Rain J.R.
Ycorkt"fq"y{pclęekc"26"
Dziecko księżyca
Samantha Moon zostaje postawiona przed kolejnym
wyborem i podejmuje decyzję, jak się okaże, brzemienną w
skutki i szczególnie dramatyczną dla kobiety, która jest matką.
Nieoczekiwany zwrot akcji zmusza ją do przeciwstawienia
swojej nadprzyrodzonej mocy innemu wampirowi. Samantha
staje do walki na śmierć i życie z potężnym przeciwnikiem,
który nie cofnie się przed niczym, aby zdobyć to, czego pragnie
najbardziej.
Bycie nieśmiertelnym jest mało znaczące;
z wyjątkiem człowieka wszystkie stworzenia są nieśmiertelne,
nic bowiem nie wiedzą o śmierci;
boska, przerażająca i niepojęta jest natomiast wiedza, że się
jest śmiertelnym.
Jorge Luis Borges, Nieśmiertelny
(przeł. Magda Potok-Nycz)
Jedyną wadą nieśmiertelności jest to,
że życie trwa wiecznie.
Herb Caen
(przeł. Michał Juszkiewicz)
W poprzednim tomie
Leciałam ponad wodami Oceanu Spokojnego.
Zapadła już noc. Od wydarzeń w indiańskim hotelu upłynęła
doba. Przez cały dzień, od rana do wieczora, siedziałam przy
moim synku i trzymałam go za rękę, a dookoła roiło się od
lekarzy. Krzyczeli na mnie, żebym nie przeszkadzała. Jeden
nawet mnie odepchnął. Walczyli o życie Anthony ego. Walczyli
z całych sił.
Patrzyłam z boku, jak toczą ten bój, wkładając weń wszystkie
swoje umiejętności, nie szczędząc ani leków, ani specjalistycznej
aparatury. Któryś z nich powiedział mi, że mam się spodziewać
najgorszego. Przygotować się na to. Posłałam go do diabła.
Jak na razie mój syn trzymał się jeszcze. Nie umarł.
Jak na razie.
Ocean rozciągał się pode mną jak nieskończona czarna tafla.
Rozjarzone światła, jedne większe, inne mniejsze, kłębiły się w
dole jak oszalałe. Wiedziałam, że to jest życie. Życie oceanu.
Większe z tych świetlistych kształtów nie poruszały się zbyt
szybko, toczyły się ociężale w głębokiej toni, wynurzając się od
czasu do czasu i tryskając obłokiem wodnej mgiełki,
rozpraszającej blask księżyca.
Poruszałam leniwie skrzydłami i tak niosła mnie noc. Zimne
powietrze obmywało moje idealnie aerodynamiczne ciało.
To był potworny dzień. Czarna aureola otaczająca
Anthonyego była już bardzo gęsta. Wręcz kleista. Wiedziałam, że
pozostało mu zaledwie kilka godzin życia. Siedzieli przy nim
Danny, czyli jego tata, siostra Tammy oraz ciocia Mary Lou.
Zajrzeli także Sherbet, Kieł oraz Kingsley - na całe szczęście nie
wpadli na siebie - a poza tym Aaron King, Knight-horse i
Spinoza, każdy z bukietem kwiatów. King obejrzał moją żuchwę,
a gdy usłyszał, że mogę już mówić, pokręcił głową ze
zdumieniem. Knighthorse i Spinoza mieli żal, że nie zaproszono
ich na wielki finał" w kasynie indiańskiego hotelu. Musiałam im
przypomnieć, że jestem świetnie wyszkoloną agentką federalną i
potrafię o siebie zadbać.
Powietrze było zimne, pewnie nawet lodowate, ale dla mnie -
w sam raz. Na niebie świeciła połówka księżycowej tarczy.
Czy naprawdę upłynęły dopiero dwa tygodnie, odkąd
Kingsley zjawił się w moim hotelu pod postacią olbrzymiej
bestii?
Sprawdziłam też, co z Maddie. Przeżyła, choć potrzebna była
całkowita transfuzja krwi. Czarna aure-
ola wokół jej małego ciałka zniknęła już prawie zupełnie.
Szybowałam lekko i bez wysiłku, bo wiatr dmuchał mi w
plecy. Stado wielorybów, które zauważyłam wcześniej, szło dalej
w tym samym tempie; obłe, rozświetlone cielska wynurzały się
co chwila, tryskając obłokami wodnych kropelek.
Przyspieszyłam, zostawiając je za sobą.
Woda, pomyślałam. Czarna woda. Pod wodą wszystko toczy
się wolniej. Woda głuszy dźwięk, rozmywa światło.
Jeszcze raz spojrzałam w dół... a potem złożyłam skrzydła i
runęłam jak kamień.
Zamknęłam oczy, a w następnej sekundzie uderzyłam w
powierzchnię oceanu.
Woda nie stawiła wielkiego oporu mojemu
aerodynamicznemu ciału, które zanurzyło się z łatwością w
mrocznej toni. Głębia, tak samo jak noc na powierzchni, nie była
dla mnie nieprzebitą ciemnością. Wirowały w niej drobne iskry i
świetliste włókna. Dzięki nim widziałam, dokąd zmierzam.
Poruszyłam skrzydłami i odkryłam, ku swojemu wielkiemu
zdziwieniu, ale i zadowoleniu, że za pomocą olbrzymich
skórzastych błon poruszam
się w wodzie niezwykle sprawnie i szybko. Niczym płaszczka.
Gigantyczna płaszczka skrzyżowana z nietoperzem.
Wachlowałam skrzydłami powoli, lecz z wielką siłą. Woda
biła mi w twarz, a jednak moim oczom jakoś to nie szkodziło.
Stwór, którym się stałam, miał niesamowite zdolności adaptacji i
był fantastycznie wytrzymały.
To byłam ja. Taka właśnie byłam.
Ale mój synek... Mój synek był inny Stał na progu śmierci, za
kilka godzin jego życie miało dobiec końca. Wiedziałam, że tak
się stanie. Tak samo jak lekarze. Wszyscy wiedzieli, że to nastąpi.
Nie trzeba być doktorem ani jasnowidzem, aby dostrzec
zbliżającą się śmierć.
A ja mogłam ją powstrzymać. Nawet więcej: mogłam dać
swojemu dziecku wieczne życie. Mogłam zatrzymać Anthonyego
przy sobie na zawsze. Detektyw Hanner powiedziała mi, jak to
zrobić. Jak dokonać przemiany Jak sprawić, aby śmiertelnik stał
się nieśmiertelny
To był szalony pomysł. Szalony i ryzykowny
Ale mimo wszystko mogłam go uratować, a potem zamienić
na powrót w śmiertelnika mocą medalionu, który trafił w moje
ręce.
Tak to wyglądało w teorii. Nikt nie wiedział na pewno, czego
mogę się spodziewać.
Z ciężkim sercem płynęłam dalej w głąb. W pewnej chwili coś
się do mnie zbliżyło. Delfin. Nie, dwa delfiny Sunęły obok mnie,
z tą samą prędkością, bijąc mocno potężnymi ogonami. Słabo
znam się na delfinach, ale te dwa robiły wrażenie zupełnie
osłupiałych ze zdumienia. Wcale im się zresztą nie dziwiłam.
Pewnie nigdy nie widziały takich istot jak ja. Chwilę później
odskoczyły i zostały z tyłu, a ich świetliste aury rozmyły się w
ciemnej wodzie fosforyzującymi smugami.
Mojemu synkowi pozostało już tylko kilka godzin życia. A
może nawet jeszcze mniej.
To była niezaprzeczalna prawda.
Mogłam go uratować. Dając mu wieczne życie.
Byłam w posiadaniu legendarnego medalionu, który być może
miał moc przywrócenia go do świata śmiertelnych. Znalazłam
lukę w wyrokach śmierci.
Niewielu ludzi ma taki wybór.
Niewiele zrozpaczonych matek.
Znów zabrzmiały mi w uszach słowa Kingsleya: A jeśli się
okaże, że to proces nieodwracalny? Co wtedy?".
Anthony, siedmiolatek, pozostanie nieśmiertelny
Siedmiolatek skazany na nieskończoną tułaczkę po ziemi. Na
picie krwi aż po kres wieczności.
Siedmiolatek.
Co innego zamienić przystojnego, zakochanego młodzieńca
posługującego się imieniem Kieł w swojego nieśmiertelnego
adoratora - on chciał, z własnej woli, trwać przy mnie noc w noc,
być mi towarzyszem oraz kochankiem, i to niewykluczone, że do
końca moich dni, co mogło potrwać tysiące lat, chociaż tego
nigdy nie można być pewnym. Ale skazać Anthonyego na ten
sam los? Wieczny siedmiolatek, mały wampir? Nie potrafiłam
sobie nawet wyobrazić, jak mogłabym mu to wszystko kiedyś
wytłumaczyć, gdyby medalion jednak nie podziałał.
Serce potężnie załomotało mi w piersi.
Nie wiedziałam, co mam zrobić. Kto umiałby podjąć taką
decyzję?
Czasu było coraz mniej.
Mój syn umierał.
Skuliłam jedno skrzydło i zawróciłam w kierunku
powierzchni, tam, skąd przybyłam.
Myśli gorączkowo goniły jedna drugą. Mocno pracowałam
mięśniami, burząc wodę i płosząc maleńkie srebrne rybki.
Aż wreszcie podjęłam decyzję.
Boże, dopomóż mi, bo postanowiłam już, co zrobię.
Uderzyłam skrzydłami z całej siły i wyrwałam się z objęć
oceanu, by ulecieć w nocne niebo.
1
W dole szybko przesuwało się bezkresne wodne pustkowie.
Księżyca z nocy na noc przybywało; targane morskimi
prądami fale odbijały jego blask, który mknął po wodzie z równie
wielką prędkością jak ja. Co chwila tu i ówdzie trzepotał
pióropusz białej piany, w pewnym momencie zobaczyłam, jak z
głębiny wychynął szary waleń, wyrzucając w powietrze fontannę
rozpylonej wody.
Wiem, że są matki, które potępiłyby mnie za to, że w takiej
chwili odeszłam od łóżka chorego Anthonyego. Znalazłyby się i
takie, dla których ratowanie życia nieznajomej dziewczynki, gdy
własny synek leży w szpitalu, zasługuje na najwyższą naganę;
matka musi przecież czuwać przy dziecku przez cały czas,
choćby się waliło i paliło. Rozumiem to. Inne natomiast z całą
pewnością byłyby zdania, że powinnam poruszyć niebo i ziemię,
aby znaleźć lekarstwo; matce nie wolno spocząć, dopóki jej
dziecko nie wyzdrowieje. I to też rozumiem.
W dole, tuż nad powierzchnią wody, śmignęła mewa. Przez
krótki czas leciała równo ze mną, potem
odbiłam w prawo, opuszczając jedno skrzydło. W oddali
jaśniejszą kreską zarysowała się plaża, a niewiele później
zobaczyłam dachy obrzydliwie drogich rezydencji. Okna jednej z
nich buchały światłem; trwała tam w najlepsze impreza.
Przelatując na tle tarczy księżyca, zauważyłam, jak kilkoro
bawiących się ludzi unosi głowy i pokazuje mnie sobie palcami.
Powracając do wcześniejszych rozważań: nie jestem jak inne
matki. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że takich jak ja jest
bardzo mało. Bo ja widziałam - dosłownie, na własne oczy -
śmierć stojącą nad moim synkiem. Widziałam, że lekarze trudzą
się nadaremnie. Widziałam to wszystko, słyszałam i czułam.
A poza tym wiedziałam dokładnie, kiedy śmierć go zabierze.
Ta chwila była już coraz bliżej.
Bardzo blisko.
Za nadbrzeżnymi rezydencjami ciągnęły się podmokłe,
bagniste tereny, a dalej zaczynała się okolica przepięknych
bloków mieszkalnych i wzgórz usianych domami. Przemknęłam
nad kampusem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, wpadłam
w nisko wiszącą chmurę i rozerwałam ją na strzępy uderzeniami
potężnych skrzydeł.
Zdawałam sobie sprawę, że stoję przed najważniejszą decyzją
w życiu. Taka decyzja wymaga porządnego namysłu,
potrzebowałam więc chwili sa-
motności, aby poukładać sobie wszystko w głowie. Musiałam
mieć pewność, że to, co zrobię - albo czego nie zrobię - będzie
właściwe.
Potem zrozumiałam, że w tej sprawie decyzja może być tylko
jedna.
Bo przede wszystkim byłam matką. Nie było dla mnie nic
ważniejszego niż moje dzieci, a zatem jeśli istniała jakakolwiek
szansa, aby uratować syna, to musiałam ją wykorzystać, nie
cofając się przed niczym.
Uderzyłam skrzydłami jeszcze mocniej i wypadłam ze
skłębionego obłoku na czystą połać nieba. Mój wewnętrzny
system nawigacyjny włączył się, kierując mnie nieomylnie do
szpitala św. Judy w Orange.
2
Gdy doleciałam do szpitalnego parkingu, była już późna noc.
Aby sprawdzić, czy w zasięgu wzroku na pewno nikogo nie
ma, zatoczyłam koło tuż nad sferą halogenowego światła latarni.
Potem wylądowałam przy swojej furgonetce.
I pomyśleć, że ten gigantyczny, skrzydlaty stwór jeździ
pięcioletnią furgonetką na numerach, które za chwilę stracą
ważność... Śmieszne. Nie. Nie śmieszne. Tak naprawdę to było
niepojęte.
Kamerami monitoringu nie przejmowałam się wcale, wiedząc,
że zarejestrują co najwyżej, jak drzwi samochodu otwierają się,
zamykają, a potem znowu otwierają, aby ukazać energiczną,
trzydziestosiedmioletnią matkę, której być może nie będzie
widać zbyt dokładnie, w zależności od tego, czy zrobię makijaż
czy też nie. W tym drugim wypadku kamera miała szansę
uchwycić wyłącznie zarys moich krągłości pod ubraniem.
Rzecz jasna, mając świadomość tego, że kamera mnie nie
rejestruje, zazwyczaj pamiętam o zrobieniu makijażu - maluję nie
tylko twarz, ale też
przedramiona i wierzchy dłoni. Mimo to z całą pewnością
istnieją setki filmów z różnych systemów wideonadzoru, na
których widać puste kobiece ubranie. Jak namierzyć wampira?
Sprawdź nagranie z monitoringu.
Na razie jednak musiałam wylądować. Opadłam na ziemię
niedaleko tylnych drzwi furgonetki, zaparkowanej pod
kołyszącym się ospale drzewem magnolii. Dookoła rosło trochę
krzaków i sterczały powyginane rury, należące
najprawdopodobniej do szpitalnej kanalizacji. Tak się
domyślałam, bo przecież, do diabła, nie znam się na tym.
Dla gigantycznego stwora rodem z legend i mitów miejsca
było tam zdecydowanie za mało; lądując, stratowałam kilka
krzaków, złamałam gałąź magnolii i wgniotłam rurę.
No cóż, życie toczy się dalej.
Oczyma duszy ujrzałam płomień, a w nim - kobietę. Czekała,
przyglądając mi się spokojnie. Skupiłam na niej spojrzenie, a
dystans między nami zaczął nagle maleć. Czy to ona zbliżała się
do mnie, czy ja do niej? Tego nigdy nie byłam pewna. Uczucie,
którego doznałam potem, jest trudne do opisania, ponieważ w
zasadzie nic nie czułam. Westchnęłam cicho i uniosłam głowę,
jakby budząc się z krótkiej drzemki. Klęczałam, przygniatając
kolanem małą, zmizerniałą zielistkę. Zajęłam się nią trochę,
przeczesując
palcami jej długie liście, a następnie wstając, sięgnęłam pod
zderzak, gdzie schowany był klucz do mojej furgonetki.
Tego ostatniego proszę nikomu nie powtarzać.
Otworzyłam zamek i wślizgnęłam się do środka. Ubranie
leżało na miejscu; po kilku minutach szybkiego pudrowania
wysiadłam, trzymając torebkę w dłoni. Tak dobiegła końca
przemiana z olbrzymiego monstrum w zdesperowaną matkę.
Dziwne to moje życie, pomyślałam, sprawdzając godzinę na
wyświetlaczu komórki. Przed chwilą minęła druga nad ranem.
Godzina wampirów, można by powiedzieć, gdyby nie fakt, że tak
naprawdę na to miano zasługuje dowolna pora między zachodem
a wschodem słońca.
Mary Lou, moja siostra, wzięła moją córkę Tammy na kilka
dni do siebie; o tej porze bez wątpienia były już w domu.
Ostatecznie wszyscy myśleli, że stan Anthonyego się
ustabilizował. Tylko ja, zdolna do postrzegania
pozazmysłowego, podejrzewałam, że może być inaczej, niż na
pierwszy rzut oka się wydaje.
A raczej - wiedziałam z całą pewnością, że mój synek ma
przed sobą zaledwie godziny życia. W najlepszym wypadku.
Zabrałam mu kilka z tych ostatnich chwil, przywłaszczyłam je
sobie, wiedząc, że muszę podjąć decyzję.
I podjęłam ją.
Rosnący z nocy na noc księżyc emanował milczącą mocą, w
niezrozumiały sposób pozwalając mi ją czerpać dla siebie.
Ruszyłam do szpitala, nie przejmując się ochroną; wiedziałam, że
wpuszczą mnie do chorego dziecka.
Do chorego dziecka, powtórzyłam w myśli z determinacją,
które już niedługo zapomni o wszelkich chorobach.
3
- Dobry wieczór, Samantho - przywitał mnie Rob, ochroniarz
pilnujący wejścia, potężny facet, prawdopodobnie na sterydach.
Po czym poznać, że jest naprawdę źle? Po tym, że nocna
zmiana w szpitalu dziecięcym zwraca się do ciebie po imieniu.
Bąknęłam Hej", a on wpuścił mnie do środka, uśmiechając
się uprzejmie.
W głębi głównego korytarza znajdowały się windy. Gdy szłam
w tamtą stronę, zza zakrętu dobiegł mnie szum pracującego
odkurzacza. Rzuciłam od niechcenia okiem na ekipę sprzątaczy...
i oprócz ludzi dostrzegłam coś jeszcze.
Dookoła nich krążyły świetliste kule, trzaskające
zakumulowaną energią. Było ich dużo. Teraz już wiedziałam, na
co patrzę. To były duchy, duchy w najbardziej czystej ze swych
postaci. Niektórzy nazywają je po prostu kulami światła; zdarza
się, że można je zobaczyć na zdjęciach. Wielu niedowiarków
sądzi, że to drobinki kurzu na obiektywie. Żadna fotografia nigdy
nie pokazałaby jednak tego, co widzą moje oczy Ja widziałam
wyraźnie, że te świetliste sfery pulsują
żywą energią, nieustannie rozpraszając się i skupiając na
nowo, niczym miniaturowe czarne dziury ściągając do siebie
mniejsze naładowane cząstki. Czarnymi nie można by ich
nazwać w żadnym wypadku: białawe albo złote, po chwili
wydawały się czerwone. Czasem porzucały formę kuli i
przybierały zupełnie inny kształt: pełny kształt sylwetki ludzkiej.
Gdy przemykałam po cichu korytarzem, jedna ze sprzątaczek
uniosła głowę i spojrzała na mnie. Uśmiechnęłam się, odwracając
wzrok, a dokładnie w tym samym momencie jedna z białawych,
naelek-tryzowanych kul ruszyła moim śladem, bez trudu
dotrzymując mi kroku.
Nie znoszę, gdy duchy za mną łażą.
Kiedy wcisnęłam klawisz oznaczony dwójką i drzwi windy
zaczęły się zamykać, kula białego światła wcisnęła się przez
malejącą szczelinę i dołączyła do mnie w kabinie.
Zawisła tuż przed moim nosem, tryskając ogniem jak
maleńkie słońce. Skoczyła w prawo, a potem w lewo, aby w
końcu zawisnąć mniej więcej trzydzieści centymetrów przede
mną.
Winda powoli ruszyła do góry. Pierwsze piętro.
- Nieładnie się tak gapić - powiedziałam.
Kula błysnęła krótko, ewidentnie czymś poruszo na, a potem
śmignęła pod sufit, jak najdalej ode mnie, i tam już pozostała aż
do zatrzymania się windy.
Brzęknął sygnał i drzwi się rozsunęły. Wyszłam na korytarz.
Na tym piętrze leżał mój syn. Byłam zupełnie sama.
W pokoju Anthonyego spał Danny.
Siedział rozwalony, z głową odrzuconą w tył, na jednym z
drewnianych krzeseł ustawionych w nogach szpitalnego łóżka, i
chrapał wniebogłosy Niebo musiało być już chyba nieźle
wkurzone tym głosem". Jeżeli było coś, czego mi nie brakowało
po rozstaniu z moim byłym mężem - to właśnie te nocne hałasy.
No i jeszcze niewierność małżeńska.
Mój synek nie chrapał. Spał lekkim snem. Wisiała nad nim
czarna chmura, którą mogłam zobaczyć chyba tylko ja i istoty
mojego rodzaju.
Czarna chmura nie tyle wisiała nad nim, ile spowijała małe
ciałko szczelnym całunem. Grubym, złowieszczym całunem,
który pochłaniał cały blask, jakim było jasne życie mojego
dziecka.
W pokoju nie paliła się żadna żarówka, co mi jednak zbytnio
nie przeszkadzało. Przestrzeń pełna jest szczelin wypełnionych
roziskrzoną, świetlistą energią. Ma ona postać migotliwych
włókien, które same w sobie nie są zbyt jasne, ale gdy
nagromadzi się ich
większa ilość, potrafią naprawdę bardzo ładnie rozproszyć
mroki nocy.
Nie wszyscy mogą korzystać z tego oświetlenia, ale ja i mnie
podobni - tak.
Pląsające szaleńczo smugi energii często koncentrują się w
pobliżu żyjących; teraz otoczyły brzęczącym rojem mojego
śpiącego eksmęża, krążąc dookoła niego jak stado prawdziwych,
ożywionych istot i mieszając własny blask z silną emanacją jego
aury, która w tym momencie miała łagodną czerwoną barwę
przetykaną nitkami koloru niebieskiego. Wiedziałam z
doświadczenia, że niebieskie nitki oznaczają głęboki sen,
czerwień natomiast zdradza zmartwienie albo silny niepokój. A
zatem Danny martwił się, nawet gdy spał.
Martwił się o naszego synka.
Mój eks był skończonym draniem - co do tego nie mogło być
żadnych wątpliwości. Pokazał mi się z najgorszej strony, jako
odpychający, paskudny, dwulicowy typ. Był człowiekiem
słabym, który nie wie, czego chce, a tak się akurat złożyło, że nie
tych cech poszukiwałam u mężczyzny. Potrzebowałam oparcia.
Siły. Zaufania i zrozumienia.
Czytałam gdzieś kiedyś, że nie każdy związek jest wieczny. A
dla wampira wieczność to naprawdę bardzo długo.
Przeszłam przez cały pokój i zatrzymałam się przy głowie
Danny ego, który na chwilę przestał chrapać
i wzdrygnął się mocno, jakby owiał go podmuch zimnego
wiatru.
Albo jakby stanęła nad nim jego zimna była żona.
Gdy położyłam dłoń na jego ramieniu, znów się zatrząsł, a
włoski na karku zjeżyły się. Co na niego tak podziałało: moja
lodowata skóra czy to, że byłam istotą nadprzyrodzoną? Nie
umiałabym zgadnąć, ale najpewniej jedno i drugie.
Niewykluczone, że jakiś zmysł ostrzegł Dannyego przed
zbliżającym się drapieżcą - bo tym właśnie byłam. Być może
system alarmowy hałasował teraz w jego głowie na pełnych
obrotach, usiłując go obudzić: potwór nadchodzi!
Po chwili Danny z powrotem zaczął chrapać, chociaż teraz na
jego ramionach pokazała się gęsia skórka.
Potrząsnęłam nim delikatnie; chrapanie zakończyło się
ostrym, głośnym chrząknięciem, tak że przestraszyłam się, że
połknie język. A potem zrobił coś, o czym gorąco marzy każda
kobieta: otworzył oczy, ogarnął wzrokiem moją postać i zaczął
wrzeszczeć, jakby go obdzierali ze skóry.
Nie przestawał ani na moment, nawet gdy zerwał się, potknął
o krzesło i rymnął z wielkim hukiem na podłogę. Padł na wznak,
stękając głucho, gdy siła upadku wypchnęła powietrze z jego
płuc. Dalej chciał krzyczeć, ale mając puste płuca, mógł już tylko
chrapliwie rzęzić. Odczołgał się tyłem, jak spłoszony skorupiak
na dnie oceanu.
Stanęłam nad nim, ze smutkiem potrząsając głową na myśl o
tym, że zaalarmował już chyba wszystkie pielęgniarki we
wszystkich szpitalach jak kraj długi i szeroki.
- Skończyłeś? - zapytałam, pochylając się i krzywiąc z
niesmakiem; nie mogłam znieść tego nędznego palanta.
Danny chwycił się za serce, wlepiając we mnie wzrok. Po
chwili przypomniał sobie najwidoczniej, gdzie się znajduje;
wciąż oddychał ciężko, z trudem i widać było, że ten fakt też go
przeraża.
- Uspokój się - powiedziałam, przyklękając i biorąc go za rękę.
- Uspokój się, kretynie, i przestań się trząść. Nie zjem cię. Jeszcze
nie teraz.
Poklepałam go po dłoni. Danny wciąż zaciskał palce na piersi,
aż wreszcie płuca podjęły pracę; wtedy za jednym wdechem
wciągnął chyba połowę powietrza z całego pokoju.
- Przepraszam - jęknął słabym głosem. Z korytarza dobiegł
odgłos kroków. - Wystraszyłaś mnie.
- Co ty powiesz? - Podniosłam się i pociągnęłam go za sobą,
chyba odrobinę zbyt szorstko, bo śmignął w powietrzu i już stał
równo, zaskoczony jak cholera, że tak szybko się to odbyło.
Potoczył wzrokiem dookoła, otwierając szeroko usta.
- Ty mnie nigdy nie przestaniesz zadziwiać, Sam - westchnął.
Nagle w drzwiach stanęła pielęgniarka, włączyła światło.
Najpierw spojrzała na łóżko Anthonyego, a dopiero potem - na
nas. Zobaczyła, że przewrócone krzesło leży na podłodze, a my
stoimy bardzo blisko siebie.
- Wszystko w porządku - uspokoiłam ją. - Danny się
wystraszył.
- Przysnąłem - pisnął mój były cienkim, frajer-skim głosikiem.
- Śniły mi się koszmary - dodał, strzygąc okiem w moją stronę. -
Pani rozumie.
Pielęgniarka przyglądała się nam, a potem podeszła do
Anthonyego. Zbadała go szybko i najwidoczniej zadowolona z
wyniku oględzin, wyszła, rzucając nam na odchodnym jeszcze
jedno spojrzenie.
Danny nie odrywał ode mnie oczu. Miał taką minę, jakby
chciał coś powiedzieć. Potargane włosy sterczały mu na
wszystkie strony, a na skroni rósł chyba spory guz. Nie
obchodziło mnie w najmniejszym stopniu to, co miał do
powiedzenia. Odwróciłam wzrok, spojrzałam na Anthony ego,
który podczas całego tego zamieszania poruszył się lekko.
Wyglądał tak, jakby nas obserwował, z tym że powieki miał
wciąż zamknięte.
- Jak on się czuje? - zapytałam.
- Raczej bez zmian. Mniej więcej godzinę temu obudził się i
zapytał, gdzie jest. Odpowiedziałem, że na razie dalej w szpitalu,
ale już niedługo wypiszą go do domu. - Danny odwrócił wzrok. -
A on wtedy...
On wtedy pokręcił głową i powiedział, że mnie kocha i
przeprasza. - Widać było, że mój były ostatkiem sił panuje nad
sobą. - Spytałem, za co te przeprosiny... A on powiedział... Za to,
że był niegrzeczny i że od nas odchodzi. Odchodzi, wyjaśnił mi,
bo musi odejść, ale wszystko będzie w porządku.
- Tak powiedział?
Danny schował twarz w dłoniach i skinął tylko głową, bo głos
uwiązł mu w krtani. Po kilku głębokich oddechach udało mu się
wreszcie wykrztusić:
- Sam, na miłość boską, o czym on mówił?
- Pewnie coś mu się śniło.
- Ale on nie spał. Patrzył mi prosto w oczy. I wcale nie
wyglądał na chorego. Był... spokojny. I nawet się uśmiechał.
Boże...
- Nie denerwuj się tak, Danny.
- Powiedz mi, co się dzieje? Czy on umiera? Wie, że umrze, i
dlatego tak mówi?
- Przestań.
Nagle Danny zaczął się trząść. Dygotał na całym ciele.
Wyglądało to tak, jakby doznał jakiegoś szoku; tysiąc
najmocniejszych emocji spowodowało wyrzut rozmaitych
związków chemicznych do krwi. Wzięłam jego dłonie w swoje i
tym razem tylko leciutko się wzdrygnął.
- Nie mogę go stracić, Sam - jęknął. - Nie mogę. Nie wiem, co
bym zrobił, gdyby go zabrakło. Mój
mały synek. Mój skarb. On jest dla mnie wszystkim, wiesz o
tym? Wszystkim. Rzucę tę swoją robotę, będę spędzać z nim
więcej czasu. Nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił. Jezu
Chryste, nie możemy go stracić.
Mówił i mówił, ale wpadł już w histerię i nie mogłam nic
zrozumieć. Nie zdając sobie sprawy z tego, co właściwie robię,
przyciągnęłam go do siebie i mocno przytuliłam.
I tylko płakać razem z nim nie miałam najmniejszego zamiaru.
Nie tym razem.
Bo ja, w przeciwieństwie do niego, wiedziałam, że jest
nadzieja.
Gdy Uanny się wyszlochał i oderwał ode mnie (trwało to
odrobinę za długo i zaczęłam się czuć nieswojo), odprowadziłam
go do drzwi, kazałam jechać do domu i odpocząć trochę,
zapewniając, że wszystko będzie dobrze.
W progu zatrzymał się jeszcze na moment, machinalnie
oklepał kieszenie, sprawdzając, czy ma komórkę, portfel i klucze,
a potem skinął mi głową i wyszedł, ocierając oczy.
Przez krótką chwilę patrzyłam za nim, potem szybko
wróciłam do łóżka chorego synka.
Który już niedługo miał zapomnieć o wszelkich chorobach.
Rain J.R. Ycorkt"fq"y{pclęekc"26" Dziecko księżyca Samantha Moon zostaje postawiona przed kolejnym wyborem i podejmuje decyzję, jak się okaże, brzemienną w skutki i szczególnie dramatyczną dla kobiety, która jest matką. Nieoczekiwany zwrot akcji zmusza ją do przeciwstawienia swojej nadprzyrodzonej mocy innemu wampirowi. Samantha staje do walki na śmierć i życie z potężnym przeciwnikiem, który nie cofnie się przed niczym, aby zdobyć to, czego pragnie najbardziej.
Bycie nieśmiertelnym jest mało znaczące; z wyjątkiem człowieka wszystkie stworzenia są nieśmiertelne, nic bowiem nie wiedzą o śmierci; boska, przerażająca i niepojęta jest natomiast wiedza, że się jest śmiertelnym. Jorge Luis Borges, Nieśmiertelny (przeł. Magda Potok-Nycz) Jedyną wadą nieśmiertelności jest to, że życie trwa wiecznie. Herb Caen (przeł. Michał Juszkiewicz)
W poprzednim tomie Leciałam ponad wodami Oceanu Spokojnego. Zapadła już noc. Od wydarzeń w indiańskim hotelu upłynęła doba. Przez cały dzień, od rana do wieczora, siedziałam przy moim synku i trzymałam go za rękę, a dookoła roiło się od lekarzy. Krzyczeli na mnie, żebym nie przeszkadzała. Jeden nawet mnie odepchnął. Walczyli o życie Anthony ego. Walczyli z całych sił. Patrzyłam z boku, jak toczą ten bój, wkładając weń wszystkie swoje umiejętności, nie szczędząc ani leków, ani specjalistycznej aparatury. Któryś z nich powiedział mi, że mam się spodziewać najgorszego. Przygotować się na to. Posłałam go do diabła. Jak na razie mój syn trzymał się jeszcze. Nie umarł. Jak na razie. Ocean rozciągał się pode mną jak nieskończona czarna tafla. Rozjarzone światła, jedne większe, inne mniejsze, kłębiły się w dole jak oszalałe. Wiedziałam, że to jest życie. Życie oceanu. Większe z tych świetlistych kształtów nie poruszały się zbyt szybko, toczyły się ociężale w głębokiej toni, wynurzając się od
czasu do czasu i tryskając obłokiem wodnej mgiełki, rozpraszającej blask księżyca. Poruszałam leniwie skrzydłami i tak niosła mnie noc. Zimne powietrze obmywało moje idealnie aerodynamiczne ciało. To był potworny dzień. Czarna aureola otaczająca Anthonyego była już bardzo gęsta. Wręcz kleista. Wiedziałam, że pozostało mu zaledwie kilka godzin życia. Siedzieli przy nim Danny, czyli jego tata, siostra Tammy oraz ciocia Mary Lou. Zajrzeli także Sherbet, Kieł oraz Kingsley - na całe szczęście nie wpadli na siebie - a poza tym Aaron King, Knight-horse i Spinoza, każdy z bukietem kwiatów. King obejrzał moją żuchwę, a gdy usłyszał, że mogę już mówić, pokręcił głową ze zdumieniem. Knighthorse i Spinoza mieli żal, że nie zaproszono ich na wielki finał" w kasynie indiańskiego hotelu. Musiałam im przypomnieć, że jestem świetnie wyszkoloną agentką federalną i potrafię o siebie zadbać. Powietrze było zimne, pewnie nawet lodowate, ale dla mnie - w sam raz. Na niebie świeciła połówka księżycowej tarczy. Czy naprawdę upłynęły dopiero dwa tygodnie, odkąd Kingsley zjawił się w moim hotelu pod postacią olbrzymiej bestii? Sprawdziłam też, co z Maddie. Przeżyła, choć potrzebna była całkowita transfuzja krwi. Czarna aure-
ola wokół jej małego ciałka zniknęła już prawie zupełnie. Szybowałam lekko i bez wysiłku, bo wiatr dmuchał mi w plecy. Stado wielorybów, które zauważyłam wcześniej, szło dalej w tym samym tempie; obłe, rozświetlone cielska wynurzały się co chwila, tryskając obłokami wodnych kropelek. Przyspieszyłam, zostawiając je za sobą. Woda, pomyślałam. Czarna woda. Pod wodą wszystko toczy się wolniej. Woda głuszy dźwięk, rozmywa światło. Jeszcze raz spojrzałam w dół... a potem złożyłam skrzydła i runęłam jak kamień. Zamknęłam oczy, a w następnej sekundzie uderzyłam w powierzchnię oceanu. Woda nie stawiła wielkiego oporu mojemu aerodynamicznemu ciału, które zanurzyło się z łatwością w mrocznej toni. Głębia, tak samo jak noc na powierzchni, nie była dla mnie nieprzebitą ciemnością. Wirowały w niej drobne iskry i świetliste włókna. Dzięki nim widziałam, dokąd zmierzam. Poruszyłam skrzydłami i odkryłam, ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, ale i zadowoleniu, że za pomocą olbrzymich skórzastych błon poruszam
się w wodzie niezwykle sprawnie i szybko. Niczym płaszczka. Gigantyczna płaszczka skrzyżowana z nietoperzem. Wachlowałam skrzydłami powoli, lecz z wielką siłą. Woda biła mi w twarz, a jednak moim oczom jakoś to nie szkodziło. Stwór, którym się stałam, miał niesamowite zdolności adaptacji i był fantastycznie wytrzymały. To byłam ja. Taka właśnie byłam. Ale mój synek... Mój synek był inny Stał na progu śmierci, za kilka godzin jego życie miało dobiec końca. Wiedziałam, że tak się stanie. Tak samo jak lekarze. Wszyscy wiedzieli, że to nastąpi. Nie trzeba być doktorem ani jasnowidzem, aby dostrzec zbliżającą się śmierć. A ja mogłam ją powstrzymać. Nawet więcej: mogłam dać swojemu dziecku wieczne życie. Mogłam zatrzymać Anthonyego przy sobie na zawsze. Detektyw Hanner powiedziała mi, jak to zrobić. Jak dokonać przemiany Jak sprawić, aby śmiertelnik stał się nieśmiertelny To był szalony pomysł. Szalony i ryzykowny Ale mimo wszystko mogłam go uratować, a potem zamienić na powrót w śmiertelnika mocą medalionu, który trafił w moje ręce. Tak to wyglądało w teorii. Nikt nie wiedział na pewno, czego mogę się spodziewać.
Z ciężkim sercem płynęłam dalej w głąb. W pewnej chwili coś się do mnie zbliżyło. Delfin. Nie, dwa delfiny Sunęły obok mnie, z tą samą prędkością, bijąc mocno potężnymi ogonami. Słabo znam się na delfinach, ale te dwa robiły wrażenie zupełnie osłupiałych ze zdumienia. Wcale im się zresztą nie dziwiłam. Pewnie nigdy nie widziały takich istot jak ja. Chwilę później odskoczyły i zostały z tyłu, a ich świetliste aury rozmyły się w ciemnej wodzie fosforyzującymi smugami. Mojemu synkowi pozostało już tylko kilka godzin życia. A może nawet jeszcze mniej. To była niezaprzeczalna prawda. Mogłam go uratować. Dając mu wieczne życie. Byłam w posiadaniu legendarnego medalionu, który być może miał moc przywrócenia go do świata śmiertelnych. Znalazłam lukę w wyrokach śmierci. Niewielu ludzi ma taki wybór. Niewiele zrozpaczonych matek. Znów zabrzmiały mi w uszach słowa Kingsleya: A jeśli się okaże, że to proces nieodwracalny? Co wtedy?". Anthony, siedmiolatek, pozostanie nieśmiertelny Siedmiolatek skazany na nieskończoną tułaczkę po ziemi. Na picie krwi aż po kres wieczności. Siedmiolatek.
Co innego zamienić przystojnego, zakochanego młodzieńca posługującego się imieniem Kieł w swojego nieśmiertelnego adoratora - on chciał, z własnej woli, trwać przy mnie noc w noc, być mi towarzyszem oraz kochankiem, i to niewykluczone, że do końca moich dni, co mogło potrwać tysiące lat, chociaż tego nigdy nie można być pewnym. Ale skazać Anthonyego na ten sam los? Wieczny siedmiolatek, mały wampir? Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, jak mogłabym mu to wszystko kiedyś wytłumaczyć, gdyby medalion jednak nie podziałał. Serce potężnie załomotało mi w piersi. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Kto umiałby podjąć taką decyzję? Czasu było coraz mniej. Mój syn umierał. Skuliłam jedno skrzydło i zawróciłam w kierunku powierzchni, tam, skąd przybyłam. Myśli gorączkowo goniły jedna drugą. Mocno pracowałam mięśniami, burząc wodę i płosząc maleńkie srebrne rybki. Aż wreszcie podjęłam decyzję. Boże, dopomóż mi, bo postanowiłam już, co zrobię. Uderzyłam skrzydłami z całej siły i wyrwałam się z objęć oceanu, by ulecieć w nocne niebo.
1 W dole szybko przesuwało się bezkresne wodne pustkowie. Księżyca z nocy na noc przybywało; targane morskimi prądami fale odbijały jego blask, który mknął po wodzie z równie wielką prędkością jak ja. Co chwila tu i ówdzie trzepotał pióropusz białej piany, w pewnym momencie zobaczyłam, jak z głębiny wychynął szary waleń, wyrzucając w powietrze fontannę rozpylonej wody. Wiem, że są matki, które potępiłyby mnie za to, że w takiej chwili odeszłam od łóżka chorego Anthonyego. Znalazłyby się i takie, dla których ratowanie życia nieznajomej dziewczynki, gdy własny synek leży w szpitalu, zasługuje na najwyższą naganę; matka musi przecież czuwać przy dziecku przez cały czas, choćby się waliło i paliło. Rozumiem to. Inne natomiast z całą pewnością byłyby zdania, że powinnam poruszyć niebo i ziemię, aby znaleźć lekarstwo; matce nie wolno spocząć, dopóki jej dziecko nie wyzdrowieje. I to też rozumiem. W dole, tuż nad powierzchnią wody, śmignęła mewa. Przez krótki czas leciała równo ze mną, potem
odbiłam w prawo, opuszczając jedno skrzydło. W oddali jaśniejszą kreską zarysowała się plaża, a niewiele później zobaczyłam dachy obrzydliwie drogich rezydencji. Okna jednej z nich buchały światłem; trwała tam w najlepsze impreza. Przelatując na tle tarczy księżyca, zauważyłam, jak kilkoro bawiących się ludzi unosi głowy i pokazuje mnie sobie palcami. Powracając do wcześniejszych rozważań: nie jestem jak inne matki. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że takich jak ja jest bardzo mało. Bo ja widziałam - dosłownie, na własne oczy - śmierć stojącą nad moim synkiem. Widziałam, że lekarze trudzą się nadaremnie. Widziałam to wszystko, słyszałam i czułam. A poza tym wiedziałam dokładnie, kiedy śmierć go zabierze. Ta chwila była już coraz bliżej. Bardzo blisko. Za nadbrzeżnymi rezydencjami ciągnęły się podmokłe, bagniste tereny, a dalej zaczynała się okolica przepięknych bloków mieszkalnych i wzgórz usianych domami. Przemknęłam nad kampusem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine, wpadłam w nisko wiszącą chmurę i rozerwałam ją na strzępy uderzeniami potężnych skrzydeł. Zdawałam sobie sprawę, że stoję przed najważniejszą decyzją w życiu. Taka decyzja wymaga porządnego namysłu, potrzebowałam więc chwili sa-
motności, aby poukładać sobie wszystko w głowie. Musiałam mieć pewność, że to, co zrobię - albo czego nie zrobię - będzie właściwe. Potem zrozumiałam, że w tej sprawie decyzja może być tylko jedna. Bo przede wszystkim byłam matką. Nie było dla mnie nic ważniejszego niż moje dzieci, a zatem jeśli istniała jakakolwiek szansa, aby uratować syna, to musiałam ją wykorzystać, nie cofając się przed niczym. Uderzyłam skrzydłami jeszcze mocniej i wypadłam ze skłębionego obłoku na czystą połać nieba. Mój wewnętrzny system nawigacyjny włączył się, kierując mnie nieomylnie do szpitala św. Judy w Orange.
2 Gdy doleciałam do szpitalnego parkingu, była już późna noc. Aby sprawdzić, czy w zasięgu wzroku na pewno nikogo nie ma, zatoczyłam koło tuż nad sferą halogenowego światła latarni. Potem wylądowałam przy swojej furgonetce. I pomyśleć, że ten gigantyczny, skrzydlaty stwór jeździ pięcioletnią furgonetką na numerach, które za chwilę stracą ważność... Śmieszne. Nie. Nie śmieszne. Tak naprawdę to było niepojęte. Kamerami monitoringu nie przejmowałam się wcale, wiedząc, że zarejestrują co najwyżej, jak drzwi samochodu otwierają się, zamykają, a potem znowu otwierają, aby ukazać energiczną, trzydziestosiedmioletnią matkę, której być może nie będzie widać zbyt dokładnie, w zależności od tego, czy zrobię makijaż czy też nie. W tym drugim wypadku kamera miała szansę uchwycić wyłącznie zarys moich krągłości pod ubraniem. Rzecz jasna, mając świadomość tego, że kamera mnie nie rejestruje, zazwyczaj pamiętam o zrobieniu makijażu - maluję nie tylko twarz, ale też
przedramiona i wierzchy dłoni. Mimo to z całą pewnością istnieją setki filmów z różnych systemów wideonadzoru, na których widać puste kobiece ubranie. Jak namierzyć wampira? Sprawdź nagranie z monitoringu. Na razie jednak musiałam wylądować. Opadłam na ziemię niedaleko tylnych drzwi furgonetki, zaparkowanej pod kołyszącym się ospale drzewem magnolii. Dookoła rosło trochę krzaków i sterczały powyginane rury, należące najprawdopodobniej do szpitalnej kanalizacji. Tak się domyślałam, bo przecież, do diabła, nie znam się na tym. Dla gigantycznego stwora rodem z legend i mitów miejsca było tam zdecydowanie za mało; lądując, stratowałam kilka krzaków, złamałam gałąź magnolii i wgniotłam rurę. No cóż, życie toczy się dalej. Oczyma duszy ujrzałam płomień, a w nim - kobietę. Czekała, przyglądając mi się spokojnie. Skupiłam na niej spojrzenie, a dystans między nami zaczął nagle maleć. Czy to ona zbliżała się do mnie, czy ja do niej? Tego nigdy nie byłam pewna. Uczucie, którego doznałam potem, jest trudne do opisania, ponieważ w zasadzie nic nie czułam. Westchnęłam cicho i uniosłam głowę, jakby budząc się z krótkiej drzemki. Klęczałam, przygniatając kolanem małą, zmizerniałą zielistkę. Zajęłam się nią trochę, przeczesując
palcami jej długie liście, a następnie wstając, sięgnęłam pod zderzak, gdzie schowany był klucz do mojej furgonetki. Tego ostatniego proszę nikomu nie powtarzać. Otworzyłam zamek i wślizgnęłam się do środka. Ubranie leżało na miejscu; po kilku minutach szybkiego pudrowania wysiadłam, trzymając torebkę w dłoni. Tak dobiegła końca przemiana z olbrzymiego monstrum w zdesperowaną matkę. Dziwne to moje życie, pomyślałam, sprawdzając godzinę na wyświetlaczu komórki. Przed chwilą minęła druga nad ranem. Godzina wampirów, można by powiedzieć, gdyby nie fakt, że tak naprawdę na to miano zasługuje dowolna pora między zachodem a wschodem słońca. Mary Lou, moja siostra, wzięła moją córkę Tammy na kilka dni do siebie; o tej porze bez wątpienia były już w domu. Ostatecznie wszyscy myśleli, że stan Anthonyego się ustabilizował. Tylko ja, zdolna do postrzegania pozazmysłowego, podejrzewałam, że może być inaczej, niż na pierwszy rzut oka się wydaje. A raczej - wiedziałam z całą pewnością, że mój synek ma przed sobą zaledwie godziny życia. W najlepszym wypadku. Zabrałam mu kilka z tych ostatnich chwil, przywłaszczyłam je sobie, wiedząc, że muszę podjąć decyzję.
I podjęłam ją. Rosnący z nocy na noc księżyc emanował milczącą mocą, w niezrozumiały sposób pozwalając mi ją czerpać dla siebie. Ruszyłam do szpitala, nie przejmując się ochroną; wiedziałam, że wpuszczą mnie do chorego dziecka. Do chorego dziecka, powtórzyłam w myśli z determinacją, które już niedługo zapomni o wszelkich chorobach.
3 - Dobry wieczór, Samantho - przywitał mnie Rob, ochroniarz pilnujący wejścia, potężny facet, prawdopodobnie na sterydach. Po czym poznać, że jest naprawdę źle? Po tym, że nocna zmiana w szpitalu dziecięcym zwraca się do ciebie po imieniu. Bąknęłam Hej", a on wpuścił mnie do środka, uśmiechając się uprzejmie. W głębi głównego korytarza znajdowały się windy. Gdy szłam w tamtą stronę, zza zakrętu dobiegł mnie szum pracującego odkurzacza. Rzuciłam od niechcenia okiem na ekipę sprzątaczy... i oprócz ludzi dostrzegłam coś jeszcze. Dookoła nich krążyły świetliste kule, trzaskające zakumulowaną energią. Było ich dużo. Teraz już wiedziałam, na co patrzę. To były duchy, duchy w najbardziej czystej ze swych postaci. Niektórzy nazywają je po prostu kulami światła; zdarza się, że można je zobaczyć na zdjęciach. Wielu niedowiarków sądzi, że to drobinki kurzu na obiektywie. Żadna fotografia nigdy nie pokazałaby jednak tego, co widzą moje oczy Ja widziałam wyraźnie, że te świetliste sfery pulsują
żywą energią, nieustannie rozpraszając się i skupiając na nowo, niczym miniaturowe czarne dziury ściągając do siebie mniejsze naładowane cząstki. Czarnymi nie można by ich nazwać w żadnym wypadku: białawe albo złote, po chwili wydawały się czerwone. Czasem porzucały formę kuli i przybierały zupełnie inny kształt: pełny kształt sylwetki ludzkiej. Gdy przemykałam po cichu korytarzem, jedna ze sprzątaczek uniosła głowę i spojrzała na mnie. Uśmiechnęłam się, odwracając wzrok, a dokładnie w tym samym momencie jedna z białawych, naelek-tryzowanych kul ruszyła moim śladem, bez trudu dotrzymując mi kroku. Nie znoszę, gdy duchy za mną łażą. Kiedy wcisnęłam klawisz oznaczony dwójką i drzwi windy zaczęły się zamykać, kula białego światła wcisnęła się przez malejącą szczelinę i dołączyła do mnie w kabinie. Zawisła tuż przed moim nosem, tryskając ogniem jak maleńkie słońce. Skoczyła w prawo, a potem w lewo, aby w końcu zawisnąć mniej więcej trzydzieści centymetrów przede mną. Winda powoli ruszyła do góry. Pierwsze piętro. - Nieładnie się tak gapić - powiedziałam. Kula błysnęła krótko, ewidentnie czymś poruszo na, a potem śmignęła pod sufit, jak najdalej ode mnie, i tam już pozostała aż do zatrzymania się windy.
Brzęknął sygnał i drzwi się rozsunęły. Wyszłam na korytarz. Na tym piętrze leżał mój syn. Byłam zupełnie sama. W pokoju Anthonyego spał Danny. Siedział rozwalony, z głową odrzuconą w tył, na jednym z drewnianych krzeseł ustawionych w nogach szpitalnego łóżka, i chrapał wniebogłosy Niebo musiało być już chyba nieźle wkurzone tym głosem". Jeżeli było coś, czego mi nie brakowało po rozstaniu z moim byłym mężem - to właśnie te nocne hałasy. No i jeszcze niewierność małżeńska. Mój synek nie chrapał. Spał lekkim snem. Wisiała nad nim czarna chmura, którą mogłam zobaczyć chyba tylko ja i istoty mojego rodzaju. Czarna chmura nie tyle wisiała nad nim, ile spowijała małe ciałko szczelnym całunem. Grubym, złowieszczym całunem, który pochłaniał cały blask, jakim było jasne życie mojego dziecka. W pokoju nie paliła się żadna żarówka, co mi jednak zbytnio nie przeszkadzało. Przestrzeń pełna jest szczelin wypełnionych roziskrzoną, świetlistą energią. Ma ona postać migotliwych włókien, które same w sobie nie są zbyt jasne, ale gdy nagromadzi się ich
większa ilość, potrafią naprawdę bardzo ładnie rozproszyć mroki nocy. Nie wszyscy mogą korzystać z tego oświetlenia, ale ja i mnie podobni - tak. Pląsające szaleńczo smugi energii często koncentrują się w pobliżu żyjących; teraz otoczyły brzęczącym rojem mojego śpiącego eksmęża, krążąc dookoła niego jak stado prawdziwych, ożywionych istot i mieszając własny blask z silną emanacją jego aury, która w tym momencie miała łagodną czerwoną barwę przetykaną nitkami koloru niebieskiego. Wiedziałam z doświadczenia, że niebieskie nitki oznaczają głęboki sen, czerwień natomiast zdradza zmartwienie albo silny niepokój. A zatem Danny martwił się, nawet gdy spał. Martwił się o naszego synka. Mój eks był skończonym draniem - co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości. Pokazał mi się z najgorszej strony, jako odpychający, paskudny, dwulicowy typ. Był człowiekiem słabym, który nie wie, czego chce, a tak się akurat złożyło, że nie tych cech poszukiwałam u mężczyzny. Potrzebowałam oparcia. Siły. Zaufania i zrozumienia. Czytałam gdzieś kiedyś, że nie każdy związek jest wieczny. A dla wampira wieczność to naprawdę bardzo długo. Przeszłam przez cały pokój i zatrzymałam się przy głowie Danny ego, który na chwilę przestał chrapać
i wzdrygnął się mocno, jakby owiał go podmuch zimnego wiatru. Albo jakby stanęła nad nim jego zimna była żona. Gdy położyłam dłoń na jego ramieniu, znów się zatrząsł, a włoski na karku zjeżyły się. Co na niego tak podziałało: moja lodowata skóra czy to, że byłam istotą nadprzyrodzoną? Nie umiałabym zgadnąć, ale najpewniej jedno i drugie. Niewykluczone, że jakiś zmysł ostrzegł Dannyego przed zbliżającym się drapieżcą - bo tym właśnie byłam. Być może system alarmowy hałasował teraz w jego głowie na pełnych obrotach, usiłując go obudzić: potwór nadchodzi! Po chwili Danny z powrotem zaczął chrapać, chociaż teraz na jego ramionach pokazała się gęsia skórka. Potrząsnęłam nim delikatnie; chrapanie zakończyło się ostrym, głośnym chrząknięciem, tak że przestraszyłam się, że połknie język. A potem zrobił coś, o czym gorąco marzy każda kobieta: otworzył oczy, ogarnął wzrokiem moją postać i zaczął wrzeszczeć, jakby go obdzierali ze skóry. Nie przestawał ani na moment, nawet gdy zerwał się, potknął o krzesło i rymnął z wielkim hukiem na podłogę. Padł na wznak, stękając głucho, gdy siła upadku wypchnęła powietrze z jego płuc. Dalej chciał krzyczeć, ale mając puste płuca, mógł już tylko chrapliwie rzęzić. Odczołgał się tyłem, jak spłoszony skorupiak na dnie oceanu.
Stanęłam nad nim, ze smutkiem potrząsając głową na myśl o tym, że zaalarmował już chyba wszystkie pielęgniarki we wszystkich szpitalach jak kraj długi i szeroki. - Skończyłeś? - zapytałam, pochylając się i krzywiąc z niesmakiem; nie mogłam znieść tego nędznego palanta. Danny chwycił się za serce, wlepiając we mnie wzrok. Po chwili przypomniał sobie najwidoczniej, gdzie się znajduje; wciąż oddychał ciężko, z trudem i widać było, że ten fakt też go przeraża. - Uspokój się - powiedziałam, przyklękając i biorąc go za rękę. - Uspokój się, kretynie, i przestań się trząść. Nie zjem cię. Jeszcze nie teraz. Poklepałam go po dłoni. Danny wciąż zaciskał palce na piersi, aż wreszcie płuca podjęły pracę; wtedy za jednym wdechem wciągnął chyba połowę powietrza z całego pokoju. - Przepraszam - jęknął słabym głosem. Z korytarza dobiegł odgłos kroków. - Wystraszyłaś mnie. - Co ty powiesz? - Podniosłam się i pociągnęłam go za sobą, chyba odrobinę zbyt szorstko, bo śmignął w powietrzu i już stał równo, zaskoczony jak cholera, że tak szybko się to odbyło. Potoczył wzrokiem dookoła, otwierając szeroko usta. - Ty mnie nigdy nie przestaniesz zadziwiać, Sam - westchnął.
Nagle w drzwiach stanęła pielęgniarka, włączyła światło. Najpierw spojrzała na łóżko Anthonyego, a dopiero potem - na nas. Zobaczyła, że przewrócone krzesło leży na podłodze, a my stoimy bardzo blisko siebie. - Wszystko w porządku - uspokoiłam ją. - Danny się wystraszył. - Przysnąłem - pisnął mój były cienkim, frajer-skim głosikiem. - Śniły mi się koszmary - dodał, strzygąc okiem w moją stronę. - Pani rozumie. Pielęgniarka przyglądała się nam, a potem podeszła do Anthonyego. Zbadała go szybko i najwidoczniej zadowolona z wyniku oględzin, wyszła, rzucając nam na odchodnym jeszcze jedno spojrzenie. Danny nie odrywał ode mnie oczu. Miał taką minę, jakby chciał coś powiedzieć. Potargane włosy sterczały mu na wszystkie strony, a na skroni rósł chyba spory guz. Nie obchodziło mnie w najmniejszym stopniu to, co miał do powiedzenia. Odwróciłam wzrok, spojrzałam na Anthony ego, który podczas całego tego zamieszania poruszył się lekko. Wyglądał tak, jakby nas obserwował, z tym że powieki miał wciąż zamknięte. - Jak on się czuje? - zapytałam. - Raczej bez zmian. Mniej więcej godzinę temu obudził się i zapytał, gdzie jest. Odpowiedziałem, że na razie dalej w szpitalu, ale już niedługo wypiszą go do domu. - Danny odwrócił wzrok. - A on wtedy...
On wtedy pokręcił głową i powiedział, że mnie kocha i przeprasza. - Widać było, że mój były ostatkiem sił panuje nad sobą. - Spytałem, za co te przeprosiny... A on powiedział... Za to, że był niegrzeczny i że od nas odchodzi. Odchodzi, wyjaśnił mi, bo musi odejść, ale wszystko będzie w porządku. - Tak powiedział? Danny schował twarz w dłoniach i skinął tylko głową, bo głos uwiązł mu w krtani. Po kilku głębokich oddechach udało mu się wreszcie wykrztusić: - Sam, na miłość boską, o czym on mówił? - Pewnie coś mu się śniło. - Ale on nie spał. Patrzył mi prosto w oczy. I wcale nie wyglądał na chorego. Był... spokojny. I nawet się uśmiechał. Boże... - Nie denerwuj się tak, Danny. - Powiedz mi, co się dzieje? Czy on umiera? Wie, że umrze, i dlatego tak mówi? - Przestań. Nagle Danny zaczął się trząść. Dygotał na całym ciele. Wyglądało to tak, jakby doznał jakiegoś szoku; tysiąc najmocniejszych emocji spowodowało wyrzut rozmaitych związków chemicznych do krwi. Wzięłam jego dłonie w swoje i tym razem tylko leciutko się wzdrygnął. - Nie mogę go stracić, Sam - jęknął. - Nie mogę. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby go zabrakło. Mój
mały synek. Mój skarb. On jest dla mnie wszystkim, wiesz o tym? Wszystkim. Rzucę tę swoją robotę, będę spędzać z nim więcej czasu. Nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobił. Jezu Chryste, nie możemy go stracić. Mówił i mówił, ale wpadł już w histerię i nie mogłam nic zrozumieć. Nie zdając sobie sprawy z tego, co właściwie robię, przyciągnęłam go do siebie i mocno przytuliłam. I tylko płakać razem z nim nie miałam najmniejszego zamiaru. Nie tym razem. Bo ja, w przeciwieństwie do niego, wiedziałam, że jest nadzieja. Gdy Uanny się wyszlochał i oderwał ode mnie (trwało to odrobinę za długo i zaczęłam się czuć nieswojo), odprowadziłam go do drzwi, kazałam jechać do domu i odpocząć trochę, zapewniając, że wszystko będzie dobrze. W progu zatrzymał się jeszcze na moment, machinalnie oklepał kieszenie, sprawdzając, czy ma komórkę, portfel i klucze, a potem skinął mi głową i wyszedł, ocierając oczy. Przez krótką chwilę patrzyłam za nim, potem szybko wróciłam do łóżka chorego synka. Który już niedługo miał zapomnieć o wszelkich chorobach.