Na nieznanych wodach
On Stranger Tides
Tłumaczył
Łukasz Małecki
Jimowi i Viki Blaylockom,
najbardziej wielkodusznym
i najwierniejszym przyjaciołom,
pamięci Erica Batsforda
i Noela Powersa,
z podziękowaniami dla
Davida Carpentera, Bruce'a Olivera,
Randala Robba, Johna Swarzela,
Philipa Thibodeau i Dennisa Tuppera
za jasne odpowiedzi na niejasne
pytania.
Prolog
Choć podczas marszu Benjamin
Hurwood czuł na plecach chłód
wieczornej bryzy, na
razie wiatr nie podjął się
wydmuchiwania parnego powietrza,
które zalegało między splątanymi
pnączami i pniami drzew palmowych.
Twarz mężczyzny lśniła od potu, jeszcze
zanim
czarnoskóry przewodnik zdążył go
wprowadzić choćby dziesięć jardów w
głąb dżungli.
Hurwood unosił maczetę lewą - i jedyną
- ręką, z niepokojem spoglądając na
cienie, które
zdawały się tłoczyć dookoła i nad ich
głowami, za oświetloną blaskiem
pochodni roślinnością.
Opowieści o kanibalach i ogromnych
wężach nagle zaczęły wydawać się
całkiem wiarygodne,
dlatego - pomimo ostatnich wydarzeń -
trudno mu było powierzyć własne
bezpieczeństwo
kolekcji wołowych ogonów,
płóciennych woreczków oraz drobnych
figurek wiszących u pasa
jego towarzysza. W tym pradawnym,
tropikalnym lesie ani trochę nie
pomagała mu myśl, że te
fetysze to raczej amulety, talizmany i
drogue, jego towarzysz zaś to raczej
bokor niż znachor czy
szaman. Czarnoskóry mężczyzna skinął
pochodnią i odwrócił się do Hurwooda.
- Teraz w lewo - powiedział ostrożnie
po angielsku, po czym dodał pospiesznie
w
jednym ze zubożonych francuskich
dialektów Haiti: - I uważaj, jak stąpasz,
ścieżkę w wielu
miejscach podmyły strumyki.
- W takim razie idź wolniej, żebym
widział, gdzie stawiasz stopy - odparł
rozdrażniony
Hurwood płynnym, książkowym
francuskim. Zastanawiał się, jak bardzo
musiał dotychczas
ucierpieć jego idealny akcent, przez
ostatnie miesiące wystawiany na
wpływy tak wielu odmian
języka.
Ścieżka wznosiła się coraz bardziej
stromo i już niebawem musiał schować
maczetę, by
wolną ręką odgarniać gałęzie i wspinać
się wyżej. Przez chwilę serce biło mu
tak mocno, jakby
chciało wyrwać się z piersi, choć
przecież dostał od czarnoskórego
mężczyzny ochronną
drogue. Zaraz potem wynurzyli się
jednak z gęstej dżungli na polanę, gdzie
odnalazła ich
morska bryza. Hurwood zawołał do
swego towarzysza, aby na chwilę
przystanął; chciał złapać
oddech i nacieszyć się powiewem
chłodnego, świeżego powietrza w
mokrych siwych włosach i
pod zapoconą koszulą.
Słyszał postukiwanie i szelest wiatru w
gałęziach palm poniżej, a między
rzadszymi
teraz pniami widział wodę - lśniący w
blasku księżyca fragment Języka Oceanu,
przez który
tego popołudnia przypłynęli tu z New
Providence. Przypomniał sobie, że już z
daleka zauważył
to wzniesienie i że cały czas o nim
myślał, kiedy, ku wielkiej satysfakcji
cholerycznego
przewodnika, mocował się z szotem,
trymując żagle.
Na mapach znajdowała się tu wyspa
Andros, choć ludzie, z którymi ostatnio
przestawał,
zwykli określać ją mianem Isle de Loas
Bossals, co, jak wywnioskował,
oznaczało: Wyspa
Nieokiełznanych (lub, być może
precyzyjniej, Złych) Duchów (albo, jak
się czasem wydawało -
Bogów). Jemu to miejsce przywodziło
na myśl wybrzeże Persefony, gdzie
wreszcie odnajdzie
okienko, które pozwoli mu zajrzeć do
Hadesu.
Usłyszał za plecami bulgot i odwrócił
się w samą porę, by zobaczyć, jak
przewodnik
odkorkowuje jedną z butelek. W
świeżym powietrzu rozszedł się ostry
zapach rumu.
- Do diaska - warknął Hurwood. - To na
duchy.
Bokor wzruszył ramionami.
- Wziąłem za dużo - wyjaśnił. - Za dużo
rumu, za wiele przyjdzie.
Jednoręki mężczyzna nie odpowiedział,
choć znów zaczął żałować, że nie ma
wystarczającej wiedzy - zamiast prawie
wystarczającej - by poradzić sobie w
pojedynkę.
- Już niedaleko - powiedział bokor, po
czym wcisnął butelkę z powrotem do
wiszącej na
ramieniu skórzanej torby.
Znów podjęli miarowy marsz wilgotną,
wydeptaną ścieżką, choć Hurwood
poczuł
pewną różnicę - teraz ktoś ich
obserwował.
Czarnoskóry mężczyzna również to
wyczuł i spojrzał za siebie przez ramię,
szczerząc
dziąsła niemal tak białe jak zęby.
- Zwąchały rum - stwierdził.
- Jesteś pewien, że to nie ci biedni
Indianie?
- Indianie śpią - odparł przewodnik. -
Ci, których wzrok wyczuwasz, to loa.
Choć jednoręki mężczyzna zdawał sobie
sprawę, że na razie nie ma co liczyć na
niezwykłe widoki, potoczył dookoła
wzrokiem. Po raz pierwszy dotarło do
niego, że trudno
doszukać się w tym otoczeniu
jakichkolwiek osobliwości - palmy i
bryza nie różniły się
przecież zbytnio od palm i bryzy Morza
Śródziemnego. Być może ta karaibska
wyspa pod
wieloma względami przypominała tę, na
której tysiące lat temu Odyseusz
odprawił swój rytuał.
Dziś zamierzali go powtórzyć.
* * *
Dopiero gdy dotarli na polanę na
szczycie wzniesienia, zrozumiał, że cały
czas lękał się
tej chwili. Sama sceneria nie miała w
sobie nic złowieszczego - był to
oczyszczony płat ubitej
ziemi, po jednej stronie stał szałas, a
pośrodku cztery pale, podtrzymujące
trzcinowe zadaszenie
nad drewnianą skrzynią. Hurwood
wiedział jednak, że w szałasie znajdują
się dwaj odurzeni
Arawakowie, a po przeciwnej stronie
niewielkiego namiotu długi na sześć
stóp, wyłożony
ceratą dół w ziemi.
Czarnoskóry mężczyzna podszedł do
zadaszonej skrzyni - tronu czy ołtarza - i
bardzo
ostrożnie odczepiwszy od pasa kilka
drobnych figurek, ustawił je na wieku.
Skłonił się i cofnął,
a następnie odwrócił do mężczyzny,
który poszedł za nim na środek polany.
- Wiesz, co teraz? - zapytał czarnoskóry.
Hurwood zorientował się, że to
sprawdzian.
- Skropić rumem i posypać mąką ziemię
wokół dołu - odparł, starając się nadać
głosowi
zdecydowany ton.
- Nie - powiedział bokor. - Teraz.
Jeszcze wcześniej. - W jego głosie
wyraźnie
pobrzmiewała podejrzliwość.
- Och, wiem, o co ci chodzi - Hurwood
próbował kupić sobie odrobinę czasu,
podczas
gdy jego umysł w pośpiechu szukał
odpowiedzi. - Wydawało mi się, że to
oczywiste. - Tylko o
co mu, u licha, chodziło? Czyżby
Odyseusz zrobił na początku coś
jeszcze? Nie, a w każdym
razie nic, co by odnotowano. Tyle że
Odyseusz żył w czasach, gdy magia była
łatwiejsza i
stosunkowo nieskażona. Tak, z
pewnością chodziło właśnie o to: w
przypadku równie jawnego
działania niezbędne były środki
ostrożności, aby utrzymać na postronku
potwory zwabione
zamieszaniem.
- Mówisz o środkach ochronnych.
- Składających się z...
Z jakich zabezpieczeń korzystano na
wschodniej półkuli, gdy wciąż działała
tam magia?
Z pentagramów i kręgów.
- Ze znaków na ziemi.
Czarnoskóry mężczyzna kiwnął głową,
udobruchany.
- Tak - rzucił. - Potrzebny jest verver. -
Ostrożnie odłożył pochodnię na ziemię i
przez
chwilę gmerał w torbie. W końcu
wyciągnął niewielką sakiewkę, a z niej
wydobył szczyptę
szarego popiołu. - Nazywamy to mąką z
Gwinei - wyjaśnił, po czym uklęknął i
zaczął
posypywać popiołem ziemię, tworząc
skomplikowaną figurę geometryczną.
Biały człowiek odetchnął swobodniej,
maskując strach pewnością siebie. Jak
wiele
można się było nauczyć od tych ludzi!
Choć bez wątpienia prymitywni, wciąż
mieli kontakt z
żywymi mocami, o których w
ucywilizowanych regionach świata
istniały już tylko wypaczone
przekazy.
- Proszę - odezwał się bokor, ściągając
z ramienia torbę i rzucając ją
Hurwoodowi. -
Możesz wysypać mąkę i rozlać rum... Są
też cukierki. Loa mają słabość do
słodkości.
Hurwood podszedł do płytkiego dołu -
w blasku pochodni jego wydłużony cień
sięgał
aż do spiętrzonych kęp liści, które
opasały polanę - i pozwolił torbie
ciężko uderzyć o ziemię.
Pochyliwszy się, wydobył ze środka
butelkę z rumem, odkorkował ją zębami
i obszedł dół,
rozlewając aromatyczny alkohol wokół
zagłębienia. Kiedy zatoczył pełny krąg,
na dnie wciąż
znajdowały się dwa spore łyki - wypił
je, nim cisnął pustą butelkę na bok. W
torbie znalazł
również sakiewki z mąką i cukierkami.
Rozsypał to wszystko wokół dołu z
irytującą
świadomością, że porusza się jak chłop
nawadniający i obsiewający bruzdy na
polu.
Na dźwięk metalicznego pisku odwrócił
głowę w kierunku szałasu i ujrzał
rozgrywające
się na polanie przedstawienie, które
obudziło w nim tyle samo nadziei, co
przerażenia: bokor z
wysiłkiem pchał taczki z dwoma
nieprzytomnymi, ciemnoskórymi
ciałami. Szkoda, że to musi
być ludzka krew, że nie wystarczy
owcza, jak w czasach Odyseusza,
pomyślał przelotnie, lecz
zacisnął zęby i pomógł bokorowi
wyładować ciała na ziemię, tak by ich
głowy znajdowały się
odpowiednio blisko dołu.
Bokor wyciągnął w stronę jednorękiego
mężczyzny niewielki nóż do obierania.
- Chcesz sam?
Hurwood pokręcił głową.
- Są twoi - powiedział ochryple.
Odwrócił się i wpatrzył w płomień
pochodni.
Czarnoskóry mężczyzna uklęknął nad
ciałami, a kiedy kilka chwil później
Hurwood usłyszał
odgłos tryskającej i lejącej się
strumieniem na ceratę krwi, zamknął
Tim Powers
Na nieznanych wodach On Stranger Tides Tłumaczył Łukasz Małecki Jimowi i Viki Blaylockom, najbardziej wielkodusznym i najwierniejszym przyjaciołom, pamięci Erica Batsforda i Noela Powersa,
z podziękowaniami dla Davida Carpentera, Bruce'a Olivera, Randala Robba, Johna Swarzela, Philipa Thibodeau i Dennisa Tuppera za jasne odpowiedzi na niejasne pytania.
Prolog Choć podczas marszu Benjamin Hurwood czuł na plecach chłód wieczornej bryzy, na razie wiatr nie podjął się wydmuchiwania parnego powietrza, które zalegało między splątanymi pnączami i pniami drzew palmowych. Twarz mężczyzny lśniła od potu, jeszcze zanim czarnoskóry przewodnik zdążył go wprowadzić choćby dziesięć jardów w głąb dżungli.
Hurwood unosił maczetę lewą - i jedyną - ręką, z niepokojem spoglądając na cienie, które zdawały się tłoczyć dookoła i nad ich głowami, za oświetloną blaskiem pochodni roślinnością. Opowieści o kanibalach i ogromnych wężach nagle zaczęły wydawać się całkiem wiarygodne, dlatego - pomimo ostatnich wydarzeń - trudno mu było powierzyć własne bezpieczeństwo kolekcji wołowych ogonów, płóciennych woreczków oraz drobnych figurek wiszących u pasa
jego towarzysza. W tym pradawnym, tropikalnym lesie ani trochę nie pomagała mu myśl, że te fetysze to raczej amulety, talizmany i drogue, jego towarzysz zaś to raczej bokor niż znachor czy szaman. Czarnoskóry mężczyzna skinął pochodnią i odwrócił się do Hurwooda. - Teraz w lewo - powiedział ostrożnie po angielsku, po czym dodał pospiesznie w jednym ze zubożonych francuskich dialektów Haiti: - I uważaj, jak stąpasz, ścieżkę w wielu
miejscach podmyły strumyki. - W takim razie idź wolniej, żebym widział, gdzie stawiasz stopy - odparł rozdrażniony Hurwood płynnym, książkowym francuskim. Zastanawiał się, jak bardzo musiał dotychczas ucierpieć jego idealny akcent, przez ostatnie miesiące wystawiany na wpływy tak wielu odmian języka. Ścieżka wznosiła się coraz bardziej stromo i już niebawem musiał schować maczetę, by
wolną ręką odgarniać gałęzie i wspinać się wyżej. Przez chwilę serce biło mu tak mocno, jakby chciało wyrwać się z piersi, choć przecież dostał od czarnoskórego mężczyzny ochronną drogue. Zaraz potem wynurzyli się jednak z gęstej dżungli na polanę, gdzie odnalazła ich morska bryza. Hurwood zawołał do swego towarzysza, aby na chwilę przystanął; chciał złapać oddech i nacieszyć się powiewem chłodnego, świeżego powietrza w mokrych siwych włosach i
pod zapoconą koszulą. Słyszał postukiwanie i szelest wiatru w gałęziach palm poniżej, a między rzadszymi teraz pniami widział wodę - lśniący w blasku księżyca fragment Języka Oceanu, przez który tego popołudnia przypłynęli tu z New Providence. Przypomniał sobie, że już z daleka zauważył to wzniesienie i że cały czas o nim myślał, kiedy, ku wielkiej satysfakcji cholerycznego przewodnika, mocował się z szotem,
trymując żagle. Na mapach znajdowała się tu wyspa Andros, choć ludzie, z którymi ostatnio przestawał, zwykli określać ją mianem Isle de Loas Bossals, co, jak wywnioskował, oznaczało: Wyspa Nieokiełznanych (lub, być może precyzyjniej, Złych) Duchów (albo, jak się czasem wydawało - Bogów). Jemu to miejsce przywodziło na myśl wybrzeże Persefony, gdzie wreszcie odnajdzie okienko, które pozwoli mu zajrzeć do
Hadesu. Usłyszał za plecami bulgot i odwrócił się w samą porę, by zobaczyć, jak przewodnik odkorkowuje jedną z butelek. W świeżym powietrzu rozszedł się ostry zapach rumu. - Do diaska - warknął Hurwood. - To na duchy. Bokor wzruszył ramionami. - Wziąłem za dużo - wyjaśnił. - Za dużo rumu, za wiele przyjdzie. Jednoręki mężczyzna nie odpowiedział,
choć znów zaczął żałować, że nie ma wystarczającej wiedzy - zamiast prawie wystarczającej - by poradzić sobie w pojedynkę. - Już niedaleko - powiedział bokor, po czym wcisnął butelkę z powrotem do wiszącej na ramieniu skórzanej torby. Znów podjęli miarowy marsz wilgotną, wydeptaną ścieżką, choć Hurwood poczuł pewną różnicę - teraz ktoś ich obserwował.
Czarnoskóry mężczyzna również to wyczuł i spojrzał za siebie przez ramię, szczerząc dziąsła niemal tak białe jak zęby. - Zwąchały rum - stwierdził. - Jesteś pewien, że to nie ci biedni Indianie? - Indianie śpią - odparł przewodnik. - Ci, których wzrok wyczuwasz, to loa. Choć jednoręki mężczyzna zdawał sobie sprawę, że na razie nie ma co liczyć na niezwykłe widoki, potoczył dookoła wzrokiem. Po raz pierwszy dotarło do
niego, że trudno doszukać się w tym otoczeniu jakichkolwiek osobliwości - palmy i bryza nie różniły się przecież zbytnio od palm i bryzy Morza Śródziemnego. Być może ta karaibska wyspa pod wieloma względami przypominała tę, na której tysiące lat temu Odyseusz odprawił swój rytuał. Dziś zamierzali go powtórzyć. * * * Dopiero gdy dotarli na polanę na
szczycie wzniesienia, zrozumiał, że cały czas lękał się tej chwili. Sama sceneria nie miała w sobie nic złowieszczego - był to oczyszczony płat ubitej ziemi, po jednej stronie stał szałas, a pośrodku cztery pale, podtrzymujące trzcinowe zadaszenie nad drewnianą skrzynią. Hurwood wiedział jednak, że w szałasie znajdują się dwaj odurzeni Arawakowie, a po przeciwnej stronie niewielkiego namiotu długi na sześć stóp, wyłożony
ceratą dół w ziemi. Czarnoskóry mężczyzna podszedł do zadaszonej skrzyni - tronu czy ołtarza - i bardzo ostrożnie odczepiwszy od pasa kilka drobnych figurek, ustawił je na wieku. Skłonił się i cofnął, a następnie odwrócił do mężczyzny, który poszedł za nim na środek polany. - Wiesz, co teraz? - zapytał czarnoskóry. Hurwood zorientował się, że to sprawdzian. - Skropić rumem i posypać mąką ziemię
wokół dołu - odparł, starając się nadać głosowi zdecydowany ton. - Nie - powiedział bokor. - Teraz. Jeszcze wcześniej. - W jego głosie wyraźnie pobrzmiewała podejrzliwość. - Och, wiem, o co ci chodzi - Hurwood próbował kupić sobie odrobinę czasu, podczas gdy jego umysł w pośpiechu szukał odpowiedzi. - Wydawało mi się, że to oczywiste. - Tylko o
co mu, u licha, chodziło? Czyżby Odyseusz zrobił na początku coś jeszcze? Nie, a w każdym razie nic, co by odnotowano. Tyle że Odyseusz żył w czasach, gdy magia była łatwiejsza i stosunkowo nieskażona. Tak, z pewnością chodziło właśnie o to: w przypadku równie jawnego działania niezbędne były środki ostrożności, aby utrzymać na postronku potwory zwabione zamieszaniem. - Mówisz o środkach ochronnych.
- Składających się z... Z jakich zabezpieczeń korzystano na wschodniej półkuli, gdy wciąż działała tam magia? Z pentagramów i kręgów. - Ze znaków na ziemi. Czarnoskóry mężczyzna kiwnął głową, udobruchany. - Tak - rzucił. - Potrzebny jest verver. - Ostrożnie odłożył pochodnię na ziemię i przez chwilę gmerał w torbie. W końcu wyciągnął niewielką sakiewkę, a z niej
wydobył szczyptę szarego popiołu. - Nazywamy to mąką z Gwinei - wyjaśnił, po czym uklęknął i zaczął posypywać popiołem ziemię, tworząc skomplikowaną figurę geometryczną. Biały człowiek odetchnął swobodniej, maskując strach pewnością siebie. Jak wiele można się było nauczyć od tych ludzi! Choć bez wątpienia prymitywni, wciąż mieli kontakt z żywymi mocami, o których w ucywilizowanych regionach świata
istniały już tylko wypaczone przekazy. - Proszę - odezwał się bokor, ściągając z ramienia torbę i rzucając ją Hurwoodowi. - Możesz wysypać mąkę i rozlać rum... Są też cukierki. Loa mają słabość do słodkości. Hurwood podszedł do płytkiego dołu - w blasku pochodni jego wydłużony cień sięgał aż do spiętrzonych kęp liści, które opasały polanę - i pozwolił torbie ciężko uderzyć o ziemię.
Pochyliwszy się, wydobył ze środka butelkę z rumem, odkorkował ją zębami i obszedł dół, rozlewając aromatyczny alkohol wokół zagłębienia. Kiedy zatoczył pełny krąg, na dnie wciąż znajdowały się dwa spore łyki - wypił je, nim cisnął pustą butelkę na bok. W torbie znalazł również sakiewki z mąką i cukierkami. Rozsypał to wszystko wokół dołu z irytującą świadomością, że porusza się jak chłop nawadniający i obsiewający bruzdy na polu.
Na dźwięk metalicznego pisku odwrócił głowę w kierunku szałasu i ujrzał rozgrywające się na polanie przedstawienie, które obudziło w nim tyle samo nadziei, co przerażenia: bokor z wysiłkiem pchał taczki z dwoma nieprzytomnymi, ciemnoskórymi ciałami. Szkoda, że to musi być ludzka krew, że nie wystarczy owcza, jak w czasach Odyseusza, pomyślał przelotnie, lecz zacisnął zęby i pomógł bokorowi wyładować ciała na ziemię, tak by ich głowy znajdowały się
odpowiednio blisko dołu. Bokor wyciągnął w stronę jednorękiego mężczyzny niewielki nóż do obierania. - Chcesz sam? Hurwood pokręcił głową. - Są twoi - powiedział ochryple. Odwrócił się i wpatrzył w płomień pochodni. Czarnoskóry mężczyzna uklęknął nad ciałami, a kiedy kilka chwil później Hurwood usłyszał odgłos tryskającej i lejącej się strumieniem na ceratę krwi, zamknął