W tej samej knajpie w zeszłym roku Zora Samsonow urządził strzelaninę. Ludzie padli
plackiem na podłogę, Zorka trzymał wszystkich w szachu przez półtorej godziny i jeszcze
wrzeszczał: „Za ojczyznę, za Stalina!", jak już wezwali specnaz.
- Wiem, Romek mi opowiadał.
- No widzisz, a potem Zora odpoczął sobie w psychiatryku i teraz jest ulubionym klientem w
„Lutecji".
- Co chcesz przez to powiedzieć? - wystraszyłam się. Żeńka tylko machnęła ręką.
- Twojego Romka nikt nie wyśle do psychiatryka, w końcu on nie krzyczał: „Matka ojczyzna
wzywa", i nie urządzał strzelaniny. Chociaż, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to radziłabym
twojemu mężowi pić walerianę. I najlepiej wiadrami. Strasznie jest impulsywny.
Westchnęłyśmy zgodnie i zapadła cisza.
Spojrzałam na Żeńkę i westchnęłam jeszcze raz. Ona wyszła na tym wszystkim najgorzej. I
chociaż teraz chojrakuje, to na pewno jej przykro... Rzecz w tym, że Jewgienija Pietrowna
pisze opowiadania ze zwierzętami w roli głównej, publikowane w niedzielnych numerach
gazety, w której pracuje od pięciu lat, w dziale „Okno na przyrodę". Ponieważ opowiadań
uzbierało się już całkiem sporo, Żeńka postanowiła wydać je w osobnej książce.
Przyklasnęłam temu pomysłowi i zaproponowałam swoją pomoc. Chciałam zrobić Żeńce
prezent urodzinowy: wydać za własne pieniądze książkę w nakładzie trzystu egzemplarzy, za
to na ładnym papierze i z ilustracjami miejscowego rysownika, Pietrowskiego, również
wielkiego miłośnika zwierząt. Mojej przyjaciółce pomysł nie przypadł jednak do gustu.
- Wydawanie książki za własną kasę to katastrofa - oznajmiła stanowczo. - Jeśli już chcesz mi
zrobić drogi prezent, to kup opony. Tu lato, a moją bryką nie da się jeździć, gliniarze się opon
czepiają. A żeby wydać książkę, znajdę sponsorów, już ty się nie bój.
Uspokojona, podarowałam jej komplet opon, a ona zajęła się poszukiwaniem sponsorów,
którzy faktycznie pojawili się wkrótce potem. Żeńka zadzwoniła do mnie i pochwaliła się:
- Słuchaj, Anfisa, wydanie książki mamy prawie w kieszeni. Jeden kolo chce wyłożyć kasę,
ale musisz mi pomóc. Jego przyjaciel ma hysia na punkcie kryminałów, szczególnie twoich, i
marzy o tym, żeby cię poznać. Myślę sobie tak: jak wszystko dobrze rozegramy, moje
opowiadania wyjdą na papierze kredowym, w safianowej oprawie. - To „my" wzbudziło moją
czujność, ale nie protestowałam, pocieszałam się myślą, że
przecież nie ma nic złego w tym, że poznam jakiegoś tam kolesia, to znaczy jego przyjaciela,
i tym samym pomogę Żeńce. - No, jednym słowem, dziś wieczorem idziemy do „Lutecji".
- Ja nie mogę! - spanikowałam. - Roman Andriejewicz... Ale przyjaciółka przerwała mi
surowo:
- Roman Andriejewicz ma dzisiaj dyżur, nie wykręcaj się.
- Dobrze - poddałam się. - Porozmawiam z nim.
- Jeszcze by tego brakowało! Zaraz wymyśli sto powodów, żeby cię nie wypuścić z domu.
- Wcale nie... - usiłowałam bronić męża, ale Żeńka znów mi przerwała:
- Nawet nie próbuj mu o tym mówić. I pamiętaj: jako moja najbliższa przyjaciółka masz
obowiązek dbać o moją przyszłość. Romkowi o restauracji nie mów ani słowa, a o szóstej
bądź przed budynkiem cyrku, stamtąd cię zabierzemy.
Pożegnałyśmy się ciepło, ale kwadrans później Żeńka znów zadzwoniła i zaczęłyśmy
debatować, w co się ubrać i jak najlepiej ułożyć włosy. To znaczy ta ostatnia kwestia
dotyczyła wyłącznie mnie, miesiąc temu Żeńka obcięła się prawie do gołej skóry i teraz
mogła spokojnie nie myśleć o swoich włosach, dopóki nie odrosną. W ramach protestu
przeciwko torturom włosy Żeńki odrastały bardzo niechętnie. Pewnie dlatego wzięła i
ufarbowała je na niebiesko, i teraz jej wygląd dosłownie zwalał z nóg. Więc gdy Żeńka
mówiła, że jej kolejny znajomy „zupełnie osłupiał", wierzyłam jej w zupełności.
Ustaliłyśmy wszystko i o osiemnastej zjawiłam się pod cyrkiem, gdzie już czekało luksusowe
bmw, z którego wysiadło dwóch młodych mężczyzn i moja przyjaciółka. Mężczyźni
wyglądali na szczęśliwych i rozpływali się w komplementach. Zajęta zawieraniem
znajomości i rozsyłaniem uśmiechów, zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje
wokół mnie - jak się wkrótce okazało, niesłusznie. W tym momencie bowiem nieopodal
przejeżdżał Roman Andriejewicz i widział z odległości kilkunastu metrów, jak do bmw
pomaga mi wsiąść młody człowiek, ze wszystkich sił demonstrujący zachwyt moją osobą.
Zapominając o kolejnym zadaniu bojowym, Romek pojechał za nami do „Lutecji". Nim
zdążyliśmy siąść przy stoliku, wparował do sali i... nie, nie chciałam nawet sobie
przypominać tego, co stało się później. Romek zachowywał się jak neandertalczyk, nie chciał
słuchać ani moich wyjaśnień, ani rozpaczliwych okrzyków Żeńki. A to był dopiero początek!
Potem zawiózł mnie do domu i tam urządził kolejną awanturę. Mówił mi świństwa, tupał,
(mieszkamy na drugim piętrze, a Roman jest dość potężny, pewnie sąsiedzi uznali, że zaczęło
się trzęsienie ziemi). Dopiero gdy w przypływie rozpaczy cisnęłam w niego czajnikiem,
zgodził się wysłuchać moich wyjaśnień. W tym momencie przyjechała Żeńka, która przez
cały ten czas pocieszała pokrzywdzonych biznesmenów i swoich niedoszłych sponsorów, i
słowo w słowo powtórzyła moje zeznania.
Uspokoiwszy się nieco, lecz nadal podejrzewając nas o popełnienie wszystkich grzechów
śmiertelnych, Roman Andriejewicz palnął nam kazanie, ale przynajmniej już nie tupał.
Jednak jak zawsze w takich przypadkach mój mąż przeholował i szybko przestałam się czuć
jak winowajca, a zaczęłam jak ofiara przemocy ze strony małżonka tyrana. Znowu doszło do
kłótni, w czasie której Żeńka uciekła. Teraz nie miałam już wsparcia i w efekcie Roman
Andriejewicz zamknął mnie w łazience do czasu, jak się wyraził, aż mi się przejaśni w
głowie. Wypuścił mnie koło północy, a wtedy ja zamknęłam się w sypialni, oznajmiając, że
jak nie przestanie dobijać się do drzwi, ucieknę przez balkon do sąsiadów. Mój mąż dobrze
mnie zna, więc w końcu się uspokoił, a ja mogłam wreszcie zasnąć. Gdy obudziłam się rano,
odkryłam, że siedzę sama w zamkniętym mieszkaniu, a z mojej torebki zniknęły klucze.
Natychmiast zadzwoniłam do Żeńki i ona przyznała, że to do niczego niepodobne i że nie
można tego tak zostawić. Używając balkonu sąsiadów (co wcale nie było trudne czy
niebezpieczne), wydostałam się na wolność. Żeńka już czekała na mnie w swoim żiguli.
Objęłyśmy się, popłakałyśmy i pojechałyśmy do niej naradzić się, co dalej robić. I tym
właśnie zajmowałyśmy się do tej pory.
Milczenie przeciągało się, w końcu Żeńka oznajmiła ponuro:
- Jeśli mu od razu wybaczysz, jeśli go przedtem porządnie nie podręczysz...
Zamrugałam oczami i odruchowo złapałam się za serce, ale po chwili znalazłam w sobie siły,
żeby okazać hart ducha.
- Myślisz, że powinnam złożyć pozew o rozwód? - spytałam, choć zrobiło mi się zimno od
tego zdecydowania. Jednocześnie wpadłam w rozterkę. Właściwie nigdy przedtem nie
myślałam o rozwodzie, nawet w najbardziej niemiłych chwilach naszego wspólnego życia -
Romek miał niezbywalne zalety, znacznie przewyższające nieliczne wady.
Żeńka zamrugała oczami, poruszyła ramieniem, wytarła nos i w końcu powiedziała:
- No... w każdym razie trzeba mu dać nauczkę.
- Trzeba - zgodziłam się i popatrzyłyśmy na siebie w oczekiwaniu na konkretne propozycje. I
wtedy okazało się, że ja nie mam żadnych, Żeńka również. To od razu przygasiło nasz
entuzjazm, posmutniałyśmy, zaczęłyśmy wzdychać jeszcze częściej i odwracać wzrok.
- Taak - powiedziała Żeńka, a ja nagle pomyślałam, że może nie powinnam uciekać z
mieszkania przez balkon sąsiadów... W końcu mogłam posiedzieć trochę w domu, zająć się
sprzątaniem, już dawno miałam zamiar... A po powrocie z pracy Romkowi by trochę
przeszło. Gdybym jeszcze zaczęła mu się żalić i popłakiwać, to w ogóle uderzyłby w pokorę i
zrobił coś miłego, na przykład wziął tydzień urlopu i wyjechalibyśmy gdzieś razem, pogoda
ładna...
Jednak nie odważyłam się wygłosić tych herezji, Żeńce na pewno by się to nie spodobało.
Moja przyjaciółka miała rację, gdy tylko pojawia się jakiś facet, Romek zachowuje się jak
świnia. A najgorsze, że zaczyna działać, nim cokolwiek zdążę mu wyjaśnić. Tyle dobrego, że
tym razem sponsorzy Żeńki nie doznali uszkodzeń ciała. Głównie ucierpiały ich garnitury, ale
w końcu nie są biedakami, garniturów powinni mieć w bród.
W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Ja i Żeńka wzdrygnęłyśmy się i utkwiłyśmy
wzrok w telefonie leżącym na stole obok cukierniczki.
- To on - powiedziała moja przyjaciółka nie wiadomo dlaczego szeptem. Spojrzałam na
wyświetlający się numer i skinęłam głową.
- On.
- Wyłącz! - syknęła nerwowo Żeńka. Komórka przestała dzwonić, za to odezwał się telefon
Żeńki. Przyjaciółka wpatrywała się bez ruchu w zielony aparat. Włączyła się automatyczna
sekretarka i usłyszałyśmy głos Romka.
- Żeńka! - ryknął mój mąż. - Anfisa jest u ciebie? Zaraz tam będę. Nie udawajcie, że was nie
ma, bo pożałujecie.
- Co robimy? - wyjąkałam, również przechodząc na szept.
- Uciekamy - zakomenderowała Żeńka i podbiegła do okna. Przyznaję, że się wystraszyłam,
Żeńka mieszka na drugim piętrze, jednak okazało się, że chciała tylko zerknąć na podwórko,
upewnić się, że Roman Andriejewicz jeszcze się nie zjawił. - Zbieraj rzeczy! - szepnęła.
- Jakie? - stropiłam się. Żeńka ściągnęła brwi, zła na moją tępotę, znów wyjrzała za okno i
zaklęła.
- Za późno, już tu jest!
Zaczęłyśmy biegać jak oszalałe po kuchni Żeńki, aż w końcu przyjaciółka złapała mnie za
rękę i wyciągnęła z mieszkania. Nie pobiegłyśmy jednak na dół (to byłoby nierozsądne, skoro
nie chciałyśmy się spotykać z moim mężem), tylko na górę. Wkrótce wpadłyśmy na ostatnie,
czwarte piętro.
- Na strych! - zadecydowała Żeńka i pięć minut później, przyklejone do okienka na strychu,
mogłyśmy zobaczyć samochód Romana Andriejewicza przy kontenerach na śmieci. - Ech,
ładnie się prezentuje, nie ma co - zauważyła ni z tego, ni z owego przyjaciółka. - Co to jednak
znaczy nowy wóz.
- Twój też był nowy - przypomniałam.
- Właśnie, był. - "Leftka ściągnęła brwi.
No tak, po dwóch zderzeniach z bramą garażu, do którego Żeńka bezskutecznie próbowała
wjechać, ciężko było nazwać jej żiguli nowym, jednak z poprzednim wozem Żeńki było
jeszcze gorzej, więc ten i tak miał szczęście.
- Dobrze, że samochód jest w garażu - wymruczała Żeńka, nasłuchując, co się dzieje na klatce
schodowej. - Może ten drań uzna, że nie ma nas w domu?
Pomyślałam, że moja przyjaciółka mogłaby sobie znaleźć własnego męża i jego nazywać
draniem, ale nic nie powiedziałam, obrzuciłam ją tylko niemiłym spojrzeniem, dając do
zrozumienia, że nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza nasza rozmowa. W tym
momencie trzasnęły drzwi od klatki i chwilę później ujrzałyśmy, jak Roman Andriejewicz
idzie do samochodu.
- O, i wcale nie miał zamiaru wyważać drzwi - powiedziałam z satysfakcją, choć kilka sekund
temu wcale nie byłam tego taka pewna.
- Chwała Bogu - westchnęła Żeńka. - Wprawdzie drzwi są słabe i wcale mi ich nie szkoda,
niechby sobie wyważał na zdrowie, ale potem to zawsze kupa problemów. No i co,
niewolnico boża Anfiso, idziemy?
- Dokąd?
- A nie wiem... - Żeńka jeszcze raz wyjrzała przez okienko, Roman Andriejewicz właśnie
wyjeżdżał z podwórka. - Ten twój Romek, chociaż ciężki wariat, to niezły spryciarz, na
pewno zajmie pozycję gdzieś w pobliżu, skąd będzie miał dobry widok na drzwi wyjściowe.
- To co zrobimy? - Perspektywa spędzenia całego dnia na strychu wcale mnie nie pociągała.
- Wyjdziemy przez trzecią klatkę - zarządziła Żeńka. - I od razu w krzaki.
- Jakie krzaki? - Nie wiem, co mi się stało, ale faktycznie myślałam ciężko.
- Anfisa, weźże się w garść! - warknęła moja przyjaciółka. - W te krzaki, co rosną przy klatce.
Wycofujemy się przez
park. Po samochód nie ma co zaglądać, Romek mógłby nas tam przechwycić, pozostaje
przedrzeć się do przystanku.
- A co potem? - wyjęczałam.
- Jeszcze nie wiem. Za mną.
Kichając od wzbitego w powietrze kurzu, przeszłyśmy strychem do trzeciej klatki i
wyszłyśmy na schody. Po trzech minutach wyglądania przez okno (co nam niewiele dało) i
pięciu minutach przygotowań wyskoczyłyśmy z klatki i dałyśmy nura w krzaki, a potem co sił
w nogach pobiegłyśmy na przystanek.
Samochodu Romka nigdzie nie było widać. Uspokoiłam się, przestałam się kulić i nawet
odważyłam się zapytać:
- I dokąd teraz?
Siedząc w cieniu słupa ogłoszeniowego, Żeńka zastanawiała się co najmniej kwadrans.
- Do żadnej z dziewczyn nie możemy pojechać, znalazłby cię... Mam! Ludka mówiła, że jej
rodzice wyjechali na daczę na całe lato, tak?
- Tak.
- No to świetnie. Mieszkanie jest teraz puste i tam się ukryjemy.
- Ty nie musisz się ukrywać - zauważyłam z lekką urazą.
- Jeśli Romek mnie dorwie, mogę zacząć sypać - zauważyła ponuro Żeńka. - Każdy człowiek
ma swoją granicę odporności - ja swojej nie sprawdzałam i szczerze mówiąc, nie mam na to
ochoty. Jak użyje tortur w czasie przesłuchania, to mogę nie wytrzymać.
- Kto użyje? - wystraszyłam się.
Żeńka zamyśliła się, a potem machnęła ręką i poleciła:
- Dzwoń do Ludki do pracy.
Ludka najpierw się ucieszyła, że dzwonimy, potem stropiła, a w końcu zaniepokoiła.
- Ale co się stało? - spytała wystraszona. Żeńka odebrała mi słuchawkę i zaczęła opowiadać:
- Romek wczoraj pobił moich sponsorów, Anfisa jest na niego zła i postanowiła go ukarać.
Ale znasz Romka, jeśli tylko Anfisa zaczyna z nim rozmawiać, on natychmiast zapomina
o dobrym wychowaniu, dlatego przez jakiś czas powinna trzymać się od niego z daleka.
Uznałyśmy, że najlepszą kryjówką będzie mieszkanie twoich rodziców, Romek nic o nim nie
wie. Posiedzimy tam kilka dni, żeby miał czas się ogarnąć i wszystko sobie przemyśleć, a
potem wrócimy do domu.
- Dobrze - zgodziła się Ludka. - Przyjedźcie o piątej. Trzy razy jej podziękowałyśmy,
pożegnałyśmy się i dopiero
wtedy oklapłyśmy - do piątej było mnóstwo czasu. Po zastanowieniu poszłyśmy do parku
kultury i wypoczynku, gdzie przyjemnie spędziłyśmy półtorej godziny, a nawet zjadłyśmy
obiad w restauracji pod gołym niebem.
- Twój Romek nie ma czasem jakichś odpraw? - spytała Żeńka po kilku minutach
intensywnych rozmyślań.
- Jutro, o dziewiątej - wzruszyłam ramionami. Co ją obchodziły odprawy Romka?
- To dobrze, muszę się przedrzeć do pracy, uprzedzić, żeby się mnie nie spodziewali, i takie
tam. Muszę jeszcze znaleźć jakiś powód... Przydałaby się jakaś podróż służbowa.
- Moim zdaniem przesadzasz. Romek nie będzie cię przecież pilnował całymi dniami! A
telefonów po prostu nie odbieraj, poproś, żeby kto inny podnosił słuchawkę i pytał, kto mówi.
- A jużci, z twoim Romkiem taki numer nie przejdzie. - Przyjaciółka pokręciła głową.
- Nie dramatyzuj - sposępniałam. - Obdzwoni wszystkich naszych znajomych i uspokoi się,
będzie wydzwaniał na moją komórkę, dopóki nie odbiorę.
- A kiedy masz zamiar odebrać?
- Za dwa dni - odparłam, trzeźwo oceniając własne siły. Ale już wkrótce stało się jasne, że
dwa dni nie wystarczą.
Roman Andriejewicz rozwinął burzliwą działalność, dosłownie terroryzując moje
przyjaciółki. Gdy zadzwoniła Wierka, opowiadając, jak Romek wpadł do niej do sklepu i
urządził awanturę, zdenerwowałam się, a po czwartym takim telefonie zapłonęłam słusznym
gniewem. Obiecałam sobie, że za takie
wybryki drogo zapłaci, i zwiększyłam termin do tygodnia, a potem, w przypływie rozpaczy,
do dwóch. Tu już nawet Żeńka mnie zastopowała, radząc, żebym się za bardzo nie zapędzała.
Wzięłyśmy taksówkę i pojechałyśmy do rodziców Ludki. Ludka czekała na nas na balkonie,
wręczyła nam klucze i pojechała odebrać córkę z przedszkola, a ja i Żeńka usiadłyśmy w
kuchni i zrobiłyśmy herbatę. Nie miałam ochoty rozmawiać i tylko od czasu do czasu
odpowiadałam monosylabami na pytania Żeńki.
- Coś tak nos zwiesiła na kwintę? - spytała w końcu.
- A z czego mam się cieszyć? Uciekłam z domu przez balkon i teraz nawet nie mam się w co
ubrać.
- Pożyczę ci coś - uszczęśliwiła mnie Żeńka, a ja przewróciłam oczami, zastanawiając się, czy
w szafie Żeńki jest chociaż jedna rzecz, którą mogłabym włożyć i nie wyglądać jak wariatka.
Biorąc pod uwagę gust mojej przyjaciółki, jej ubrania mógłby nosić jedynie kompletny
desperat. W niebieskich włosach czuła się naturalnie i lubiła się ubierać kolorowo do tego
stopnia, że człowiekowi mieniło się w oczach.
Obie byłyśmy w kiepskim nastroju. Próbowałyśmy oglądać telewizję, ale nie pomogło,
dlatego pogrzebałyśmy w biblioteczce, składającej się głównie z romansów. Żeńka wybrała
Dziwne losy Jane Eyre i zaczęła czytać na głos. Chyba jednak powinna była wybrać coś
innego, bo zamiast przestać myśleć o tym, dlaczego siedzę w cudzym mieszkaniu i się
zadręczam, zaczęłam wspominać moje życie małżeńskie, które teraz wydawało mi się różami
usłane. W miarę upływu czasu róż w moich wspomnieniach przybywało, a Roman
Andriejewicz jawił mi się niczym wspaniały młody człowiek bez skazy, serdeczny, wrażliwy
i cierpiący z powodu mojej oschłości i niechęci zrozumienia. Niespodziewanie rozpłakałam
się - siedzenie w cudzym mieszkaniu wydało mi się nie tylko głupotą, ale wręcz
przestępstwem (bo przecież złamanie serca tak szlachetnemu człowiekowi tym właśnie było),
i wtedy Żeńka również się rozpłakała, objęła mnie i powiedziała:
- Za to cię właśnie kocham, Anfisa: że potrafisz przeżywać cudze nieszczęście jak swoje
własne. Nie wszyscy są do tego zdolni... - Przyjaciółka westchnęła i tłumiąc łzy, wróciła do
czytania, a ja rozpłakałam się jeszcze bardziej, bo po tym, co powiedziała, nie wypadało
wyciągać kwestii powrotu do Romana Andriejewicza.
W końcu koło północy zmęczona Żeńka przerwała czytanie i zaczęła szykować się do snu, a
ja poszłam do łazienki z komórką w ręku i odkręcając wodę, żeby przyjaciółka nie słyszała,
zadzwoniłam do domu. Automatyczna sekretarka moim głosem oznajmiła, że państwa nie ma
w domu.
- Romek! - powiedziałam półgłosem. - Podnieś słuchawkę!
Odpowiedziała mi cisza. Zbita z tropu, zadzwoniłam na komórkę i dowiedziałam się, że
abonent jest niedostępny. I co to niby miało znaczyć? Zapominając o konspiracji, wypadłam z
łazienki jak furia i wypaliłam:
- Nie ma go w domu!
- No pewnie, że go nie ma. - Żeńki nie zdziwiło ani moje gwałtowne wyjście z łazienki, ani
to, że dzwoniłam do Romana Andriejewicza. - Biega po całym mieście i cię szuka.
- Ma wyłączoną komórkę!
- Skoro przez cały dzień tak lata, to możliwe, że mu bateria padła.
- Nic podobnego, on to robi specjalnie!
- Myślisz? - sposępniała przyjaciółka. - Biega po mieście, ukrywając się przed tobą?
- Właśnie! Nie znasz Romka, to taki wspaniały człowiek! - zawołałam z rozpaczą i bitą
godzinę opowiadałam Żeńce o przymiotach mojego męża, dopóki nie spostrzegłam, że ta,
odwrócona na bok, śpi w najlepsze.
Westchnęłam i położyłam się obok niej, ale zasnęłam dopiero nad ranem i spałam
niespokojnie. O wpół do dziewiątej Żeńka pojechała do redakcji, a o dwunastej wróciła,
tachając pokaźną walizkę.
- Proszę - powiedziała, stawiając ją na środku przedpokoju. - Wybrałam trochę ubrań,
powinno starczyć dla nas obu. Nie będziemy się przecież stroić, jedziemy na rosyjską
prowincję. Ty zaczniesz pisać bestseller, a ja machnę kilka artykułów.
- Na jaką prowincję?
- Do Lipatowa. Nazwa nic mi nie mówiła.
- A gdzie to jest?
- Sto dwadzieścia kilometrów od naszego wspaniałego miasta, wokół lasy i bagna.
- A czemu właśnie tam? - Jakoś nie widziałam sensu jechać w te okolice.
- Tak właściwie nie ma tam nic do roboty - podrapała się po karku. - Ale, po pierwsze, nie
zaszkodzi trochę się przewietrzyć i wyjechać na chwilę z miasta, dopóki twój Roman
Andriejewicz nie oprzytomnieje, a po drugie, w moim biznesie jest teraz sezon ogórkowy.
Wybory się skończyły, ludzie powyjeżdżali na dacze i o niczym prócz urodzaju nie chcą
słyszeć. W takim okresie dobrze sprzedają się opowieści o różnych zjawiskach
paranormalnych, reinkarnacji, UFO i tak dalej.
- A co, w tym waszym Lipatowie wylądowało UFO czy ktoś się reinkarnował?
- UFO nie UFO, ale jakieś diabelstwo tam występuje. Do naszej redakcji regularnie
przychodzą stamtąd listy, jeden lepszy od drugiego. Dzisiaj znów przyszedł i wysyłają mnie,
żebym wyjaśniła sprawę na miejscu.
- No i co? - spytałam niepewnie.
- Anfisa - westchnęła Żeńka. - Co cię znowu napadło? Mam na myśli tępotę. Bo zacznę
myśleć, że to wrodzone.
- Zaraz dostaniesz po głowie - zezłościłam się - i w ogóle nie będziesz mogła myśleć.
- Dobrze, nie złość się - zlitowała się moja przyjaciółka. - Rzecz w tym, że musimy tam
jechać. Mówię ci, że jest sezon ogórkowy, a nasza gazeta wychodzi regularnie i trzeba ją
czymś
zapełnić. Czy tego chcesz, czy nie, prowincja nas nie minie. Co się będę sama męczyć,
dotrzymaj mi towarzystwa...
Wprawdzie uważałam, że męczenie się dla towarzystwa było wyjątkową głupotą, jednak na
myśl o perfidii Romana Andriejewicza przebiegł mnie dreszcz. Jak posiedzę jeszcze trochę w
cudzym mieszkaniu, w dodatku sama, to szybko się złamię, zacznę dzwonić do tego zdrajcy
albo jeszcze gorzej: pojadę do domu. I z całej nauczki wyjdzie diabli wiedzą co. Żeńka ma
rację, trzeba jechać. Ze dwa dni wytrzymam na tym zadupiu, tym bardziej że pogoda była
sprzyjająca, a nie przypuszczam, żeby Żeńka potrzebowała więcej czasu na wyjaśnienie
sprawy „ diabeł stwa".
Skinęłam głową i z ożywieniem oznajmiłam:
- Jedziemy na prowincję.
- Doskonale! - ucieszyła się Żeńka, najwyraźniej samotna podróż jej się nie uśmiechała.
- Kiedy wyjeżdżamy?
- Już. Samochód stoi pod blokiem, ładujemy się, odwozimy Ludce klucze i naprzód ku nowej
przygodzie!
- Jakiej znowu przygodzie?
- Nieważne, Anfisa - westchnęła Żeńka. - Pakuj się.
- Ciekawe, co mam pakować - powiedziałam złośliwie - skoro nie mam przy sobie kompletnie
nic.
- W każdym razie nie zapomnij ładowarki, nie chcę tam zostać bez łączności.
Samochód Żeńki stał pod blokiem. Zerknęłam na walizkę, którą z trudem przytargała do
mieszkania, i spytałam:
- Czemu nie zostawiłaś jej w samochodzie?
- A gdyby ukradli? - zasępiła się przyjaciółka. - A tak jak gwizdną samochód, to chociaż
rzeczy zostaną.
Pokręciłam głową i pierwsza wyszłam z mieszkania, ignorując walizkę, chociaż podobno były
w niej również rzeczy dla mnie. Sapiąc ciężko, przyjaciółka szła za mną, uderzając się
walizką w kostki i od czasu do czasu wzdychając, ale ja pozostałam głucha na te aluzje.
W końcu umieściłyśmy walizkę w bagażniku i pojechałyśmy oddać Ludce klucze.
Poinformowałyśmy ją o podróży służbowej i dokładnie pół godziny później wyjechałyśmy
poza granice miasta.
Podróże zawsze poprawiały mi humor, teraz też z przyjemnością obserwowałam
przesuwający się za oknem krajobraz, i usiłując nie denerwować się stylem jazdy Żeńki,
zamyśliłam się nad pięknem przyrody środkoworosyjskiej.
Żeńka przez jakiś czas milczała, potem kuksnęła mnie w bok i oznajmiła:
- Nie śpij. Lepiej przeczytaj list, jest w schowku.
Po pięciu minutach udało mi się znaleźć kopertę, na którą naklejono z dziesięć znaczków,
adres z trudem zmieścił się na wolnej powierzchni. Koperta była pomięta i miała dziwny
żółtawy kolor. Przyjrzałam się bliżej i odkryłam, że to wina czasu - koperta została
wyprodukowana osiemnaście lat temu! To mnie trochę zbiło z tropu. Nie bez drżenia wyjęłam
ze środka kartkę w kratkę zapisaną dużymi, okrągłymi literami. Autor miał dość swobodne
podejście do znaków przestankowych, wielkich liter oraz ortografii, dlatego dłuższą chwilę
zajęło mi zrozumienie przesłania.
Szanowna redakcjo. Piszą do was mieszkańcy wsi Lipatowo, gazet u nas nikt nie
prenumeruje, a to dlatego że drogo a i tak do nas nic nie dochodzi, bo z naszej strony most
zerwało, o czym donosiliśmy w poprzednim liście, a z drugiej strony jest nie nasz rejon i
tamtejsze kierownictwo mówi, że skoro nie jesteśmy ichni, to nikt nie ma obowiązku poczty
nam dostarczać, dlatego, że pocztę mamy swoją. I rzeczywiście tak jest, poczta jest we wsi
Zaruczje, ale do niej trzeba właśnie przez ten most, a jego już poprzedniej wiosny, jak rzeka
przybrała, zmyło, to znaczy przybór wody go zerwał i teraz można powiedzieć, że jesteśmy
odcięci od cywilizacji. Telewizor też nie pokazuje, nie żeby zupełnie, co to, to nie, czasem
coś widać na pierwszym programie, ale jak jest obraz to nie ma dźwięku, więc sami musimy
się
domyślać, o co tam chodzi i nie zawsze się da, chociaż niektórzy nasi mieszkańcy nieźle się
wytrenowali i wychodzi im nawet ciekawiej, a gdy już dźwięk się przebija, to obraz znika i
wtedy słuchamy wiadomości. Ale już obejrzeć filmu nie ma żadnej możliwości i nasze baby
już który z kolei miesiąc nie wiedzą, co się tam w ulubionym serialu dzieje, skoro wszyscy
mówią tym samym głosem. Zdania są podzielone, a zdecydować kto ma rację ciężko, chociaż
latem jest prościej, niż zimą, bo przyjeżdżają letnicy i można ich zapytać. Ale teraz przez ten
most letnicy to u nas rzadkość, a jak już ktoś przyjeżdża to tylko mężczyźni na ryby albo na
polowanie, na serialach się nie znają i pożytku z nich żadnego. Do zwierzchnictwa się już
zwracaliśmy, ale powiedzieli, że sygnał nie dochodzi, bo jesteśmy daleko, przedtem szedł z
sąsiedniego obwodu a teraz nie, dlatego, że się tam u nich coś spaliło i nawet swoi bez
sygnału zostali, a co dopiero my. Po prawdzie to przyjeżdżał do nas przed wyborami
Koroboczkin i obiecywał i sygnał dać i most zrobić, i myśmy na niego wszyscy zagłosowali,
ale na razie nie ma ani jednego, ani drugiego, chociaż jeszcze niewiele czasu minęło i nie
tracimy nadziei. Jednak do was zwracamy się w innej sprawie. W związku z tym, że nasza
wieś jest zupełnie oderwana od świata, zaczęła się tu pienić siła nieczysta. Już i wcześniej
nam dokuczała, a teraz już nie ma nijakiej możliwości żyć spokojnie, łażą niemalże w dzień i
prawie że po domach. Babce Annie leszy pożarł wszystkie kury, mieszka w łaźni, której od
tamtej pory nie rozpalamy, a jak tylko co, to zaraz grozi, że spali wieś. Mężczyźni nie mogą
wejść do lasu, bo zaraz przepadają na trzy dni, a Wasilija to przez cały tydzień nie było i do
tej pory nie może dojść do siebie po białej gorączce, bo od rana do nocy rusałki go poiły. Ale
Wasilijowi to i tak się jeszcze udało, a jesienią byli przyjezdni z Moskwy, to zginęli wszyscy
czterej i do tej pory ich nie znaleziono tylko ich samochód stał, aż w miesiącu kwietniu w
końcu zabrali go moskiewscy krewni. Zimą panował spokój, ale wiosną znowu się zaczęło.
Dzielnicowy chciał się tym zająć, poszedł na bagna, chociaż my żeśmy mu iść
samemu nie radzili, ale nie posłuchał i nic dobrego z tego nie wyszło. Rano znaleźli go
nieprzytomnego i z rozbitą głową. Od tamtej pory milczy i za opłotki boi się wychodzić.
Trzeciego dnia poszedł sąsiad do lasu poszukać czegoś dla ciesielki, bo chciał zbudować
łaźnię i wrócił dopiero dzisiaj i też w białej gorączce. A z bagien pohukuje i dzwon bije i
ludzie widzieli światła, a w nocy to już taki strach, że choć do piwnicy właź. We wsi zostało
nas piętnaście osób i wszyscy nas opuścili, jedyna nadzieja, że przyjedzie z miasta sensowny
człowiek i zaprowadzi porządek. Czekamy na pomoc, wysyłamy sygnały SOS, dlatego, że
może lata nam się już przeżyć nie uda, pohukuje teraz przy ostatnim domu.
Do widzenia. Mieszkaniec wsi Lipatowo, Iwan Borodin, na polecenie Augusty Polikarpownej
Ignatowej, bohatera pracy socjalistycznej i zasłużonego pracownika rolnictwa, obecnie na
emeryturze.
Doczytałam do końca, popatrzyłam na Żeńkę i spytałam groźnie:
- Co ty, kpiny sobie urządzasz?
- Nic podobnego - pokręciła głową.
- I twoi przełożeni po przeczytaniu czegoś takiego wysłali cię, żebyś zbadała sprawę? W
takim razie to oni zwariowali! - Zdenerwowałam się i zaczęłam się rozglądać, gdzie będzie
najlepiej zawrócić. Kontynuowanie podróży nie miało najmniejszego sensu.
- Poczekaj, Anfisa, poczekaj - odezwała się łagodnie Żeńka, co mnie jeszcze bardziej
zdenerwowało, bo takim tonem przemawia się zwykle do dzieci albo ludzi upośledzonych. -
To wszystko nie jest takie proste. Pewnie, że ten list zasługuje, żeby go w oryginalnej pisowni
zamieścić w dziale „Śmiech przez łzy", ale nasz naczelny, człowiek bystry i przenikliwy,
zasięgnął informacji i dowiedział się, że ludzie w okolicy wsi Lipatowo faktycznie znikają
bez śladu, a w każdym razie są zgłoszenia krewnych i takie tam. Na milicji tylko ręce
rozkładają,
że niby tam obok bagno, a po pijaku o nieszczęście nietrudno... Jednym słowem, ciała w
ogóle można nigdy nie znaleźć.
- Czyjego ciała?
- Ogarnij się, Anfisa. Ludzie tak po prostu nie giną. Tam się coś dzieje.
- No przecież sama powiedziałaś, bagno, po pijaku... Jak dla mnie to i tak wszystko jasne.
- O, nie mów. Weźmy na ten przykład dzielnicowego. Skoro wszystko jest takie proste, to
czemu on się boi wyjść za rogatki?
- A skąd wiesz, że się boi?
- W liście jest napisane.
- Cały ten list to jedno wielkie nieporozumienie.
- Naprawdę nie chcesz się dowiedzieć? - Żeńka uśmiechnęła się pod nosem, zerkając na mnie
chytrze.
- Czego? - odparłam z tym samym uśmiechem.
- No, czy jest tam jakaś siła nieczysta, czy nie.
- Nie mów głupstw, bo to aż nie wypada. Siła nieczysta... Zwyczajny nieszczęśliwy wypadek.
Przecież to jasne, że mieszkańcy tego całego Lipatowa siedzą bez telewizji, gazet i innych
zdobyczy cywilizacji i dlatego wymyślają różne głupoty. Tylko po co je powtarzać?
- Badanie tajemnic to jeden z przywilejów ludzkości. I bardzo możliwe, że najważniejszy -
oznajmiła z mądrą miną moja przyjaciółka, a ja zacisnęłam usta. Było jasne, że Żeńka się
wygłupia, i nie miałam zamiaru jej przytakiwać.
Zapanowała cisza, do najbliższego większego miasta nie powiedziałyśmy ani słowa. W
mieście zatrzymałyśmy się, Żeńka, która wzięła mapę obwodu, rozłożyła ją na kolanach i
długo siedziała, marszcząc brwi, a potem w końcu pokazała palcem maleńki punkcik i
oznajmiła:
- To tutaj.
Spojrzałam niechętnie. No tak, Lipatowo faktycznie znajdowało się na granicy obwodu i, jak
wywnioskowała z dużej ilości zielonego koloru, było tam dużo lasów. Wijąca się nitka
rzeki brała wieś w półkole. Mimo usilnych starań nie udało mi się dostrzec nic choćby
podobnego do szosy.
- Taak... - powiedziałam, zerkając na Żeńkę, która wyglądała rzeczowo i zdecydowanie.
- Jak wyjedziemy z miasta, skręcimy w prawo, a potem cały czas prosto przez sześćdziesiąt
kilometrów. Jedziemy.
Westchnęłam zrezygnowana, a Żeńka złożyła mapę i ruszyła z miejsca. Skręciłyśmy i przez
dwadzieścia kilometrów jechało się całkiem znośnie - a dalej zaczął się problem, droga nagle
zniknęła. Gdy wjeżdżałyśmy do wsi Krasino, widać ją było całkiem nieźle, ale przy
wyjeździe został już tylko posypany żwirem ślad, a potem nawet to się skończyło. Droga stała
się... jak by to powiedzieć... trudno dostępna. Mnie osobiście to nie zdziwiło, przecież na
mapie jej nie było, ale Żeńka zaczęła się złościć.
- Ki diabeł? - burczała, podskakując na kolejnym wyboju, niestety razem ze mną. - Mogli
chociaż słupki postawić, żeby drogi nie zgubić...
Po piętnastu kilometrach znowu wyjechałyśmy na szosę, jednak nasza radość nie trwała
długo. Drogowskaz w prawo pokazywał Miedwiediewo, w lewo Łoszczinę, a my, jeśli
wierzyć mapie, chciałyśmy na Lipatowo. Zatrzymałyśmy się zdumione i po kilku minutach
ujrzałyśmy nadjeżdżający milicyjny gazik. Żeńka wyskoczyła z samochodu i rozpaczliwie
zamachała rękami.
Gazik zatrzymał się, otworzyły się lewe drzwi i wysiadł mężczyzna z wąsami, postawny, z
pagonami kapitana. Popatrzył ciekawie na Żeńkę, jej samochód i na mnie, wysuwającą się z
otwartego okna.
- Bardzo przepraszam. - Moja przyjaciółka uśmiechnęła się promiennie. - Jak dojechać do
Lipatowa?
- Nijak - odparł z przekonaniem kapitan i też się uśmiechnął. Potem pomyślał chwilę i dodał:
- Zniosło most.
- O moście wiemy. Ale gdzie jest to Lipatowo? W którą stronę?
- A po co to pani? - Kapitan potarł nos i popatrzył na nas chytrze.
- Jesteśmy z gazety. - Żeńka podsunęła mu pod nos legitymację dziennikarską.
Facet spojrzał na nią bez szczególnego zainteresowania i skinął głową, jakby się z czymś
zgadzał, a potem pokazał palcem przez ramię i oznajmił:
- Lipatowo jest tam.
Wyciągnęłam szyję, ale nie zobaczyłam nic, co choćby przypominałoby drogę.
- Jak to: tam? - zdumiała się Żeńka, zaglądając za plecy kapitana. - Tam nic nie ma. Znaczy
drogi nie ma.
- Drogi nie ma - przyznał. - Spytała pani o kierunek, to pokazałem.
- No to jak mamy się tam dostać? - Żeńka zaczęła tracić cierpliwość, a mężczyzna wzruszył
ramionami.
- Stąd nijak. Jeśli chcecie do Lipatowa, to musicie wrócić do miasta i stamtąd pojechać w
lewo, a nie w prawo. I prosto na Wiachiriewo. A potem skręcić na Jermolino i do mostu. -
Podrapał się po nosie, westchnął i powiedział: - Do Bułanowa dojedziecie na pewno, a potem
waszym wózkiem to już pewnie nie. Traktory tam wyjeździły koleiny, za nic nie przejedziesz.
Chociaż może poprawili, ale na to bym nie liczył.
- A ile jest z Bułanowa do Lipatowa? - zainteresowała się Żeńka.
- Będzie ze dwadzieścia kilometrów. No, może mniej... Piętnaście na pewno.
- A do Bułanowa?
- Od miasta ze sto trzydzieści.
- Jak to? - zdumiała się Żeńka. - Przecież na mapie stąd do Lipatowa jest dwadzieścia pięć!
- Ale to na mapie, a wy musicie pojechać objazdem przez sąsiedni obwód.
Zniechęcona, straciłam zainteresowanie rozmową, Żeńka jednak postanowiła się nie
poddawać i drążyła temat:
- Ale chyba jakoś ludzie dojeżdżają do tego Lipatowa?
- A pewnie, jakoś sobie radzą. Możecie dojechać do Zaruczja, tam zostawić samochód i
dogadać się z jakimś miejscowym, żeby was przewiózł łódką przez rzekę. Do wieczora
będziecie.
- A jak się dostać do Zaruczja?
- Od miasta w lewo.
- Jak to w lewo, skoro na mapie widziałyśmy, że droga jest w prawo i...
- Na mapie... - Kapitan westchnął. - Na mapie różne rzeczy mogą narysować. Na mapie nawet
droga jest, a nie każdy da radę przejechać. Ale jak wam zależy, to jedźcie tędy i na pierwszym
zakręcie w lewo.
- W lewo? - powtórzyła na wszelki wypadek Żeńka.
- W lewo. - Kapitan skinął głową i pokazał kierunek do pierwszego zakrętu, po czym wsiadł
do gazika i odjechał.
Żeńka wróciła do samochodu.
- I co robimy? - spytała z taką miną, jakbym to ja była wszystkiemu winna.
- Wracamy do miasta.
- Taką drogą?
- To co proponujesz?
- Dojechać do tego zakrętu. Zobaczymy, jak to tam wygląda, może da się przeskoczyć?
Wzruszyłam tylko ramionami, nic nie mówiąc, żeby w razie czego Żeńka nie mogła zwalić
winy na mnie, i pojechałyśmy do zakrętu, który ukazał się dwa kilometry później.
Drogowskaz poinformował nas, że do Zaruczja jest stąd dwanaście kilometrów, przy czym
pozostawało tylko zgadywać, jak się tam dostać - drogowskaz był, za to drogi, w klasycznym
rozumieniu tego słowa, nie było. Widać było jedynie zjazd z szosy i zarośla wierzby.
- No co? - odezwała się bez przekonania Żeńka. - Normalnie można przejechać. Spróbujemy?
Znów dyplomatycznie wzruszyłam ramionami. Z niewielką prędkością minęłyśmy zarośla i
wyjechałyśmy na piaszczystą
drogę, która złocistą wstęgą wiła się wśród pól. Wyglądało to bardzo malowniczo.
- Super - zauważyła Żeńka i obie odetchnęłyśmy z ulgą.
Jechało nam się całkiem sympatycznie i wkrótce spostrzegłyśmy dzwonnicę na pagórku, a
między drzewami mignął ocynkowany dach cerkwi. Rozsypane w nieładzie domy kryły się w
zieleni.
Już miałam zapytać, no i co się ten gliniarz wygłupiał, gdy słowa ugrzęzły mi w gardle: droga
opadała w dół i naszym oczom ukazała się gigantyczna kałuża. Zatrzymałyśmy się pół metra
przed nią i wysiadłyśmy z samochodu.
- Taak... - powiedziała Żeńka, zaciskając wargi.
Nie dało się ani przejechać przez kałużę, ani jej objechać. Do tego okazało się, że jest
błotnista, po kilku krokach nogi zaczynały nam grzęznąć. Żeńka podwinęła dżinsy, zdjęła
pantofle, zbadała kałużę dokładnie, ale wynik jej się nie spodobał.
- No i co, mamy wracać? - spytała dramatycznie, zwracając się najwyraźniej do kałuży, bo do
mnie była odwrócona plecami.
Powrót mi się nie uśmiechał, zwłaszcza że cerkiew na pagórku wydawała się taka bliska, a
kałuża mogła wcale nie być zbyt głęboka. Dlatego gdy Żeńka zaproponowała, żeby
zaryzykować, opierałam się dość słabo.
Zaryzykowałyśmy i minutę później tkwiłyśmy dokładnie pośrodku kałuży. Po usilnych
próbach wydostania się z niej byłyśmy wyczerpane, brudne i nieszczęśliwe.
- I co my teraz zrobimy? - spytałam retorycznie, siadając na poboczu.
Żeńka popatrzyła w stronę wsi i westchnęła.
- Potrzebny będzie traktor. Ty tu siedź, a ja pójdę poszukać traktorzysty.
W milczeniu skinęłam głową. Żeńka poszła, odprowadzałam ją wzrokiem, dopóki nie
zniknęła mi z oczu, kryjąc się za laskiem. Tak właściwie siedzenie na poboczu nie było
specjalnie nieprzyjemne, słońce świeciło w najlepsze, pogoda sprzyjała bliskim kontaktom z
naturą. Gdyby nie strach na myśl o utknięciu w tej przeklętej kałuży aż do nocy, byłabym
zupełnie zadowolona z życia. Wyjęłam z bagażnika narzutę, którą Żeńka woziła od czasu
majówki, i rozłożyłam się nieopodal samochodu. Co jakiś czas rozglądałam się czujnie - a
nuż zjawi się ktoś, kto mógłby nam pomóc?
Nadjechał traktor. Najpierw usłyszałam charakterystyczny terkot, a potem zobaczyłam samą
maszynę. Żeńka, uśmiechnięta od ucha do ucha, machała mi ręką z kabiny kierowcy. Dziesięć
minut później żiguli zostało wyciągnięte z kałuży, traktorzysta dostał na flaszkę i zapewnił, że
do Zaruczja dojedziemy bez przygód. Tak też się stało.
Chociaż Zaruczje miało swój urząd pocztowy, nie mogło pochwalić się ani dużą liczbą
gospodarstw, ani ożywionym życiem. W drodze do sklepu, położonego w centrum wsi,
spotkałyśmy z żywych istot jedynie kury i koguta. Pod sklepem (na drzwiach była wielka
kłódka) spał kundel, kompletnie nie reagując na nasze przybycie. Poczta znajdowała się w
budynku naprzeciwko, na jej drzwiach też była kłódka.
- Wszyscy poumierali czy co? - wymruczała Żeńka i wtedy zobaczyłyśmy studnię, a przy niej
kobietę w niebieskim fartuchu. Ona również zwróciła na nas uwagę, odstawiła wiadra i
patrzyła w naszą stronę, osłaniając oczy przed słońcem.
Żeńka zatrzymała samochód i wysiadłyśmy.
- Dzień dobry! - powiedziała głośno, ja też się przywitałam, a kobieta skinęła głową. -
Jesteśmy z gazety „Wiadomości Guberni", w sprawie sytuacji krytycznej w Lipatowie.
Mogłaby nam pani powiedzieć, jak się tam dostać?
- Do gazety się poskarżyli? - zapytała kobieta, kiwając głową. - I bardzo słusznie. Drugi
tydzień ludzie siedzą bez światła.
Popatrzyłyśmy na siebie.
- Czemu bez światła?
- Jak to - czemu? Ścięli przewody z czterech słupów, to i siedzą po ciemku.
- A kto ściął?
- Gdyby wiedzieli, to już dawno by mu głowę urwali. Dzielnicowy dwa dni szukał i nic. A bo
to znajdziesz, jak już pewnie dawno na złom oddali, a pieniądze przepili. Co to się wyrabia...
Dzisiaj w Lipatowie przewody obcięli, jutro u nas... A władzy wszystko jedno.
- A gdzie możemy zastać tutejszego milicjanta? - spytała przyjaciółka.
- Mieszkać to mieszka w Timiofiejewie, duża wieś, siedem kilometrów stąd. Tylko teraz go
nie zastaniecie, godzinę temu jechał gdzieś na motorze i jeszcze nie wracał.
- Aha - westchnęła Żeńka. - A ktoś z miejscowych ma łódkę, żeby dostać się do Lipatowa?
- Witek na pewno ma, to tamten dom, z kogutem. Ale Witka też nie zastaniecie, w polu jest...
Zdaje się, że u Iwana była łódka, ale głowy nie dam. U Iwana powinien być chłopak, on was
przewiezie, jak mu matka pozwoli.
- A gdzie szukać domu Iwana?
- A po co go szukać, murowany dom nad rzeką. Samochodem nie przejedziecie, ale tą ścieżką
można dojść.
Zostawiłyśmy wóz pod sklepem, poszłyśmy ścieżką i wkrótce znalazłyśmy się przed
murowanym domem otoczonym płotem, który, przechylony w kilku miejscach, wyglądał
nieprzekonująco. Furtki nie znalazłyśmy, ale Żeńka dostrzegła dziurę w ogrodzeniu,
władowała się na cudzy teren i zawołała dźwięcznie:
- Dzień dobry! Czy jest tu ktoś?
Natychmiast zza domu wyłonił się dziesięcioletni chłopak, piegowaty, rozczochrany i bardzo
konkretny. Spojrzał na nas i spytał, zniżając głos:
- Chcecie na drugą stronę?
- Chcemy - odparła zaskoczona Żeńka. Chłopak skinął głową.
- Sto rubli.
- Sto rubli? - skrzywiła się Żeńka. - Co to za ceny? W Petersburgu za takie pieniądze można
przez godzinę pływać statkiem po Newie.
- To jedźcie do Petersburga. - Pętak wzruszył ramionami, popatrzył na nas i dodał: - We wsi
są tylko dwie łódki, u ojca i u Witka. Ale Witkowa jest z dziurą, załatał byle jak i wcale nie
wiadomo, czy dopłyniecie do brzegu.
Słysząc to, Żeńka podrapała się po karku i powiedziała:
- Dobra, niech będzie stówa.
- Przyjdźcie za godzinę, o tam - pokazał palcem gdzieś w dół - i czekajcie. Zjawię się, jak
tylko będę wolny.
Zgodziłyśmy się i poszłyśmy z powrotem. Minutę później chłopak chyba uznał, że
wyglądamy niesolidnie, bo zawołał:
- Dałaby pani zaliczkę!
Nie odwracając się, Żeńka pokazała mu figę.
- No, to za godzinę! - przypomniał chłopak.
- Co to się wyprawia... - pokręciłam głową. - Taki grzdyl...
- A już biznesmen - dokończyła Żeńka. - I to na takim zadupiu! Tak, ziemia rosyjska ciągle
jest bogata w samorodne talenty...
- Tego samorodnego nie zaszkodziłoby pasem...
- To by było niepedagogiczne - westchnęła Żeńka.
- Co będziemy robić? - spytałam, rozglądając się.
- Musimy gdzieś zostawić samochód - zdecydowała przytomnie Żeńka.
Pomyślałam, że skoro mają tu moskiewskie ceny, to za parkowanie też z nas zedrą, i wtedy
mój wzrok spoczął na dzwonnicy i zaproponowałam: - Wiesz co, zajrzyjmy do cerkwi! -
Żeńka popatrzyła na mnie pytająco, więc wyjaśniłam: - Jeśli tylko jest tu jakaś siła nieczysta,
miejscowy batiuszka powinien coś o niej wiedzieć, to logiczne, żeby zwrócić się do kapłana.
- Słusznie - zgodziła się Żeńka i poszłyśmy do cerkwi. Niedawno wyremontowaną świątynię
otaczało niewysokie
metalowe ogrodzenie. Po lewej stały zabudowania gospodarcze, po prawej otwierał się piękny
widok na rzekę, łąkę i las, który z tej strony wydawał się nieprzebyty. Dziewicza puszcza,
krótko mówiąc.
Cerkiew była zamknięta, obok zabudowań stał moskwicz z podniesioną maską. Podeszłyśmy,
ale przy samochodzie też nikogo nie było. Chrząknęłyśmy znacząco i w szopie coś się
poruszyło. Zajrzałam tam i zobaczyłam kapłana, który szybko chował coś w puszce. W szopie
pachniało tytoniem, lecz nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie nerwowa krzątanina
batiuszki. Odwrócił się, zobaczył mnie, wymamrotał: „Zgiń, przepadnij", ściągnął brwi, a
potem ruszył w naszą stronę i spokojnie się przywitał. Zrozumiałam, że człowiek schował się
w szopie, żeby w jej zaciszu oddać się nałogowi, a my zepsułyśmy mu całą przyjemność.
- Dzień dobry! - zawołała radośnie Żeńka.
Batiuszka wzdrygnął się i przywitał jeszcze raz. Przyjrzałam mu się bliżej.
Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, był wysoki, szczupły i ze wszystkich sił starał się
wyglądać poważnie, w czym bardzo przeszkadzała mu twarz. Piegowaty, miał rzadkie rude
włosy i takąż bródkę. Nie wiadomo, czy z tego powodu, czy też z jakiegoś innego, oczy
kapłana miały wyraz męczeński.
- Przepraszam, że przeszkodziłyśmy. - Żeńka promieniała, sięgając do torebki po swoją
legitymację. - Jesteśmy z gazety.
W tym momencie zza cerkwi wyłoniła się staruszka w białej chusteczce i zawołała:
- Ojcze Siergieju...
Ten machnął ręką z niezadowoleniem i babkę wymiotło - mimo niepoważnego wyglądu
batiuszka trzymał parafian w posłuchu. Spojrzał na legitymację Żeńki, skinął głową, nie
zmieniając posępnego wyrazu twarzy. Pewnie było mu wstyd, że przyłapałyśmy go w chwili
słabości.
- To Anf isa - powiedziała nieco bez sensu Żeńka, pokazując mnie palcem. - Jak ja się
nazywam, już widzieliście, to znaczy...
- Ojcze Siergieju - odezwałam się. - My do was w takiej sprawie... Do redakcji przyszedł list
od mieszkanki wsi Lipatowo...
Ojciec Siergiej skrzywił się jak od bólu zęba. Pewnie splunąłby z irytacją, ale powstrzymał
się i zapytał z rezygnacją:
- Ignatowa pisała?
- Ignatowa. - Żeńka skinęła głową.
- Nigdy się nie uspokoi - westchnął ojciec Siergiej.
- A co, często pisze? - zainteresowała się Żeńka.
- Często i dużo. Do patriarchy trzy listy wysłała. Do poczty nie idzie się dostać, to ona wnuka
na trzydzieści kilometrów wysyła, chociaż jego i na krok nie wolno od siebie puszczać, bo...
zresztą same panie zobaczycie. Tylko sieje zamęt w okolicy.
- A na co Ignatowa skarżyła się patriarsze? - spytała Żeńka. Batiuszka spojrzał na nią
niezadowolony i nie bez złośliwości
zapytał:
- A do gazety na co?
- Na siłę nieczystą - palnęłam.
Zirytowany kapłan przewrócił oczami i westchnął ciężko, a przyjaciółka kuksnęła mnie w
bok.
- Chodźmy do domu, porozmawiamy - zaproponował niechętnie ojciec Siergiej i gęsiego
poszliśmy piaszczystą ścieżką, omijając cerkiew i dochodząc do solidnego domu z
rzeźbionym gankiem, na którym właśnie siedziała staruszka w chustce. Widząc nas,
poderwała się, a batiuszka powiedział: - Jewdokio, poczęstuj gości herbatą.
- Po co ten kłopot - zatrajkotała Żeńka, ale batiuszka pozostał nieugięty i wkrótce
siedzieliśmy na werandzie przy okrągłym stole, którego ozdobą był miedziany samowar.
Już miałyśmy zacząć rozmowę, gdy zdekoncentrowała nas pewna okoliczność. Drzwi
prowadzące do domu uchyliły się i w szparze pojawiła się piegowata twarz dziewięcioletniej
dziewczynki z cienkimi warkoczykami. Mrugnęłam do niej, dziewczynka zachichotała i
zniknęła, a potem pojawiła się znowu, i to nie sama - lecz w towarzystwie siostry. Znowu
puściłam do nich oko i po chwili zza drzwi wyglądały już trzy dziewczynki, najwyraźniej
prawie w jednym wieku. Pięć minut później naliczyłam już sześć dziewczynek i popatrzyłam
na ojca Siergieja z większym zrozumieniem. Gdy pojawił się roczny szkrab w za dużej
koszulinie, ojciec Siergiej zwrócił uwagę na tę
delegację i huknął groźnie, po czym dziewczęce stadko znikło, więcej nie pokazując się nam
na oczy. Za to na werandę wyszła dorodna kobieta o roześmianych oczach i okrągłej twarzy, z
niemowlęciem na ręku. Powiedziała śpiewnie „dzień dobry" i usiadła na kanapce.
Ojciec Siergiej spróbował wzrokiem wyrazić niezadowolenie, ale nic mu z tego nie wyszło.
Jego żona, Olga Juriewna, postanowiła dowiedzieć się, kim jesteśmy, a gdy się dowiedziała,
wzięła aktywny udział w rozmowie. Początkowo jednak zaczęłyśmy rozmawiać nie o
Lipatowie, lecz o dzieciach - wskazałam niemowlę, spokojnie śpiące na rękach matki, i
spytałam:
- Chłopczyk?
- Dziewczynka - odparła wesoło Olga. - Same dziewczynki - zaśmiała się i zmarszczyła nos, a
ja i Żeńka uśmiechnęłyśmy się, jakbyśmy również uznały to za bardzo śmieszne.
Batiuszka westchnął cicho, ja i jego żona kontynuowałyśmy temat dzieci. Żeńka jednak nie
pozwoliła nam się zbytnio rozkręcić, wyjęła z torebki list Ignatowej, specjalnie w tym celu
zabrany z samochodu, i odczytała go na głos. Ojciec Siergiej krzywił się boleśnie, jego żona
jednak słuchała uważnie, od czasu do czasu kiwając głową, jakby się zgadzała.
- No, ciotko Augusto - warknął batiuszka bez cienia kapłańskiej pokory. - Żeby coś takiego
do gazety napisać... Wstydu nie ma!
- A co, to wszystko nieprawda? - uśmiechnęła się Żeńka.
- Nie wszystko - westchnął ojciec Siergiej. - Most rzeczywiście zerwało i władze faktycznie
się tym nie interesują. Lipatowo znalazło się jakby na wyspie, żeby się tam dostać, trzeba tyle
drogi nadłożyć, a i nie każdym samochodem da się przejechać. Niby rzeczka niewielka, ale
nie przeskoczysz, a miejscowi łódek nie mają, przedtem były niepotrzebne, a teraz skąd je
brać? To nie gwóźdź, w sklepie nie kupisz... Dostęp do środków masowego przekazu i tak był
utrudniony, a teraz, jak obcięli przewody, to już w ogóle całe Lipatowo zostało bez
prądu. Mieszkają tam sami starsi ludzie i... Krótko mówiąc, wszystko, co plotą o sile
nieczystej, to brednie i autosugestia wynikająca z nadmiernego spożycia...
- Nadmiernego spożycia? Olga Juriewna wyjaśniła wesoło:
- Tam w każdym domu bimber pędzą, a zbytu nie ma. Nie dziwota, że się chłopom rusałki
zwidują, a cała wieś za diabłami się ugania. Wybacz mi, Panie. - Kobieta przeżegnała się
pospiesznie, zerkając przepraszająco na męża.
- Aha... - westchnęła Żeńka. - A milicjant też pije?
- Nie, aż tak bym tego nie określiła. Zdarza się, że wypije, ale na tle ogółu to można
powiedzieć, że wcale nie pije.
To sformułowanie wydało mi się bardzo wymyśle, no bo co to znaczy „na tle ogółu"? Jednak
nie zadawałam więcej pytań, czekając na to, co powie ojciec Siergiej, ale batiuszka milczał.
- Czyli wypadek opisany w liście nie miał miejsca? - spytała Żeńka.
Ojciec Siergiej wzruszył ramionami.
- Wasilijowi Iwanowiczowi, milicjantowi, lipatowscy ludzie zupełnie żyć nie dawali, no to w
końcu poszedł sprawdzić i pewnie zabłądził na bagnach.
- On tak mówił?
- To milczek i niewiele mówi, ale i tak wszystko jasne.
- A ludzie rzeczywiście ginęli w tych okolicach?
- Zdarzało się. - Ojciec Siergiej skinął głową. - Ale zrozumcie, tam z trzech stron jest rzeka, a
z czwartej bagno. Latem ludzie wypuszczają się, a to po borówki, a to po jagody, a z bagnem
nie ma żartów. I lasy tutaj takie, że zabłądzić nie sztuka. I zbóje też nas, niestety, nie ominęli.
Istne świętokradztwo: dzwonnicę ograbili, ikonę zabrali, co tam była od dziewiętnastego
wieku. I na cerkiewną skarbonkę się połaszczyli, wstyd i sromota!
- I jeszcze Piotra Naumowicza zamordowali... - westchnęła Olga Juriewna.
- Jakiego Piotra Naumowicza? - spytała czujnie Żeńka.
- No jakże, Piotra Naumowicza Chołmogorskiego... Nazwisko brzmiało znajomo, spojrzałam
na Żeńkę, na jej
twarzy odbił się intensywny wysiłek umysłowy.
- Nie wiecie?! - zawołała kobieta. - Taki znany człowiek!
- A jakże, jakże! - ucieszyła się nagle Żeńka. - Malarz, pisarz, krajoznawca?
- No właśnie... Tyle dobrego zrobił dla ludzi, pomagał cerkiew odbudować i w ogóle...
Niedługo będą trzy lata, jak go zabili. I sprawców nie znaleziono do tej pory.
Moja przyjaciółka zmrużyła zielone ślepia.
- A jak to się właściwie stało?
Batiuszka westchnął, ale jego żona zaczęła ochoczo opowiadać:
- Piotr Naumowicz mieszkał w Krasnym Siole, to po tamtej stronie rzeki, od Lipatowa będzie
z dziesięć kilometrów. Jego dom stał na uboczu, na wzgórzu, duży taki, rozległy, dawny
majątek ziemski. Piotr Naumowicz odrestaurował go za swoje pieniądze, pragnął otworzyć w
nim muzeum, zrekonstruować życie dworu rosyjskiego. I jeszcze galerię, kolekcjonował
obrazy, bardzo cenne. Namawiali go, żeby przewiózł je do stolicy, ale on mówił, że w stolicy
muzeów pod dostatkiem, a na prowincji też są ludzie. To były jego rodzinne strony, pochodził
z Friazina, chciał zostawić po sobie dobrą pamięć. Miał już swoje lata, dużo myślał o
sprawach ducha... Że też ktoś na niego rękę podniósł... - Olga Juriewna pokręciła głową, a
batiuszka przytaknął i dodał:
- Taak...
- I żadnych śladów?
- Żadnych. I nasi milicjanci sprawę badali, i z Moskwy przysyłali ludzi, wszystko na próżno.
Mordercy jakby się pod ziemię zapadli, chociaż, jeśli wierzyć milicji, nie mieli dokąd uciec.
Słuchałam Olgi, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć okoliczności tej tragedii. Sprawa
rzeczywiście była głośna, wstrząsnęła nie tylko dwoma sąsiednimi obwodami, media
poświęcały jej sporo uwagi... Ponieważ nic sensownego nie zdołałam sobie przypomnieć,
słuchałam ze zdwojoną uwagą, postanawiając później spytać Żeńkę, ona ma lepszą pamięć.
Cała ta historia zainteresowała mnie i liczyłam na dalszy ciąg, jednak Olga Juriewna
westchnęła i zamilkła.
- No i co było dalej? - spytałam trochę zbyt napastliwie.
- A nic. - Batiuszka wzruszył ramionami. - Muzeum rzeczywiście otworzyli, nadając mu imię
Piotra Naumowicza, a jego samego pochowali w parku, obok domu, tak jak sobie życzył.
Teraz muzeum prowadzi jego żona, dobra, wierząca kobieta, pomaga wszystkim, jak może.
Zrabowane drogocenności do dziś nie zostały odnalezione. Wychodzi na to, że byłoby lepiej,
gdyby Piotr Naumowicz oddał je jednak do stolicy, tam i ochrona pewniejsza, i w ogóle...
Żeńka podrapała się po nosie. Chyba uznała, że zbyt daleko odeszliśmy od głównego tematu
rozmowy, bo spytała:
- Czyli waszym zdaniem, ojcze Siergieju, w Lipatowie nie dzieje się nic nienaturalnego?
- Nic oprócz tego, że ludzie Boga się nie boją. - Sposępniał, a jego głos zadźwięczał surowo. -
A miejscowe władze... - Machnął ręką zirytowany. - Nigdzie nie ma porządku.
W tym momencie Żeńka spojrzała na zegarek, ja też. Jeśli chciałyśmy skorzystać z usług
młodego biznesmena, musiałyśmy się spieszyć.
Podziękowałyśmy za herbatę i zaczęłyśmy się żegnać z gospodarzami, którzy wyszli nas
odprowadzić. Przyjaciółka obrzuciła wzrokiem przestronne podwórze. Pomyślała pewnie, że
kapłanowi nie przystoi zachłanność, bo spytała:
- Mogłybyśmy zostawić tu samochód? Stoi przy sklepie... Co do przewiezienia przez rzekę
już się dogadałyśmy, ale strach tak porzucać samochód...
- Oczywiście, oczywiście - zakrzątnął się batiuszka. - Co prawda w naszej wsi przypadków
złodziejstwa nie było, Bóg strzegł, teraz jednak dużo przyjezdnych, ostrożność nie zawadzi.
Postawcie przy szopie...
Po podziękowaniach i ogólnym wersalu Żeńka poszła po samochód. Zostawiłyśmy żiguli
przy szopie, wyciągnęłyśmy z bagażnika walizkę i pożegnawszy się z gościnną rodziną,
poszłyśmy ścieżką nad rzekę.
Chłopak czekał na nas, siedząc na rufie łódki. Łódeczka wyglądała raczej niepewnie i
stanowczo nie nadawała się do przewożenia ciężkiej walizy. Ja pływałam dobrze i o własne
życie się nie martwiłam, jednak walizka nie umiała pływać i mogła pójść na dno. Należało o
tym pomyśleć, ale, rzecz jasna, dla Żeńki takie sprawy to głupstwa, a ona nie zawraca sobie
głowy głupstwami.
- Cześć! - powitała przedsiębiorczego chłopaczka.
- A już myślałem, że nie przyjdziecie - mruknął. Pomógł Żeńce wejść z walizką do łódki,
umieścił wiosła w dulkach, poczekał, aż siądziemy, i nagle zażądał: - Pokażcie pieniądze.
- Jakie? - osłupiałyśmy.
- No, tę setkę - zdumiał się z kolei chłopak.
Żeńka już otworzyła usta, żeby palnąć chłopaczkowi kazanie, ale zmieniła zdanie, wyjęła
setkę, pomachała przed nosem pętaka i wsunęła do kieszeni dżinsów.
- Wieź nas ostrożnie.
Chłopak odepchnął łódkę od brzegu, zręcznie wskoczył do środka i złapał wiosła. Rzeka
wprawdzie nie mogła się pochwalić ani szerokością, ani głębokością, ale za to okazała się
kapryśna. W tym miejscu skręcała, prąd był dość silny i mimo wysiłków chłopaczka łódkę
znosiło.
- Ciężką macie walizę - zauważył, porządnie zmachany.
- Wiosłuj, młody, i bez krytyki - prychnęła Żeńka. Chłopak przez chwilę wiosłował
posłusznie, w końcu jednak
nie wytrzymał:
- Pomogłaby pani...
- Aha, poszukaj sobie jelenia. Nająłeś się, to pracuj.
- Ale jak was daleko zniesie, to będziecie musiały na piechotę...
- To nic, przejdziemy się...
- A walizka? Ciężko wam będzie...
- Szantażysta - mruknęła Żeńka, a łódkę tymczasem znosiło coraz bardziej. - Pomogę, ale
wtedy setka na pół.
- To wyjdzie tylko pięćdziesiąt rubli! - obraził się chłopak.
- Tylko - przedrzeźniła Żeńka i odwróciła się pogardliwie. W końcu chłopak skapitulował, ja i
Żeńka zajęłyśmy jego
miejsce. Cóż, on jeszcze musiał wrócić i powinien zachować siły. Wiosłowałyśmy niezbyt
równo, ale z zapałem, i wkrótce dobiliśmy do brzegu. Chłopak wytachał naszą walizkę, dostał
pięć dych, wyjaśnił, jak dojść do Lipatowa, i odpłynął. A my zaczęłyśmy się wspinać po
stromym brzegu.
Podejście z walizką było mało przyjemne. Gdy w końcu się wdrapałyśmy, rozejrzałyśmy się
wokół. Dwadzieścia metrów w górę rzeki, gdzie z wody sterczały słupy zerwanego mostu,
zaczynała się piaszczysta droga - to nią właśnie poszłyśmy. Walizkę postanowiłyśmy nieść na
zmianę i teraz wypadła kolej Żeńki. Ja poszłam przodem, próbując dojrzeć za drzewami
jakieś budynki. Chłopak zapewniał nas, że do wsi jest najwyżej trzy kilometry, ale teraz jakoś
nie bardzo wierzyłam w prawdziwość jego słów, okolica wydawała mi się bezludna.
A tymczasem dzień chylił się ku wieczorowi, a raczej wieczór przechodził w noc. Zerknęłam
na zegarek, było późno, a myśmy się wybrały w drogę. W tym momencie jak na złość
przypomniałam sobie o sile nieczystej i aż się skuliłam. Słońce zachodziło za rzekę, za pół
godziny zrobi się ciemno, a tu nie ma latarni, a we wsi w ogóle nie ma światła, jeszcze nie daj
co przegapimy zabudowania.
- Niepotrzebnie wybrałyśmy się na noc - wymruczałam. - Można było przenocować w
Zaruczju, dobrzy ludzie by nam pomogli, Olga Juriewna na pewno by nie odmówiła...
Żeńka wzdrygnęła się i zniżyła głos:
- Myślisz, że tam naprawdę coś może być?
- Jakie coś? - nie zrozumiałam.
- No, to, co pohukuje czy wyje, nie pamiętam, jak tam było napisane.
- Nie pleć głupstw - oburzyłam się. - Batiuszka mówił, że ta twoja Ignatowa jest osobą, jak by
to powiedzieć, mało wiarygodną jako źródło informacji. Tego skrzata łaźniowego ojciec
Siergiej w ogóle nie chciał komentować, a wyć mogą psy.
- Psów też się boję - oznajmiła Żeńka. - Psy gryzą.
- A czemu miałyby gryźć?
- Nie wiem, może są wściekłe? Słuchaj, Anfisa, teraz ty niesiesz walizkę.
- Jeszcze czego. Nie przeszłyśmy połowy drogi.
- A skąd będziesz wiedziała, że już połowa?
- Dowiem się - ucięłam.
Szło się całkiem przyjemnie, droga wiła się od jednego lasku do drugiego, a ja z udręką
czekałam, kiedy wreszcie pojawi się wieś. Chyba nie pokonałyśmy nawet połowy dystansu,
gdy zapadła ciemność. Piaszczysta droga była doskonale widoczna i nie bałam się, że
zabłądzimy, martwiło mnie co innego. Kto miał okazję iść w nocy przez pole, ten zna to
trwożne, najzupełniej irracjonalne uczucie. Na bezkresnym niebie, którego w miastach na
próżno by szukać, zalśniły gwiazdy. Noc była bezksiężycowa i to też było przerażające.
Żeńka, sapiąc z powodu walizki, usiłowała trzymać się blisko mnie, co chwila z natężeniem
wpatrując się w ciemność.
- Boisz się? - nie wytrzymałam.
- A niby czego? - odparła urażona przyjaciółka i od razu dodała: - No i gdzie ta diabelska
wieś?
- Nie wywołuj wilka z lasu - syknęłam.
Żeńka krzyknęła cicho i przeżegnała się, a ja zlitowałam się i odebrałam jej walizkę.
- Myślisz, że to już połowa drogi? - spytała, a ja wzruszyłam ramionami.
- Wiesz co - zaczęłam, chcąc oderwać ją od głupich myśli - opowiedz mi o tym morderstwie
Chołmogorskiego, jeśli coś wiesz.
- Może lepiej opowiem ci rano - westchnęła. - Rozmawianie w nocy o nieboszczykach też nie
jest dobre.
- Co cię nagle napadło? - zdumiałam się.
- Wieś nie jest moim naturalnym środowiskiem - wyznała moja przyjaciółka. - A ty naprawdę
się nie boisz czy tylko udajesz?
- Boję się tylko tego, że w tej ciemnicy przegapimy wieś - odparłam. - Nie zapominaj, że tam
ludzie siedzą po ciemku, a dla mieszkańców wsi to już późna pora.
- Trzeba będzie uważać - zgodziła się i ruszyła raźniej. Przed nami pojawiło się coś ciemnego,
sądząc z zarysów,
chyba jeszcze jeden lasek. Szłyśmy dalej, gdy nagle Żeńka wrzasnęła ile sił w płucach. Z
przestrachu upuściłam walizkę i już też miałam wrzasnąć, ale mimo wszystko najpierw
spytałam:
- Czego się drzesz, wariatko?
Przyjaciółka pokazała coś palcem za moimi plecami i wybełkotała:
- Wisielec...
Popatrzyłam w tę stronę i początkowo też się wzdrygnęłam, a potem rozgniewałam.
- Żenia, ty idiotko - powiedziałam surowo. - To przecież żuraw!
- Żuraw? - stropiła się.
- Studzienny.
I rzeczywiście, kilka kroków od nas była studnia. Z długiego, pochylonego drąga zwisało na
grubym łańcuchu wiadro, kołysząc się z nieprzyjemnym skrzypieniem.
- O Boże - przeżegnała się znowu Żeńka. - Nie uwierzysz, ale aż mi serce w pięty uciekło...
Co za idiota wymyślił taką konstrukcję?
- Trzeba znać historię ojczystą.
- A ty niby znasz? - zapytała złośliwie, najwyraźniej dochodząc do siebie.
- Częściowo. Chodźmy - zaproponowałam. - Skoro jest studnia, to znaczy, że wioska powinna
być tuż-tuż, może nawet już w niej jesteśmy, tylko się jeszcze nie zorientowałyśmy.
Żeńka ożywiła się, przeszła kilka metrów i nagle pokazała palcem coś z boku.
- Światło!
Faktycznie, w ciemności widać było słabe światełko. Bez namysłu zeszłyśmy z drogi i
pospieszyłyśmy w stronę światła. Już po chwili omal nie uderzyłyśmy nosami w budowlę z
bali. W małym okienku stała świeca. Płomień kołysał się niepewnie, wpatrywałam się w
niego jak zahipnotyzowana.
Tymczasem Żeńka już stukała do niskich drzwi. Stanęłam obok niej, dopiero w tej chwili
uświadamiając sobie, że to łaźnia, głupio się do niej dobijać. Z drugiej strony, też sobie ludzie
wybrali porę na siedzenie w łaźni...
Dały się słyszeć kroki, potem drzwi się otworzyły i ujrzałyśmy... Nie wiem, co mnie napadło,
ale wrzasnęłam jeszcze głośniej niż Żeńka - przed nami stała istota niejasno przypominająca
mężczyznę. W pozbawionej palców dłoni trzymał szklankę ze świecą, płomyk oświetlał od
dołu jego twarz, porośniętą rudą szczeciną. Świdrowały nas czarne guziki oczu pod
krzaczastymi brwiami. Na głowie stworzenie miało czapkę uszankę, z uszami sterczącymi na
boki, pierś postaci pokrywały gęste włosy, ubrania nie było. Istota uśmiechnęła się, ukazując
dwa żółte, ohydne kły, zachichotała obleśnie i oznajmiła:
- No nareszcie!
Żeńka z jękiem zaczęła się przechylać w prawo, a ja wrzasnęłam jeszcze głośniej niż
poprzednio. To ocuciło moją przyjaciółkę, również wrzasnęła, a potem, nie umawiając się,
odwróciłyśmy się na pięcie i porzucając walizkę, pobiegłyśmy przed siebie, nie patrząc pod
nogi. W końcu potknęłam się o coś i padłam na mokrą od rosy trawę. Żeńka upadła obok,
dysząc ochryple.
- Anfisa, co to było? - wyjęczała z przerażeniem, oglądając się. Nikt nas nie gonił, żuraw
poskrzypywał nieopodal.
- A skąd ja mam wiedzieć?
- To ten łaźniowy, co? No przecież jesteś pisarką, powinnaś znać ludowe obrzędy i zwyczaje!
- A co tu mają do rzeczy obrzędy? - obruszyłam się.
- Nie pobiegł za nami - zastanawiała się na głos Żeńka. - Czyli pewnie nie może opuszczać
swojego obiektu. Ciekawe, czy dużo jest takich obiektów? Ze skrzatów znam domowego,
leszego, a teraz jeszcze łaźniowy. A ty?
- Żenia, jesteś idiotką - powiedziałam znowu, ale zdenerwowana Żeńka nawet okiem nie
mrugnęła. - Ten łaźniowy to przesąd. - Wstałam, Żeńka też.
- Aha, przesąd - uśmiechnęła się z przekąsem. - A kto się pierwszy wydarł?
- No bo wyglądało tak nietypowo...
- Ono? - kpiła ze mnie Żeńka.
- No to... no, ten człowiek.
- Ach, więc jednak człowiek? - Uśmiechnęła się znowu. - No to chodźmy po walizkę.
Utkwiłam wzrok w przerażającej ciemności nocy i od razu zrozumiałam, że nie wrócę po tę
walizkę za żadne skarby świata. Zwłaszcza że walizka była nie moja, tylko Żeńki.
- Trzeba umieć rozstawać się z rzeczami.
- A widzisz! - zawołała triumfalnie Żeńka. - Boisz się i wcale nie masz pewności, czy to
„ono" jest tutejszym mieszkańcem... No, jednym słowem, rozumiesz - westchnęła
przyjaciółka, wzięła mnie za rękę i zadała całkiem sensowne pytanie: - To co robimy?
- Trzeba znaleźć ludzi - oznajmiłam, rozglądając się nerwowo.
- Trzeba - sposępniała Żeńka. - Żebyśmy tylko wiedziały, gdzie ich szukać.
W tym momencie z tyłu coś trzasnęło. Podskoczyłyśmy, złapałyśmy się za ręce i zaczęłyśmy
biec, gdzie oczy poniosą, a niosły nas głównie w ciemność (nigdzie nie było ani odrobiny
światła). A potem nagle coś huknęło, z przeciwnej strony zawyło i zaczął się taki harmider, że
nie daj Boże.
Nie wiem, jak by się to skończyło dla moich nerwów, gdybyśmy nie wpadły na płot. Płot był
zmurszały, a siła, która
nas gnała, potężna, krótko mówiąc, płot nie wytrzymał i runął, a my razem z nim. Ręce mnie
zapiekły, zrozumiałam, że leżymy w pokrzywach. Pohukiwanie ustało, a wycie trwało nadał.
Mojemu rozchwianemu systemowi nerwowemu zupełnie się to wycie nie podobało, jednak
nie było w nim nic nienaturalnego.
- Żeńka, to przecież pies! - powiedziałam uspokajająco i spróbowałam wstać. Przegniłe deski
płotu zatrzeszczały pode mną. Zaklęłam, bo w takich płotach zwykle jest pełno gwoździ. W
końcu jednak wstałam i spróbowałam podnieść Żeńkę, ale ona leżała bez ruchu, głośno
szczękając zębami. - To pies! - powtórzyłam, teraz już zła. Zrozumiałam, że z Żeńki nie
będzie żadnego pożytku i muszę przejąć inicjatywę.
- Mówisz tak, żeby mnie uspokoić - nie uwierzyła przyjaciółka.
- Przestań natychmiast i wstawaj! - zdenerwowałam się. W końcu udało mi się zmusić ją do
wstania. - Chodźmy do ludzi.
- Tak, tak - skinęła głową. - Chodźmy. A wiesz, gdzie oni są?
- To płot - pokazałam na przewróconą częściowo konstrukcję. - Pójdziemy wzdłuż niego i w
końcu dojdziemy do domu.
Żeńka pokiwała głową, złapała mnie za łokieć i zrobiła pierwszy krok. Wzdłuż płotu szło się
ciężko, musiałyśmy przedzierać się przez pokrzywy, które w pewnych miejscach sięgały nam
do piersi, dwa razy wpadłyśmy na krzaki, których nie dało się przejść i trzeba je było omijać -
martwiłam się, że po ciemku stracimy kurs i zgubimy nasz płot. Na szczęście do tego nie
doszło. W końcu płot się skończył i znalazłyśmy podwórko, a chwilę później nawet dom.
Wkrótce potem stałyśmy na wysokim ganku i stukałyśmy nieśmiało w okno.
Przez jakiś czas nic się nie działo, jedyny dźwięk, jaki było słychać, to nasz przyspieszony
oddech. A potem w małym oknie obok drzwi błysnął ogienek. Odetchnęłyśmy z ulgą, drzwi
otworzyły się ze złowieszczym skrzypieniem i... znów ujrzałyśmy łaźniowego skrzata! To
znaczy być może to już nie był skrzat łaźniowy, tylko na przykład domowy, ale wyglądał
dokładnie tak samo jak tamten: w identycznej czapce, z tym samym uśmieszkiem, z takimi
samymi kłami. I tak samo w pozbawionej palców ręce trzymał świeczkę, a światło rzucało na
jego twarz niesamowite cienie, oczy lśniły złowieszczo... jednym słowem, tego już było za
wiele.
- No w końcu - zachichotała istota, która chyba tym razem nie była naga, a ja i Żeńka
zbiegłyśmy z werandy i rzuciłyśmy się do ucieczki, ale już się nie darłyśmy - nie miałyśmy
sił. Łaźniowy wołał coś za nami, jednak albo on miał wadę wymowy, albo my problemy ze
słuchem, w każdym razie nie dowiedziałyśmy się, o co chodzi. Przebiegłyśmy z pół
kilometra, padłyśmy na kolana przy jakichś zaroślach i próbowałyśmy złapać oddech.
- Wybacz mi, Anfisa - odezwała się nagle Żeńka. - Nie powinnam była cię tu przywozić.
Gdybym była sama, przynajmniej bym się o ciebie nie martwiła.
- Żeńka - powiedziałam twardo, nie zwracając uwagi na te wyznania, które brzmiały niczym
spowiedź przed ostatnim namaszczeniem. - To wszystko na pewno ma proste i logiczne
wytłumaczenie. Ponieważ teraz nie jesteśmy w stanie myśleć logicznie, musimy poczekać do
jutra i dopiero wtedy rozwikłać cały ten galimatias.
- Do rana jeszcze daleko - poskarżyła się Żeńka.
- Latem noce są krótkie - pocieszyłam ją. - Zobacz, na wschodzie już się robi jasno, niedługo
zacznie świtać.
- Gdzie? - ucieszyła się Żeńka.
- Co? - nie zrozumiałam.
- No gdzie się robi jasno?
Pokazałam palcem w dowolnie wybraną stronę, ponieważ jako mieszczuch nie miałam
pojęcia o takich sprawach, wiedziałam za to, że jest coś takiego jak świt, który, szczerze
mówiąc, mógłby się pospieszyć.
- Skoro słońce wschodzi na wschodzie, to tam powinno się robić jaśniej, a to, co pokazujesz,
to nie wschód, tylko północ.
- A skąd ty to możesz wiedzieć?
- Jak to skąd? Przecież patrzyłam na mapę. Od miasta jechałyśmy na południe, a właściwie na
południowy zachód, a miasto mamy za plecami.
- A dlaczego?
- A dlatego. Tam jest rzeka. Słyszysz plusk?
Nic nie słyszałam, ale i tak się ucieszyłam: skoro Żeńka zaczęła się wyzłośliwiać, to znaczy,
że wszystko z nią w porządku, nie umrze ze strachu.
- Rzeka to tu jest z trzech stron - nie ustępowałam. - I w ogóle, jak ci mówię, że niedługo
świt, to siedź i czekaj.
- Anfisa... - zaczęła ochrypłym głosem Żeńka, a ja zamarłam. Usłyszałam kroki, a potem
zobaczyłam... Najpierw pomyślałam, że to wilk. Wielki, straszny, stał kilka metrów od nas i
patrzył nam w oczy. - Nie, ja mam tego dość... - zdenerwowała się Żeńka i zamknęła oczy, a
ja pomyślałam, że może będę miała szczęście i stracę przytomność. Niestety. Żeńka szczękała
zębami, zwierz siedział naprzeciwko nas, a ja się na niego gapiłam. - Anfisa, co to jest... -
pisnęła moja przyjaciółka. - Wilk?
- Siedź i nie ruszaj się. To chyba pies - wymruczałam.
- A jakie ma ślepia... Anfisa, a może to wcale nie jest pies? Jaki wielki...
- Cicho, mówię. To pies... Piesku! - zawołałam i nawet zagwizdałam. - Burek, Kruczek,
Misiek... - Na tym moja fantazja się skończyła. Pies, czy kim on tam był, usiadł, uniósł pysk
do góry i zawył tak, że aż mi włosy stanęły dęba.
- Nie, ja tego dłużej nie wytrzymam - zakwiliła Żeńka, a ja w myślach przyznałam jej rację.
Po pięciu minutach tego solowego występu zwierz, nie zwracając na nas uwagi, odwrócił się i
zniknął w ciemności. - Matko kochana, toż to horror - odetchnęła z ulgą Żeńka.
Wstałyśmy z ziemi i zrobiłyśmy kilka niepewnych kroków w nieznanym kierunku. Żeńka
potknęła się i omal nie upadła,
złapałam ją, uderzając się o coś boleśnie kolanem, i zrozumiałam, że przed nami jest ławka.
Zrobiłam jeszcze kilka kroków i prawie wpadłam na płot. Trzy metry od miejsca, w którym
stałyśmy, był dom - ciemny i dość straszny, dlatego niespecjalnie się ucieszyłyśmy.
- A jeśli tam też będzie ten sam? - wyszeptała Żeńka.
- To na pewno jest inny dom - oznajmiłam stanowczo. - Ganek jest niski i jest ogródek, a tam
nie było.
- A jeśli we wszystkich domach są tacy sami? Wiesz co, Anfisa, a może posiedzimy do rana
na ławce? Sama mówiłaś, że niedługo świt.
- Nie opowiadaj głupstw - odparłam, chociaż wcale nie byłam zachwycona własną odwagą. -
Idziemy.
- Wiesz co, ja jakoś nie mogę chodzić, chyba skręciłam nogę - oznajmiła Żeńka. - Idź sama, a
ja tu chwilę posiedzę.
Prychnęłam pogardliwie i podeszłam do ganku. Gdzieś z boku wyskoczył pies i zaczął
ogłuszająco ujadać. Zanim zdążyłam przestraszyć się na śmierć, spostrzegłam, że pies jest na
uwięzi i mnie nie dosięgnie, ale do ganku nie podejdę. Na wszelki wypadek odsunęłam się, a
potem rozejrzałam i ze zdumieniem stwierdziłam, że zrobiło się widniej. Stałam na wiejskiej
drodze - naprzeciwko był drugi dom, dalej jeszcze jeden, co prawda ciemne i jakby
opuszczone, lecz to jeszcze o niczym nie świadczyło, przecież była noc, a w nocy ludzie śpią,
nie mówiąc już o tym, że we wsi nie było prądu.
- Kto tam? - zapytał kobiecy głos, przekrzykując szczekanie psa. W głosie nie było strachu,
jedynie surowość, jakby tu właśnie czekano na nieproszonych gości.
- Przepraszam bardzo... - powiedziałam szybko, ale w tym momencie podbiegła Żeńka i
przejęła inicjatywę.
- Szukamy Augusty Polikarpownej Ignatowej. Powie nam pani, gdzie ona mieszka? Jesteśmy
z gazety, Augusta Polikarpowna przysłała list do redakcji, przyjechałyśmy wieczorem i
zabłądziłyśmy. Dlatego jesteśmy tak późno...
Drzwi otworzyły się i ujrzałyśmy postawną kobietę w ciemnej spódnicy, wełnianym kubraku,
męskich skarpetach i kapciach. W rękach trzymała lampę naftową, którą od razu podniosła
wyżej, żeby nam się przyjrzeć.
- Cicho! - huknęła na psa. Pies od razu zamilkł. - Z gazety, mówicie? - spytała Żeńkę,
przyglądając nam się badawczo.
- Tak.
- A list macie?
- Oczywiście. I legitymację... - Żeńka sięgnęła do torby, kobieta jednak machnęła ręką.
- Co nam po papierkach. Dobrze, wejdźcie, ale pojedynczo. - Ruszyłyśmy z miejsca, a ona
szepnęła psu: - Wąchaj, Terminator!
Co Terminator wywąchał, tego nie wiem, ale jak tylko zrobiłyśmy krok, pies podszedł do nas,
nie wykazując jednak wrogości. Weszłyśmy do domu - lecz to był dopiero początek. Drzwi
zatrzasnęły się i zostały zamknięte na zwykły rygiel, potem na wielką zasuwę i wtedy z
przerażeniem zobaczyłam niesamowitą postać trzy kroki od siebie. Wielki mężczyzna trzymał
w rękach średniej wielkości kołek, zaostrzony na jednym końcu. Żeńka osunęła się na
podłogę, mężczyzna skoczył do niej, a ja przycisnęłam dłoń do serca. Jednak nic się nie stało,
facet złapał Żeńkę i gdzieś zaciągnął, a kobieta, trzymając mnie za łokieć, poszła w ślad za
nim. Kilka sekund później znalazłyśmy się w wiejskiej kuchni. Tu paliła się jeszcze jedna
lampa i było znacznie jaśniej. Żeńka ocknęła się i wytrzeszczała oczy, mężczyzna z kołkiem
zamarł przy drzwiach, a babka zwróciła się do nas.
- Krzyżyk macie?
- Tak - pisnęłam. Na osiemnaste urodziny mama podarowała mi złoty krzyżyk na łańcuszku,
od tamtej pory zawsze nosiłam go ze sobą. Żeńka wolała ekstrawagancką biżuterię, dlatego
bardzo się zdziwiłam, gdy skinęła głową z entuzjazmem i wyciągnęła miedziany krzyżyk na
białej tasiemce. Cóż, starannie się przygotowała do tej ekspedycji.
Ja również pokazałam swój krzyżyk, a babka kiwnęła głową w stronę rogu izby i powiedziała
groźnie:
- Przeżegnajcie się.
W kącie, tak jak się spodziewałam, były ikony Zbawiciela, Matki Bożej, Mikołaja
Cudotwórcy i cały zestaw mniejszych ikonek. Kopciła paląca się lampka, po jednej stronie
ikonostasu była gałązka wierzby, po drugiej brzozy, pewnie jeszcze z Zielonych Świątek. Ja i
Żeńka przeżegnałyśmy się pospiesznie, a wtedy babka łagodniejszym głosem oznajmiła: -
Spryskam was wodą święconą. - I wyjęła z szafki trzylitrową butlę.
W tym momencie byłam już gotowa na wszystko, okazało się jednak, że nikt nie miał zamiaru
wylewać na nas całej butli wody. Babka nabrała trochę wody w usta i prysnęła najpierw na
mnie, potem na Żeńkę, schowała butlę, usiadła na krześle przy stole z szufladą i odetchnęła z
ulgą. - Dzięki ci, Boże... - Następnie zwróciła się do mężczyzny, który przez cały ten czas
działał mi na nerwy, dzierżąc w ręku „broń". - Wasilij, schowaj kołek, to nasi.
Wasilij schował kołek za szafkę stojącą przy drzwiach wejściowych i usiadł na ławce.
- Siadajcie - powiedziała babka. - Zapraszamy. Same widzicie, co się tu u nas dzieje...
Klapnęłyśmy na stołki. Ja byłam bliska utraty przytomności, a w Żeńce tymczasem obudziła
się ciekawość i od razu wzięła byka za rogi:
- A co się dzieje?
- No przecież czytałyście list. Siła nieczysta. Od wiosny ani jednej nocy nie przespaliśmy
spokojnie. Zimą się nie objawia, nie można powiedzieć, ale jak się tylko cieplej zrobi, to już
koniec. Do tego doszło, że po zmroku boimy się wyjść z domu. Choćby mnie mieli zabić, nie
wyjdę, najwyżej na ganek. Mój Terminator jest wyczulony na wszelkie plugastwo, z nim
zawsze raźniej. W nocy czuwamy, bo i tak zasnąć nie dadzą. A to wyje, a to w okno stuka, a
to w dzwon bije. W dzień odsypiamy. Ogródek mi chwastem zarósł, a wszystko przez to...
- Kto wyje i stuka? - wtrąciłam się.
- A kto ich tam wie. - Babka wzruszyła ramionami. - Plugastwo, kto by się tam rozeznał, co
konkretnie. Jak hukną, to aż dusza w pięty ucieka.
- A kołek na kogo? - spytała zaintrygowana Żeńka.
- Na wampiry.
- To i wampiry tu są? - Taka różnorodność folkloru aż mnie zdumiała.
- A któż to wie, trzymamy na wszelki wypadek. Iwan Iwanycz wyjaśniał, że na wampiry
tylko kołek skutkuje, a na wilkołaki srebrna kula. Srebra nie mamy, naboju nie ma skąd
wziąć, no to chociaż kołek trzymamy. Poznajmy się - zaproponowała babka jednym tchem. -
Ja jestem Augusta Polikarpowna Ignatowa, a to mój sąsiad, Wasilij. Że też od razu mój dom
znalazły...
- Szczere mówiąc, to był czysty przypadek.
- Czyli Bóg was prowadził. - Babka Augusta skinęła głową i przeżegnała się na ikonę
Zbawiciela. - A jak was zwać?
- Ja jestem Jewgienija, a to Anfisa.
- Czyli z gazety was przysłali? Lepiej by było, gdyby przysłali potężnych chłopów, tu nie
każdy wytrzyma. Najważniejsze, dziewczynki, żebyście wszystko tak, jak jest, opisały, żeby
się władza ruszyła i uderzyła w siłę nieczystą na wszystkich frontach. Zupełnie wstydu nie
mają! I tak mieszkamy tu jak w głuchej tajdze, a teraz jeszcze bez światła.
- Światło to też przez plugastwo? - nie uwierzyła Żeńka, a babka Augusta odpowiedziała:
- Plugastwo czy nie, ale że bez niego się nie obeszło, to pewne. No, dziewczynki, poczekajcie,
stół zastawię.
- Nie trzeba - odezwałyśmy się zgodnym chórem. Ja osobiście nie byłam głodna po nocnych
przygodach, jednak mężczyzna od razu się ożywił i zasugerował nieśmiało:
- No, Augusto, dziewczynom by się przydało na stres, a i my...
- Słusznie - przytaknęła gospodyni. - Dawaj.
Mężczyzna wstał ochoczo i podszedł do kuchenki gazowej obok pieca. Dopiero wtedy
zwróciłam uwagę na stojący tam dziwny agregat: baniak z kranikiem, z którego jakaś ciecz
kapała do półlitrowego słoika. Przytomniejąc powoli, zrozumiałam wreszcie, czym w kuchni
tak pachnie i co to za konstrukcja - była to aparatura do pędzenia bimbru, a cuchnęło właśnie
nim.
Wasilij wziął zapełniony do połowy słoik, podstawił pusty i usiadł przy stole. Gospodyni
przyniosła stojące na piecu ziemniaki, jeszcze ciepłe, z kredensu wyjęła chleb, z piwnicy
ogórki i galaretę. Potem ustawiła cztery kieliszki, wypełniła je cuchnącym płynem i
powiedziała:
- Za nasze zwycięstwo.
A potem wszyscy wypiliśmy, nawet ja, bo za zwycięstwo grzech nie wypić. Wasilij zabrał się
do galarety, Augusta do ziemniaków, ja i Żeńka zakąsiłyśmy ogórkiem. Moje nerwy nie
poczuły różnicy, za to zareagował żołądek. Nigdy przedtem nie miałam okazji pić ciepłego
bimbru i to pierwsze doświadczenie nie sprawiło mi żadnej przyjemności.
- Dobrą masz siwuchę - zauważył Wasilij, patrząc z uśmiechem na gospodynię.
- Może i dobrą, ale tobie już wystarczy.
- No, Augusta...
- Żadnego „no". Kto obiecał mi płot poprawić? No właśnie... I nie zawracaj mi tu głowy
głupotami, muszę z mądrymi ludźmi porozmawiać.
- Proszę nam powiedzieć... - zaczęła Żeńka. - Spotkałyśmy tu takiego jednego...
Żeńka opowiedziała o naszych peregrynacjach. Gospodarze wysłuchali z uwagą i zaczęli się
zastanawiać, czyja to mogła być łaźnia.
- Jak przy studni, to albo Timochinów, albo Wowki Tatarina - oznajmił Wasilij, spoglądając
pożądliwie na słoik.
Augusta zignorowała jego spojrzenia i spytała:
- A jak wyglądał?
- Kto, łaźniowy?
- No tak, ten chłop.
- W czapce uszance, dwa kły, oczy błyszczące, i jeszcze ręka bez palców, to znaczy niby z
palcami, ale jakimiś takimi nieludzkimi.
- Wowa Tatarin - skinęła głową gospodyni. - Dziesięć lat temu po pijaku palce stracił, a w
uszance chodzi latem i zimą, mówi, że mu ciemię marznie.
Odetchnęłam z ulgą. Proszę bardzo, tak jak przypuszczałam, żadnej siły nieczystej i wszystko
ma logiczne wyjaśnienie. Jednak Żeńka była wyraźnie niezadowolona.
- No jak to, przecież pisała pani do redakcji o skrzacie łaźniowym?
- A, z łaźniowym to się potem wyjaśniło - zaczęła Augusta, jakby zawstydzona. - Okazało się,
że to Wierki mąż, co to uciekł osiem lat temu, a teraz wrócił. Ukrywała go w łaźni, żeby
matkę stopniowo do tej radości przygotować - kobieta ma dziewięćdziesiąt lat, mogłaby nie
przeżyć. A Fiedka nigdy na człowieka nie wyglądał, a po włóczędze, no i w tej łaźni jeszcze
bardziej zdziczał. Jednym słowem, nietrudno go było z plugastwem pomylić. Po pijaku po
wszystkich łaźniach się włóczył i całą wieś w błąd wprowadzał. Umęczyliśmy się z nim do
niemożliwości i w końcu postanowiliśmy łaźnię Wierki spalić. Wtedy Wierka się wystraszyła
i do wszystkiego przyznała. Jej matkę zawieźli do szpitala, a Fiedka przeniósł się do domu,
ale i tak jak się go na dworze pod wieczór zobaczy, to strach człowieka oblatuje. Wierka go
przy świetle obejrzała jak należy i wygoniła, i tak pożytku żadnego, wiecznie pijany w dym.
- A to plugastwo od dawna się tu pojawia? - Żeńka wyraźnie poweselała.
- Tu zawsze miejsca były niespokojne. Bagna, lasy... A to leszy wodzi, a to na bagnach
ognie... Iwan Iwanycz mówi, że na wyspie w pradawnych czasach była świątynia, stał bożek i
składano mu ofiary z ludzi. Krwią się wymazywali i tańczyli wokół niego. Aż strach... I że od
tamtej pory plugastwo tu szaleje. Bożka dawno nie ma, a ohydny duch pozostał.
- A gdzie ta wyspa? - spytała Żeńka.
- Na bagnach. Wokół trzęsawisko, a na wyspie raj. A jagód ile! Przedtem się całe wiadra
zbierało i na szosę, jak tylko sezon był, to sobie człowiek zarobił. Teraz mostu nie ma, drogi
nie ma, i po jagody nikt z naszych nie chodzi. Tamci letnicy poszli i przepadli, chociaż
mówiliśmy, żeby nie szli. Światła na wyspie migały, a to nic dobrego nie wróży, ostatni raz
coś takiego było przed wojną. Żyjemy tu jak na wulkanie i żadnej łączności z cywilizacją...
Gdyby wojna wybuchła, to nawet byśmy się nie dowiedzieli, dopóki by nam nie zrzucili
bomby na głowę. A co tam w telewizji mówią?
- To, co zwykle.
- Tyle dobrego... A teraz strach chodzić na wyspę. Niby tyczki są i człowiek zna tu każdy kąt,
a tu nagle bach i jesteś w wodzie po pas. No to przestaliśmy chodzić. No, Wowa Tatarin czy
Wańka mogą na wyspę i bez tyczek, ale im to po nic. Wowa w tamtym tygodniu mówił, że na
bagnie źle się dzieje, a Wowa się na tym zna. Iwan Iwanycz wybrał się tam w celach
badawczych i omal nie zginął. Cudem się uratował, w samą topiel trafił, dobrze jeszcze, że
Wasilij był niedaleko, krzyki usłyszał i wyciągnął Iwana Iwanycza, uratował od śmierci.
- A co to za Iwan Iwanycz? - spytała Żeńka.
- Letnik, mieszka w ostatnim domu. To człowiek o wybitnym umyśle, zna się na wszystkim,
ale szczególnie interesuje go historia. Jak jeszcze światło było, to co wieczór się u niego
zbieraliśmy, żeby w lotto pograć, a teraz przestaliśmy. Do sklepu daleko, a naftę, jeśli komuś
ze starych czasów zostało, oszczędzamy. Świece nic niewarte, nawet na godzinę nie starcza,
pali się nierówno i światła daje mało.
Żeńka dopytywała się dalej, a ja przestałam zwracać uwagę na rozmowę i chyba nawet się
zdrzemnęłam, w czym nie było nic dziwnego, biorąc pod uwagę późną, to znaczy wczesną
porę - za oknem zaczęło się przejaśniać.
- No proszę - westchnęła Augusta, wyglądając przez okno. - Chwała Bogu, udało się
doczekać do rana. Chodźcie, położę was spać w sionce.
Wstałam z trudem i poszłam za gospodynią.
Sień okazała się małym pokoikiem z niskim sufitem, drewnianymi ścianami i niewielkim
oknem. Stały tam dwa łóżka z żelaznymi oparciami i górą poduszek, niemalowane podłogi
były zasłane pasiastymi chodniczkami. Wyglądało to bardzo przytulnie i trzeba przyznać, że
było czysto. Padłam na najbliższe łóżko i natychmiast zasnęłam.
Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Obudziłam się, nie otwierając oczu,
przypomniałam sobie, gdzie jestem i co działo się wczoraj, i z bólem pomyślałam o
niewdzięcznym Romanie Andriejewiczu, który nigdy nie kochał mnie tak jak ja jego. Omal
nie rozpłakałam się z żalu, ale zabroniłam sobie mazać się i postanowiłam zadzwonić do
Romka, tylko po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje, oczywiście bez nawiązywania
kontaktu. Otworzyłam oczy i wtedy zobaczyłam w oknie okropną twarz. Ktoś na mnie
patrzył, przyciskając twarz do szyby.
- O mój Boże! - zawołałam i zamknęłam oczy. Odczekałam chwilę i znów spojrzałam,
ohydna gęba zniknęła. Pomacałam swoje czoło, nie było ani gorące, ani zimne, a potem
spojrzałam na zegarek - wpół do jedenastej. Przeciągnęłam się i zawołałam Żeńkę.
Przyjaciółka od razu podniosła głowę i poskarżyła się:
- Całą noc śniło mi się jakieś diabelstwo, albo ja kogoś goniłam, albo ktoś mnie. A na koniec
przyśnił mi się jakiś kozioł nie kozioł, stał na tylnich łapach. Co by to mogło znaczyć?
- Że spadnie deszcz - odparłam filozoficznie.
- Powinnam kupić sennik - westchnęła Żeńka. - Ciągle się zbieram i ciągle mi się nie udaje.
- Żeńka, nie widziałaś teraz nikogo? - zapytałam po chwili wahania.
- Gdzie? - spytała czujnie.
- No, w oknie?
- Anfisa, weź mnie już nie strasz, mnie jeszcze z wczorajszego dnia wystarczy. Jak sobie
przypomnę... - Nie zdążyła dokończyć, bo do drzwi ktoś głośno zastukał.
- Dziewczęta! - zawołała ciotka Augusta. - Wyspałyście się? Chodźcie na śniadanie.
Ubrałyśmy się szybko i weszłyśmy do kuchni. Przy stole już siedział Wasilij, pijąc klina,
Augusta stała przy kuchence, a na ławce siedział jasnowłosy pętak, którego twarz widziałam
w oknie kilka minut temu.
- Dzień dobry. - Uśmiechnął się. - To ja powiedziałem babce, że się obudziłyście.
- To mój wnuk - wskazała jasnowłosego Augusta, a ten wstał i przedstawił się:
- Iwan Siemionycz Borodin.
Polakowa Tatiana Niezidentyfikowany obiekt chodzący Z rosyjskiego przełożyła Ewa Skórska Weltbild Korekta Łucja Matusiak Copyright © for the Polish edition by Weltbild Media Sp. z o.o. Sp. k., Warszawa 2011 - I co to w ogóle jest?! - perorowała Żeńka, a ja z udręką kiwałam głową. - Na co on sobie pozwala? Nie, czegoś takiego nie wolno puścić płazem, nie ma mowy! Westchnęłam i nawet prychnęłam z urazą. Żeńka miała całkowitą rację: nie wolno i nie ma mowy. Tylko że jej łatwo mówić - a co ja mam zrobić? Przecież mówimy o moim mężu! Roman Andriejewicz, dzielny pułkownik specnazu, rzeczywiście czasami pozwalał sobie... no dobrze, czasem zachowywał się jak ostatnia świnia, za przeproszeniem... Weźmy choćby to, co zdarzyło się wczoraj. Człowiek rozsądny najpierw by wyjaśnił, o co chodzi, a dopiero potem przewracałby stoły. Choć tak właściwie człowiek rozsądny w ogóle nie powinien przewracać stołów. Tylko że znając mojego męża, powinnam była uprzedzić go, że wybieram się do restauracji z dwoma typami, a właściwie nie ja, bo mnie oni na plaster, lecz Żeńka, ja jej jedynie towarzyszyłam. Moja przyjaciółka uznała jednak, że nie ma sensu uprzedzać Romka, bo na pewno się zdenerwuje i zacznie nam prawić morały, że powinnyśmy pójść po cichu, a on na pewno o niczym się nie dowie. Po cichu się nie udało, wyszło nawet bardzo głośno. Z dwojga złego to już wolałam, żeby nam prawił morały, niż wywracał stoły w restauracji. Na samo wspomnienie spąsowiałam i znów ciężko westchnęłam. Żeńka zmarszczyła brwi, popatrzyła na mnie i oznajmiła: - Trzeba go przepędzić na cztery wiatry. - Jak to? - wystraszyłam się. Już samo wprowadzenie tego pomysłu w życie wydało mi się bardzo wątpliwe: Roman Andriejewicz to chłop jak dąb, weź go i przepędź. Poza tym jak to: przepędzić? - No to co, mam się z nim rozwieść? - spytałam ze strachem i aż się skuliłam. To prawda, że Romek czasem zachowuje się okropnie - ponieważ jest patologicznym zazdrośnikiem. Z jakiej racji miałby być o mnie zazdrosny, a przede wszystkim o kogo, nie mam pojęcia. W tym momencie skrzywiłam się i pomyślałam: „Wiecznie słucham Żeńki i stąd wszystkie moje problemy!". Od razu jednak zawstydziłam się tej zdrady i ni z tego, ni z owego rozpłakałam się. - No coś ty, Anfisa - powiedziała przeciągle Żeńka i też pociągnęła nosem. - Pogodzisz się z tym swoim Romkiem, już nie masz po kim płakać! - Ja nie tylko z tego powodu... - wychlipałam. - A z jakiego? - Och... Przez niego straciłaś... - Lej na to - przerwała mi przyjaciółka i machnęła ręką. - Znajdę innych sponsorów, a jak nie, to mała strata, świat jakoś przeżyje bez moich opowiadań o psach i kotach. - Ale jaki wstyd - wyjąkałam. - Phi, wielkie mi co, facet przewrócił stoły! A konkretnie to tylko jeden, nasz, i za wszystko zapłacił. A te przygłupy w restauracji niech nie udają, że w życiu czegoś takiego nie widzieli.
W tej samej knajpie w zeszłym roku Zora Samsonow urządził strzelaninę. Ludzie padli plackiem na podłogę, Zorka trzymał wszystkich w szachu przez półtorej godziny i jeszcze wrzeszczał: „Za ojczyznę, za Stalina!", jak już wezwali specnaz. - Wiem, Romek mi opowiadał. - No widzisz, a potem Zora odpoczął sobie w psychiatryku i teraz jest ulubionym klientem w „Lutecji". - Co chcesz przez to powiedzieć? - wystraszyłam się. Żeńka tylko machnęła ręką. - Twojego Romka nikt nie wyśle do psychiatryka, w końcu on nie krzyczał: „Matka ojczyzna wzywa", i nie urządzał strzelaniny. Chociaż, gdyby ktoś pytał mnie o zdanie, to radziłabym twojemu mężowi pić walerianę. I najlepiej wiadrami. Strasznie jest impulsywny. Westchnęłyśmy zgodnie i zapadła cisza. Spojrzałam na Żeńkę i westchnęłam jeszcze raz. Ona wyszła na tym wszystkim najgorzej. I chociaż teraz chojrakuje, to na pewno jej przykro... Rzecz w tym, że Jewgienija Pietrowna pisze opowiadania ze zwierzętami w roli głównej, publikowane w niedzielnych numerach gazety, w której pracuje od pięciu lat, w dziale „Okno na przyrodę". Ponieważ opowiadań uzbierało się już całkiem sporo, Żeńka postanowiła wydać je w osobnej książce. Przyklasnęłam temu pomysłowi i zaproponowałam swoją pomoc. Chciałam zrobić Żeńce prezent urodzinowy: wydać za własne pieniądze książkę w nakładzie trzystu egzemplarzy, za to na ładnym papierze i z ilustracjami miejscowego rysownika, Pietrowskiego, również wielkiego miłośnika zwierząt. Mojej przyjaciółce pomysł nie przypadł jednak do gustu. - Wydawanie książki za własną kasę to katastrofa - oznajmiła stanowczo. - Jeśli już chcesz mi zrobić drogi prezent, to kup opony. Tu lato, a moją bryką nie da się jeździć, gliniarze się opon czepiają. A żeby wydać książkę, znajdę sponsorów, już ty się nie bój. Uspokojona, podarowałam jej komplet opon, a ona zajęła się poszukiwaniem sponsorów, którzy faktycznie pojawili się wkrótce potem. Żeńka zadzwoniła do mnie i pochwaliła się: - Słuchaj, Anfisa, wydanie książki mamy prawie w kieszeni. Jeden kolo chce wyłożyć kasę, ale musisz mi pomóc. Jego przyjaciel ma hysia na punkcie kryminałów, szczególnie twoich, i marzy o tym, żeby cię poznać. Myślę sobie tak: jak wszystko dobrze rozegramy, moje opowiadania wyjdą na papierze kredowym, w safianowej oprawie. - To „my" wzbudziło moją czujność, ale nie protestowałam, pocieszałam się myślą, że przecież nie ma nic złego w tym, że poznam jakiegoś tam kolesia, to znaczy jego przyjaciela, i tym samym pomogę Żeńce. - No, jednym słowem, dziś wieczorem idziemy do „Lutecji". - Ja nie mogę! - spanikowałam. - Roman Andriejewicz... Ale przyjaciółka przerwała mi surowo: - Roman Andriejewicz ma dzisiaj dyżur, nie wykręcaj się. - Dobrze - poddałam się. - Porozmawiam z nim. - Jeszcze by tego brakowało! Zaraz wymyśli sto powodów, żeby cię nie wypuścić z domu. - Wcale nie... - usiłowałam bronić męża, ale Żeńka znów mi przerwała: - Nawet nie próbuj mu o tym mówić. I pamiętaj: jako moja najbliższa przyjaciółka masz obowiązek dbać o moją przyszłość. Romkowi o restauracji nie mów ani słowa, a o szóstej bądź przed budynkiem cyrku, stamtąd cię zabierzemy. Pożegnałyśmy się ciepło, ale kwadrans później Żeńka znów zadzwoniła i zaczęłyśmy debatować, w co się ubrać i jak najlepiej ułożyć włosy. To znaczy ta ostatnia kwestia dotyczyła wyłącznie mnie, miesiąc temu Żeńka obcięła się prawie do gołej skóry i teraz mogła spokojnie nie myśleć o swoich włosach, dopóki nie odrosną. W ramach protestu przeciwko torturom włosy Żeńki odrastały bardzo niechętnie. Pewnie dlatego wzięła i ufarbowała je na niebiesko, i teraz jej wygląd dosłownie zwalał z nóg. Więc gdy Żeńka mówiła, że jej kolejny znajomy „zupełnie osłupiał", wierzyłam jej w zupełności. Ustaliłyśmy wszystko i o osiemnastej zjawiłam się pod cyrkiem, gdzie już czekało luksusowe bmw, z którego wysiadło dwóch młodych mężczyzn i moja przyjaciółka. Mężczyźni
wyglądali na szczęśliwych i rozpływali się w komplementach. Zajęta zawieraniem znajomości i rozsyłaniem uśmiechów, zupełnie nie zwracałam uwagi na to, co się dzieje wokół mnie - jak się wkrótce okazało, niesłusznie. W tym momencie bowiem nieopodal przejeżdżał Roman Andriejewicz i widział z odległości kilkunastu metrów, jak do bmw pomaga mi wsiąść młody człowiek, ze wszystkich sił demonstrujący zachwyt moją osobą. Zapominając o kolejnym zadaniu bojowym, Romek pojechał za nami do „Lutecji". Nim zdążyliśmy siąść przy stoliku, wparował do sali i... nie, nie chciałam nawet sobie przypominać tego, co stało się później. Romek zachowywał się jak neandertalczyk, nie chciał słuchać ani moich wyjaśnień, ani rozpaczliwych okrzyków Żeńki. A to był dopiero początek! Potem zawiózł mnie do domu i tam urządził kolejną awanturę. Mówił mi świństwa, tupał, (mieszkamy na drugim piętrze, a Roman jest dość potężny, pewnie sąsiedzi uznali, że zaczęło się trzęsienie ziemi). Dopiero gdy w przypływie rozpaczy cisnęłam w niego czajnikiem, zgodził się wysłuchać moich wyjaśnień. W tym momencie przyjechała Żeńka, która przez cały ten czas pocieszała pokrzywdzonych biznesmenów i swoich niedoszłych sponsorów, i słowo w słowo powtórzyła moje zeznania. Uspokoiwszy się nieco, lecz nadal podejrzewając nas o popełnienie wszystkich grzechów śmiertelnych, Roman Andriejewicz palnął nam kazanie, ale przynajmniej już nie tupał. Jednak jak zawsze w takich przypadkach mój mąż przeholował i szybko przestałam się czuć jak winowajca, a zaczęłam jak ofiara przemocy ze strony małżonka tyrana. Znowu doszło do kłótni, w czasie której Żeńka uciekła. Teraz nie miałam już wsparcia i w efekcie Roman Andriejewicz zamknął mnie w łazience do czasu, jak się wyraził, aż mi się przejaśni w głowie. Wypuścił mnie koło północy, a wtedy ja zamknęłam się w sypialni, oznajmiając, że jak nie przestanie dobijać się do drzwi, ucieknę przez balkon do sąsiadów. Mój mąż dobrze mnie zna, więc w końcu się uspokoił, a ja mogłam wreszcie zasnąć. Gdy obudziłam się rano, odkryłam, że siedzę sama w zamkniętym mieszkaniu, a z mojej torebki zniknęły klucze. Natychmiast zadzwoniłam do Żeńki i ona przyznała, że to do niczego niepodobne i że nie można tego tak zostawić. Używając balkonu sąsiadów (co wcale nie było trudne czy niebezpieczne), wydostałam się na wolność. Żeńka już czekała na mnie w swoim żiguli. Objęłyśmy się, popłakałyśmy i pojechałyśmy do niej naradzić się, co dalej robić. I tym właśnie zajmowałyśmy się do tej pory. Milczenie przeciągało się, w końcu Żeńka oznajmiła ponuro: - Jeśli mu od razu wybaczysz, jeśli go przedtem porządnie nie podręczysz... Zamrugałam oczami i odruchowo złapałam się za serce, ale po chwili znalazłam w sobie siły, żeby okazać hart ducha. - Myślisz, że powinnam złożyć pozew o rozwód? - spytałam, choć zrobiło mi się zimno od tego zdecydowania. Jednocześnie wpadłam w rozterkę. Właściwie nigdy przedtem nie myślałam o rozwodzie, nawet w najbardziej niemiłych chwilach naszego wspólnego życia - Romek miał niezbywalne zalety, znacznie przewyższające nieliczne wady. Żeńka zamrugała oczami, poruszyła ramieniem, wytarła nos i w końcu powiedziała: - No... w każdym razie trzeba mu dać nauczkę. - Trzeba - zgodziłam się i popatrzyłyśmy na siebie w oczekiwaniu na konkretne propozycje. I wtedy okazało się, że ja nie mam żadnych, Żeńka również. To od razu przygasiło nasz entuzjazm, posmutniałyśmy, zaczęłyśmy wzdychać jeszcze częściej i odwracać wzrok. - Taak - powiedziała Żeńka, a ja nagle pomyślałam, że może nie powinnam uciekać z mieszkania przez balkon sąsiadów... W końcu mogłam posiedzieć trochę w domu, zająć się sprzątaniem, już dawno miałam zamiar... A po powrocie z pracy Romkowi by trochę przeszło. Gdybym jeszcze zaczęła mu się żalić i popłakiwać, to w ogóle uderzyłby w pokorę i zrobił coś miłego, na przykład wziął tydzień urlopu i wyjechalibyśmy gdzieś razem, pogoda ładna...
Jednak nie odważyłam się wygłosić tych herezji, Żeńce na pewno by się to nie spodobało. Moja przyjaciółka miała rację, gdy tylko pojawia się jakiś facet, Romek zachowuje się jak świnia. A najgorsze, że zaczyna działać, nim cokolwiek zdążę mu wyjaśnić. Tyle dobrego, że tym razem sponsorzy Żeńki nie doznali uszkodzeń ciała. Głównie ucierpiały ich garnitury, ale w końcu nie są biedakami, garniturów powinni mieć w bród. W tym momencie zadzwoniła moja komórka. Ja i Żeńka wzdrygnęłyśmy się i utkwiłyśmy wzrok w telefonie leżącym na stole obok cukierniczki. - To on - powiedziała moja przyjaciółka nie wiadomo dlaczego szeptem. Spojrzałam na wyświetlający się numer i skinęłam głową. - On. - Wyłącz! - syknęła nerwowo Żeńka. Komórka przestała dzwonić, za to odezwał się telefon Żeńki. Przyjaciółka wpatrywała się bez ruchu w zielony aparat. Włączyła się automatyczna sekretarka i usłyszałyśmy głos Romka. - Żeńka! - ryknął mój mąż. - Anfisa jest u ciebie? Zaraz tam będę. Nie udawajcie, że was nie ma, bo pożałujecie. - Co robimy? - wyjąkałam, również przechodząc na szept. - Uciekamy - zakomenderowała Żeńka i podbiegła do okna. Przyznaję, że się wystraszyłam, Żeńka mieszka na drugim piętrze, jednak okazało się, że chciała tylko zerknąć na podwórko, upewnić się, że Roman Andriejewicz jeszcze się nie zjawił. - Zbieraj rzeczy! - szepnęła. - Jakie? - stropiłam się. Żeńka ściągnęła brwi, zła na moją tępotę, znów wyjrzała za okno i zaklęła. - Za późno, już tu jest! Zaczęłyśmy biegać jak oszalałe po kuchni Żeńki, aż w końcu przyjaciółka złapała mnie za rękę i wyciągnęła z mieszkania. Nie pobiegłyśmy jednak na dół (to byłoby nierozsądne, skoro nie chciałyśmy się spotykać z moim mężem), tylko na górę. Wkrótce wpadłyśmy na ostatnie, czwarte piętro. - Na strych! - zadecydowała Żeńka i pięć minut później, przyklejone do okienka na strychu, mogłyśmy zobaczyć samochód Romana Andriejewicza przy kontenerach na śmieci. - Ech, ładnie się prezentuje, nie ma co - zauważyła ni z tego, ni z owego przyjaciółka. - Co to jednak znaczy nowy wóz. - Twój też był nowy - przypomniałam. - Właśnie, był. - "Leftka ściągnęła brwi. No tak, po dwóch zderzeniach z bramą garażu, do którego Żeńka bezskutecznie próbowała wjechać, ciężko było nazwać jej żiguli nowym, jednak z poprzednim wozem Żeńki było jeszcze gorzej, więc ten i tak miał szczęście. - Dobrze, że samochód jest w garażu - wymruczała Żeńka, nasłuchując, co się dzieje na klatce schodowej. - Może ten drań uzna, że nie ma nas w domu? Pomyślałam, że moja przyjaciółka mogłaby sobie znaleźć własnego męża i jego nazywać draniem, ale nic nie powiedziałam, obrzuciłam ją tylko niemiłym spojrzeniem, dając do zrozumienia, że nie podoba mi się kierunek, w jakim zmierza nasza rozmowa. W tym momencie trzasnęły drzwi od klatki i chwilę później ujrzałyśmy, jak Roman Andriejewicz idzie do samochodu. - O, i wcale nie miał zamiaru wyważać drzwi - powiedziałam z satysfakcją, choć kilka sekund temu wcale nie byłam tego taka pewna. - Chwała Bogu - westchnęła Żeńka. - Wprawdzie drzwi są słabe i wcale mi ich nie szkoda, niechby sobie wyważał na zdrowie, ale potem to zawsze kupa problemów. No i co, niewolnico boża Anfiso, idziemy? - Dokąd?
- A nie wiem... - Żeńka jeszcze raz wyjrzała przez okienko, Roman Andriejewicz właśnie wyjeżdżał z podwórka. - Ten twój Romek, chociaż ciężki wariat, to niezły spryciarz, na pewno zajmie pozycję gdzieś w pobliżu, skąd będzie miał dobry widok na drzwi wyjściowe. - To co zrobimy? - Perspektywa spędzenia całego dnia na strychu wcale mnie nie pociągała. - Wyjdziemy przez trzecią klatkę - zarządziła Żeńka. - I od razu w krzaki. - Jakie krzaki? - Nie wiem, co mi się stało, ale faktycznie myślałam ciężko. - Anfisa, weźże się w garść! - warknęła moja przyjaciółka. - W te krzaki, co rosną przy klatce. Wycofujemy się przez park. Po samochód nie ma co zaglądać, Romek mógłby nas tam przechwycić, pozostaje przedrzeć się do przystanku. - A co potem? - wyjęczałam. - Jeszcze nie wiem. Za mną. Kichając od wzbitego w powietrze kurzu, przeszłyśmy strychem do trzeciej klatki i wyszłyśmy na schody. Po trzech minutach wyglądania przez okno (co nam niewiele dało) i pięciu minutach przygotowań wyskoczyłyśmy z klatki i dałyśmy nura w krzaki, a potem co sił w nogach pobiegłyśmy na przystanek. Samochodu Romka nigdzie nie było widać. Uspokoiłam się, przestałam się kulić i nawet odważyłam się zapytać: - I dokąd teraz? Siedząc w cieniu słupa ogłoszeniowego, Żeńka zastanawiała się co najmniej kwadrans. - Do żadnej z dziewczyn nie możemy pojechać, znalazłby cię... Mam! Ludka mówiła, że jej rodzice wyjechali na daczę na całe lato, tak? - Tak. - No to świetnie. Mieszkanie jest teraz puste i tam się ukryjemy. - Ty nie musisz się ukrywać - zauważyłam z lekką urazą. - Jeśli Romek mnie dorwie, mogę zacząć sypać - zauważyła ponuro Żeńka. - Każdy człowiek ma swoją granicę odporności - ja swojej nie sprawdzałam i szczerze mówiąc, nie mam na to ochoty. Jak użyje tortur w czasie przesłuchania, to mogę nie wytrzymać. - Kto użyje? - wystraszyłam się. Żeńka zamyśliła się, a potem machnęła ręką i poleciła: - Dzwoń do Ludki do pracy. Ludka najpierw się ucieszyła, że dzwonimy, potem stropiła, a w końcu zaniepokoiła. - Ale co się stało? - spytała wystraszona. Żeńka odebrała mi słuchawkę i zaczęła opowiadać: - Romek wczoraj pobił moich sponsorów, Anfisa jest na niego zła i postanowiła go ukarać. Ale znasz Romka, jeśli tylko Anfisa zaczyna z nim rozmawiać, on natychmiast zapomina o dobrym wychowaniu, dlatego przez jakiś czas powinna trzymać się od niego z daleka. Uznałyśmy, że najlepszą kryjówką będzie mieszkanie twoich rodziców, Romek nic o nim nie wie. Posiedzimy tam kilka dni, żeby miał czas się ogarnąć i wszystko sobie przemyśleć, a potem wrócimy do domu. - Dobrze - zgodziła się Ludka. - Przyjedźcie o piątej. Trzy razy jej podziękowałyśmy, pożegnałyśmy się i dopiero wtedy oklapłyśmy - do piątej było mnóstwo czasu. Po zastanowieniu poszłyśmy do parku kultury i wypoczynku, gdzie przyjemnie spędziłyśmy półtorej godziny, a nawet zjadłyśmy obiad w restauracji pod gołym niebem. - Twój Romek nie ma czasem jakichś odpraw? - spytała Żeńka po kilku minutach intensywnych rozmyślań. - Jutro, o dziewiątej - wzruszyłam ramionami. Co ją obchodziły odprawy Romka? - To dobrze, muszę się przedrzeć do pracy, uprzedzić, żeby się mnie nie spodziewali, i takie tam. Muszę jeszcze znaleźć jakiś powód... Przydałaby się jakaś podróż służbowa.
- Moim zdaniem przesadzasz. Romek nie będzie cię przecież pilnował całymi dniami! A telefonów po prostu nie odbieraj, poproś, żeby kto inny podnosił słuchawkę i pytał, kto mówi. - A jużci, z twoim Romkiem taki numer nie przejdzie. - Przyjaciółka pokręciła głową. - Nie dramatyzuj - sposępniałam. - Obdzwoni wszystkich naszych znajomych i uspokoi się, będzie wydzwaniał na moją komórkę, dopóki nie odbiorę. - A kiedy masz zamiar odebrać? - Za dwa dni - odparłam, trzeźwo oceniając własne siły. Ale już wkrótce stało się jasne, że dwa dni nie wystarczą. Roman Andriejewicz rozwinął burzliwą działalność, dosłownie terroryzując moje przyjaciółki. Gdy zadzwoniła Wierka, opowiadając, jak Romek wpadł do niej do sklepu i urządził awanturę, zdenerwowałam się, a po czwartym takim telefonie zapłonęłam słusznym gniewem. Obiecałam sobie, że za takie wybryki drogo zapłaci, i zwiększyłam termin do tygodnia, a potem, w przypływie rozpaczy, do dwóch. Tu już nawet Żeńka mnie zastopowała, radząc, żebym się za bardzo nie zapędzała. Wzięłyśmy taksówkę i pojechałyśmy do rodziców Ludki. Ludka czekała na nas na balkonie, wręczyła nam klucze i pojechała odebrać córkę z przedszkola, a ja i Żeńka usiadłyśmy w kuchni i zrobiłyśmy herbatę. Nie miałam ochoty rozmawiać i tylko od czasu do czasu odpowiadałam monosylabami na pytania Żeńki. - Coś tak nos zwiesiła na kwintę? - spytała w końcu. - A z czego mam się cieszyć? Uciekłam z domu przez balkon i teraz nawet nie mam się w co ubrać. - Pożyczę ci coś - uszczęśliwiła mnie Żeńka, a ja przewróciłam oczami, zastanawiając się, czy w szafie Żeńki jest chociaż jedna rzecz, którą mogłabym włożyć i nie wyglądać jak wariatka. Biorąc pod uwagę gust mojej przyjaciółki, jej ubrania mógłby nosić jedynie kompletny desperat. W niebieskich włosach czuła się naturalnie i lubiła się ubierać kolorowo do tego stopnia, że człowiekowi mieniło się w oczach. Obie byłyśmy w kiepskim nastroju. Próbowałyśmy oglądać telewizję, ale nie pomogło, dlatego pogrzebałyśmy w biblioteczce, składającej się głównie z romansów. Żeńka wybrała Dziwne losy Jane Eyre i zaczęła czytać na głos. Chyba jednak powinna była wybrać coś innego, bo zamiast przestać myśleć o tym, dlaczego siedzę w cudzym mieszkaniu i się zadręczam, zaczęłam wspominać moje życie małżeńskie, które teraz wydawało mi się różami usłane. W miarę upływu czasu róż w moich wspomnieniach przybywało, a Roman Andriejewicz jawił mi się niczym wspaniały młody człowiek bez skazy, serdeczny, wrażliwy i cierpiący z powodu mojej oschłości i niechęci zrozumienia. Niespodziewanie rozpłakałam się - siedzenie w cudzym mieszkaniu wydało mi się nie tylko głupotą, ale wręcz przestępstwem (bo przecież złamanie serca tak szlachetnemu człowiekowi tym właśnie było), i wtedy Żeńka również się rozpłakała, objęła mnie i powiedziała: - Za to cię właśnie kocham, Anfisa: że potrafisz przeżywać cudze nieszczęście jak swoje własne. Nie wszyscy są do tego zdolni... - Przyjaciółka westchnęła i tłumiąc łzy, wróciła do czytania, a ja rozpłakałam się jeszcze bardziej, bo po tym, co powiedziała, nie wypadało wyciągać kwestii powrotu do Romana Andriejewicza. W końcu koło północy zmęczona Żeńka przerwała czytanie i zaczęła szykować się do snu, a ja poszłam do łazienki z komórką w ręku i odkręcając wodę, żeby przyjaciółka nie słyszała, zadzwoniłam do domu. Automatyczna sekretarka moim głosem oznajmiła, że państwa nie ma w domu. - Romek! - powiedziałam półgłosem. - Podnieś słuchawkę! Odpowiedziała mi cisza. Zbita z tropu, zadzwoniłam na komórkę i dowiedziałam się, że abonent jest niedostępny. I co to niby miało znaczyć? Zapominając o konspiracji, wypadłam z łazienki jak furia i wypaliłam: - Nie ma go w domu!
- No pewnie, że go nie ma. - Żeńki nie zdziwiło ani moje gwałtowne wyjście z łazienki, ani to, że dzwoniłam do Romana Andriejewicza. - Biega po całym mieście i cię szuka. - Ma wyłączoną komórkę! - Skoro przez cały dzień tak lata, to możliwe, że mu bateria padła. - Nic podobnego, on to robi specjalnie! - Myślisz? - sposępniała przyjaciółka. - Biega po mieście, ukrywając się przed tobą? - Właśnie! Nie znasz Romka, to taki wspaniały człowiek! - zawołałam z rozpaczą i bitą godzinę opowiadałam Żeńce o przymiotach mojego męża, dopóki nie spostrzegłam, że ta, odwrócona na bok, śpi w najlepsze. Westchnęłam i położyłam się obok niej, ale zasnęłam dopiero nad ranem i spałam niespokojnie. O wpół do dziewiątej Żeńka pojechała do redakcji, a o dwunastej wróciła, tachając pokaźną walizkę. - Proszę - powiedziała, stawiając ją na środku przedpokoju. - Wybrałam trochę ubrań, powinno starczyć dla nas obu. Nie będziemy się przecież stroić, jedziemy na rosyjską prowincję. Ty zaczniesz pisać bestseller, a ja machnę kilka artykułów. - Na jaką prowincję? - Do Lipatowa. Nazwa nic mi nie mówiła. - A gdzie to jest? - Sto dwadzieścia kilometrów od naszego wspaniałego miasta, wokół lasy i bagna. - A czemu właśnie tam? - Jakoś nie widziałam sensu jechać w te okolice. - Tak właściwie nie ma tam nic do roboty - podrapała się po karku. - Ale, po pierwsze, nie zaszkodzi trochę się przewietrzyć i wyjechać na chwilę z miasta, dopóki twój Roman Andriejewicz nie oprzytomnieje, a po drugie, w moim biznesie jest teraz sezon ogórkowy. Wybory się skończyły, ludzie powyjeżdżali na dacze i o niczym prócz urodzaju nie chcą słyszeć. W takim okresie dobrze sprzedają się opowieści o różnych zjawiskach paranormalnych, reinkarnacji, UFO i tak dalej. - A co, w tym waszym Lipatowie wylądowało UFO czy ktoś się reinkarnował? - UFO nie UFO, ale jakieś diabelstwo tam występuje. Do naszej redakcji regularnie przychodzą stamtąd listy, jeden lepszy od drugiego. Dzisiaj znów przyszedł i wysyłają mnie, żebym wyjaśniła sprawę na miejscu. - No i co? - spytałam niepewnie. - Anfisa - westchnęła Żeńka. - Co cię znowu napadło? Mam na myśli tępotę. Bo zacznę myśleć, że to wrodzone. - Zaraz dostaniesz po głowie - zezłościłam się - i w ogóle nie będziesz mogła myśleć. - Dobrze, nie złość się - zlitowała się moja przyjaciółka. - Rzecz w tym, że musimy tam jechać. Mówię ci, że jest sezon ogórkowy, a nasza gazeta wychodzi regularnie i trzeba ją czymś zapełnić. Czy tego chcesz, czy nie, prowincja nas nie minie. Co się będę sama męczyć, dotrzymaj mi towarzystwa... Wprawdzie uważałam, że męczenie się dla towarzystwa było wyjątkową głupotą, jednak na myśl o perfidii Romana Andriejewicza przebiegł mnie dreszcz. Jak posiedzę jeszcze trochę w cudzym mieszkaniu, w dodatku sama, to szybko się złamię, zacznę dzwonić do tego zdrajcy albo jeszcze gorzej: pojadę do domu. I z całej nauczki wyjdzie diabli wiedzą co. Żeńka ma rację, trzeba jechać. Ze dwa dni wytrzymam na tym zadupiu, tym bardziej że pogoda była sprzyjająca, a nie przypuszczam, żeby Żeńka potrzebowała więcej czasu na wyjaśnienie sprawy „ diabeł stwa". Skinęłam głową i z ożywieniem oznajmiłam: - Jedziemy na prowincję. - Doskonale! - ucieszyła się Żeńka, najwyraźniej samotna podróż jej się nie uśmiechała. - Kiedy wyjeżdżamy?
- Już. Samochód stoi pod blokiem, ładujemy się, odwozimy Ludce klucze i naprzód ku nowej przygodzie! - Jakiej znowu przygodzie? - Nieważne, Anfisa - westchnęła Żeńka. - Pakuj się. - Ciekawe, co mam pakować - powiedziałam złośliwie - skoro nie mam przy sobie kompletnie nic. - W każdym razie nie zapomnij ładowarki, nie chcę tam zostać bez łączności. Samochód Żeńki stał pod blokiem. Zerknęłam na walizkę, którą z trudem przytargała do mieszkania, i spytałam: - Czemu nie zostawiłaś jej w samochodzie? - A gdyby ukradli? - zasępiła się przyjaciółka. - A tak jak gwizdną samochód, to chociaż rzeczy zostaną. Pokręciłam głową i pierwsza wyszłam z mieszkania, ignorując walizkę, chociaż podobno były w niej również rzeczy dla mnie. Sapiąc ciężko, przyjaciółka szła za mną, uderzając się walizką w kostki i od czasu do czasu wzdychając, ale ja pozostałam głucha na te aluzje. W końcu umieściłyśmy walizkę w bagażniku i pojechałyśmy oddać Ludce klucze. Poinformowałyśmy ją o podróży służbowej i dokładnie pół godziny później wyjechałyśmy poza granice miasta. Podróże zawsze poprawiały mi humor, teraz też z przyjemnością obserwowałam przesuwający się za oknem krajobraz, i usiłując nie denerwować się stylem jazdy Żeńki, zamyśliłam się nad pięknem przyrody środkoworosyjskiej. Żeńka przez jakiś czas milczała, potem kuksnęła mnie w bok i oznajmiła: - Nie śpij. Lepiej przeczytaj list, jest w schowku. Po pięciu minutach udało mi się znaleźć kopertę, na którą naklejono z dziesięć znaczków, adres z trudem zmieścił się na wolnej powierzchni. Koperta była pomięta i miała dziwny żółtawy kolor. Przyjrzałam się bliżej i odkryłam, że to wina czasu - koperta została wyprodukowana osiemnaście lat temu! To mnie trochę zbiło z tropu. Nie bez drżenia wyjęłam ze środka kartkę w kratkę zapisaną dużymi, okrągłymi literami. Autor miał dość swobodne podejście do znaków przestankowych, wielkich liter oraz ortografii, dlatego dłuższą chwilę zajęło mi zrozumienie przesłania. Szanowna redakcjo. Piszą do was mieszkańcy wsi Lipatowo, gazet u nas nikt nie prenumeruje, a to dlatego że drogo a i tak do nas nic nie dochodzi, bo z naszej strony most zerwało, o czym donosiliśmy w poprzednim liście, a z drugiej strony jest nie nasz rejon i tamtejsze kierownictwo mówi, że skoro nie jesteśmy ichni, to nikt nie ma obowiązku poczty nam dostarczać, dlatego, że pocztę mamy swoją. I rzeczywiście tak jest, poczta jest we wsi Zaruczje, ale do niej trzeba właśnie przez ten most, a jego już poprzedniej wiosny, jak rzeka przybrała, zmyło, to znaczy przybór wody go zerwał i teraz można powiedzieć, że jesteśmy odcięci od cywilizacji. Telewizor też nie pokazuje, nie żeby zupełnie, co to, to nie, czasem coś widać na pierwszym programie, ale jak jest obraz to nie ma dźwięku, więc sami musimy się domyślać, o co tam chodzi i nie zawsze się da, chociaż niektórzy nasi mieszkańcy nieźle się wytrenowali i wychodzi im nawet ciekawiej, a gdy już dźwięk się przebija, to obraz znika i wtedy słuchamy wiadomości. Ale już obejrzeć filmu nie ma żadnej możliwości i nasze baby już który z kolei miesiąc nie wiedzą, co się tam w ulubionym serialu dzieje, skoro wszyscy mówią tym samym głosem. Zdania są podzielone, a zdecydować kto ma rację ciężko, chociaż latem jest prościej, niż zimą, bo przyjeżdżają letnicy i można ich zapytać. Ale teraz przez ten most letnicy to u nas rzadkość, a jak już ktoś przyjeżdża to tylko mężczyźni na ryby albo na polowanie, na serialach się nie znają i pożytku z nich żadnego. Do zwierzchnictwa się już zwracaliśmy, ale powiedzieli, że sygnał nie dochodzi, bo jesteśmy daleko, przedtem szedł z sąsiedniego obwodu a teraz nie, dlatego, że się tam u nich coś spaliło i nawet swoi bez
sygnału zostali, a co dopiero my. Po prawdzie to przyjeżdżał do nas przed wyborami Koroboczkin i obiecywał i sygnał dać i most zrobić, i myśmy na niego wszyscy zagłosowali, ale na razie nie ma ani jednego, ani drugiego, chociaż jeszcze niewiele czasu minęło i nie tracimy nadziei. Jednak do was zwracamy się w innej sprawie. W związku z tym, że nasza wieś jest zupełnie oderwana od świata, zaczęła się tu pienić siła nieczysta. Już i wcześniej nam dokuczała, a teraz już nie ma nijakiej możliwości żyć spokojnie, łażą niemalże w dzień i prawie że po domach. Babce Annie leszy pożarł wszystkie kury, mieszka w łaźni, której od tamtej pory nie rozpalamy, a jak tylko co, to zaraz grozi, że spali wieś. Mężczyźni nie mogą wejść do lasu, bo zaraz przepadają na trzy dni, a Wasilija to przez cały tydzień nie było i do tej pory nie może dojść do siebie po białej gorączce, bo od rana do nocy rusałki go poiły. Ale Wasilijowi to i tak się jeszcze udało, a jesienią byli przyjezdni z Moskwy, to zginęli wszyscy czterej i do tej pory ich nie znaleziono tylko ich samochód stał, aż w miesiącu kwietniu w końcu zabrali go moskiewscy krewni. Zimą panował spokój, ale wiosną znowu się zaczęło. Dzielnicowy chciał się tym zająć, poszedł na bagna, chociaż my żeśmy mu iść samemu nie radzili, ale nie posłuchał i nic dobrego z tego nie wyszło. Rano znaleźli go nieprzytomnego i z rozbitą głową. Od tamtej pory milczy i za opłotki boi się wychodzić. Trzeciego dnia poszedł sąsiad do lasu poszukać czegoś dla ciesielki, bo chciał zbudować łaźnię i wrócił dopiero dzisiaj i też w białej gorączce. A z bagien pohukuje i dzwon bije i ludzie widzieli światła, a w nocy to już taki strach, że choć do piwnicy właź. We wsi zostało nas piętnaście osób i wszyscy nas opuścili, jedyna nadzieja, że przyjedzie z miasta sensowny człowiek i zaprowadzi porządek. Czekamy na pomoc, wysyłamy sygnały SOS, dlatego, że może lata nam się już przeżyć nie uda, pohukuje teraz przy ostatnim domu. Do widzenia. Mieszkaniec wsi Lipatowo, Iwan Borodin, na polecenie Augusty Polikarpownej Ignatowej, bohatera pracy socjalistycznej i zasłużonego pracownika rolnictwa, obecnie na emeryturze. Doczytałam do końca, popatrzyłam na Żeńkę i spytałam groźnie: - Co ty, kpiny sobie urządzasz? - Nic podobnego - pokręciła głową. - I twoi przełożeni po przeczytaniu czegoś takiego wysłali cię, żebyś zbadała sprawę? W takim razie to oni zwariowali! - Zdenerwowałam się i zaczęłam się rozglądać, gdzie będzie najlepiej zawrócić. Kontynuowanie podróży nie miało najmniejszego sensu. - Poczekaj, Anfisa, poczekaj - odezwała się łagodnie Żeńka, co mnie jeszcze bardziej zdenerwowało, bo takim tonem przemawia się zwykle do dzieci albo ludzi upośledzonych. - To wszystko nie jest takie proste. Pewnie, że ten list zasługuje, żeby go w oryginalnej pisowni zamieścić w dziale „Śmiech przez łzy", ale nasz naczelny, człowiek bystry i przenikliwy, zasięgnął informacji i dowiedział się, że ludzie w okolicy wsi Lipatowo faktycznie znikają bez śladu, a w każdym razie są zgłoszenia krewnych i takie tam. Na milicji tylko ręce rozkładają, że niby tam obok bagno, a po pijaku o nieszczęście nietrudno... Jednym słowem, ciała w ogóle można nigdy nie znaleźć. - Czyjego ciała? - Ogarnij się, Anfisa. Ludzie tak po prostu nie giną. Tam się coś dzieje. - No przecież sama powiedziałaś, bagno, po pijaku... Jak dla mnie to i tak wszystko jasne. - O, nie mów. Weźmy na ten przykład dzielnicowego. Skoro wszystko jest takie proste, to czemu on się boi wyjść za rogatki? - A skąd wiesz, że się boi? - W liście jest napisane. - Cały ten list to jedno wielkie nieporozumienie. - Naprawdę nie chcesz się dowiedzieć? - Żeńka uśmiechnęła się pod nosem, zerkając na mnie chytrze.
- Czego? - odparłam z tym samym uśmiechem. - No, czy jest tam jakaś siła nieczysta, czy nie. - Nie mów głupstw, bo to aż nie wypada. Siła nieczysta... Zwyczajny nieszczęśliwy wypadek. Przecież to jasne, że mieszkańcy tego całego Lipatowa siedzą bez telewizji, gazet i innych zdobyczy cywilizacji i dlatego wymyślają różne głupoty. Tylko po co je powtarzać? - Badanie tajemnic to jeden z przywilejów ludzkości. I bardzo możliwe, że najważniejszy - oznajmiła z mądrą miną moja przyjaciółka, a ja zacisnęłam usta. Było jasne, że Żeńka się wygłupia, i nie miałam zamiaru jej przytakiwać. Zapanowała cisza, do najbliższego większego miasta nie powiedziałyśmy ani słowa. W mieście zatrzymałyśmy się, Żeńka, która wzięła mapę obwodu, rozłożyła ją na kolanach i długo siedziała, marszcząc brwi, a potem w końcu pokazała palcem maleńki punkcik i oznajmiła: - To tutaj. Spojrzałam niechętnie. No tak, Lipatowo faktycznie znajdowało się na granicy obwodu i, jak wywnioskowała z dużej ilości zielonego koloru, było tam dużo lasów. Wijąca się nitka rzeki brała wieś w półkole. Mimo usilnych starań nie udało mi się dostrzec nic choćby podobnego do szosy. - Taak... - powiedziałam, zerkając na Żeńkę, która wyglądała rzeczowo i zdecydowanie. - Jak wyjedziemy z miasta, skręcimy w prawo, a potem cały czas prosto przez sześćdziesiąt kilometrów. Jedziemy. Westchnęłam zrezygnowana, a Żeńka złożyła mapę i ruszyła z miejsca. Skręciłyśmy i przez dwadzieścia kilometrów jechało się całkiem znośnie - a dalej zaczął się problem, droga nagle zniknęła. Gdy wjeżdżałyśmy do wsi Krasino, widać ją było całkiem nieźle, ale przy wyjeździe został już tylko posypany żwirem ślad, a potem nawet to się skończyło. Droga stała się... jak by to powiedzieć... trudno dostępna. Mnie osobiście to nie zdziwiło, przecież na mapie jej nie było, ale Żeńka zaczęła się złościć. - Ki diabeł? - burczała, podskakując na kolejnym wyboju, niestety razem ze mną. - Mogli chociaż słupki postawić, żeby drogi nie zgubić... Po piętnastu kilometrach znowu wyjechałyśmy na szosę, jednak nasza radość nie trwała długo. Drogowskaz w prawo pokazywał Miedwiediewo, w lewo Łoszczinę, a my, jeśli wierzyć mapie, chciałyśmy na Lipatowo. Zatrzymałyśmy się zdumione i po kilku minutach ujrzałyśmy nadjeżdżający milicyjny gazik. Żeńka wyskoczyła z samochodu i rozpaczliwie zamachała rękami. Gazik zatrzymał się, otworzyły się lewe drzwi i wysiadł mężczyzna z wąsami, postawny, z pagonami kapitana. Popatrzył ciekawie na Żeńkę, jej samochód i na mnie, wysuwającą się z otwartego okna. - Bardzo przepraszam. - Moja przyjaciółka uśmiechnęła się promiennie. - Jak dojechać do Lipatowa? - Nijak - odparł z przekonaniem kapitan i też się uśmiechnął. Potem pomyślał chwilę i dodał: - Zniosło most. - O moście wiemy. Ale gdzie jest to Lipatowo? W którą stronę? - A po co to pani? - Kapitan potarł nos i popatrzył na nas chytrze. - Jesteśmy z gazety. - Żeńka podsunęła mu pod nos legitymację dziennikarską. Facet spojrzał na nią bez szczególnego zainteresowania i skinął głową, jakby się z czymś zgadzał, a potem pokazał palcem przez ramię i oznajmił: - Lipatowo jest tam. Wyciągnęłam szyję, ale nie zobaczyłam nic, co choćby przypominałoby drogę. - Jak to: tam? - zdumiała się Żeńka, zaglądając za plecy kapitana. - Tam nic nie ma. Znaczy drogi nie ma. - Drogi nie ma - przyznał. - Spytała pani o kierunek, to pokazałem.
- No to jak mamy się tam dostać? - Żeńka zaczęła tracić cierpliwość, a mężczyzna wzruszył ramionami. - Stąd nijak. Jeśli chcecie do Lipatowa, to musicie wrócić do miasta i stamtąd pojechać w lewo, a nie w prawo. I prosto na Wiachiriewo. A potem skręcić na Jermolino i do mostu. - Podrapał się po nosie, westchnął i powiedział: - Do Bułanowa dojedziecie na pewno, a potem waszym wózkiem to już pewnie nie. Traktory tam wyjeździły koleiny, za nic nie przejedziesz. Chociaż może poprawili, ale na to bym nie liczył. - A ile jest z Bułanowa do Lipatowa? - zainteresowała się Żeńka. - Będzie ze dwadzieścia kilometrów. No, może mniej... Piętnaście na pewno. - A do Bułanowa? - Od miasta ze sto trzydzieści. - Jak to? - zdumiała się Żeńka. - Przecież na mapie stąd do Lipatowa jest dwadzieścia pięć! - Ale to na mapie, a wy musicie pojechać objazdem przez sąsiedni obwód. Zniechęcona, straciłam zainteresowanie rozmową, Żeńka jednak postanowiła się nie poddawać i drążyła temat: - Ale chyba jakoś ludzie dojeżdżają do tego Lipatowa? - A pewnie, jakoś sobie radzą. Możecie dojechać do Zaruczja, tam zostawić samochód i dogadać się z jakimś miejscowym, żeby was przewiózł łódką przez rzekę. Do wieczora będziecie. - A jak się dostać do Zaruczja? - Od miasta w lewo. - Jak to w lewo, skoro na mapie widziałyśmy, że droga jest w prawo i... - Na mapie... - Kapitan westchnął. - Na mapie różne rzeczy mogą narysować. Na mapie nawet droga jest, a nie każdy da radę przejechać. Ale jak wam zależy, to jedźcie tędy i na pierwszym zakręcie w lewo. - W lewo? - powtórzyła na wszelki wypadek Żeńka. - W lewo. - Kapitan skinął głową i pokazał kierunek do pierwszego zakrętu, po czym wsiadł do gazika i odjechał. Żeńka wróciła do samochodu. - I co robimy? - spytała z taką miną, jakbym to ja była wszystkiemu winna. - Wracamy do miasta. - Taką drogą? - To co proponujesz? - Dojechać do tego zakrętu. Zobaczymy, jak to tam wygląda, może da się przeskoczyć? Wzruszyłam tylko ramionami, nic nie mówiąc, żeby w razie czego Żeńka nie mogła zwalić winy na mnie, i pojechałyśmy do zakrętu, który ukazał się dwa kilometry później. Drogowskaz poinformował nas, że do Zaruczja jest stąd dwanaście kilometrów, przy czym pozostawało tylko zgadywać, jak się tam dostać - drogowskaz był, za to drogi, w klasycznym rozumieniu tego słowa, nie było. Widać było jedynie zjazd z szosy i zarośla wierzby. - No co? - odezwała się bez przekonania Żeńka. - Normalnie można przejechać. Spróbujemy? Znów dyplomatycznie wzruszyłam ramionami. Z niewielką prędkością minęłyśmy zarośla i wyjechałyśmy na piaszczystą drogę, która złocistą wstęgą wiła się wśród pól. Wyglądało to bardzo malowniczo. - Super - zauważyła Żeńka i obie odetchnęłyśmy z ulgą. Jechało nam się całkiem sympatycznie i wkrótce spostrzegłyśmy dzwonnicę na pagórku, a między drzewami mignął ocynkowany dach cerkwi. Rozsypane w nieładzie domy kryły się w zieleni. Już miałam zapytać, no i co się ten gliniarz wygłupiał, gdy słowa ugrzęzły mi w gardle: droga opadała w dół i naszym oczom ukazała się gigantyczna kałuża. Zatrzymałyśmy się pół metra przed nią i wysiadłyśmy z samochodu.
- Taak... - powiedziała Żeńka, zaciskając wargi. Nie dało się ani przejechać przez kałużę, ani jej objechać. Do tego okazało się, że jest błotnista, po kilku krokach nogi zaczynały nam grzęznąć. Żeńka podwinęła dżinsy, zdjęła pantofle, zbadała kałużę dokładnie, ale wynik jej się nie spodobał. - No i co, mamy wracać? - spytała dramatycznie, zwracając się najwyraźniej do kałuży, bo do mnie była odwrócona plecami. Powrót mi się nie uśmiechał, zwłaszcza że cerkiew na pagórku wydawała się taka bliska, a kałuża mogła wcale nie być zbyt głęboka. Dlatego gdy Żeńka zaproponowała, żeby zaryzykować, opierałam się dość słabo. Zaryzykowałyśmy i minutę później tkwiłyśmy dokładnie pośrodku kałuży. Po usilnych próbach wydostania się z niej byłyśmy wyczerpane, brudne i nieszczęśliwe. - I co my teraz zrobimy? - spytałam retorycznie, siadając na poboczu. Żeńka popatrzyła w stronę wsi i westchnęła. - Potrzebny będzie traktor. Ty tu siedź, a ja pójdę poszukać traktorzysty. W milczeniu skinęłam głową. Żeńka poszła, odprowadzałam ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła mi z oczu, kryjąc się za laskiem. Tak właściwie siedzenie na poboczu nie było specjalnie nieprzyjemne, słońce świeciło w najlepsze, pogoda sprzyjała bliskim kontaktom z naturą. Gdyby nie strach na myśl o utknięciu w tej przeklętej kałuży aż do nocy, byłabym zupełnie zadowolona z życia. Wyjęłam z bagażnika narzutę, którą Żeńka woziła od czasu majówki, i rozłożyłam się nieopodal samochodu. Co jakiś czas rozglądałam się czujnie - a nuż zjawi się ktoś, kto mógłby nam pomóc? Nadjechał traktor. Najpierw usłyszałam charakterystyczny terkot, a potem zobaczyłam samą maszynę. Żeńka, uśmiechnięta od ucha do ucha, machała mi ręką z kabiny kierowcy. Dziesięć minut później żiguli zostało wyciągnięte z kałuży, traktorzysta dostał na flaszkę i zapewnił, że do Zaruczja dojedziemy bez przygód. Tak też się stało. Chociaż Zaruczje miało swój urząd pocztowy, nie mogło pochwalić się ani dużą liczbą gospodarstw, ani ożywionym życiem. W drodze do sklepu, położonego w centrum wsi, spotkałyśmy z żywych istot jedynie kury i koguta. Pod sklepem (na drzwiach była wielka kłódka) spał kundel, kompletnie nie reagując na nasze przybycie. Poczta znajdowała się w budynku naprzeciwko, na jej drzwiach też była kłódka. - Wszyscy poumierali czy co? - wymruczała Żeńka i wtedy zobaczyłyśmy studnię, a przy niej kobietę w niebieskim fartuchu. Ona również zwróciła na nas uwagę, odstawiła wiadra i patrzyła w naszą stronę, osłaniając oczy przed słońcem. Żeńka zatrzymała samochód i wysiadłyśmy. - Dzień dobry! - powiedziała głośno, ja też się przywitałam, a kobieta skinęła głową. - Jesteśmy z gazety „Wiadomości Guberni", w sprawie sytuacji krytycznej w Lipatowie. Mogłaby nam pani powiedzieć, jak się tam dostać? - Do gazety się poskarżyli? - zapytała kobieta, kiwając głową. - I bardzo słusznie. Drugi tydzień ludzie siedzą bez światła. Popatrzyłyśmy na siebie. - Czemu bez światła? - Jak to - czemu? Ścięli przewody z czterech słupów, to i siedzą po ciemku. - A kto ściął? - Gdyby wiedzieli, to już dawno by mu głowę urwali. Dzielnicowy dwa dni szukał i nic. A bo to znajdziesz, jak już pewnie dawno na złom oddali, a pieniądze przepili. Co to się wyrabia... Dzisiaj w Lipatowie przewody obcięli, jutro u nas... A władzy wszystko jedno. - A gdzie możemy zastać tutejszego milicjanta? - spytała przyjaciółka. - Mieszkać to mieszka w Timiofiejewie, duża wieś, siedem kilometrów stąd. Tylko teraz go nie zastaniecie, godzinę temu jechał gdzieś na motorze i jeszcze nie wracał. - Aha - westchnęła Żeńka. - A ktoś z miejscowych ma łódkę, żeby dostać się do Lipatowa?
- Witek na pewno ma, to tamten dom, z kogutem. Ale Witka też nie zastaniecie, w polu jest... Zdaje się, że u Iwana była łódka, ale głowy nie dam. U Iwana powinien być chłopak, on was przewiezie, jak mu matka pozwoli. - A gdzie szukać domu Iwana? - A po co go szukać, murowany dom nad rzeką. Samochodem nie przejedziecie, ale tą ścieżką można dojść. Zostawiłyśmy wóz pod sklepem, poszłyśmy ścieżką i wkrótce znalazłyśmy się przed murowanym domem otoczonym płotem, który, przechylony w kilku miejscach, wyglądał nieprzekonująco. Furtki nie znalazłyśmy, ale Żeńka dostrzegła dziurę w ogrodzeniu, władowała się na cudzy teren i zawołała dźwięcznie: - Dzień dobry! Czy jest tu ktoś? Natychmiast zza domu wyłonił się dziesięcioletni chłopak, piegowaty, rozczochrany i bardzo konkretny. Spojrzał na nas i spytał, zniżając głos: - Chcecie na drugą stronę? - Chcemy - odparła zaskoczona Żeńka. Chłopak skinął głową. - Sto rubli. - Sto rubli? - skrzywiła się Żeńka. - Co to za ceny? W Petersburgu za takie pieniądze można przez godzinę pływać statkiem po Newie. - To jedźcie do Petersburga. - Pętak wzruszył ramionami, popatrzył na nas i dodał: - We wsi są tylko dwie łódki, u ojca i u Witka. Ale Witkowa jest z dziurą, załatał byle jak i wcale nie wiadomo, czy dopłyniecie do brzegu. Słysząc to, Żeńka podrapała się po karku i powiedziała: - Dobra, niech będzie stówa. - Przyjdźcie za godzinę, o tam - pokazał palcem gdzieś w dół - i czekajcie. Zjawię się, jak tylko będę wolny. Zgodziłyśmy się i poszłyśmy z powrotem. Minutę później chłopak chyba uznał, że wyglądamy niesolidnie, bo zawołał: - Dałaby pani zaliczkę! Nie odwracając się, Żeńka pokazała mu figę. - No, to za godzinę! - przypomniał chłopak. - Co to się wyprawia... - pokręciłam głową. - Taki grzdyl... - A już biznesmen - dokończyła Żeńka. - I to na takim zadupiu! Tak, ziemia rosyjska ciągle jest bogata w samorodne talenty... - Tego samorodnego nie zaszkodziłoby pasem... - To by było niepedagogiczne - westchnęła Żeńka. - Co będziemy robić? - spytałam, rozglądając się. - Musimy gdzieś zostawić samochód - zdecydowała przytomnie Żeńka. Pomyślałam, że skoro mają tu moskiewskie ceny, to za parkowanie też z nas zedrą, i wtedy mój wzrok spoczął na dzwonnicy i zaproponowałam: - Wiesz co, zajrzyjmy do cerkwi! - Żeńka popatrzyła na mnie pytająco, więc wyjaśniłam: - Jeśli tylko jest tu jakaś siła nieczysta, miejscowy batiuszka powinien coś o niej wiedzieć, to logiczne, żeby zwrócić się do kapłana. - Słusznie - zgodziła się Żeńka i poszłyśmy do cerkwi. Niedawno wyremontowaną świątynię otaczało niewysokie metalowe ogrodzenie. Po lewej stały zabudowania gospodarcze, po prawej otwierał się piękny widok na rzekę, łąkę i las, który z tej strony wydawał się nieprzebyty. Dziewicza puszcza, krótko mówiąc. Cerkiew była zamknięta, obok zabudowań stał moskwicz z podniesioną maską. Podeszłyśmy, ale przy samochodzie też nikogo nie było. Chrząknęłyśmy znacząco i w szopie coś się poruszyło. Zajrzałam tam i zobaczyłam kapłana, który szybko chował coś w puszce. W szopie pachniało tytoniem, lecz nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie nerwowa krzątanina
batiuszki. Odwrócił się, zobaczył mnie, wymamrotał: „Zgiń, przepadnij", ściągnął brwi, a potem ruszył w naszą stronę i spokojnie się przywitał. Zrozumiałam, że człowiek schował się w szopie, żeby w jej zaciszu oddać się nałogowi, a my zepsułyśmy mu całą przyjemność. - Dzień dobry! - zawołała radośnie Żeńka. Batiuszka wzdrygnął się i przywitał jeszcze raz. Przyjrzałam mu się bliżej. Mógł mieć najwyżej trzydzieści lat, był wysoki, szczupły i ze wszystkich sił starał się wyglądać poważnie, w czym bardzo przeszkadzała mu twarz. Piegowaty, miał rzadkie rude włosy i takąż bródkę. Nie wiadomo, czy z tego powodu, czy też z jakiegoś innego, oczy kapłana miały wyraz męczeński. - Przepraszam, że przeszkodziłyśmy. - Żeńka promieniała, sięgając do torebki po swoją legitymację. - Jesteśmy z gazety. W tym momencie zza cerkwi wyłoniła się staruszka w białej chusteczce i zawołała: - Ojcze Siergieju... Ten machnął ręką z niezadowoleniem i babkę wymiotło - mimo niepoważnego wyglądu batiuszka trzymał parafian w posłuchu. Spojrzał na legitymację Żeńki, skinął głową, nie zmieniając posępnego wyrazu twarzy. Pewnie było mu wstyd, że przyłapałyśmy go w chwili słabości. - To Anf isa - powiedziała nieco bez sensu Żeńka, pokazując mnie palcem. - Jak ja się nazywam, już widzieliście, to znaczy... - Ojcze Siergieju - odezwałam się. - My do was w takiej sprawie... Do redakcji przyszedł list od mieszkanki wsi Lipatowo... Ojciec Siergiej skrzywił się jak od bólu zęba. Pewnie splunąłby z irytacją, ale powstrzymał się i zapytał z rezygnacją: - Ignatowa pisała? - Ignatowa. - Żeńka skinęła głową. - Nigdy się nie uspokoi - westchnął ojciec Siergiej. - A co, często pisze? - zainteresowała się Żeńka. - Często i dużo. Do patriarchy trzy listy wysłała. Do poczty nie idzie się dostać, to ona wnuka na trzydzieści kilometrów wysyła, chociaż jego i na krok nie wolno od siebie puszczać, bo... zresztą same panie zobaczycie. Tylko sieje zamęt w okolicy. - A na co Ignatowa skarżyła się patriarsze? - spytała Żeńka. Batiuszka spojrzał na nią niezadowolony i nie bez złośliwości zapytał: - A do gazety na co? - Na siłę nieczystą - palnęłam. Zirytowany kapłan przewrócił oczami i westchnął ciężko, a przyjaciółka kuksnęła mnie w bok. - Chodźmy do domu, porozmawiamy - zaproponował niechętnie ojciec Siergiej i gęsiego poszliśmy piaszczystą ścieżką, omijając cerkiew i dochodząc do solidnego domu z rzeźbionym gankiem, na którym właśnie siedziała staruszka w chustce. Widząc nas, poderwała się, a batiuszka powiedział: - Jewdokio, poczęstuj gości herbatą. - Po co ten kłopot - zatrajkotała Żeńka, ale batiuszka pozostał nieugięty i wkrótce siedzieliśmy na werandzie przy okrągłym stole, którego ozdobą był miedziany samowar. Już miałyśmy zacząć rozmowę, gdy zdekoncentrowała nas pewna okoliczność. Drzwi prowadzące do domu uchyliły się i w szparze pojawiła się piegowata twarz dziewięcioletniej dziewczynki z cienkimi warkoczykami. Mrugnęłam do niej, dziewczynka zachichotała i zniknęła, a potem pojawiła się znowu, i to nie sama - lecz w towarzystwie siostry. Znowu puściłam do nich oko i po chwili zza drzwi wyglądały już trzy dziewczynki, najwyraźniej prawie w jednym wieku. Pięć minut później naliczyłam już sześć dziewczynek i popatrzyłam
na ojca Siergieja z większym zrozumieniem. Gdy pojawił się roczny szkrab w za dużej koszulinie, ojciec Siergiej zwrócił uwagę na tę delegację i huknął groźnie, po czym dziewczęce stadko znikło, więcej nie pokazując się nam na oczy. Za to na werandę wyszła dorodna kobieta o roześmianych oczach i okrągłej twarzy, z niemowlęciem na ręku. Powiedziała śpiewnie „dzień dobry" i usiadła na kanapce. Ojciec Siergiej spróbował wzrokiem wyrazić niezadowolenie, ale nic mu z tego nie wyszło. Jego żona, Olga Juriewna, postanowiła dowiedzieć się, kim jesteśmy, a gdy się dowiedziała, wzięła aktywny udział w rozmowie. Początkowo jednak zaczęłyśmy rozmawiać nie o Lipatowie, lecz o dzieciach - wskazałam niemowlę, spokojnie śpiące na rękach matki, i spytałam: - Chłopczyk? - Dziewczynka - odparła wesoło Olga. - Same dziewczynki - zaśmiała się i zmarszczyła nos, a ja i Żeńka uśmiechnęłyśmy się, jakbyśmy również uznały to za bardzo śmieszne. Batiuszka westchnął cicho, ja i jego żona kontynuowałyśmy temat dzieci. Żeńka jednak nie pozwoliła nam się zbytnio rozkręcić, wyjęła z torebki list Ignatowej, specjalnie w tym celu zabrany z samochodu, i odczytała go na głos. Ojciec Siergiej krzywił się boleśnie, jego żona jednak słuchała uważnie, od czasu do czasu kiwając głową, jakby się zgadzała. - No, ciotko Augusto - warknął batiuszka bez cienia kapłańskiej pokory. - Żeby coś takiego do gazety napisać... Wstydu nie ma! - A co, to wszystko nieprawda? - uśmiechnęła się Żeńka. - Nie wszystko - westchnął ojciec Siergiej. - Most rzeczywiście zerwało i władze faktycznie się tym nie interesują. Lipatowo znalazło się jakby na wyspie, żeby się tam dostać, trzeba tyle drogi nadłożyć, a i nie każdym samochodem da się przejechać. Niby rzeczka niewielka, ale nie przeskoczysz, a miejscowi łódek nie mają, przedtem były niepotrzebne, a teraz skąd je brać? To nie gwóźdź, w sklepie nie kupisz... Dostęp do środków masowego przekazu i tak był utrudniony, a teraz, jak obcięli przewody, to już w ogóle całe Lipatowo zostało bez prądu. Mieszkają tam sami starsi ludzie i... Krótko mówiąc, wszystko, co plotą o sile nieczystej, to brednie i autosugestia wynikająca z nadmiernego spożycia... - Nadmiernego spożycia? Olga Juriewna wyjaśniła wesoło: - Tam w każdym domu bimber pędzą, a zbytu nie ma. Nie dziwota, że się chłopom rusałki zwidują, a cała wieś za diabłami się ugania. Wybacz mi, Panie. - Kobieta przeżegnała się pospiesznie, zerkając przepraszająco na męża. - Aha... - westchnęła Żeńka. - A milicjant też pije? - Nie, aż tak bym tego nie określiła. Zdarza się, że wypije, ale na tle ogółu to można powiedzieć, że wcale nie pije. To sformułowanie wydało mi się bardzo wymyśle, no bo co to znaczy „na tle ogółu"? Jednak nie zadawałam więcej pytań, czekając na to, co powie ojciec Siergiej, ale batiuszka milczał. - Czyli wypadek opisany w liście nie miał miejsca? - spytała Żeńka. Ojciec Siergiej wzruszył ramionami. - Wasilijowi Iwanowiczowi, milicjantowi, lipatowscy ludzie zupełnie żyć nie dawali, no to w końcu poszedł sprawdzić i pewnie zabłądził na bagnach. - On tak mówił? - To milczek i niewiele mówi, ale i tak wszystko jasne. - A ludzie rzeczywiście ginęli w tych okolicach? - Zdarzało się. - Ojciec Siergiej skinął głową. - Ale zrozumcie, tam z trzech stron jest rzeka, a z czwartej bagno. Latem ludzie wypuszczają się, a to po borówki, a to po jagody, a z bagnem nie ma żartów. I lasy tutaj takie, że zabłądzić nie sztuka. I zbóje też nas, niestety, nie ominęli. Istne świętokradztwo: dzwonnicę ograbili, ikonę zabrali, co tam była od dziewiętnastego wieku. I na cerkiewną skarbonkę się połaszczyli, wstyd i sromota! - I jeszcze Piotra Naumowicza zamordowali... - westchnęła Olga Juriewna.
- Jakiego Piotra Naumowicza? - spytała czujnie Żeńka. - No jakże, Piotra Naumowicza Chołmogorskiego... Nazwisko brzmiało znajomo, spojrzałam na Żeńkę, na jej twarzy odbił się intensywny wysiłek umysłowy. - Nie wiecie?! - zawołała kobieta. - Taki znany człowiek! - A jakże, jakże! - ucieszyła się nagle Żeńka. - Malarz, pisarz, krajoznawca? - No właśnie... Tyle dobrego zrobił dla ludzi, pomagał cerkiew odbudować i w ogóle... Niedługo będą trzy lata, jak go zabili. I sprawców nie znaleziono do tej pory. Moja przyjaciółka zmrużyła zielone ślepia. - A jak to się właściwie stało? Batiuszka westchnął, ale jego żona zaczęła ochoczo opowiadać: - Piotr Naumowicz mieszkał w Krasnym Siole, to po tamtej stronie rzeki, od Lipatowa będzie z dziesięć kilometrów. Jego dom stał na uboczu, na wzgórzu, duży taki, rozległy, dawny majątek ziemski. Piotr Naumowicz odrestaurował go za swoje pieniądze, pragnął otworzyć w nim muzeum, zrekonstruować życie dworu rosyjskiego. I jeszcze galerię, kolekcjonował obrazy, bardzo cenne. Namawiali go, żeby przewiózł je do stolicy, ale on mówił, że w stolicy muzeów pod dostatkiem, a na prowincji też są ludzie. To były jego rodzinne strony, pochodził z Friazina, chciał zostawić po sobie dobrą pamięć. Miał już swoje lata, dużo myślał o sprawach ducha... Że też ktoś na niego rękę podniósł... - Olga Juriewna pokręciła głową, a batiuszka przytaknął i dodał: - Taak... - I żadnych śladów? - Żadnych. I nasi milicjanci sprawę badali, i z Moskwy przysyłali ludzi, wszystko na próżno. Mordercy jakby się pod ziemię zapadli, chociaż, jeśli wierzyć milicji, nie mieli dokąd uciec. Słuchałam Olgi, jednocześnie usiłując sobie przypomnieć okoliczności tej tragedii. Sprawa rzeczywiście była głośna, wstrząsnęła nie tylko dwoma sąsiednimi obwodami, media poświęcały jej sporo uwagi... Ponieważ nic sensownego nie zdołałam sobie przypomnieć, słuchałam ze zdwojoną uwagą, postanawiając później spytać Żeńkę, ona ma lepszą pamięć. Cała ta historia zainteresowała mnie i liczyłam na dalszy ciąg, jednak Olga Juriewna westchnęła i zamilkła. - No i co było dalej? - spytałam trochę zbyt napastliwie. - A nic. - Batiuszka wzruszył ramionami. - Muzeum rzeczywiście otworzyli, nadając mu imię Piotra Naumowicza, a jego samego pochowali w parku, obok domu, tak jak sobie życzył. Teraz muzeum prowadzi jego żona, dobra, wierząca kobieta, pomaga wszystkim, jak może. Zrabowane drogocenności do dziś nie zostały odnalezione. Wychodzi na to, że byłoby lepiej, gdyby Piotr Naumowicz oddał je jednak do stolicy, tam i ochrona pewniejsza, i w ogóle... Żeńka podrapała się po nosie. Chyba uznała, że zbyt daleko odeszliśmy od głównego tematu rozmowy, bo spytała: - Czyli waszym zdaniem, ojcze Siergieju, w Lipatowie nie dzieje się nic nienaturalnego? - Nic oprócz tego, że ludzie Boga się nie boją. - Sposępniał, a jego głos zadźwięczał surowo. - A miejscowe władze... - Machnął ręką zirytowany. - Nigdzie nie ma porządku. W tym momencie Żeńka spojrzała na zegarek, ja też. Jeśli chciałyśmy skorzystać z usług młodego biznesmena, musiałyśmy się spieszyć. Podziękowałyśmy za herbatę i zaczęłyśmy się żegnać z gospodarzami, którzy wyszli nas odprowadzić. Przyjaciółka obrzuciła wzrokiem przestronne podwórze. Pomyślała pewnie, że kapłanowi nie przystoi zachłanność, bo spytała: - Mogłybyśmy zostawić tu samochód? Stoi przy sklepie... Co do przewiezienia przez rzekę już się dogadałyśmy, ale strach tak porzucać samochód...
- Oczywiście, oczywiście - zakrzątnął się batiuszka. - Co prawda w naszej wsi przypadków złodziejstwa nie było, Bóg strzegł, teraz jednak dużo przyjezdnych, ostrożność nie zawadzi. Postawcie przy szopie... Po podziękowaniach i ogólnym wersalu Żeńka poszła po samochód. Zostawiłyśmy żiguli przy szopie, wyciągnęłyśmy z bagażnika walizkę i pożegnawszy się z gościnną rodziną, poszłyśmy ścieżką nad rzekę. Chłopak czekał na nas, siedząc na rufie łódki. Łódeczka wyglądała raczej niepewnie i stanowczo nie nadawała się do przewożenia ciężkiej walizy. Ja pływałam dobrze i o własne życie się nie martwiłam, jednak walizka nie umiała pływać i mogła pójść na dno. Należało o tym pomyśleć, ale, rzecz jasna, dla Żeńki takie sprawy to głupstwa, a ona nie zawraca sobie głowy głupstwami. - Cześć! - powitała przedsiębiorczego chłopaczka. - A już myślałem, że nie przyjdziecie - mruknął. Pomógł Żeńce wejść z walizką do łódki, umieścił wiosła w dulkach, poczekał, aż siądziemy, i nagle zażądał: - Pokażcie pieniądze. - Jakie? - osłupiałyśmy. - No, tę setkę - zdumiał się z kolei chłopak. Żeńka już otworzyła usta, żeby palnąć chłopaczkowi kazanie, ale zmieniła zdanie, wyjęła setkę, pomachała przed nosem pętaka i wsunęła do kieszeni dżinsów. - Wieź nas ostrożnie. Chłopak odepchnął łódkę od brzegu, zręcznie wskoczył do środka i złapał wiosła. Rzeka wprawdzie nie mogła się pochwalić ani szerokością, ani głębokością, ale za to okazała się kapryśna. W tym miejscu skręcała, prąd był dość silny i mimo wysiłków chłopaczka łódkę znosiło. - Ciężką macie walizę - zauważył, porządnie zmachany. - Wiosłuj, młody, i bez krytyki - prychnęła Żeńka. Chłopak przez chwilę wiosłował posłusznie, w końcu jednak nie wytrzymał: - Pomogłaby pani... - Aha, poszukaj sobie jelenia. Nająłeś się, to pracuj. - Ale jak was daleko zniesie, to będziecie musiały na piechotę... - To nic, przejdziemy się... - A walizka? Ciężko wam będzie... - Szantażysta - mruknęła Żeńka, a łódkę tymczasem znosiło coraz bardziej. - Pomogę, ale wtedy setka na pół. - To wyjdzie tylko pięćdziesiąt rubli! - obraził się chłopak. - Tylko - przedrzeźniła Żeńka i odwróciła się pogardliwie. W końcu chłopak skapitulował, ja i Żeńka zajęłyśmy jego miejsce. Cóż, on jeszcze musiał wrócić i powinien zachować siły. Wiosłowałyśmy niezbyt równo, ale z zapałem, i wkrótce dobiliśmy do brzegu. Chłopak wytachał naszą walizkę, dostał pięć dych, wyjaśnił, jak dojść do Lipatowa, i odpłynął. A my zaczęłyśmy się wspinać po stromym brzegu. Podejście z walizką było mało przyjemne. Gdy w końcu się wdrapałyśmy, rozejrzałyśmy się wokół. Dwadzieścia metrów w górę rzeki, gdzie z wody sterczały słupy zerwanego mostu, zaczynała się piaszczysta droga - to nią właśnie poszłyśmy. Walizkę postanowiłyśmy nieść na zmianę i teraz wypadła kolej Żeńki. Ja poszłam przodem, próbując dojrzeć za drzewami jakieś budynki. Chłopak zapewniał nas, że do wsi jest najwyżej trzy kilometry, ale teraz jakoś nie bardzo wierzyłam w prawdziwość jego słów, okolica wydawała mi się bezludna. A tymczasem dzień chylił się ku wieczorowi, a raczej wieczór przechodził w noc. Zerknęłam na zegarek, było późno, a myśmy się wybrały w drogę. W tym momencie jak na złość przypomniałam sobie o sile nieczystej i aż się skuliłam. Słońce zachodziło za rzekę, za pół
godziny zrobi się ciemno, a tu nie ma latarni, a we wsi w ogóle nie ma światła, jeszcze nie daj co przegapimy zabudowania. - Niepotrzebnie wybrałyśmy się na noc - wymruczałam. - Można było przenocować w Zaruczju, dobrzy ludzie by nam pomogli, Olga Juriewna na pewno by nie odmówiła... Żeńka wzdrygnęła się i zniżyła głos: - Myślisz, że tam naprawdę coś może być? - Jakie coś? - nie zrozumiałam. - No, to, co pohukuje czy wyje, nie pamiętam, jak tam było napisane. - Nie pleć głupstw - oburzyłam się. - Batiuszka mówił, że ta twoja Ignatowa jest osobą, jak by to powiedzieć, mało wiarygodną jako źródło informacji. Tego skrzata łaźniowego ojciec Siergiej w ogóle nie chciał komentować, a wyć mogą psy. - Psów też się boję - oznajmiła Żeńka. - Psy gryzą. - A czemu miałyby gryźć? - Nie wiem, może są wściekłe? Słuchaj, Anfisa, teraz ty niesiesz walizkę. - Jeszcze czego. Nie przeszłyśmy połowy drogi. - A skąd będziesz wiedziała, że już połowa? - Dowiem się - ucięłam. Szło się całkiem przyjemnie, droga wiła się od jednego lasku do drugiego, a ja z udręką czekałam, kiedy wreszcie pojawi się wieś. Chyba nie pokonałyśmy nawet połowy dystansu, gdy zapadła ciemność. Piaszczysta droga była doskonale widoczna i nie bałam się, że zabłądzimy, martwiło mnie co innego. Kto miał okazję iść w nocy przez pole, ten zna to trwożne, najzupełniej irracjonalne uczucie. Na bezkresnym niebie, którego w miastach na próżno by szukać, zalśniły gwiazdy. Noc była bezksiężycowa i to też było przerażające. Żeńka, sapiąc z powodu walizki, usiłowała trzymać się blisko mnie, co chwila z natężeniem wpatrując się w ciemność. - Boisz się? - nie wytrzymałam. - A niby czego? - odparła urażona przyjaciółka i od razu dodała: - No i gdzie ta diabelska wieś? - Nie wywołuj wilka z lasu - syknęłam. Żeńka krzyknęła cicho i przeżegnała się, a ja zlitowałam się i odebrałam jej walizkę. - Myślisz, że to już połowa drogi? - spytała, a ja wzruszyłam ramionami. - Wiesz co - zaczęłam, chcąc oderwać ją od głupich myśli - opowiedz mi o tym morderstwie Chołmogorskiego, jeśli coś wiesz. - Może lepiej opowiem ci rano - westchnęła. - Rozmawianie w nocy o nieboszczykach też nie jest dobre. - Co cię nagle napadło? - zdumiałam się. - Wieś nie jest moim naturalnym środowiskiem - wyznała moja przyjaciółka. - A ty naprawdę się nie boisz czy tylko udajesz? - Boję się tylko tego, że w tej ciemnicy przegapimy wieś - odparłam. - Nie zapominaj, że tam ludzie siedzą po ciemku, a dla mieszkańców wsi to już późna pora. - Trzeba będzie uważać - zgodziła się i ruszyła raźniej. Przed nami pojawiło się coś ciemnego, sądząc z zarysów, chyba jeszcze jeden lasek. Szłyśmy dalej, gdy nagle Żeńka wrzasnęła ile sił w płucach. Z przestrachu upuściłam walizkę i już też miałam wrzasnąć, ale mimo wszystko najpierw spytałam: - Czego się drzesz, wariatko? Przyjaciółka pokazała coś palcem za moimi plecami i wybełkotała: - Wisielec... Popatrzyłam w tę stronę i początkowo też się wzdrygnęłam, a potem rozgniewałam. - Żenia, ty idiotko - powiedziałam surowo. - To przecież żuraw!
- Żuraw? - stropiła się. - Studzienny. I rzeczywiście, kilka kroków od nas była studnia. Z długiego, pochylonego drąga zwisało na grubym łańcuchu wiadro, kołysząc się z nieprzyjemnym skrzypieniem. - O Boże - przeżegnała się znowu Żeńka. - Nie uwierzysz, ale aż mi serce w pięty uciekło... Co za idiota wymyślił taką konstrukcję? - Trzeba znać historię ojczystą. - A ty niby znasz? - zapytała złośliwie, najwyraźniej dochodząc do siebie. - Częściowo. Chodźmy - zaproponowałam. - Skoro jest studnia, to znaczy, że wioska powinna być tuż-tuż, może nawet już w niej jesteśmy, tylko się jeszcze nie zorientowałyśmy. Żeńka ożywiła się, przeszła kilka metrów i nagle pokazała palcem coś z boku. - Światło! Faktycznie, w ciemności widać było słabe światełko. Bez namysłu zeszłyśmy z drogi i pospieszyłyśmy w stronę światła. Już po chwili omal nie uderzyłyśmy nosami w budowlę z bali. W małym okienku stała świeca. Płomień kołysał się niepewnie, wpatrywałam się w niego jak zahipnotyzowana. Tymczasem Żeńka już stukała do niskich drzwi. Stanęłam obok niej, dopiero w tej chwili uświadamiając sobie, że to łaźnia, głupio się do niej dobijać. Z drugiej strony, też sobie ludzie wybrali porę na siedzenie w łaźni... Dały się słyszeć kroki, potem drzwi się otworzyły i ujrzałyśmy... Nie wiem, co mnie napadło, ale wrzasnęłam jeszcze głośniej niż Żeńka - przed nami stała istota niejasno przypominająca mężczyznę. W pozbawionej palców dłoni trzymał szklankę ze świecą, płomyk oświetlał od dołu jego twarz, porośniętą rudą szczeciną. Świdrowały nas czarne guziki oczu pod krzaczastymi brwiami. Na głowie stworzenie miało czapkę uszankę, z uszami sterczącymi na boki, pierś postaci pokrywały gęste włosy, ubrania nie było. Istota uśmiechnęła się, ukazując dwa żółte, ohydne kły, zachichotała obleśnie i oznajmiła: - No nareszcie! Żeńka z jękiem zaczęła się przechylać w prawo, a ja wrzasnęłam jeszcze głośniej niż poprzednio. To ocuciło moją przyjaciółkę, również wrzasnęła, a potem, nie umawiając się, odwróciłyśmy się na pięcie i porzucając walizkę, pobiegłyśmy przed siebie, nie patrząc pod nogi. W końcu potknęłam się o coś i padłam na mokrą od rosy trawę. Żeńka upadła obok, dysząc ochryple. - Anfisa, co to było? - wyjęczała z przerażeniem, oglądając się. Nikt nas nie gonił, żuraw poskrzypywał nieopodal. - A skąd ja mam wiedzieć? - To ten łaźniowy, co? No przecież jesteś pisarką, powinnaś znać ludowe obrzędy i zwyczaje! - A co tu mają do rzeczy obrzędy? - obruszyłam się. - Nie pobiegł za nami - zastanawiała się na głos Żeńka. - Czyli pewnie nie może opuszczać swojego obiektu. Ciekawe, czy dużo jest takich obiektów? Ze skrzatów znam domowego, leszego, a teraz jeszcze łaźniowy. A ty? - Żenia, jesteś idiotką - powiedziałam znowu, ale zdenerwowana Żeńka nawet okiem nie mrugnęła. - Ten łaźniowy to przesąd. - Wstałam, Żeńka też. - Aha, przesąd - uśmiechnęła się z przekąsem. - A kto się pierwszy wydarł? - No bo wyglądało tak nietypowo... - Ono? - kpiła ze mnie Żeńka. - No to... no, ten człowiek. - Ach, więc jednak człowiek? - Uśmiechnęła się znowu. - No to chodźmy po walizkę. Utkwiłam wzrok w przerażającej ciemności nocy i od razu zrozumiałam, że nie wrócę po tę walizkę za żadne skarby świata. Zwłaszcza że walizka była nie moja, tylko Żeńki. - Trzeba umieć rozstawać się z rzeczami.
- A widzisz! - zawołała triumfalnie Żeńka. - Boisz się i wcale nie masz pewności, czy to „ono" jest tutejszym mieszkańcem... No, jednym słowem, rozumiesz - westchnęła przyjaciółka, wzięła mnie za rękę i zadała całkiem sensowne pytanie: - To co robimy? - Trzeba znaleźć ludzi - oznajmiłam, rozglądając się nerwowo. - Trzeba - sposępniała Żeńka. - Żebyśmy tylko wiedziały, gdzie ich szukać. W tym momencie z tyłu coś trzasnęło. Podskoczyłyśmy, złapałyśmy się za ręce i zaczęłyśmy biec, gdzie oczy poniosą, a niosły nas głównie w ciemność (nigdzie nie było ani odrobiny światła). A potem nagle coś huknęło, z przeciwnej strony zawyło i zaczął się taki harmider, że nie daj Boże. Nie wiem, jak by się to skończyło dla moich nerwów, gdybyśmy nie wpadły na płot. Płot był zmurszały, a siła, która nas gnała, potężna, krótko mówiąc, płot nie wytrzymał i runął, a my razem z nim. Ręce mnie zapiekły, zrozumiałam, że leżymy w pokrzywach. Pohukiwanie ustało, a wycie trwało nadał. Mojemu rozchwianemu systemowi nerwowemu zupełnie się to wycie nie podobało, jednak nie było w nim nic nienaturalnego. - Żeńka, to przecież pies! - powiedziałam uspokajająco i spróbowałam wstać. Przegniłe deski płotu zatrzeszczały pode mną. Zaklęłam, bo w takich płotach zwykle jest pełno gwoździ. W końcu jednak wstałam i spróbowałam podnieść Żeńkę, ale ona leżała bez ruchu, głośno szczękając zębami. - To pies! - powtórzyłam, teraz już zła. Zrozumiałam, że z Żeńki nie będzie żadnego pożytku i muszę przejąć inicjatywę. - Mówisz tak, żeby mnie uspokoić - nie uwierzyła przyjaciółka. - Przestań natychmiast i wstawaj! - zdenerwowałam się. W końcu udało mi się zmusić ją do wstania. - Chodźmy do ludzi. - Tak, tak - skinęła głową. - Chodźmy. A wiesz, gdzie oni są? - To płot - pokazałam na przewróconą częściowo konstrukcję. - Pójdziemy wzdłuż niego i w końcu dojdziemy do domu. Żeńka pokiwała głową, złapała mnie za łokieć i zrobiła pierwszy krok. Wzdłuż płotu szło się ciężko, musiałyśmy przedzierać się przez pokrzywy, które w pewnych miejscach sięgały nam do piersi, dwa razy wpadłyśmy na krzaki, których nie dało się przejść i trzeba je było omijać - martwiłam się, że po ciemku stracimy kurs i zgubimy nasz płot. Na szczęście do tego nie doszło. W końcu płot się skończył i znalazłyśmy podwórko, a chwilę później nawet dom. Wkrótce potem stałyśmy na wysokim ganku i stukałyśmy nieśmiało w okno. Przez jakiś czas nic się nie działo, jedyny dźwięk, jaki było słychać, to nasz przyspieszony oddech. A potem w małym oknie obok drzwi błysnął ogienek. Odetchnęłyśmy z ulgą, drzwi otworzyły się ze złowieszczym skrzypieniem i... znów ujrzałyśmy łaźniowego skrzata! To znaczy być może to już nie był skrzat łaźniowy, tylko na przykład domowy, ale wyglądał dokładnie tak samo jak tamten: w identycznej czapce, z tym samym uśmieszkiem, z takimi samymi kłami. I tak samo w pozbawionej palców ręce trzymał świeczkę, a światło rzucało na jego twarz niesamowite cienie, oczy lśniły złowieszczo... jednym słowem, tego już było za wiele. - No w końcu - zachichotała istota, która chyba tym razem nie była naga, a ja i Żeńka zbiegłyśmy z werandy i rzuciłyśmy się do ucieczki, ale już się nie darłyśmy - nie miałyśmy sił. Łaźniowy wołał coś za nami, jednak albo on miał wadę wymowy, albo my problemy ze słuchem, w każdym razie nie dowiedziałyśmy się, o co chodzi. Przebiegłyśmy z pół kilometra, padłyśmy na kolana przy jakichś zaroślach i próbowałyśmy złapać oddech. - Wybacz mi, Anfisa - odezwała się nagle Żeńka. - Nie powinnam była cię tu przywozić. Gdybym była sama, przynajmniej bym się o ciebie nie martwiła. - Żeńka - powiedziałam twardo, nie zwracając uwagi na te wyznania, które brzmiały niczym spowiedź przed ostatnim namaszczeniem. - To wszystko na pewno ma proste i logiczne
wytłumaczenie. Ponieważ teraz nie jesteśmy w stanie myśleć logicznie, musimy poczekać do jutra i dopiero wtedy rozwikłać cały ten galimatias. - Do rana jeszcze daleko - poskarżyła się Żeńka. - Latem noce są krótkie - pocieszyłam ją. - Zobacz, na wschodzie już się robi jasno, niedługo zacznie świtać. - Gdzie? - ucieszyła się Żeńka. - Co? - nie zrozumiałam. - No gdzie się robi jasno? Pokazałam palcem w dowolnie wybraną stronę, ponieważ jako mieszczuch nie miałam pojęcia o takich sprawach, wiedziałam za to, że jest coś takiego jak świt, który, szczerze mówiąc, mógłby się pospieszyć. - Skoro słońce wschodzi na wschodzie, to tam powinno się robić jaśniej, a to, co pokazujesz, to nie wschód, tylko północ. - A skąd ty to możesz wiedzieć? - Jak to skąd? Przecież patrzyłam na mapę. Od miasta jechałyśmy na południe, a właściwie na południowy zachód, a miasto mamy za plecami. - A dlaczego? - A dlatego. Tam jest rzeka. Słyszysz plusk? Nic nie słyszałam, ale i tak się ucieszyłam: skoro Żeńka zaczęła się wyzłośliwiać, to znaczy, że wszystko z nią w porządku, nie umrze ze strachu. - Rzeka to tu jest z trzech stron - nie ustępowałam. - I w ogóle, jak ci mówię, że niedługo świt, to siedź i czekaj. - Anfisa... - zaczęła ochrypłym głosem Żeńka, a ja zamarłam. Usłyszałam kroki, a potem zobaczyłam... Najpierw pomyślałam, że to wilk. Wielki, straszny, stał kilka metrów od nas i patrzył nam w oczy. - Nie, ja mam tego dość... - zdenerwowała się Żeńka i zamknęła oczy, a ja pomyślałam, że może będę miała szczęście i stracę przytomność. Niestety. Żeńka szczękała zębami, zwierz siedział naprzeciwko nas, a ja się na niego gapiłam. - Anfisa, co to jest... - pisnęła moja przyjaciółka. - Wilk? - Siedź i nie ruszaj się. To chyba pies - wymruczałam. - A jakie ma ślepia... Anfisa, a może to wcale nie jest pies? Jaki wielki... - Cicho, mówię. To pies... Piesku! - zawołałam i nawet zagwizdałam. - Burek, Kruczek, Misiek... - Na tym moja fantazja się skończyła. Pies, czy kim on tam był, usiadł, uniósł pysk do góry i zawył tak, że aż mi włosy stanęły dęba. - Nie, ja tego dłużej nie wytrzymam - zakwiliła Żeńka, a ja w myślach przyznałam jej rację. Po pięciu minutach tego solowego występu zwierz, nie zwracając na nas uwagi, odwrócił się i zniknął w ciemności. - Matko kochana, toż to horror - odetchnęła z ulgą Żeńka. Wstałyśmy z ziemi i zrobiłyśmy kilka niepewnych kroków w nieznanym kierunku. Żeńka potknęła się i omal nie upadła, złapałam ją, uderzając się o coś boleśnie kolanem, i zrozumiałam, że przed nami jest ławka. Zrobiłam jeszcze kilka kroków i prawie wpadłam na płot. Trzy metry od miejsca, w którym stałyśmy, był dom - ciemny i dość straszny, dlatego niespecjalnie się ucieszyłyśmy. - A jeśli tam też będzie ten sam? - wyszeptała Żeńka. - To na pewno jest inny dom - oznajmiłam stanowczo. - Ganek jest niski i jest ogródek, a tam nie było. - A jeśli we wszystkich domach są tacy sami? Wiesz co, Anfisa, a może posiedzimy do rana na ławce? Sama mówiłaś, że niedługo świt. - Nie opowiadaj głupstw - odparłam, chociaż wcale nie byłam zachwycona własną odwagą. - Idziemy. - Wiesz co, ja jakoś nie mogę chodzić, chyba skręciłam nogę - oznajmiła Żeńka. - Idź sama, a ja tu chwilę posiedzę.
Prychnęłam pogardliwie i podeszłam do ganku. Gdzieś z boku wyskoczył pies i zaczął ogłuszająco ujadać. Zanim zdążyłam przestraszyć się na śmierć, spostrzegłam, że pies jest na uwięzi i mnie nie dosięgnie, ale do ganku nie podejdę. Na wszelki wypadek odsunęłam się, a potem rozejrzałam i ze zdumieniem stwierdziłam, że zrobiło się widniej. Stałam na wiejskiej drodze - naprzeciwko był drugi dom, dalej jeszcze jeden, co prawda ciemne i jakby opuszczone, lecz to jeszcze o niczym nie świadczyło, przecież była noc, a w nocy ludzie śpią, nie mówiąc już o tym, że we wsi nie było prądu. - Kto tam? - zapytał kobiecy głos, przekrzykując szczekanie psa. W głosie nie było strachu, jedynie surowość, jakby tu właśnie czekano na nieproszonych gości. - Przepraszam bardzo... - powiedziałam szybko, ale w tym momencie podbiegła Żeńka i przejęła inicjatywę. - Szukamy Augusty Polikarpownej Ignatowej. Powie nam pani, gdzie ona mieszka? Jesteśmy z gazety, Augusta Polikarpowna przysłała list do redakcji, przyjechałyśmy wieczorem i zabłądziłyśmy. Dlatego jesteśmy tak późno... Drzwi otworzyły się i ujrzałyśmy postawną kobietę w ciemnej spódnicy, wełnianym kubraku, męskich skarpetach i kapciach. W rękach trzymała lampę naftową, którą od razu podniosła wyżej, żeby nam się przyjrzeć. - Cicho! - huknęła na psa. Pies od razu zamilkł. - Z gazety, mówicie? - spytała Żeńkę, przyglądając nam się badawczo. - Tak. - A list macie? - Oczywiście. I legitymację... - Żeńka sięgnęła do torby, kobieta jednak machnęła ręką. - Co nam po papierkach. Dobrze, wejdźcie, ale pojedynczo. - Ruszyłyśmy z miejsca, a ona szepnęła psu: - Wąchaj, Terminator! Co Terminator wywąchał, tego nie wiem, ale jak tylko zrobiłyśmy krok, pies podszedł do nas, nie wykazując jednak wrogości. Weszłyśmy do domu - lecz to był dopiero początek. Drzwi zatrzasnęły się i zostały zamknięte na zwykły rygiel, potem na wielką zasuwę i wtedy z przerażeniem zobaczyłam niesamowitą postać trzy kroki od siebie. Wielki mężczyzna trzymał w rękach średniej wielkości kołek, zaostrzony na jednym końcu. Żeńka osunęła się na podłogę, mężczyzna skoczył do niej, a ja przycisnęłam dłoń do serca. Jednak nic się nie stało, facet złapał Żeńkę i gdzieś zaciągnął, a kobieta, trzymając mnie za łokieć, poszła w ślad za nim. Kilka sekund później znalazłyśmy się w wiejskiej kuchni. Tu paliła się jeszcze jedna lampa i było znacznie jaśniej. Żeńka ocknęła się i wytrzeszczała oczy, mężczyzna z kołkiem zamarł przy drzwiach, a babka zwróciła się do nas. - Krzyżyk macie? - Tak - pisnęłam. Na osiemnaste urodziny mama podarowała mi złoty krzyżyk na łańcuszku, od tamtej pory zawsze nosiłam go ze sobą. Żeńka wolała ekstrawagancką biżuterię, dlatego bardzo się zdziwiłam, gdy skinęła głową z entuzjazmem i wyciągnęła miedziany krzyżyk na białej tasiemce. Cóż, starannie się przygotowała do tej ekspedycji. Ja również pokazałam swój krzyżyk, a babka kiwnęła głową w stronę rogu izby i powiedziała groźnie: - Przeżegnajcie się. W kącie, tak jak się spodziewałam, były ikony Zbawiciela, Matki Bożej, Mikołaja Cudotwórcy i cały zestaw mniejszych ikonek. Kopciła paląca się lampka, po jednej stronie ikonostasu była gałązka wierzby, po drugiej brzozy, pewnie jeszcze z Zielonych Świątek. Ja i Żeńka przeżegnałyśmy się pospiesznie, a wtedy babka łagodniejszym głosem oznajmiła: - Spryskam was wodą święconą. - I wyjęła z szafki trzylitrową butlę. W tym momencie byłam już gotowa na wszystko, okazało się jednak, że nikt nie miał zamiaru wylewać na nas całej butli wody. Babka nabrała trochę wody w usta i prysnęła najpierw na mnie, potem na Żeńkę, schowała butlę, usiadła na krześle przy stole z szufladą i odetchnęła z
ulgą. - Dzięki ci, Boże... - Następnie zwróciła się do mężczyzny, który przez cały ten czas działał mi na nerwy, dzierżąc w ręku „broń". - Wasilij, schowaj kołek, to nasi. Wasilij schował kołek za szafkę stojącą przy drzwiach wejściowych i usiadł na ławce. - Siadajcie - powiedziała babka. - Zapraszamy. Same widzicie, co się tu u nas dzieje... Klapnęłyśmy na stołki. Ja byłam bliska utraty przytomności, a w Żeńce tymczasem obudziła się ciekawość i od razu wzięła byka za rogi: - A co się dzieje? - No przecież czytałyście list. Siła nieczysta. Od wiosny ani jednej nocy nie przespaliśmy spokojnie. Zimą się nie objawia, nie można powiedzieć, ale jak się tylko cieplej zrobi, to już koniec. Do tego doszło, że po zmroku boimy się wyjść z domu. Choćby mnie mieli zabić, nie wyjdę, najwyżej na ganek. Mój Terminator jest wyczulony na wszelkie plugastwo, z nim zawsze raźniej. W nocy czuwamy, bo i tak zasnąć nie dadzą. A to wyje, a to w okno stuka, a to w dzwon bije. W dzień odsypiamy. Ogródek mi chwastem zarósł, a wszystko przez to... - Kto wyje i stuka? - wtrąciłam się. - A kto ich tam wie. - Babka wzruszyła ramionami. - Plugastwo, kto by się tam rozeznał, co konkretnie. Jak hukną, to aż dusza w pięty ucieka. - A kołek na kogo? - spytała zaintrygowana Żeńka. - Na wampiry. - To i wampiry tu są? - Taka różnorodność folkloru aż mnie zdumiała. - A któż to wie, trzymamy na wszelki wypadek. Iwan Iwanycz wyjaśniał, że na wampiry tylko kołek skutkuje, a na wilkołaki srebrna kula. Srebra nie mamy, naboju nie ma skąd wziąć, no to chociaż kołek trzymamy. Poznajmy się - zaproponowała babka jednym tchem. - Ja jestem Augusta Polikarpowna Ignatowa, a to mój sąsiad, Wasilij. Że też od razu mój dom znalazły... - Szczere mówiąc, to był czysty przypadek. - Czyli Bóg was prowadził. - Babka Augusta skinęła głową i przeżegnała się na ikonę Zbawiciela. - A jak was zwać? - Ja jestem Jewgienija, a to Anfisa. - Czyli z gazety was przysłali? Lepiej by było, gdyby przysłali potężnych chłopów, tu nie każdy wytrzyma. Najważniejsze, dziewczynki, żebyście wszystko tak, jak jest, opisały, żeby się władza ruszyła i uderzyła w siłę nieczystą na wszystkich frontach. Zupełnie wstydu nie mają! I tak mieszkamy tu jak w głuchej tajdze, a teraz jeszcze bez światła. - Światło to też przez plugastwo? - nie uwierzyła Żeńka, a babka Augusta odpowiedziała: - Plugastwo czy nie, ale że bez niego się nie obeszło, to pewne. No, dziewczynki, poczekajcie, stół zastawię. - Nie trzeba - odezwałyśmy się zgodnym chórem. Ja osobiście nie byłam głodna po nocnych przygodach, jednak mężczyzna od razu się ożywił i zasugerował nieśmiało: - No, Augusto, dziewczynom by się przydało na stres, a i my... - Słusznie - przytaknęła gospodyni. - Dawaj. Mężczyzna wstał ochoczo i podszedł do kuchenki gazowej obok pieca. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na stojący tam dziwny agregat: baniak z kranikiem, z którego jakaś ciecz kapała do półlitrowego słoika. Przytomniejąc powoli, zrozumiałam wreszcie, czym w kuchni tak pachnie i co to za konstrukcja - była to aparatura do pędzenia bimbru, a cuchnęło właśnie nim. Wasilij wziął zapełniony do połowy słoik, podstawił pusty i usiadł przy stole. Gospodyni przyniosła stojące na piecu ziemniaki, jeszcze ciepłe, z kredensu wyjęła chleb, z piwnicy ogórki i galaretę. Potem ustawiła cztery kieliszki, wypełniła je cuchnącym płynem i powiedziała: - Za nasze zwycięstwo.
A potem wszyscy wypiliśmy, nawet ja, bo za zwycięstwo grzech nie wypić. Wasilij zabrał się do galarety, Augusta do ziemniaków, ja i Żeńka zakąsiłyśmy ogórkiem. Moje nerwy nie poczuły różnicy, za to zareagował żołądek. Nigdy przedtem nie miałam okazji pić ciepłego bimbru i to pierwsze doświadczenie nie sprawiło mi żadnej przyjemności. - Dobrą masz siwuchę - zauważył Wasilij, patrząc z uśmiechem na gospodynię. - Może i dobrą, ale tobie już wystarczy. - No, Augusta... - Żadnego „no". Kto obiecał mi płot poprawić? No właśnie... I nie zawracaj mi tu głowy głupotami, muszę z mądrymi ludźmi porozmawiać. - Proszę nam powiedzieć... - zaczęła Żeńka. - Spotkałyśmy tu takiego jednego... Żeńka opowiedziała o naszych peregrynacjach. Gospodarze wysłuchali z uwagą i zaczęli się zastanawiać, czyja to mogła być łaźnia. - Jak przy studni, to albo Timochinów, albo Wowki Tatarina - oznajmił Wasilij, spoglądając pożądliwie na słoik. Augusta zignorowała jego spojrzenia i spytała: - A jak wyglądał? - Kto, łaźniowy? - No tak, ten chłop. - W czapce uszance, dwa kły, oczy błyszczące, i jeszcze ręka bez palców, to znaczy niby z palcami, ale jakimiś takimi nieludzkimi. - Wowa Tatarin - skinęła głową gospodyni. - Dziesięć lat temu po pijaku palce stracił, a w uszance chodzi latem i zimą, mówi, że mu ciemię marznie. Odetchnęłam z ulgą. Proszę bardzo, tak jak przypuszczałam, żadnej siły nieczystej i wszystko ma logiczne wyjaśnienie. Jednak Żeńka była wyraźnie niezadowolona. - No jak to, przecież pisała pani do redakcji o skrzacie łaźniowym? - A, z łaźniowym to się potem wyjaśniło - zaczęła Augusta, jakby zawstydzona. - Okazało się, że to Wierki mąż, co to uciekł osiem lat temu, a teraz wrócił. Ukrywała go w łaźni, żeby matkę stopniowo do tej radości przygotować - kobieta ma dziewięćdziesiąt lat, mogłaby nie przeżyć. A Fiedka nigdy na człowieka nie wyglądał, a po włóczędze, no i w tej łaźni jeszcze bardziej zdziczał. Jednym słowem, nietrudno go było z plugastwem pomylić. Po pijaku po wszystkich łaźniach się włóczył i całą wieś w błąd wprowadzał. Umęczyliśmy się z nim do niemożliwości i w końcu postanowiliśmy łaźnię Wierki spalić. Wtedy Wierka się wystraszyła i do wszystkiego przyznała. Jej matkę zawieźli do szpitala, a Fiedka przeniósł się do domu, ale i tak jak się go na dworze pod wieczór zobaczy, to strach człowieka oblatuje. Wierka go przy świetle obejrzała jak należy i wygoniła, i tak pożytku żadnego, wiecznie pijany w dym. - A to plugastwo od dawna się tu pojawia? - Żeńka wyraźnie poweselała. - Tu zawsze miejsca były niespokojne. Bagna, lasy... A to leszy wodzi, a to na bagnach ognie... Iwan Iwanycz mówi, że na wyspie w pradawnych czasach była świątynia, stał bożek i składano mu ofiary z ludzi. Krwią się wymazywali i tańczyli wokół niego. Aż strach... I że od tamtej pory plugastwo tu szaleje. Bożka dawno nie ma, a ohydny duch pozostał. - A gdzie ta wyspa? - spytała Żeńka. - Na bagnach. Wokół trzęsawisko, a na wyspie raj. A jagód ile! Przedtem się całe wiadra zbierało i na szosę, jak tylko sezon był, to sobie człowiek zarobił. Teraz mostu nie ma, drogi nie ma, i po jagody nikt z naszych nie chodzi. Tamci letnicy poszli i przepadli, chociaż mówiliśmy, żeby nie szli. Światła na wyspie migały, a to nic dobrego nie wróży, ostatni raz coś takiego było przed wojną. Żyjemy tu jak na wulkanie i żadnej łączności z cywilizacją... Gdyby wojna wybuchła, to nawet byśmy się nie dowiedzieli, dopóki by nam nie zrzucili bomby na głowę. A co tam w telewizji mówią? - To, co zwykle.
- Tyle dobrego... A teraz strach chodzić na wyspę. Niby tyczki są i człowiek zna tu każdy kąt, a tu nagle bach i jesteś w wodzie po pas. No to przestaliśmy chodzić. No, Wowa Tatarin czy Wańka mogą na wyspę i bez tyczek, ale im to po nic. Wowa w tamtym tygodniu mówił, że na bagnie źle się dzieje, a Wowa się na tym zna. Iwan Iwanycz wybrał się tam w celach badawczych i omal nie zginął. Cudem się uratował, w samą topiel trafił, dobrze jeszcze, że Wasilij był niedaleko, krzyki usłyszał i wyciągnął Iwana Iwanycza, uratował od śmierci. - A co to za Iwan Iwanycz? - spytała Żeńka. - Letnik, mieszka w ostatnim domu. To człowiek o wybitnym umyśle, zna się na wszystkim, ale szczególnie interesuje go historia. Jak jeszcze światło było, to co wieczór się u niego zbieraliśmy, żeby w lotto pograć, a teraz przestaliśmy. Do sklepu daleko, a naftę, jeśli komuś ze starych czasów zostało, oszczędzamy. Świece nic niewarte, nawet na godzinę nie starcza, pali się nierówno i światła daje mało. Żeńka dopytywała się dalej, a ja przestałam zwracać uwagę na rozmowę i chyba nawet się zdrzemnęłam, w czym nie było nic dziwnego, biorąc pod uwagę późną, to znaczy wczesną porę - za oknem zaczęło się przejaśniać. - No proszę - westchnęła Augusta, wyglądając przez okno. - Chwała Bogu, udało się doczekać do rana. Chodźcie, położę was spać w sionce. Wstałam z trudem i poszłam za gospodynią. Sień okazała się małym pokoikiem z niskim sufitem, drewnianymi ścianami i niewielkim oknem. Stały tam dwa łóżka z żelaznymi oparciami i górą poduszek, niemalowane podłogi były zasłane pasiastymi chodniczkami. Wyglądało to bardzo przytulnie i trzeba przyznać, że było czysto. Padłam na najbliższe łóżko i natychmiast zasnęłam. Przebudzenie nie należało do najprzyjemniejszych. Obudziłam się, nie otwierając oczu, przypomniałam sobie, gdzie jestem i co działo się wczoraj, i z bólem pomyślałam o niewdzięcznym Romanie Andriejewiczu, który nigdy nie kochał mnie tak jak ja jego. Omal nie rozpłakałam się z żalu, ale zabroniłam sobie mazać się i postanowiłam zadzwonić do Romka, tylko po to, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje, oczywiście bez nawiązywania kontaktu. Otworzyłam oczy i wtedy zobaczyłam w oknie okropną twarz. Ktoś na mnie patrzył, przyciskając twarz do szyby. - O mój Boże! - zawołałam i zamknęłam oczy. Odczekałam chwilę i znów spojrzałam, ohydna gęba zniknęła. Pomacałam swoje czoło, nie było ani gorące, ani zimne, a potem spojrzałam na zegarek - wpół do jedenastej. Przeciągnęłam się i zawołałam Żeńkę. Przyjaciółka od razu podniosła głowę i poskarżyła się: - Całą noc śniło mi się jakieś diabelstwo, albo ja kogoś goniłam, albo ktoś mnie. A na koniec przyśnił mi się jakiś kozioł nie kozioł, stał na tylnich łapach. Co by to mogło znaczyć? - Że spadnie deszcz - odparłam filozoficznie. - Powinnam kupić sennik - westchnęła Żeńka. - Ciągle się zbieram i ciągle mi się nie udaje. - Żeńka, nie widziałaś teraz nikogo? - zapytałam po chwili wahania. - Gdzie? - spytała czujnie. - No, w oknie? - Anfisa, weź mnie już nie strasz, mnie jeszcze z wczorajszego dnia wystarczy. Jak sobie przypomnę... - Nie zdążyła dokończyć, bo do drzwi ktoś głośno zastukał. - Dziewczęta! - zawołała ciotka Augusta. - Wyspałyście się? Chodźcie na śniadanie. Ubrałyśmy się szybko i weszłyśmy do kuchni. Przy stole już siedział Wasilij, pijąc klina, Augusta stała przy kuchence, a na ławce siedział jasnowłosy pętak, którego twarz widziałam w oknie kilka minut temu. - Dzień dobry. - Uśmiechnął się. - To ja powiedziałem babce, że się obudziłyście. - To mój wnuk - wskazała jasnowłosego Augusta, a ten wstał i przedstawił się: - Iwan Siemionycz Borodin.