już ciszej i ła-
godniej. Porozmawialiśmy chwilę o moim zębie, a potem po-
wiedziałam cicho:
- Romeczku, tęsknię za tobą...
Mąż westchnął tak, że w oczach od razu stanęły mi łzy.
- Ja też. Najchętniej rzuciłbym to wszystko i pierwszym sa-
molotem... No wytrzymaj, słoneczko, to góra dwa tygodnie,
Michałycz obiecał, że na pewno. A potem miesiąc urlopu. - I
Romek zaczął opisywać, jak spędzimy urlop.
Żeńka uśmiechała się wrednie, ja się czerwieniłam, ale nie
miałam odwagi powiedzieć mężowi, że przyjaciółka siedzi na-
przeciwko mnie i wszystko słyszy. Jewgienija Pietrowna dzia-
łała na Romka jak płachta na byka, a nie chciałam go teraz de-
nerwować. Dlatego w pełni zaakceptowałam program urlopu,
chlipnęłam cicho i oświadczyłam:
- Źle mi tu bez ciebie. - Co z mojej strony było strasznym
świństwem, bo niby co, mnie tu źle, a Romkowi w Mozdoku
dobrze?
- Mała, no wytrzymaj jeszcze troszeczkę - poprosił, prawie
płacząc. - Dzwoń do mnie często, ja też będę do ciebie dzwo-
nił. .. Pogodę macie ładną? Idź na plażę, pojedź do mamy do
Moskwy i weź ze sobą Żeńkę, ona i tak nie ma nic do roboty.
Słyszysz, słonko?
- Słyszę - westchnęłam. - Żeńka zapraszała mnie do przyjaciół
na Waałam. Rosyjska północ, piękne okolice, no i nigdy tam
nie byłam...
- Chciałabyś pojechać?
- No właśnie nie wiem... - znowu westchnęłam.
- A co to za przyjaciele?
- Nie pytałam.
- Można stamtąd dzwonić? - spytał czujnie Romek.
- Pewnie tak.
-Wiesz co, idź do Witalika, weź od niego komórkę, zadzwonię
do niego i uprzedzę. Diabli wiedzą, może na tym Wa- ałamie
nigdy nie słyszeli o telefonach. Kiedy jedziesz?
- Jeszcze nie zdecydowałam - powiedziałam szybko i do-
dałam: - Kocham cię... - Romek ochoczo podtrzymał temat i
rozmawialiśmy jeszcze kilka minut, po czym pożegnaliśmy się
ciepło.
Odłożyłam słuchawkę i Żeńka z uśmieszkiem uścisnęła mi
dłoń.
- Widzisz, jak chcesz, to potrafisz. To co, jutro odbijamy?
- Czemu jutro? - spanikowałam.
-A po co odkładać? Im wcześniej ruszymy, tym wcześniej
wrócimy. Tylko ty masz wolny zawód, mój urlop nie jest z
gumy.
Ze smutkiem zapatrzyłam się w ścianę naprzeciwko. Wy-
chodziło na to, że faktycznie będę musiała pojechać, skoro już
Romek wyjątkowo dał mi swoje błogosławieństwo, a rozsądne
argumenty mi się wyczerpały. Zresztą Żeńka i tak by ich nie
słuchała. Dlatego bez większego entuzjazmu skinęłam głową.
- Pakuj się - zarządziła moja przyjaciółka i poszła do siebie.
Za to wieczorem dzwoniła jeszcze pięć razy, urządziłyśmy
dyskusję panelową na temat: co ze sobą zabrać. W efekcie
zrobiło się tego tyle, że wcale się nie zdziwiłam, gdy Żeńka
zjawiła się u mnie o ósmej rano w towarzystwie młodego
człowieka, kierowcy taksówki, któremu ręce wyciągały się od
dwóch przerażającej wielkości waliz. Na czoło taksówkarza
wystąpił pot, oddech miał urywany; pozbył się walizek z
wyraźną ulgą i od razu zniknął.
Wytrzeszczyłam oczy na dwa skórzane potwory, jeden ja-
dowicie zielony, drugi jaskrawożółty, i skrzywiłam się. Gust
Żeńki nieodmiennie wprawiał mnie w zdumienie.
- Spakowana? - zainteresowała się, włączając czajnik.
- Tak. - Skinęłam głową i westchnęłam, zastanawiając się, jak
my to wszystko zaniesiemy, ponieważ i ja miałam dwie walizki,
co prawda znacznie mniejsze i w normalnym granatowym
kolorze, za to strasznie ciężkie. I wtedy mnie olśniło. - A jak my
się w ogóle dostaniemy na te wyspy? - spytałam rozsądnie.
-Wszystko zorganizowałam - odparła radośnie Żeńka. -
Zadzwoniłam do staruszka, tak się ucieszył!... Wyobraź sobie,
że czytał twoje książki, w życiu bym nie pomyślała...
- Niby dlaczego? - spytałam podejrzliwie.
- Wiesz, on nie wygląda na człowieka, który czytałby książki,
no chyba że swoją biografię, a ta jeszcze nie została napisana.
Krótko mówiąc, jest przeszczęśliwy. Wyśle po nas samochód,
dojedziemy nim do miasta... Do licha, zapomniałam, jak się
nazywa, jakaś fińska nazwa, a może i nie fińska... Mam
zapisane... No więc dojeżdżamy do tego miasta, a stamtąd na
wyspę to już normalnie, kutrem albo promem, przyślą po nas.
Klasa, co? A twój wózek postoi w Petersburgu na parkingu, co
nie będzie cię kosztowało ani kopiejki, bo za parking zapłaci
nasz staruszek.
Z całej tej tyrady udało mi się wyłapać tylko „twój wózek" i od
razu spanikowałam. Volkswagena podarował mi ojczym,
deputowany parlamentu rosyjskiego, i choć samochód nie był
nowy, to wyglądał całkiem porządnie i szanowałam go, tłumiąc
w zarodku wszelkie zakusy przyjaciółki na moją własność (swój
samochód Żeńka rozbiła i za każdym razem, gdy siadała za
kierownicą mojego volkswagena - co na szczęście zdarzało się
bardzo rzadko - robiło mi się słabo). Poczułam dreszcz i nieco
bez sensu spytałam:
- A co tu ma do rzeczy mój samochód?
- A czym pojedziemy do Petersburga? - odparowała Żeńka.
- Pociągiem - odparłam, zerkając niespokojnie na nasze wa-
lizki.
- Ciekawe. - Żeńka westchnęła. - Jak wejdziemy do pociągu z
tymi tobołami? Nie, kochana, bierzemy twoją brykę.
- Mogłybyśmy... - zaczęłam, ale pod surowym spojrzeniem
przyjaciółki od razu urwałam i z rezygnacją skinęłam głową.
Z wielkim trudem udało nam się znieść walizki na dół - nie
omieszkałam wytknąć Żeńce, że tachanie tych waliz tam i z
powrotem jest co najmniej bez sensu. Podjechałam volks-
wagenem pod wejście, załadowałyśmy bagaże i skoczyłam do
Witalika, kumpla i współpracownika Romka, który z ciężkim
westchnieniem i ciężkim sercem wręczył mi swoją komórkę,
prosząc tylko, żebym jej nie zgubiła. Ulokowałyśmy się w sa-
mochodzie, Witalik wyszedł nas odprowadzić, a Żeńka poma-
chała mu ręką i powiedziała:
- Z Bogiem!
Jak się później okazało, Pan Bóg nie dał nam błogosławień-
stwa na tę podróż, widocznie był wtedy zajęty ważniejszymi
sprawami. Rzecz jasna, wyruszając, nie miałyśmy o tym
pojęcia, chociaż męczyło mnie pewnego rodzaju przeczucie.
Ponieważ jednak Żeńka jak zwykle zaczęła trajkotać, uspoko-
iłam się.
PODRÓŻ PRZEBIEGŁA bez zakłóceń i nazajutrz Petersburg
powitał nas ulewnym deszczem.
-Ale pogoda - mruknęła przyjaciółka, wyglądając przez okno i
marszcząc nos.
- A co, na rosyjskiej północy jest równie obrzydliwie? - za-
interesowałam się.
- Skąd mam wiedzieć. - Żeńka westchnęła. To mnie zdumiało,
ponieważ zwykle wie wszystko najlepiej.
- Gdzie ma na nas czekać ten twój gość?
- Na Wyspie Wasilewskiej. Ale nie ma się co spieszyć, jest
mnóstwo czasu... Możemy obejrzeć miasto, bądź co bądź, sto-
lica północy.
Jakieś pół godziny później deszcz przestał padać i wyjrzało
słońce; humor nam się poprawił i zaczęłyśmy zwiedzać. Obiad
zjadłyśmy w restauracji na ulicy Pestela, a potem spojrzałyśmy
na zegarki. Do spotkania została godzina z hakiem.
- Niedaleko stąd jest Muzeum Rosyjskie - poinformowała
mnie Żeńka po zastanowieniu, tyle że ja znałam to muzeum.
Nieraz odwiedzałam Petersburg i zapoznałam się z miejsco-
wymi atrakcjami.
- A może od razu pojedziemy na Wyspę Wasilewską, a nuż
ten samochód przyjedzie wcześniej? - zaproponowałam roz-
sądnie.
- Człowiek powinien dążyć do piękna - prychnęła Żeńka.
- A co ty zdążysz tam obejrzeć w ciągu godziny? - Rozzłoś-
ciłam się.
- Coś zawsze zdążę - uparła się przyjaciółka i oczywiście na
tym stanęło.
Dziesięć minut później zaparkowałyśmy przed muzeum,
stając na końcu rzędu samochodów należących do takich sa-
mych miłośników sztuki jak my.
Po muzeum moja przyjaciółka latała jak z propellerem i na-
wet zdążyła obejrzeć wszystkie sale - zajęło jej to dokładnie go-
dzinę. Spotkałyśmy się w westybulu, Żeńka wygłosiła mowę o
nieśmiertelnych arcydziełach i rękopisach, które nie płoną, i
opuściłyśmy tę świątynię sztuki. Pięć minut później stałyśmy
przed muzeum z otwartymi ustami - mojego volkswagena ni-
gdzie nie było.
- Ładne rzeczy! - Żeńka gwizdnęła, a ja jęknęłam żałośnie,
mając cichą nadzieję, że samochód jednak się pojawi.
Ale nic z tego, czerwone żiguli stało jakby nigdy nic, czarna
wołga też, a moja bryczka... Jęknęłam po raz drugi i usiadłam
na schodach, mając zamiar zadzwonić do Romka i poskarżyć
mu się na los: on tam zaprowadza porządek w Mozdoku, a
mnie świsnęli samochód sprzed nosa. Jednak nie udało mi się
zrealizować ty cli planów, ponieważ przyjaciółka wyrwała mi
telefon z rąk i rozwinęła fantastyczną działalność. Zadzwoniła
na milicję, zawiadomiła ich o kradzieży oraz o tym, że mój mąż
jest pułkownikiem specnazu, ma parszywy charakter i dlatego
radziłaby im szybko znaleźć samochód, bo jak nie, to
popamiętają. Dopiero później wyjaśniło się, że odruchowo
zadzwoniła na milicję naszego miasta i cała jej aktywność
sprowadziła się do zera.
Rozmawiający z nią milicjant powiedział, że postarają się
znaleźć samochód jak najszybciej, poprosił, żebyśmy się nie
denerwowały, tylko czekały na schodach muzeum, a milicja
zaraz do nas podjedzie. Żeńka rozłączyła się, usatysfakcjono-
wana skinęła głową i usiadła obok mnie.
- Nie bój się - powiedziała dziarsko. - Znajdą ten twój sa-
mochód. Rzuca się w oczy, obce numery...
- Tu w każdym domu jest pięć podwórek - zaprotestowałam
żałośnie, choć nieszczerze. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że
straciłam swój wóz na zawsze, i w głębi duszy miałam nadzieję,
że naprawdę go znajdą.
- Dobra, siedź tutaj, czekaj na gliny, a ja pójdę po papierosy -
powiedziała Żeńka. - Muszę się uspokoić.
Poszła, a ja rozglądałam się uporczywie w płonnej nadziei
ujrzenia prezentu od ojczyma.
Kupowanie papierosów zajęło Żeńce całe piętnaście minut, co
mnie zirytowało, ale nic nie mówiłam. Po zastanowieniu też
wzięłam papierosa i tak siedziałyśmy na schodkach, paliłyśmy i
czekałyśmy na pojawienie się milicji z pocieszającymi nowi-
nami.
- Słuchaj - odezwała się Żeńka - twój Romek musi być tam u
nich szychą, jak podałam jego nazwisko, gliniarz od razu
inaczej zaśpiewał.
- Szanują go. - Westchnęłam i niespodziewanie zaszlocha-
łam, zerkając z tęsknotą na telefon, ale Żeńka od razu mnie
osadziła:
- Nawet nie próbuj dzwonić do Romka. Poradzimy sobie. Jaki
z niego pożytek, jeśli jest tysiąc kilometrów stąd? Poradzimy
sobie - powtórzyła moja przyjaciółka, uspokajając samą siebie.
Pociągnęłam nosem i ucichłam. Czas płynął, a milicji jak nie
było, tak nie było, Żeńka zaczęła się niecierpliwić.
- No gdzie ich diabli noszą? - prychnęła. - Co za ludzie,
niczego nie potrafią porządnie załatwić!
- Może szukają samochodu? - wstawiłam się za stróżami
prawa.
Minęła godzina, potem druga, moja przyjaciółka spurpuro-
wiała i zaczęła kląć.
- No co jest, zapomnieli o nas?
Zaczął kropić deszcz, weszłyśmy pod daszek, a Żeńka,
kompletnie wyprowadzona z równowagi, ponownie wybrała
numer.
- Śpicie tam czy co? - spytała, gdy tylko odezwał się raźny
głos: „Dyżurny, słucham". - Długo jeszcze mamy tu siedzieć?
- Dziewczęta - powiedział przepraszająco milicjant. - Obje-
chaliśmy całe miasto, ale takiego muzeum u nas nie ma.
- Jak to nie ma?! - oburzyła się Żeńka. - Skoro siedzimy tu
dwie godziny, o, jest tabliczka...
- Może to jakieś inne muzeum? Lepiej podajcie adres.
Przebiegłyśmy się, dowiedziałyśmy, jaki to adres - i ta in-
formacja pogrążyła naszego rozmówcę w głębokiej zadumie.
- Ulicy Inżynieryjnej też u nas nie ma. - Westchnął. - Do-
wiedzcie się dokładniej i wtedy zadzwońcie.
Ja zamrugałam oczami, a Żeńka podrapała się po karku i
spytała:
- W Petersburgu są siedmiocyfrowe numery telefonów?
- No pewnie.
- To czemu dali mi sześciocyfrowy?
-A dokąd ty właściwie dzwoniłaś?! - ryknęłam.
- Pod zero dwa, a potem ten numer, które mi dały te przy-
głupy.
- To nie oni są przygłupami. - Westchnęłam z rezygnacją. - To
ty dzwoniłaś do domu zamiast do glin w Petersburgu.
Żeńka zamrugała i zerknęła na telefon.
- To czemuś wcześniej...
- Kto wiedział, że jesteś taka głupia?
Za „głupią" Żeńka się obraziła, ale od razu zaczęła dzwonić do
miejscowych glin. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre;
skuliłam się z zimna i pomyślałam, że już nigdy nie zobaczę
mojego volkswagena.
Petersburscy gliniarze nie wykazali się oryginalnością, kazali
nam czekać na tych samych schodach i przyjechali dwie
godziny później, gdy już straciłyśmy wszelką nadzieję ujrzenia
ich.
Z milicyjnego gazika wysiadły dwie osoby: ładna dziewczyna i
młody chłopak z promiennym uśmiechem.
- To wam ukradli samochód? - spytał wesoło. Ja skinęłam
głową, a Żeńka, przypatrując im się ponuro, opowiedziała na-
szą historię.
Opowieść nie zrobiła na młodych ludziach większego wra-
żenia, mnie nawet wydała się dość głupia, poczułam wyrzuty
sumienia, że zawracamy ludziom głowę takim drobiazgiem.
Młody człowiek wyjął z gazika aparat fotograficzny i nie wia-
domo po co zrobił zdjęcie białemu mercedesowi stojącemu do-
kładnie w tym miejscu, w którym kilka godzin temu stał mój
samochód. Zainteresowało mnie to i już miałam go o to spytać,
ale Żeńka warknęła nagle:
- Samochód się znajdzie?
- Nie przypuszczam. - Młody człowiek uśmiechnął się i ja
jakoś tak od razu się uspokoiłam, ucichłam i nie zadawałam już
żadnych pytań. Ładna dziewczyna, walcząc w wiatrem, pisała
coś energicznie, od czasu do czasu powtarzając:
- Proszę się nie denerwować.
Ponieważ ja zupełnie się nie denerwowałam, tylko siedziałam
na schodach i usiłowałam sobie przypomnieć, co z garderoby
zostało mi jeszcze w domu, to ta prośba była adresowana
wyłącznie do Żeńki, która właściwie też się nie denerwowała,
tylko wpadła w przygnębienie i sprawiała wrażenie nieobecnej.
Biorąc pod uwagę rozmiary jej waliz, nietrudno się domyślić, że
szafa w jej mieszkaniu świeciła teraz pustkami. Westchnęłam
ze współczuciem i wzięłam przyjaciółkę za rękę, ale nawet tego
nie zauważyła.
Dziewczyna skończyła pisać, wsiedliśmy do gazika i wkrótce
znaleźliśmy się pod komendą milicji. I tam właśnie straciłam
resztki nadziei i optymizmu. Wąskie schody prowadziły na
pierwsze piętro, w małych, obskurnych klitkach z otwartymi
drzwiami siedzieli ludzie i ze znudzonymi minami palili
papierosy - zapewne pracownicy posterunku. Po lewej mignęły
drzwi z napisem „usługi płatne" i stos niedopałków, poszłyśmy
dalej i znalazłyśmy się w wąskim pokoju. Tam nasza mili-
cjantka znowu zaczęła coś pisać, a jej uśmiechnięty towarzysz
pił herbatę i pytał o nasze wrażenia z wizyty w Muzeum Ro-
syjskim. Ja nie miałam żadnych, za to Żeńka do licha i trochę i
zaczęła zasypywać nimi chłopaka. Milicjant nieco przygasł i
dalej pił herbatę w milczeniu.
Jakiś czas później poproszono nas, żebyśmy poczekały na
korytarzu. Po godzinie i dwudziestu pięciu minutach tępego
wpatrywania się w ścianę naprzeciwko ponownie zjawiła się
„nasza" dziewczyna i strasznie zdziwiła się na nasz widok.
- A co, w siedemnastce nikogo nie ma? - spytała groźnie, a my
pokręciłyśmy głowami, ponieważ wiedziałyśmy na pewno:
pokój numer siedemnaście jest pusty. Dobijałyśmy się do
obdartych drzwi, a Żeńka dwukrotnie z pasją kopnęła w nie bez
żadnego efektu. Jednak dziewczyna była innego zdania,
walnęła pięścią w drzwi i krzyknęła:
- Saszka, otwórz, ludzie czekają! - Odpowiedziało jej mil-
czenie i my popatrzyłyśmy na siebie z satysfakcją, a dziewczyna
wróciła do gabinetu numer czternaście, mamrocząc pod
nosem:
- Gdzie go diabli noszą?
I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, drzwi od
pokoju numer siedemnaście uchyliły się i ujrzałyśmy twarz
młodego człowieka, nieco nieświeżą, ale wesołą, a nawet
figlarną.
- Panie do mnie? - zaszeptał jak spiskowiec. Skinęłyśmy z
obawą, drzwi otworzyły się szerzej i mężczyzna zaproponował:
- Proszę wejść.
Gabinet był nieco większy od poprzedniego, my usiadłyśmy
na małej kanapie, młody człowiek przy biurku. Przy jego
nogach coś brzęknęło, poruszył ramionami i uśmiechnął się
jeszcze szerzej, a potem nagle zerwał się z miejsca i zniknął, zo-
stawiając nas oszołomione. Pięć minut później wrócił z jakimiś
papierami w rękach, zapatrzył się w nie, w skupieniu marszcząc
czoło, a ja w tym czasie gapiłam się na plakat wiszący nad jego
biurkiem. Na plakacie duże litery głosiły: „Twoja niekaralność
nie jest twoją zasługą, lecz naszą niedoróbką". Żeńka również
zwróciła uwagę na plakat, trąciła mnie łokciem, wymieniłyśmy
spojrzenia. Młody człowiek podniósł głowę znad papierów i
zaczął nas wypytywać o okoliczności sprawy.
Po raz kolejny opowiedziałam całą historię, dziwiąc się w
duchu, że facet nie może zapamiętać, jaki kolor miał mój
Volkswagen.
Żeńka okazała się bystrzejsza ode mnie, wstała z kanapy,
nachyliła się do faceta i zapytała surowo:
- A czemu jedzie od ciebie wódką na kilometr?
Młody człowiek zaczerwienił się, zasłonił usta ręką i wy-
mamrotał:
- Pardon.
W końcu przy naszej pomocy stworzył niezbędny dokument,
podpisałam się, a mężczyzna w dowód wdzięczności za-
proponował, żebyśmy się napili, wyjaśniając, że powinnyśmy
się odstresować, a nic nie działa lepiej niż nasz napój narodowy
- i postawił na stole półlitrówkę.
Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie i zgodnie wyciągnęłyśmy
ręce po szklanki. Uznałyśmy, że faktycznie powinnyśmy się
odprężyć i wypiłyśmy.
Saszka okazał się bardzo miły, pocieszał nas z całych sił i
prosił, żebyśmy się nie przejmowały, bo samochodu raczej nie
znajdą. No, to akurat nie budziło moich wątpliwości.
Butelka opustoszała, stres zniknął. Rozmowa nas wciągnęła,
co prawda kilkakrotnie nam przerywano, do gabinetu ktoś
zaglądał, a szczególnie natrętna była pani z jedenastoletnią
córką, której ukradziono aparat. Saszka poprosił uprzejmie,
żeby poczekały, i podjęliśmy rozmowę, ale wódka się skończyła
i Saszka posmutniał.
- Trzeba będzie wziąć się do pracy - powiedział z rezygnacją i
zaprowadził nas na parter do dyżurnego.
Dyżurny długo kaligrafował coś w grubej księdze, w tym
czasie Saszka zasnął na ławce obok mężczyzny mongolskiego
typu, na którego kolanach stała duża skrzynka z kolorowymi
drobiazgami. Mężczyzna został zatrzymany na Newskim Pro-
spekcie, po rosyjsku mówił słabo, milicjanci nieźle się z nim
namordowali i w końcu go zostawili. Mężczyzna tkwił tutaj,
niczym pomnik Czyngis-chana, z zamglonym wzrokiem i głową
Saszki na ramieniu.
Podpisałam się i dyżurny powiedział, że jesteśmy wolne.
Żeńka zapytała złośliwie, czy znajdą samochód, a facet odpo-
wiedział:
- Wszystko się może zdarzyć - i odchrząknął głośno, zerkając
na Saszkę, ale jego nie obudziłby nawet strzał z armaty.
Pożegnałyśmy się i już miałyśmy opuścić posterunek, który
teraz wydawał się nam tak znajomy, gdy Żeńka nagle zamarła
przed drzwiami i powiedziała:
- Trzeba go przenieść do gabinetu!
Przyznałam jej rację, wróciłyśmy i wzięłyśmy Saszkę pod
ręce. Przeprosiłyśmy Czyngis-chana, który zatrajkotał coś po
swojemu, widocznie Saszka mu się spodobał i nie chciał się z
nim rozstawać. Ale my byłyśmy nieustępliwe i po wąskich
schodach zaciągnęłyśmy Saszkę na piętro. Pod pokojem numer
siedemnaście nie było już tłumu, tylko natrętna dama z córką
nadal siedziała pod ścianą, rzucając gniewne spojrzenia.
- Co on, pijany? - spytała, podnosząc głos.
- Co pani? - oburzyła się Żeńka. - Ciężko ranny, czekamy na
lekarza.
- Czyli co, nie będzie już dziś przyjmował?
- Niech pani spróbuje w czternastce.
- Tam nikogo nie ma.
- No to w piętnastce.
Usadowiłyśmy Saszkę na kanapie, umyłyśmy szklanki i
strzepnęłyśmy ze stołu okruchy ciasta. W żaden inny sposób
nie mogłyśmy już pomóc milicji i opuściłyśmy posterunek z
poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
Na dworze znów kropił deszcz, zaułek, w którym znajdował
się posterunek, był wąski, brudny i zastawiony samochodami -
wyglądał tak smętnie, że wpadłam w przygnębienie. Deszcz
padał coraz mocniej, parasolka została w samochodzie,
doszłyśmy do pierwszej bramy i stanęłyśmy, gapiąc się na kota,
który ulokował się obok nas.
- Przynajmniej napiłyśmy się wódki - zauważyła optymi-
stycznie Żeńka.
- Aha. - Skinęłam głową. -I poznałyśmy miłego człowieka.
Trzeba go było zamknąć na klucz, jeszcze szef do niego zajrzy.
A klucz zostawić dyżurnemu.
- Może wrócimy? - zaproponowała Żeńka, na chwilę wy-
chyliła się z bramy, ale od razu się cofnęła. - Do licha, co za
pogoda...
- Jak to w Petersburgu. - Westchnęłam i przeszłam do sedna
sprawy: - Powiedz lepiej, co teraz zrobimy.
- A co tu można zrobić? Poczekamy, aż deszcz przestanie
padać, i polecimy na Dworzec Moskiewski.
- A co z moim wózkiem?
- Jest w dobrych rękach i nie musisz się o niego martwić.
- Nie znajdą?
- Saszka potrafiłby znaleźć najwyżej butelkę wódki, a i to pod
warunkiem, że stałaby pod biurkiem. Anfisa, podejdź do
sprawy filozoficznie... Jesteś autorem kryminałów, a tu masz
gotową fabułę, z życia wzięte.
- Szkoda autka - zauważyłam, a Żeńka skinęła głową.
- Szkoda.
Przykucnęłyśmy i znowu zapaliłyśmy. Żeńka znalazła z to-
rebce kanapki, zjadłyśmy, częstując kota, który od razu zrobił
się milszy i nawet pozwolił się pogłaskać.
Deszcz nie przestawał padać, pociemniało, a my tak przy-
wykłyśmy do tej bramy, że nie chciało nam się z niej
wychodzić.
-Dobrze chociaż, że dokumenty i pieniądze miałyśmy w
torebkach. A ty chciałaś włożyć do walizki - przypomniała
przyjaciółka.
- W walizce bezpieczniej - zaprotestowałam słabo. - Torebkę
można zgubić.
-Taa... To co, idziemy na dworzec? - zaproponowała Żeńka,
wstając. Deszcz chwilowo nie padał i należało z tego skorzystać.
Ledwie zdążyłyśmy wyjść z bramy, gdy usłyszałyśmy znajomy
głos.
- Dziewczęta! - odwróciłyśmy się i ujrzałyśmy Saszkę, który
wesoło kroczył przez kałuże. - Chowacie się przed deszczem?
- Tak, parasole zostały w samochodzie.
- A ja swój gdzieś zgubiłem... Dokąd się wybieracie?
- Na dworzec.
-Aha... A może zostaniecie kilka dni, a nuż samochód się
znajdzie? Macie gdzie się zatrzymać? Bo można u mnie. Tu
niedaleko, na Korolenki... Wprawdzie mieszkam w komunał-
ce, ale jakoś się zmieścimy.
- Już widzę, jak się samochód znajdzie - warknęła ze złością
Żeńka, wpatrując się w pomiętą twarz Saszki.
- W zasadzie może by się i znalazł - odparł leniwie - ale to by
trzeba nie do nas, tylko do mafii, no i to by kosztowało co
najmniej z tysiąc dolców.
- A skąd wziąć mafię? - wściekła się Żeńka.
Saszka wzruszył ramionami i zaproponował pojednawczo:
-Trzy kroki stąd jest tania kawiarenka, posiedzimy, roz-
grzejemy się i pogadamy w spokoju. Pociągi w stronę Moskwy
kursują co dwie godziny, pojechać zawsze zdążycie. Idziemy?
-Idziemy. - Skinęłyśmy głowami i ruszyliśmy wąskim
chodnikiem.
Jednak nie dane nam było dotrzeć do kafejki. Uszliśmy ze sto
metrów, gdy zza rogu wychynął mężczyzna z wiatrówce, trącił
ramieniem idącego z brzegu Saszkę, przeprosił i szybko poszedł
dalej. Wydawałoby się, że na tym ten drobny incydent się
zakończy, jednak Saszka nagle zastygł na środku chodnika,
zmarszczył czoło i odwrócił się, a my razem z nim. Facet w
wiatrówce zdążył już zniknąć, pewnie wszedł do najbliższej
bramy, a Saszka nadal stał w miejscu i wytrzeszczał oczy.
- Wiecie co - powiedział w końcu. - Idźcie, dogonię was.
- Gdzie mamy iść? - nie zrozumiała Żeńka.
-Prosto. Kafejka jest tam, widać szyld. Ja zaraz... -I skoczył
do bramy, w której zapewne zniknął tamten typ.
- No i co teraz? - spytała Żeńka, patrząc na mnie chmurnie.
- A skąd ja mogę wiedzieć? Może poszedł za potrzebą?
- Może. - Przyjaciółka wzruszyła ramionami. - Idziemy?
Ale zamiast pójść do kawiarni, nadal stałyśmy w miejscu.
Minęło pięć minut, więc jeśli Saszka oddalił się za potrzebą,
to powinien już wrócić. Wychodziło na to, że albo była to
poważniejsza potrzeba, albo poszedł tam w innym celu. Popa-
trzyłyśmy na siebie, potruchtałyśmy w kierunku bramy i mi-
nutę później już do niej zaglądałyśmy. Nic szczególnego, zwyk-
ła brama w najlepszych petersburskich tradycjach, mroczna,
ponura i cuchnąca wychodkiem. Dalej podwórko-studnia i
jeszcze jedna brama, w której paliła się słaba żarówka.
- Saszka! - zawołała głośno Żeńka, a ten od razu odpowiedział
„Tutaj!", i wtedy go zobaczyłyśmy: szedł chwiejnie i trzymał się
za głowę. To, że się chwiał, zupełnie mnie nie zdziwiło, głowa
też mogła go boleć, ale gdy podszedł bliżej, krzyknęłyśmy cicho
- spod jego dłoni na czoło spływała strużka krwi.
- Coś ty, przywaliłeś w coś głową? - wyjąkała Żeńka, a Saszka
powiedział:
- Anfisa, daj no telefon!
Posłusznie podałam mu komórkę, a on wybrał numer, zaklął,
zapominając o kodzie, tak samo jak niedawno Żeńka, naprawił
błąd i zaczął szybko mówić:
- No więc, dziewczyny, wy jedźcie szybko na dworzec, nie
macie co tu siedzieć, pożytku żadnego, za to kłopotów cała
masa.
- Co? - pisnęłam, ale Saszka w tym momencie zaczął roz-
mawiać przez telefon.
- Sierioża? Mówi Łukjanow, tak, ja... Słuchaj, przyszła dziś
informacja, jak mu tam, uciekł z więzienia, jego gęba wisi do-
kładnie naprzeciwko twojego miejsca, słuchaj, właśnie spotka-
łem go trzy kroki od posterunku! Nic mi się nie przywidziało, to
na pewno on! Jeszcze dał mi po łbie, sukinsyn jeden. Wcale
nie... Poważnie mówię, co się wygłupiasz! - wrzasnął Saszka, a
my aż podskoczyłyśmy z zaskoczenia. - Wysyłaj chłopaków,
niech zamkną dzielnicę! Jak to nie ma wozów, przecież były...
Szlag! - Saszka wcisnął mi telefon do ręki i pobiegł w stronę
komisariatu. My za nim, ale Saszka odwrócił się, pomachał
nam ręką i ryknął:
- Wracajcie do domu, tylko was tutaj brakowało!
Stanęłyśmy jak wryte, a potem pobiegłyśmy w drugą stronę.
W tej samej chwili lunął deszcz, dobiegłyśmy do końca ulicy i
wskoczyłyśmy do kolejnej bramy.
- Zrozumiałaś coś z tego? - spytała Żeńka.
- To, że mi ukradli samochód - wymruczałam.
- To jasne, samochód przepadł, a razem z nim moje ciuchy.
- Moje też.
-Czy ja mówię, że nie... Słuchaj, ten typ w wiatrówce to jakiś
niebezpieczny przestępca, uciekł z więzienia. Saszka go
rozpoznał i teraz pobiegł łapać.
- Lepiej by szukał mojego samochodu.
- Głupia, Saszka postąpił szlachetnie, nie chciał nas w to
wciągać.
-I tak nie zobaczyłam nic prócz wiatrówki, nie wiem nawet,
czy wiatrówka była szara czy niebieska. A twój Saszka po
prostu pobiegł się napić - odparłam ze złością.
- To nie grzech. Ale nie o to chodzi: Saszka się zmył, a zbiegły
katorżnik, który go walnął w łeb, nadal gdzieś się tu kreci.
Jakby w odpowiedzi na jej słowa za naszymi plecami rozległy
się kroki i szybko ucichły. Złapałyśmy się za ręce i zaszczę-
kałyśmy zębami, wpatrując się z lękiem w półmrok bramy;
jednak po chwili uznałam, że podwórko wygląda najzupełniej
bezpiecznie.
- Idziemy - zdecydowałam. - Podwórze jest przechodnie,
wyjdziemy na sąsiednią ulicę i prosto na dworzec. -I weszłam,
nie czekając na protesty Żeńki.
Stukot obcasów odbił się od sklepienia, Żeńka pobiegła za
mną i po chwili już wchodziłyśmy na podwórko, na którym
stało samotnie stare żiguli zwane „kopiejką", obok drewnianej
skrzyni niewiadomego przeznaczenia. W tym momencie trzas-
nęły drzwi wyjściowe i z budynku wyszedł młody człowiek w
skórzanej kurtce, otworzył parasol i podszedł do „kopiejki".
- Hej, ślicznotki, czemu mokniecie na deszczu? - zapytał,
uśmiechając się i spoglądając na nas z zaciekawieniem. Jego
twarz sprawiała wrażenie dobrodusznej i sympatycznej, a do
tego był blondynem, a ponieważ Żeńka wpada w amok na wi-
dok każdego blondyna, od razu przeistoczyła się ze zmokłej
kury w księżniczkę na wygnaniu i śpiewnie odparła:
- Przyjechałyśmy z daleka i zapomniałyśmy o parasolkach. W
naszym mieście jest teraz dwadzieścia osiem stopni ciepła i
żadnych opadów.
- Brak opadów to super, ale u nas to się nie zdarza - rzekł ze
śmiechem, otworzył samochód i zaproponował: - Wsiadajcie,
podwiozę was, czemu macie moknąć bez sensu.
Żeńka rzuciła się do żiguli, a ja mogłam już tylko pójść za nią.
Już prawie wsiadłam do samochodu, gdy moją uwagę przykuła
drewniana skrzynia, a raczej wystający zza niej męski but.
- Tam ktoś jest - powiedziałam, wyciągając szyję.
- Gdzie? - sposępniała Żeńka.
- Za skrzynią.
Chłopak uniósł brwi i powtórzył:
- Za skrzynią?
- Tak, but, męski.
- Po co ci but? - zirytowała się Żeńka, a ja warknęłam:
- Potrzebny. - Podeszłam do skrzyni. Chłopak przyłączył się
do mnie, za nim Żeńka, i wkrótce naszym oczom ukazał się
dość dziwny widok: mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna
leżał na asfalcie pomiędzy skrzynią i ścianą domu - ręce miał
złożone na piersi, głowę odchyloną.
- Nieboszczyk! - zawołała Żeńka, cofając się i nadeptując mi
na nogę, a ja odskoczyłam, gotowa wrzasnąć na całe gardło.
Chłopak przejawił heroizm, pochylił się nad mężczyzną i od
razu cofnął, marszcząc nos.
- Ale wódą jedzie!
- Czyli co, pijany? - ucieszyła się Żeńka.
- Oczywiście. Ale to nie z naszego domu, pewnie przecho-
dził. .. A może bezdomny?... Dobrze, jedźmy.
- A co z nim? - zmartwiłam się.
- Odpocznie, dojdzie do siebie i ruszy do domu. Jak chcecie
niańczyć pijaków, to proszę bardzo, ja nie mam zamiaru -
Chłopak siadł za kierowcą, a ja i Żeńka szybko usadowiłyśmy
się z tyłu. Uruchomił silnik i wyjechał z podwórka.
Zaczęły mnie dręczyć wątpliwości. Leżący za skrzynią
mężczyzna nie wyglądał na bezdomnego, miał na sobie garni-
tur, a nawet krawat... Rzecz jasna, nie ma zakazu upijania się w
garniturze, ale jak znalazł się za tą skrzynią? Chował się tam
czy co? Bał się, że zawiozą go do izby wytrzeźwień?
Nie wiadomo, dokąd zaprowadziłoby mnie to rozmyślanie,
gdyby chłopak nie zapytał:
- Dokąd, dziewczyny?
- Na Wyspę Wasilewską - odparła Żeńka.
- Świetnie, to po drodze - ucieszył się, a ja się ocknęłam z za-
myślenia, kuksnęłam Żeńkę w bok i wyszeptałam gorączkowo:
- Po co na Wasilewską? Przecież miałyśmy na dworzec...
- Uspokój się i posłuchaj - zaczęła tłumaczyć Żeńka. - Gliny w
życiu nie znajdą twojego samochodu z walizkami, a Saszka
podsimął mi niezłą myśl. Dokąd jechałyśmy? No właśnie. Ten
mój staruszek nie jest taki zwyczajny i możliwe, że będzie z
niego więcej pożytku niż z gliniarzy. Łapiesz?
Ciężko mi szło, ale istotę sprawy jednak wyłowiłam.
- Myślisz, że dałby radę odnaleźć mój samochód?
- Sam pewnie nie będzie latał po podwórkach, ale tacy jak on
zwykle mają odpowiednie kontakty.
Pragnienie odzyskania samochodu wzięło górę i po raz ko-
lejny uległam namowom Żeńki. Gdybym wiedziała, co z tego
wyniknie... Ale nie uprzedzajmy wypadków.
Na razie kuliłam się na tylnym siedzeniu samochodu, tęs-
kniłam za swoim volkswagenem i miałam cichą nadzieję, że
jeszcze go odzyskam. Szczerze wierząc, że to, co najgorsze już
mnie spotkało, nawet nie podejrzewałam, że już wkrótce
petersburskie przygody wydadzą mi się uciążliwością niegodną
wzmianki.
Minęliśmy most, przejechaliśmy sto metrów i musieliśmy się
zatrzymać. Przed nami stał samochód milicyjny, obok pra-
cownik GIBDD2
w mżącym deszczu spełniał swój obowiązek.
Nasz kierowca otworzył drzwi, podał inspektorowi papiery; ten
spojrzał i oznajmił:
- A co to za upoważnienie?
- Normalne, napisane odręcznie.
- Nieprzepisowe.
- No niechże pan da spokój, przecież dokumenty są w po-
rządku. Spieszy mi się, widzi pan, dziewczyny muszę zawieźć...
-Cholerni naciągacze - wysyczała Żeńka, patrząc na in-
2 GIBDD (ros. gosudarstwiennaja inspiekcja biezopasnosti dorożnogo
dwiżenija) - państwowa inspekcja bezpieczeństwa ruchu drogowego.
spektora ze złością. - Zamiast szukać twojego wózka, to oni...
W tym momencie diabeł mnie podkusił, wyskoczyłam z sa-
mochodu i zaczęłam dręczyć inspektora:
-Szukacie czerwonego volkswagena? Ukradli go dzisiaj spod
Muzeum Rosyjskiego.
- Wszystkiego szukamy, i volkswagena, i dżipa, i ze trzy-
dziestu innych wozów. Trzeba pilnować swojej własności, a nie
zostawiać gdzie popadło. - Oddał dokumenty i odwrócił się.
Na tę bezczelność Żeńka od razu się do mnie przyłączyła i
powiedziała, co o tym wszystkim myśli. Inspektor, rozglądając
się flegmatycznie, wysłuchał jej w milczeniu i rzekł:
- No przecież mówię, że trzeba pilnować.
- To znaczy, że co? - warknęła Żeńka, a nasz kierowca po-
wiedział:
- Dziewczyny, jedźmy...
- Jedź sam, my już jesteśmy na miejscu. - Moja przyjaciółka
machnęła ręką.
- Daj mu spokój, przecież nie wyciągnie wam samochodu z
kieszeni! - dodał chłopak.
- Ale oni go wcale nie szukają! O, jedzie czerwony Volkswa-
gen, czemu nie zatrzymujesz?
- Jeszcze chwila i zatrzymam ciebie, i odeślę na posterunek -
rozzłościł się inspektor. Nasz kierowca zaklął i odjechał, co
uznałam za bardzo rozsądne, wzmianka o posterunku zrobiła
na mnie wrażenie i odciągnęłam Żeńkę, która już wyjmowała z
torebki legitymację dziennikarską.
- Uspokój się wreszcie, w końcu to mój samochód! - pod-
niosłam głos.
Zaczęłam iść, Żeńka obok mnie, nie przestając się oburzać;
zdążyłyśmy odejść spory kawałek od milicyjnego wozu, gdy
przyjaciółka nagle stanęła, obejrzała się i oznajmiła:
- Musimy iść w drugą stronę.
- Myślisz, że tam ciągle ktoś na nas czeka? - spytałam, patrząc
na zegarek.
- Myślę. To poważny gość i powinien czekać. Zwłaszcza że to
nie on będzie czekał tylko kierowca, a kierowca to człowiek
poddany... No, popatrz tylko, jak ci się bryczka podoba?
Spojrzałam we wskazanym kierunku i zobaczyłam ciemne
bmw, stojące samotnie na środku chodnika.
- Coś mi się wydaje, że to po nas - oznajmiła z satysfakcją
Żeńka i przyspieszyła kroku.
Okno bmw było lekko uchylone i zobaczyłam za kierownicą
mężczyznę w średnim wieku, który drzemał albo po prostu
siedział z zamkniętymi oczami. Żeńka podeszła, zastukała w
szybę, mężczyzna wzdrygnął się, popatrzył na nas obojętnie, ale
chwilę później zmienił wyraz twarzy.
- Jewgienija Pietrowna? - spytał.
- Tak jest. - Żeńka skinęła głową. - A to Anfisa. A pan?
- Walera - wysiadł z samochodu, rozejrzał się i zapytał: - A
gdzie wasz wóz?
- Ukradli - poinformowała go Żeńka i opowiedziała naszą
smutną historię. Walera pokiwał głową ze współczuciem, rzucił
kilka ciepłych słów pod adresem milicji i pospiesznie otworzył
drzwi z tyłu.
- Wsiadajcie, wsiadajcie. Szczerze mówiąc, już zacząłem się
martwić, nawet dzwoniłem do Lwa Nikołajewicza, ale kazał
czekać do rana. Gdybyście się rozmyśliły, mówi, i nie przyje-
chały, tobyście go powiadomiły, a skoro nie, to znaczy, że coś
się wydarzyło już w drodze. No proszę, taka historia... Siadaj-
cie, siadajcie, a ja zadzwonię do Lwa Nikołajewicza, powiem, że
przyjechałyście, wspomnę o waszym samochodzie. - Wyjął z
kieszeni komórkę i zadzwonił, pytając przy okazji o markę
mojego samochodu, kolor, numery, a potem mnie pocieszył: -
Już tam Lew Nikołajewicz nimi potrząśnie.
Westchnęłam i popatrzyłam w okno, a Żeńka kontynuowała
rozmowę z Walerą.
Ruszyliśmy, zawróciliśmy i pojechaliśmy na północ, chociaż
może wcale nie na północ - jak już mówiłam, nie jestem orłem z
geografii. Mignął mi drogowskaz na Wyborg, ale pojechaliśmy
prosto; rozgrzałam się i zaczęłam przysypiać.
- Może wstąpimy do jakiejś restauracji i coś zjemy? - zre-
flektował się Walera.
- Nie, nie. - Pokręciłyśmy głowami, nie chciało nam się
wysiadać z samochodu. Żeńka położyła mi głowę na ramieniu i
SIEDZĄCA NAPRZECIWKO mnie Żeńka pałaszowała tort, od czasu do czasu uśmiechając się znacząco i robiąc zagadkowe miny. Głupi by zrozumiał, że chowa w zanadrzu jakąś zwala- jącą z nóg nowinę, ale ja specjalnie o nic nie pytałam - uważam takie trzymanie ludzi w niepewności za wyjątkowe świństwo. Żeńka wsadziła do ust kawałek tortu, wytarła ręce serwetką, spojrzała w sufit i oznajmiła: - Staruszek się objawił. - Jaki staruszek? - nie zrozumiałam. - No ten z Anapy, pamiętasz? Pamiętałam, oczywiście. Żeńka wypoczywała w Anapie półtora miesiąca temu i tam poznała pewnego podejrzanego typa - w każdym razie mnie od razu taki się wydał, bo Żeńka, trzymając mnie przy telefonie bitą godzinę, zapewniała, że to dusza człowiek, przemiły staruszek, który tak ją czarująco ado- ruje, nie pcha się z łapami i w ogóle, dżentelmen w każdym calu. Na moje pytanie wprost, ileż ten starzec ma lat, odpowia- dała półsłówkami. To już mnie poważnie zaniepokoiło. Żeńka jakiś czas temu popadła w depresję - jej kolejny romans umarł śmiercią naturalną - i w tym stanie ducha mogła wyjść za mąż za jakiegoś upośledzonego starca już choćby po to, żeby zrobić innym na złość. Gdy już byłam niemal gotowa lecieć do Anapy, żeby prze- konać się na miejscu, co się tam, do cholery, dzieje, Żeńka zadzwoniła znowu i z niejakim zdumieniem oznajmiła, że staruszek zaproponował jej pracę. - Poślij go do diabła - warknęłam, pełna najgorszych prze- czuć. - Uspokój się, Anfisa - poprosiła pojednawczo Żeńka. - On chce, żebym napisała jego autobiografię.
- Przecież autobiografię każdy pisze sam... - zdumiałam się. - Wiesz, teraz w ogóle mało kto sam pisze, więc co za różnica. Ja opowiem za niego pouczającą historię jego życia, a on mi za to zapłaci. „Autor" zadowolony, ja tym bardziej, a ludzkość to już w ogóle w euforii. -Czekaj, czekaj, to kim jest ten starzec? Artystą? Politykiem? - A diabli wiedzą. Moim zdaniem to oszust, chociaż mówi, że jest biznesmenem. Co za różnica? - Osobiście nie widzę większej różnicy między biznesmenem i oszustem, jednak ty powinnaś się nad tym zastanowić. - Naprawdę? Co ty powiesz - mruknęła złośliwie Żeńka, chociaż świetnie wiedziała, co mam na myśli. - A rób, co chcesz - ucięłam, a przyjaciółka zaczęła jęczeć: - No co ty, Anfisa, na tym przecież nie będzie mojego na- zwiska, a forsa naprawdę niezła. - Rób, co chcesz - powtórzyłam i odłożyłam słuchawkę. Żeńka zadzwoniła nazajutrz, ale o staruszku nie wspomniała. Trochę się uspokoiłam, a w końcu w ogóle przestałam o nim myśleć. Jednak gdy Żeńka wróciła z Anapy i wzięłam ją na spytki, poleciłam mojemu mężowi, pułkownikowi specnazu, dowiedzieć się, co to za staruszek wypoczywał w Anapie. Ro- mek zadanie wykonał, ale nie mogę powiedzieć, żeby zasypał mnie informacjami. Skrzywił się i oznajmił: - Niezły typek. I nic więcej, czyli mogłam do upojenia zamartwiać się i wić z ciekawości. Do tego czasu Żeńka pogodziła się ze swoim byłym uko- chanym i nawet oznajmiła, że znów chce wyjść za niego za mąż. Uspokoiłam się ostatecznie i nie myślałam więcej o tym staruszku - a teraz on się nagle zjawia i akurat to dzień po tym, jak Żeńka po raz kolejny posprzeczała się z ukochanym! Nic więc dziwnego, że się rozzłościłam, a nawet wystraszyłam, ale usiłując trzymać nerwy na wodzy, zapytałam spokojnie: -I czego on chce? - Ma obsesję na punkcie uszczęśliwienia potomków swoją biografią. - No to niech sam napisze - palnęłam.
Żeńka skinęła głową, jakby się ze mną zgadzała, spojrzała w okno i nagle oznajmiła: - Jestem na urlopie do dziesiątego września. Właściwie nie mam nic do roboty, a facet proponuje niezłą kasę. Dlatego tak sobie pomyślałam, żeby do niego pojechać... nawet jak nie na- piszę książki, to sobie odpocznę za darmo. - Chcesz lecieć do Anapy? - ściągnęłam brwi. - Nieee... ma dom gdzieś na jeziorze Ladoga. Wiesz, rosyjska północ, wyspy, jeziora, Waałam, Kiżi... - Co tu ma do rzeczy Waałam? - spanikowałam. - To, że mnie nie słuchasz. Gość ma dom na jednej z wysp jeziora Ladoga. Tam jest ich cała masa, facet wziął i kupił. - Kupił wyspę? - wytrzeszczyłam oczy. - Anfisa, nie rób tak, bo wyglądasz jak puchacz. Może nie kupił, może zbudował na wyspie dom. Byłaś kiedyś na Wa- ałamie? - Nie. - Wzruszyłam ramionami. Geografia nie była moją mocną stroną i dla mnie rosyjska północ kończyła się na pery- feriach Petersburga. - Mówię ci, że tam jest pełno wysp i na jednej z nich facet kupił albo zbudował dom. I teraz mnie zaprosił, żebym przyje- chała. Porozmawiamy sobie, opisze mi malowniczo całe swoje życie i wtedy zdecyduję, czy wezmę się do tej biografii, czy nie. - Moim zdaniem to jakaś bzdura - nie wytrzymałam. - Czemu bzdura? - spytała urażona Żeńka. - Myślisz, że nadaję się tylko do pisania opowiadanek o kotach i psach? W końcu nie najgorszy ze mnie dziennikarz, machnęłabym mu taką biografię... - Nie o to mi chodziło, Żenieczka - wyjąkałam, chowając głowę w ramiona - tylko że ten gość wydaje mi się strasznie podejrzany. Romek powiedział, że powinnaś trzymać się od niego z daleka, a on wie, co mówi. - Nudna jesteś z tym swoim żołnierzem. - Przyjaciółka się zasępiła. - Trzeba mieć własny rozum. No i w ogóle... - Pojedziesz sobie na tę rosyjską północ, a ja tu zwariuję z niepokoju - naskoczyłam na Żeńkę i nawet walnęłam dłonią w stół, aż filiżanka podskoczyła. - Ale moje zdrowie zupełnie cię...
- Możesz jechać ze mną - zauważyła przymilnie przyjaciółka, uśmiechając się promiennie, i pospiesznie dodała: - Tekst do wydawnictwa oddałaś, nowej powieści jeszcze nie zaczęłaś, twój Romek jest w Mozdoku i nieprędko wróci, więc nie ma żadnego powodu, żebyś siedziała w domu. Poza tym nowe wrażenia mogłyby zapłodnić twoją pisarską wyobraźnię, wy- myśliłabyś coś wstrząsającego... Pomyśl tylko: wyspa, samotny dom i morderstwo. Wszyscy są podejrzani, a tu jeszcze sztorm i bohaterowie zostają odcięci od świata. - Jaki sztorm? - Skrzywiłam się. - Przecież Ladoga to jezioro. - No to co, ale za to duże, nie tak jak nasze Głębokie, i na pewno tam są sztormy, po prostu muszą być tam sztormy - W tym miejscu Żeńka niespodziewanie wyrecytowała: - „Hej, barguzin, wzdymaj falę, słyszę już łoskoty gromu..”1 . - Barguzin to wiatr - zdenerwowałam się - rzecz się dzieje na Bajkale i w ogóle, co tu ma do rzeczy sztorm? - A burza? Burza ci nie wystarczy? - burknęła Żeńka i tak się spierałyśmy z pół godziny, próbując zaćmić się nawzajem znajomością geografii, aż w końcu zmęczone napiłyśmy się herbaty, już w milczeniu. Pomysł Żeńki wydawał mi się wyjątkowo głupi, wiedziałam jednak, że przyjaciółka od niego nie odstąpi. Jednocześnie pomyślałam, że tak właściwie nic nie trzyma mnie w mieście. Romek jest w Mozdoku i wróci najwcześniej za dwa tygodnie, praca nad kolejnym kryminałem faktycznie dobiegła końca, powieść wyszła mi całkiem niezła i w sumie mogłabym z ty- dzień odpocząć. No i będę miała Żeńkę na oku. - Zapowiedziałam, że przyjedziemy we dwie - oznajmiła moja przyjaciółka, nalewając herbatę. - Przedstawiłam cię w jak najlepszym świetle, że znana pisarka, autorka kryminałów... - Nigdzie nie jadę - wkurzyłam się momentalnie. . - Boisz się swojego Romka? - zapytała złośliwie. - A co to ma do rzeczy? - A nic. Tyle że twój mąż jest zazdrosnym sukinkotem, a ty, niewolnico boża Anfiso, pozwalasz się tyranizować. Może jesz- cze zakłada ci pas cnoty? 1Fragment rosyjskiej pieśni Stawne morze, święty Bajkał.
- Przestań w tej chwili! - rozgniewałam się. - Romek mi ufa i w ogóle... Po prostu taki ma charakter... - Otóż to. Gdy tylko mu powiesz, że wyjeżdżasz, to zacznie wrzeszczeć, aż pęknie słuchawka. Założymy się? - A właśnie, że nie zacznie - zaprotestowałam, nie zastana- wiając się nad konsekwencjami, a podła Żeńka od razu podsu- nęła mi telefon i zaproponowała wrednie: - Sprawdzimy? Przygryzłam wargę, wybrałam numer i czekałam. - Gromow, słucham - burknął wreszcie Romek. - Romeczku - pisnęłam. - Mówi Anfisa. - Gdzie cię znowu nosi? - warknął mąż. - Dzwoniłem dwa razy, o dziesiątej i dwunastej trzydzieści. - O dziesiątej byłam w sklepie, a o wpół do pierwszej poszłam do dentysty. Zapomniałeś, że bolał mnie ząb? -Jaki ząb? - zainteresował się Romek, teraz już ciszej i ła- godniej. Porozmawialiśmy chwilę o moim zębie, a potem po- wiedziałam cicho: - Romeczku, tęsknię za tobą... Mąż westchnął tak, że w oczach od razu stanęły mi łzy. - Ja też. Najchętniej rzuciłbym to wszystko i pierwszym sa- molotem... No wytrzymaj, słoneczko, to góra dwa tygodnie, Michałycz obiecał, że na pewno. A potem miesiąc urlopu. - I Romek zaczął opisywać, jak spędzimy urlop. Żeńka uśmiechała się wrednie, ja się czerwieniłam, ale nie miałam odwagi powiedzieć mężowi, że przyjaciółka siedzi na- przeciwko mnie i wszystko słyszy. Jewgienija Pietrowna dzia- łała na Romka jak płachta na byka, a nie chciałam go teraz de- nerwować. Dlatego w pełni zaakceptowałam program urlopu, chlipnęłam cicho i oświadczyłam: - Źle mi tu bez ciebie. - Co z mojej strony było strasznym świństwem, bo niby co, mnie tu źle, a Romkowi w Mozdoku dobrze? - Mała, no wytrzymaj jeszcze troszeczkę - poprosił, prawie płacząc. - Dzwoń do mnie często, ja też będę do ciebie dzwo- nił. .. Pogodę macie ładną? Idź na plażę, pojedź do mamy do Moskwy i weź ze sobą Żeńkę, ona i tak nie ma nic do roboty.
Słyszysz, słonko? - Słyszę - westchnęłam. - Żeńka zapraszała mnie do przyjaciół na Waałam. Rosyjska północ, piękne okolice, no i nigdy tam nie byłam... - Chciałabyś pojechać? - No właśnie nie wiem... - znowu westchnęłam. - A co to za przyjaciele? - Nie pytałam. - Można stamtąd dzwonić? - spytał czujnie Romek. - Pewnie tak. -Wiesz co, idź do Witalika, weź od niego komórkę, zadzwonię do niego i uprzedzę. Diabli wiedzą, może na tym Wa- ałamie nigdy nie słyszeli o telefonach. Kiedy jedziesz? - Jeszcze nie zdecydowałam - powiedziałam szybko i do- dałam: - Kocham cię... - Romek ochoczo podtrzymał temat i rozmawialiśmy jeszcze kilka minut, po czym pożegnaliśmy się ciepło. Odłożyłam słuchawkę i Żeńka z uśmieszkiem uścisnęła mi dłoń. - Widzisz, jak chcesz, to potrafisz. To co, jutro odbijamy? - Czemu jutro? - spanikowałam. -A po co odkładać? Im wcześniej ruszymy, tym wcześniej wrócimy. Tylko ty masz wolny zawód, mój urlop nie jest z gumy. Ze smutkiem zapatrzyłam się w ścianę naprzeciwko. Wy- chodziło na to, że faktycznie będę musiała pojechać, skoro już Romek wyjątkowo dał mi swoje błogosławieństwo, a rozsądne argumenty mi się wyczerpały. Zresztą Żeńka i tak by ich nie słuchała. Dlatego bez większego entuzjazmu skinęłam głową. - Pakuj się - zarządziła moja przyjaciółka i poszła do siebie. Za to wieczorem dzwoniła jeszcze pięć razy, urządziłyśmy dyskusję panelową na temat: co ze sobą zabrać. W efekcie zrobiło się tego tyle, że wcale się nie zdziwiłam, gdy Żeńka zjawiła się u mnie o ósmej rano w towarzystwie młodego człowieka, kierowcy taksówki, któremu ręce wyciągały się od dwóch przerażającej wielkości waliz. Na czoło taksówkarza wystąpił pot, oddech miał urywany; pozbył się walizek z
wyraźną ulgą i od razu zniknął. Wytrzeszczyłam oczy na dwa skórzane potwory, jeden ja- dowicie zielony, drugi jaskrawożółty, i skrzywiłam się. Gust Żeńki nieodmiennie wprawiał mnie w zdumienie. - Spakowana? - zainteresowała się, włączając czajnik. - Tak. - Skinęłam głową i westchnęłam, zastanawiając się, jak my to wszystko zaniesiemy, ponieważ i ja miałam dwie walizki, co prawda znacznie mniejsze i w normalnym granatowym kolorze, za to strasznie ciężkie. I wtedy mnie olśniło. - A jak my się w ogóle dostaniemy na te wyspy? - spytałam rozsądnie. -Wszystko zorganizowałam - odparła radośnie Żeńka. - Zadzwoniłam do staruszka, tak się ucieszył!... Wyobraź sobie, że czytał twoje książki, w życiu bym nie pomyślała... - Niby dlaczego? - spytałam podejrzliwie. - Wiesz, on nie wygląda na człowieka, który czytałby książki, no chyba że swoją biografię, a ta jeszcze nie została napisana. Krótko mówiąc, jest przeszczęśliwy. Wyśle po nas samochód, dojedziemy nim do miasta... Do licha, zapomniałam, jak się nazywa, jakaś fińska nazwa, a może i nie fińska... Mam zapisane... No więc dojeżdżamy do tego miasta, a stamtąd na wyspę to już normalnie, kutrem albo promem, przyślą po nas. Klasa, co? A twój wózek postoi w Petersburgu na parkingu, co nie będzie cię kosztowało ani kopiejki, bo za parking zapłaci nasz staruszek. Z całej tej tyrady udało mi się wyłapać tylko „twój wózek" i od razu spanikowałam. Volkswagena podarował mi ojczym, deputowany parlamentu rosyjskiego, i choć samochód nie był nowy, to wyglądał całkiem porządnie i szanowałam go, tłumiąc w zarodku wszelkie zakusy przyjaciółki na moją własność (swój samochód Żeńka rozbiła i za każdym razem, gdy siadała za kierownicą mojego volkswagena - co na szczęście zdarzało się bardzo rzadko - robiło mi się słabo). Poczułam dreszcz i nieco bez sensu spytałam: - A co tu ma do rzeczy mój samochód? - A czym pojedziemy do Petersburga? - odparowała Żeńka. - Pociągiem - odparłam, zerkając niespokojnie na nasze wa- lizki.
- Ciekawe. - Żeńka westchnęła. - Jak wejdziemy do pociągu z tymi tobołami? Nie, kochana, bierzemy twoją brykę. - Mogłybyśmy... - zaczęłam, ale pod surowym spojrzeniem przyjaciółki od razu urwałam i z rezygnacją skinęłam głową. Z wielkim trudem udało nam się znieść walizki na dół - nie omieszkałam wytknąć Żeńce, że tachanie tych waliz tam i z powrotem jest co najmniej bez sensu. Podjechałam volks- wagenem pod wejście, załadowałyśmy bagaże i skoczyłam do Witalika, kumpla i współpracownika Romka, który z ciężkim westchnieniem i ciężkim sercem wręczył mi swoją komórkę, prosząc tylko, żebym jej nie zgubiła. Ulokowałyśmy się w sa- mochodzie, Witalik wyszedł nas odprowadzić, a Żeńka poma- chała mu ręką i powiedziała: - Z Bogiem! Jak się później okazało, Pan Bóg nie dał nam błogosławień- stwa na tę podróż, widocznie był wtedy zajęty ważniejszymi sprawami. Rzecz jasna, wyruszając, nie miałyśmy o tym pojęcia, chociaż męczyło mnie pewnego rodzaju przeczucie. Ponieważ jednak Żeńka jak zwykle zaczęła trajkotać, uspoko- iłam się. PODRÓŻ PRZEBIEGŁA bez zakłóceń i nazajutrz Petersburg powitał nas ulewnym deszczem. -Ale pogoda - mruknęła przyjaciółka, wyglądając przez okno i marszcząc nos. - A co, na rosyjskiej północy jest równie obrzydliwie? - za- interesowałam się. - Skąd mam wiedzieć. - Żeńka westchnęła. To mnie zdumiało, ponieważ zwykle wie wszystko najlepiej. - Gdzie ma na nas czekać ten twój gość? - Na Wyspie Wasilewskiej. Ale nie ma się co spieszyć, jest mnóstwo czasu... Możemy obejrzeć miasto, bądź co bądź, sto- lica północy. Jakieś pół godziny później deszcz przestał padać i wyjrzało słońce; humor nam się poprawił i zaczęłyśmy zwiedzać. Obiad zjadłyśmy w restauracji na ulicy Pestela, a potem spojrzałyśmy
na zegarki. Do spotkania została godzina z hakiem. - Niedaleko stąd jest Muzeum Rosyjskie - poinformowała mnie Żeńka po zastanowieniu, tyle że ja znałam to muzeum. Nieraz odwiedzałam Petersburg i zapoznałam się z miejsco- wymi atrakcjami. - A może od razu pojedziemy na Wyspę Wasilewską, a nuż ten samochód przyjedzie wcześniej? - zaproponowałam roz- sądnie. - Człowiek powinien dążyć do piękna - prychnęła Żeńka. - A co ty zdążysz tam obejrzeć w ciągu godziny? - Rozzłoś- ciłam się. - Coś zawsze zdążę - uparła się przyjaciółka i oczywiście na tym stanęło. Dziesięć minut później zaparkowałyśmy przed muzeum, stając na końcu rzędu samochodów należących do takich sa- mych miłośników sztuki jak my. Po muzeum moja przyjaciółka latała jak z propellerem i na- wet zdążyła obejrzeć wszystkie sale - zajęło jej to dokładnie go- dzinę. Spotkałyśmy się w westybulu, Żeńka wygłosiła mowę o nieśmiertelnych arcydziełach i rękopisach, które nie płoną, i opuściłyśmy tę świątynię sztuki. Pięć minut później stałyśmy przed muzeum z otwartymi ustami - mojego volkswagena ni- gdzie nie było. - Ładne rzeczy! - Żeńka gwizdnęła, a ja jęknęłam żałośnie, mając cichą nadzieję, że samochód jednak się pojawi. Ale nic z tego, czerwone żiguli stało jakby nigdy nic, czarna wołga też, a moja bryczka... Jęknęłam po raz drugi i usiadłam na schodach, mając zamiar zadzwonić do Romka i poskarżyć mu się na los: on tam zaprowadza porządek w Mozdoku, a mnie świsnęli samochód sprzed nosa. Jednak nie udało mi się zrealizować ty cli planów, ponieważ przyjaciółka wyrwała mi telefon z rąk i rozwinęła fantastyczną działalność. Zadzwoniła na milicję, zawiadomiła ich o kradzieży oraz o tym, że mój mąż jest pułkownikiem specnazu, ma parszywy charakter i dlatego radziłaby im szybko znaleźć samochód, bo jak nie, to popamiętają. Dopiero później wyjaśniło się, że odruchowo zadzwoniła na milicję naszego miasta i cała jej aktywność
sprowadziła się do zera. Rozmawiający z nią milicjant powiedział, że postarają się znaleźć samochód jak najszybciej, poprosił, żebyśmy się nie denerwowały, tylko czekały na schodach muzeum, a milicja zaraz do nas podjedzie. Żeńka rozłączyła się, usatysfakcjono- wana skinęła głową i usiadła obok mnie. - Nie bój się - powiedziała dziarsko. - Znajdą ten twój sa- mochód. Rzuca się w oczy, obce numery... - Tu w każdym domu jest pięć podwórek - zaprotestowałam żałośnie, choć nieszczerze. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że straciłam swój wóz na zawsze, i w głębi duszy miałam nadzieję, że naprawdę go znajdą. - Dobra, siedź tutaj, czekaj na gliny, a ja pójdę po papierosy - powiedziała Żeńka. - Muszę się uspokoić. Poszła, a ja rozglądałam się uporczywie w płonnej nadziei ujrzenia prezentu od ojczyma. Kupowanie papierosów zajęło Żeńce całe piętnaście minut, co mnie zirytowało, ale nic nie mówiłam. Po zastanowieniu też wzięłam papierosa i tak siedziałyśmy na schodkach, paliłyśmy i czekałyśmy na pojawienie się milicji z pocieszającymi nowi- nami. - Słuchaj - odezwała się Żeńka - twój Romek musi być tam u nich szychą, jak podałam jego nazwisko, gliniarz od razu inaczej zaśpiewał. - Szanują go. - Westchnęłam i niespodziewanie zaszlocha- łam, zerkając z tęsknotą na telefon, ale Żeńka od razu mnie osadziła: - Nawet nie próbuj dzwonić do Romka. Poradzimy sobie. Jaki z niego pożytek, jeśli jest tysiąc kilometrów stąd? Poradzimy sobie - powtórzyła moja przyjaciółka, uspokajając samą siebie. Pociągnęłam nosem i ucichłam. Czas płynął, a milicji jak nie było, tak nie było, Żeńka zaczęła się niecierpliwić. - No gdzie ich diabli noszą? - prychnęła. - Co za ludzie, niczego nie potrafią porządnie załatwić! - Może szukają samochodu? - wstawiłam się za stróżami prawa. Minęła godzina, potem druga, moja przyjaciółka spurpuro-
wiała i zaczęła kląć. - No co jest, zapomnieli o nas? Zaczął kropić deszcz, weszłyśmy pod daszek, a Żeńka, kompletnie wyprowadzona z równowagi, ponownie wybrała numer. - Śpicie tam czy co? - spytała, gdy tylko odezwał się raźny głos: „Dyżurny, słucham". - Długo jeszcze mamy tu siedzieć? - Dziewczęta - powiedział przepraszająco milicjant. - Obje- chaliśmy całe miasto, ale takiego muzeum u nas nie ma. - Jak to nie ma?! - oburzyła się Żeńka. - Skoro siedzimy tu dwie godziny, o, jest tabliczka... - Może to jakieś inne muzeum? Lepiej podajcie adres. Przebiegłyśmy się, dowiedziałyśmy, jaki to adres - i ta in- formacja pogrążyła naszego rozmówcę w głębokiej zadumie. - Ulicy Inżynieryjnej też u nas nie ma. - Westchnął. - Do- wiedzcie się dokładniej i wtedy zadzwońcie. Ja zamrugałam oczami, a Żeńka podrapała się po karku i spytała: - W Petersburgu są siedmiocyfrowe numery telefonów? - No pewnie. - To czemu dali mi sześciocyfrowy? -A dokąd ty właściwie dzwoniłaś?! - ryknęłam. - Pod zero dwa, a potem ten numer, które mi dały te przy- głupy. - To nie oni są przygłupami. - Westchnęłam z rezygnacją. - To ty dzwoniłaś do domu zamiast do glin w Petersburgu. Żeńka zamrugała i zerknęła na telefon. - To czemuś wcześniej... - Kto wiedział, że jesteś taka głupia? Za „głupią" Żeńka się obraziła, ale od razu zaczęła dzwonić do miejscowych glin. Tymczasem deszcz rozpadał się na dobre; skuliłam się z zimna i pomyślałam, że już nigdy nie zobaczę mojego volkswagena. Petersburscy gliniarze nie wykazali się oryginalnością, kazali nam czekać na tych samych schodach i przyjechali dwie godziny później, gdy już straciłyśmy wszelką nadzieję ujrzenia ich.
Z milicyjnego gazika wysiadły dwie osoby: ładna dziewczyna i młody chłopak z promiennym uśmiechem. - To wam ukradli samochód? - spytał wesoło. Ja skinęłam głową, a Żeńka, przypatrując im się ponuro, opowiedziała na- szą historię. Opowieść nie zrobiła na młodych ludziach większego wra- żenia, mnie nawet wydała się dość głupia, poczułam wyrzuty sumienia, że zawracamy ludziom głowę takim drobiazgiem. Młody człowiek wyjął z gazika aparat fotograficzny i nie wia- domo po co zrobił zdjęcie białemu mercedesowi stojącemu do- kładnie w tym miejscu, w którym kilka godzin temu stał mój samochód. Zainteresowało mnie to i już miałam go o to spytać, ale Żeńka warknęła nagle: - Samochód się znajdzie? - Nie przypuszczam. - Młody człowiek uśmiechnął się i ja jakoś tak od razu się uspokoiłam, ucichłam i nie zadawałam już żadnych pytań. Ładna dziewczyna, walcząc w wiatrem, pisała coś energicznie, od czasu do czasu powtarzając: - Proszę się nie denerwować. Ponieważ ja zupełnie się nie denerwowałam, tylko siedziałam na schodach i usiłowałam sobie przypomnieć, co z garderoby zostało mi jeszcze w domu, to ta prośba była adresowana wyłącznie do Żeńki, która właściwie też się nie denerwowała, tylko wpadła w przygnębienie i sprawiała wrażenie nieobecnej. Biorąc pod uwagę rozmiary jej waliz, nietrudno się domyślić, że szafa w jej mieszkaniu świeciła teraz pustkami. Westchnęłam ze współczuciem i wzięłam przyjaciółkę za rękę, ale nawet tego nie zauważyła. Dziewczyna skończyła pisać, wsiedliśmy do gazika i wkrótce znaleźliśmy się pod komendą milicji. I tam właśnie straciłam resztki nadziei i optymizmu. Wąskie schody prowadziły na pierwsze piętro, w małych, obskurnych klitkach z otwartymi drzwiami siedzieli ludzie i ze znudzonymi minami palili papierosy - zapewne pracownicy posterunku. Po lewej mignęły drzwi z napisem „usługi płatne" i stos niedopałków, poszłyśmy dalej i znalazłyśmy się w wąskim pokoju. Tam nasza mili- cjantka znowu zaczęła coś pisać, a jej uśmiechnięty towarzysz
pił herbatę i pytał o nasze wrażenia z wizyty w Muzeum Ro- syjskim. Ja nie miałam żadnych, za to Żeńka do licha i trochę i zaczęła zasypywać nimi chłopaka. Milicjant nieco przygasł i dalej pił herbatę w milczeniu. Jakiś czas później poproszono nas, żebyśmy poczekały na korytarzu. Po godzinie i dwudziestu pięciu minutach tępego wpatrywania się w ścianę naprzeciwko ponownie zjawiła się „nasza" dziewczyna i strasznie zdziwiła się na nasz widok. - A co, w siedemnastce nikogo nie ma? - spytała groźnie, a my pokręciłyśmy głowami, ponieważ wiedziałyśmy na pewno: pokój numer siedemnaście jest pusty. Dobijałyśmy się do obdartych drzwi, a Żeńka dwukrotnie z pasją kopnęła w nie bez żadnego efektu. Jednak dziewczyna była innego zdania, walnęła pięścią w drzwi i krzyknęła: - Saszka, otwórz, ludzie czekają! - Odpowiedziało jej mil- czenie i my popatrzyłyśmy na siebie z satysfakcją, a dziewczyna wróciła do gabinetu numer czternaście, mamrocząc pod nosem: - Gdzie go diabli noszą? I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, drzwi od pokoju numer siedemnaście uchyliły się i ujrzałyśmy twarz młodego człowieka, nieco nieświeżą, ale wesołą, a nawet figlarną. - Panie do mnie? - zaszeptał jak spiskowiec. Skinęłyśmy z obawą, drzwi otworzyły się szerzej i mężczyzna zaproponował: - Proszę wejść. Gabinet był nieco większy od poprzedniego, my usiadłyśmy na małej kanapie, młody człowiek przy biurku. Przy jego nogach coś brzęknęło, poruszył ramionami i uśmiechnął się jeszcze szerzej, a potem nagle zerwał się z miejsca i zniknął, zo- stawiając nas oszołomione. Pięć minut później wrócił z jakimiś papierami w rękach, zapatrzył się w nie, w skupieniu marszcząc czoło, a ja w tym czasie gapiłam się na plakat wiszący nad jego biurkiem. Na plakacie duże litery głosiły: „Twoja niekaralność nie jest twoją zasługą, lecz naszą niedoróbką". Żeńka również zwróciła uwagę na plakat, trąciła mnie łokciem, wymieniłyśmy spojrzenia. Młody człowiek podniósł głowę znad papierów i
zaczął nas wypytywać o okoliczności sprawy. Po raz kolejny opowiedziałam całą historię, dziwiąc się w duchu, że facet nie może zapamiętać, jaki kolor miał mój Volkswagen. Żeńka okazała się bystrzejsza ode mnie, wstała z kanapy, nachyliła się do faceta i zapytała surowo: - A czemu jedzie od ciebie wódką na kilometr? Młody człowiek zaczerwienił się, zasłonił usta ręką i wy- mamrotał: - Pardon. W końcu przy naszej pomocy stworzył niezbędny dokument, podpisałam się, a mężczyzna w dowód wdzięczności za- proponował, żebyśmy się napili, wyjaśniając, że powinnyśmy się odstresować, a nic nie działa lepiej niż nasz napój narodowy - i postawił na stole półlitrówkę. Ja i Żeńka popatrzyłyśmy na siebie i zgodnie wyciągnęłyśmy ręce po szklanki. Uznałyśmy, że faktycznie powinnyśmy się odprężyć i wypiłyśmy. Saszka okazał się bardzo miły, pocieszał nas z całych sił i prosił, żebyśmy się nie przejmowały, bo samochodu raczej nie znajdą. No, to akurat nie budziło moich wątpliwości. Butelka opustoszała, stres zniknął. Rozmowa nas wciągnęła, co prawda kilkakrotnie nam przerywano, do gabinetu ktoś zaglądał, a szczególnie natrętna była pani z jedenastoletnią córką, której ukradziono aparat. Saszka poprosił uprzejmie, żeby poczekały, i podjęliśmy rozmowę, ale wódka się skończyła i Saszka posmutniał. - Trzeba będzie wziąć się do pracy - powiedział z rezygnacją i zaprowadził nas na parter do dyżurnego. Dyżurny długo kaligrafował coś w grubej księdze, w tym czasie Saszka zasnął na ławce obok mężczyzny mongolskiego typu, na którego kolanach stała duża skrzynka z kolorowymi drobiazgami. Mężczyzna został zatrzymany na Newskim Pro- spekcie, po rosyjsku mówił słabo, milicjanci nieźle się z nim namordowali i w końcu go zostawili. Mężczyzna tkwił tutaj, niczym pomnik Czyngis-chana, z zamglonym wzrokiem i głową Saszki na ramieniu.
Podpisałam się i dyżurny powiedział, że jesteśmy wolne. Żeńka zapytała złośliwie, czy znajdą samochód, a facet odpo- wiedział: - Wszystko się może zdarzyć - i odchrząknął głośno, zerkając na Saszkę, ale jego nie obudziłby nawet strzał z armaty. Pożegnałyśmy się i już miałyśmy opuścić posterunek, który teraz wydawał się nam tak znajomy, gdy Żeńka nagle zamarła przed drzwiami i powiedziała: - Trzeba go przenieść do gabinetu! Przyznałam jej rację, wróciłyśmy i wzięłyśmy Saszkę pod ręce. Przeprosiłyśmy Czyngis-chana, który zatrajkotał coś po swojemu, widocznie Saszka mu się spodobał i nie chciał się z nim rozstawać. Ale my byłyśmy nieustępliwe i po wąskich schodach zaciągnęłyśmy Saszkę na piętro. Pod pokojem numer siedemnaście nie było już tłumu, tylko natrętna dama z córką nadal siedziała pod ścianą, rzucając gniewne spojrzenia. - Co on, pijany? - spytała, podnosząc głos. - Co pani? - oburzyła się Żeńka. - Ciężko ranny, czekamy na lekarza. - Czyli co, nie będzie już dziś przyjmował? - Niech pani spróbuje w czternastce. - Tam nikogo nie ma. - No to w piętnastce. Usadowiłyśmy Saszkę na kanapie, umyłyśmy szklanki i strzepnęłyśmy ze stołu okruchy ciasta. W żaden inny sposób nie mogłyśmy już pomóc milicji i opuściłyśmy posterunek z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Na dworze znów kropił deszcz, zaułek, w którym znajdował się posterunek, był wąski, brudny i zastawiony samochodami - wyglądał tak smętnie, że wpadłam w przygnębienie. Deszcz padał coraz mocniej, parasolka została w samochodzie, doszłyśmy do pierwszej bramy i stanęłyśmy, gapiąc się na kota, który ulokował się obok nas. - Przynajmniej napiłyśmy się wódki - zauważyła optymi- stycznie Żeńka. - Aha. - Skinęłam głową. -I poznałyśmy miłego człowieka. Trzeba go było zamknąć na klucz, jeszcze szef do niego zajrzy.
A klucz zostawić dyżurnemu. - Może wrócimy? - zaproponowała Żeńka, na chwilę wy- chyliła się z bramy, ale od razu się cofnęła. - Do licha, co za pogoda... - Jak to w Petersburgu. - Westchnęłam i przeszłam do sedna sprawy: - Powiedz lepiej, co teraz zrobimy. - A co tu można zrobić? Poczekamy, aż deszcz przestanie padać, i polecimy na Dworzec Moskiewski. - A co z moim wózkiem? - Jest w dobrych rękach i nie musisz się o niego martwić. - Nie znajdą? - Saszka potrafiłby znaleźć najwyżej butelkę wódki, a i to pod warunkiem, że stałaby pod biurkiem. Anfisa, podejdź do sprawy filozoficznie... Jesteś autorem kryminałów, a tu masz gotową fabułę, z życia wzięte. - Szkoda autka - zauważyłam, a Żeńka skinęła głową. - Szkoda. Przykucnęłyśmy i znowu zapaliłyśmy. Żeńka znalazła z to- rebce kanapki, zjadłyśmy, częstując kota, który od razu zrobił się milszy i nawet pozwolił się pogłaskać. Deszcz nie przestawał padać, pociemniało, a my tak przy- wykłyśmy do tej bramy, że nie chciało nam się z niej wychodzić. -Dobrze chociaż, że dokumenty i pieniądze miałyśmy w torebkach. A ty chciałaś włożyć do walizki - przypomniała przyjaciółka. - W walizce bezpieczniej - zaprotestowałam słabo. - Torebkę można zgubić. -Taa... To co, idziemy na dworzec? - zaproponowała Żeńka, wstając. Deszcz chwilowo nie padał i należało z tego skorzystać. Ledwie zdążyłyśmy wyjść z bramy, gdy usłyszałyśmy znajomy głos. - Dziewczęta! - odwróciłyśmy się i ujrzałyśmy Saszkę, który wesoło kroczył przez kałuże. - Chowacie się przed deszczem? - Tak, parasole zostały w samochodzie. - A ja swój gdzieś zgubiłem... Dokąd się wybieracie? - Na dworzec.
-Aha... A może zostaniecie kilka dni, a nuż samochód się znajdzie? Macie gdzie się zatrzymać? Bo można u mnie. Tu niedaleko, na Korolenki... Wprawdzie mieszkam w komunał- ce, ale jakoś się zmieścimy. - Już widzę, jak się samochód znajdzie - warknęła ze złością Żeńka, wpatrując się w pomiętą twarz Saszki. - W zasadzie może by się i znalazł - odparł leniwie - ale to by trzeba nie do nas, tylko do mafii, no i to by kosztowało co najmniej z tysiąc dolców. - A skąd wziąć mafię? - wściekła się Żeńka. Saszka wzruszył ramionami i zaproponował pojednawczo: -Trzy kroki stąd jest tania kawiarenka, posiedzimy, roz- grzejemy się i pogadamy w spokoju. Pociągi w stronę Moskwy kursują co dwie godziny, pojechać zawsze zdążycie. Idziemy? -Idziemy. - Skinęłyśmy głowami i ruszyliśmy wąskim chodnikiem. Jednak nie dane nam było dotrzeć do kafejki. Uszliśmy ze sto metrów, gdy zza rogu wychynął mężczyzna z wiatrówce, trącił ramieniem idącego z brzegu Saszkę, przeprosił i szybko poszedł dalej. Wydawałoby się, że na tym ten drobny incydent się zakończy, jednak Saszka nagle zastygł na środku chodnika, zmarszczył czoło i odwrócił się, a my razem z nim. Facet w wiatrówce zdążył już zniknąć, pewnie wszedł do najbliższej bramy, a Saszka nadal stał w miejscu i wytrzeszczał oczy. - Wiecie co - powiedział w końcu. - Idźcie, dogonię was. - Gdzie mamy iść? - nie zrozumiała Żeńka. -Prosto. Kafejka jest tam, widać szyld. Ja zaraz... -I skoczył do bramy, w której zapewne zniknął tamten typ. - No i co teraz? - spytała Żeńka, patrząc na mnie chmurnie. - A skąd ja mogę wiedzieć? Może poszedł za potrzebą? - Może. - Przyjaciółka wzruszyła ramionami. - Idziemy? Ale zamiast pójść do kawiarni, nadal stałyśmy w miejscu. Minęło pięć minut, więc jeśli Saszka oddalił się za potrzebą, to powinien już wrócić. Wychodziło na to, że albo była to poważniejsza potrzeba, albo poszedł tam w innym celu. Popa- trzyłyśmy na siebie, potruchtałyśmy w kierunku bramy i mi- nutę później już do niej zaglądałyśmy. Nic szczególnego, zwyk-
ła brama w najlepszych petersburskich tradycjach, mroczna, ponura i cuchnąca wychodkiem. Dalej podwórko-studnia i jeszcze jedna brama, w której paliła się słaba żarówka. - Saszka! - zawołała głośno Żeńka, a ten od razu odpowiedział „Tutaj!", i wtedy go zobaczyłyśmy: szedł chwiejnie i trzymał się za głowę. To, że się chwiał, zupełnie mnie nie zdziwiło, głowa też mogła go boleć, ale gdy podszedł bliżej, krzyknęłyśmy cicho - spod jego dłoni na czoło spływała strużka krwi. - Coś ty, przywaliłeś w coś głową? - wyjąkała Żeńka, a Saszka powiedział: - Anfisa, daj no telefon! Posłusznie podałam mu komórkę, a on wybrał numer, zaklął, zapominając o kodzie, tak samo jak niedawno Żeńka, naprawił błąd i zaczął szybko mówić: - No więc, dziewczyny, wy jedźcie szybko na dworzec, nie macie co tu siedzieć, pożytku żadnego, za to kłopotów cała masa. - Co? - pisnęłam, ale Saszka w tym momencie zaczął roz- mawiać przez telefon. - Sierioża? Mówi Łukjanow, tak, ja... Słuchaj, przyszła dziś informacja, jak mu tam, uciekł z więzienia, jego gęba wisi do- kładnie naprzeciwko twojego miejsca, słuchaj, właśnie spotka- łem go trzy kroki od posterunku! Nic mi się nie przywidziało, to na pewno on! Jeszcze dał mi po łbie, sukinsyn jeden. Wcale nie... Poważnie mówię, co się wygłupiasz! - wrzasnął Saszka, a my aż podskoczyłyśmy z zaskoczenia. - Wysyłaj chłopaków, niech zamkną dzielnicę! Jak to nie ma wozów, przecież były... Szlag! - Saszka wcisnął mi telefon do ręki i pobiegł w stronę komisariatu. My za nim, ale Saszka odwrócił się, pomachał nam ręką i ryknął: - Wracajcie do domu, tylko was tutaj brakowało! Stanęłyśmy jak wryte, a potem pobiegłyśmy w drugą stronę. W tej samej chwili lunął deszcz, dobiegłyśmy do końca ulicy i wskoczyłyśmy do kolejnej bramy. - Zrozumiałaś coś z tego? - spytała Żeńka. - To, że mi ukradli samochód - wymruczałam. - To jasne, samochód przepadł, a razem z nim moje ciuchy.
- Moje też. -Czy ja mówię, że nie... Słuchaj, ten typ w wiatrówce to jakiś niebezpieczny przestępca, uciekł z więzienia. Saszka go rozpoznał i teraz pobiegł łapać. - Lepiej by szukał mojego samochodu. - Głupia, Saszka postąpił szlachetnie, nie chciał nas w to wciągać. -I tak nie zobaczyłam nic prócz wiatrówki, nie wiem nawet, czy wiatrówka była szara czy niebieska. A twój Saszka po prostu pobiegł się napić - odparłam ze złością. - To nie grzech. Ale nie o to chodzi: Saszka się zmył, a zbiegły katorżnik, który go walnął w łeb, nadal gdzieś się tu kreci. Jakby w odpowiedzi na jej słowa za naszymi plecami rozległy się kroki i szybko ucichły. Złapałyśmy się za ręce i zaszczę- kałyśmy zębami, wpatrując się z lękiem w półmrok bramy; jednak po chwili uznałam, że podwórko wygląda najzupełniej bezpiecznie. - Idziemy - zdecydowałam. - Podwórze jest przechodnie, wyjdziemy na sąsiednią ulicę i prosto na dworzec. -I weszłam, nie czekając na protesty Żeńki. Stukot obcasów odbił się od sklepienia, Żeńka pobiegła za mną i po chwili już wchodziłyśmy na podwórko, na którym stało samotnie stare żiguli zwane „kopiejką", obok drewnianej skrzyni niewiadomego przeznaczenia. W tym momencie trzas- nęły drzwi wyjściowe i z budynku wyszedł młody człowiek w skórzanej kurtce, otworzył parasol i podszedł do „kopiejki". - Hej, ślicznotki, czemu mokniecie na deszczu? - zapytał, uśmiechając się i spoglądając na nas z zaciekawieniem. Jego twarz sprawiała wrażenie dobrodusznej i sympatycznej, a do tego był blondynem, a ponieważ Żeńka wpada w amok na wi- dok każdego blondyna, od razu przeistoczyła się ze zmokłej kury w księżniczkę na wygnaniu i śpiewnie odparła: - Przyjechałyśmy z daleka i zapomniałyśmy o parasolkach. W naszym mieście jest teraz dwadzieścia osiem stopni ciepła i żadnych opadów. - Brak opadów to super, ale u nas to się nie zdarza - rzekł ze śmiechem, otworzył samochód i zaproponował: - Wsiadajcie,
podwiozę was, czemu macie moknąć bez sensu. Żeńka rzuciła się do żiguli, a ja mogłam już tylko pójść za nią. Już prawie wsiadłam do samochodu, gdy moją uwagę przykuła drewniana skrzynia, a raczej wystający zza niej męski but. - Tam ktoś jest - powiedziałam, wyciągając szyję. - Gdzie? - sposępniała Żeńka. - Za skrzynią. Chłopak uniósł brwi i powtórzył: - Za skrzynią? - Tak, but, męski. - Po co ci but? - zirytowała się Żeńka, a ja warknęłam: - Potrzebny. - Podeszłam do skrzyni. Chłopak przyłączył się do mnie, za nim Żeńka, i wkrótce naszym oczom ukazał się dość dziwny widok: mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna leżał na asfalcie pomiędzy skrzynią i ścianą domu - ręce miał złożone na piersi, głowę odchyloną. - Nieboszczyk! - zawołała Żeńka, cofając się i nadeptując mi na nogę, a ja odskoczyłam, gotowa wrzasnąć na całe gardło. Chłopak przejawił heroizm, pochylił się nad mężczyzną i od razu cofnął, marszcząc nos. - Ale wódą jedzie! - Czyli co, pijany? - ucieszyła się Żeńka. - Oczywiście. Ale to nie z naszego domu, pewnie przecho- dził. .. A może bezdomny?... Dobrze, jedźmy. - A co z nim? - zmartwiłam się. - Odpocznie, dojdzie do siebie i ruszy do domu. Jak chcecie niańczyć pijaków, to proszę bardzo, ja nie mam zamiaru - Chłopak siadł za kierowcą, a ja i Żeńka szybko usadowiłyśmy się z tyłu. Uruchomił silnik i wyjechał z podwórka. Zaczęły mnie dręczyć wątpliwości. Leżący za skrzynią mężczyzna nie wyglądał na bezdomnego, miał na sobie garni- tur, a nawet krawat... Rzecz jasna, nie ma zakazu upijania się w garniturze, ale jak znalazł się za tą skrzynią? Chował się tam czy co? Bał się, że zawiozą go do izby wytrzeźwień? Nie wiadomo, dokąd zaprowadziłoby mnie to rozmyślanie,
gdyby chłopak nie zapytał: - Dokąd, dziewczyny? - Na Wyspę Wasilewską - odparła Żeńka. - Świetnie, to po drodze - ucieszył się, a ja się ocknęłam z za- myślenia, kuksnęłam Żeńkę w bok i wyszeptałam gorączkowo: - Po co na Wasilewską? Przecież miałyśmy na dworzec... - Uspokój się i posłuchaj - zaczęła tłumaczyć Żeńka. - Gliny w życiu nie znajdą twojego samochodu z walizkami, a Saszka podsimął mi niezłą myśl. Dokąd jechałyśmy? No właśnie. Ten mój staruszek nie jest taki zwyczajny i możliwe, że będzie z niego więcej pożytku niż z gliniarzy. Łapiesz? Ciężko mi szło, ale istotę sprawy jednak wyłowiłam. - Myślisz, że dałby radę odnaleźć mój samochód? - Sam pewnie nie będzie latał po podwórkach, ale tacy jak on zwykle mają odpowiednie kontakty. Pragnienie odzyskania samochodu wzięło górę i po raz ko- lejny uległam namowom Żeńki. Gdybym wiedziała, co z tego wyniknie... Ale nie uprzedzajmy wypadków. Na razie kuliłam się na tylnym siedzeniu samochodu, tęs- kniłam za swoim volkswagenem i miałam cichą nadzieję, że jeszcze go odzyskam. Szczerze wierząc, że to, co najgorsze już mnie spotkało, nawet nie podejrzewałam, że już wkrótce petersburskie przygody wydadzą mi się uciążliwością niegodną wzmianki. Minęliśmy most, przejechaliśmy sto metrów i musieliśmy się zatrzymać. Przed nami stał samochód milicyjny, obok pra- cownik GIBDD2 w mżącym deszczu spełniał swój obowiązek. Nasz kierowca otworzył drzwi, podał inspektorowi papiery; ten spojrzał i oznajmił: - A co to za upoważnienie? - Normalne, napisane odręcznie. - Nieprzepisowe. - No niechże pan da spokój, przecież dokumenty są w po- rządku. Spieszy mi się, widzi pan, dziewczyny muszę zawieźć... -Cholerni naciągacze - wysyczała Żeńka, patrząc na in- 2 GIBDD (ros. gosudarstwiennaja inspiekcja biezopasnosti dorożnogo dwiżenija) - państwowa inspekcja bezpieczeństwa ruchu drogowego.
spektora ze złością. - Zamiast szukać twojego wózka, to oni... W tym momencie diabeł mnie podkusił, wyskoczyłam z sa- mochodu i zaczęłam dręczyć inspektora: -Szukacie czerwonego volkswagena? Ukradli go dzisiaj spod Muzeum Rosyjskiego. - Wszystkiego szukamy, i volkswagena, i dżipa, i ze trzy- dziestu innych wozów. Trzeba pilnować swojej własności, a nie zostawiać gdzie popadło. - Oddał dokumenty i odwrócił się. Na tę bezczelność Żeńka od razu się do mnie przyłączyła i powiedziała, co o tym wszystkim myśli. Inspektor, rozglądając się flegmatycznie, wysłuchał jej w milczeniu i rzekł: - No przecież mówię, że trzeba pilnować. - To znaczy, że co? - warknęła Żeńka, a nasz kierowca po- wiedział: - Dziewczyny, jedźmy... - Jedź sam, my już jesteśmy na miejscu. - Moja przyjaciółka machnęła ręką. - Daj mu spokój, przecież nie wyciągnie wam samochodu z kieszeni! - dodał chłopak. - Ale oni go wcale nie szukają! O, jedzie czerwony Volkswa- gen, czemu nie zatrzymujesz? - Jeszcze chwila i zatrzymam ciebie, i odeślę na posterunek - rozzłościł się inspektor. Nasz kierowca zaklął i odjechał, co uznałam za bardzo rozsądne, wzmianka o posterunku zrobiła na mnie wrażenie i odciągnęłam Żeńkę, która już wyjmowała z torebki legitymację dziennikarską. - Uspokój się wreszcie, w końcu to mój samochód! - pod- niosłam głos. Zaczęłam iść, Żeńka obok mnie, nie przestając się oburzać; zdążyłyśmy odejść spory kawałek od milicyjnego wozu, gdy przyjaciółka nagle stanęła, obejrzała się i oznajmiła: - Musimy iść w drugą stronę. - Myślisz, że tam ciągle ktoś na nas czeka? - spytałam, patrząc na zegarek. - Myślę. To poważny gość i powinien czekać. Zwłaszcza że to nie on będzie czekał tylko kierowca, a kierowca to człowiek poddany... No, popatrz tylko, jak ci się bryczka podoba?
Spojrzałam we wskazanym kierunku i zobaczyłam ciemne bmw, stojące samotnie na środku chodnika. - Coś mi się wydaje, że to po nas - oznajmiła z satysfakcją Żeńka i przyspieszyła kroku. Okno bmw było lekko uchylone i zobaczyłam za kierownicą mężczyznę w średnim wieku, który drzemał albo po prostu siedział z zamkniętymi oczami. Żeńka podeszła, zastukała w szybę, mężczyzna wzdrygnął się, popatrzył na nas obojętnie, ale chwilę później zmienił wyraz twarzy. - Jewgienija Pietrowna? - spytał. - Tak jest. - Żeńka skinęła głową. - A to Anfisa. A pan? - Walera - wysiadł z samochodu, rozejrzał się i zapytał: - A gdzie wasz wóz? - Ukradli - poinformowała go Żeńka i opowiedziała naszą smutną historię. Walera pokiwał głową ze współczuciem, rzucił kilka ciepłych słów pod adresem milicji i pospiesznie otworzył drzwi z tyłu. - Wsiadajcie, wsiadajcie. Szczerze mówiąc, już zacząłem się martwić, nawet dzwoniłem do Lwa Nikołajewicza, ale kazał czekać do rana. Gdybyście się rozmyśliły, mówi, i nie przyje- chały, tobyście go powiadomiły, a skoro nie, to znaczy, że coś się wydarzyło już w drodze. No proszę, taka historia... Siadaj- cie, siadajcie, a ja zadzwonię do Lwa Nikołajewicza, powiem, że przyjechałyście, wspomnę o waszym samochodzie. - Wyjął z kieszeni komórkę i zadzwonił, pytając przy okazji o markę mojego samochodu, kolor, numery, a potem mnie pocieszył: - Już tam Lew Nikołajewicz nimi potrząśnie. Westchnęłam i popatrzyłam w okno, a Żeńka kontynuowała rozmowę z Walerą. Ruszyliśmy, zawróciliśmy i pojechaliśmy na północ, chociaż może wcale nie na północ - jak już mówiłam, nie jestem orłem z geografii. Mignął mi drogowskaz na Wyborg, ale pojechaliśmy prosto; rozgrzałam się i zaczęłam przysypiać. - Może wstąpimy do jakiejś restauracji i coś zjemy? - zre- flektował się Walera. - Nie, nie. - Pokręciłyśmy głowami, nie chciało nam się wysiadać z samochodu. Żeńka położyła mi głowę na ramieniu i