mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rain JR - Wampir do wynajęcia 5 - Świt Wampira

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Rain JR - Wampir do wynajęcia 5 - Świt Wampira.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 131 osób, 117 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

J. R. Rain Świt wampira Przełożył Michał Juszkiewicz

Dedykacja Dla Scotta Nicholsond i Aidena Jamesa. Wspaniałych przyjaciół, znakomitych pisarzy.

1 Wczesnym popołudniem zabrałam się do odkurzania podłogi. Inne istoty mojego rodzaju o tej porze z całą pewnością śpią sobie smacznie w różnych kryptach, trumnach i zamkach. A ja? Ja wciągałam odkurzaczem porozrzucany popcorn i okruchy precli. Wieczorem oglądaliśmy całą rodziną film; dzieciaki wybrały Kapitana Amerykę. Siedziałam nad wielką michą popcornu i udawałam, że jem, a tak naprawdę robiłam wszystko, żeby się nie ślinić. Tak, tak, muszę udawać przy dzieciach, że jem jak zwykły człowiek. Ponieważ mój żołądek nie przyswaja normalnej żywności, mam w małym palcu sztukę krycia jedzenia w serwetkach, puszkach z napojami, a nawet na talerzach tych, którzy siedzą ze mną przy stole. Ileż. to razy mój synek Anthony spoglądał na coś, co niby chciałam mu pokazać, a gdy z powrotem odwracał głowę, ni stąd, ni zowąd w jego zestawie Happy Meal znajdowała się garść dodatkowych frytek. Cuda się zdarzają! Wodząc szczotką odkurzacza po podłodze, zerkałam jednym okiem w telewizor, gdzie sędzia Judy groziła palcem młodemu facetowi oskarżonemu o niewierność. Facet wyglądał tak, jakby miał się za chwilę rozpłakać, choć równie dobrze mogły to być tylko moje pobożne życzenia. Bo naprawdę uwielbiam patrzeć, jak szmatławy gnojek płacze przed silną kobietą. Może odzywa się we mnie diabelska strona mojej natury? Albo po prostu zdradzona żona... Wszystko jedno. Gdy schowałam odkurzacz i poprawiłam poduszki na kanapie, niespodziewanie rozległ się dzwonek do drzwi. Wsunęłam na nos ciemne okulary i przygotowując się mentalnie na krótkie, ale mocne i nieuniknione uderzenie światła słonecznego, otworzyłam drzwi. Zawsze kiedy tylko znajdę się na słońcu, brakuje mi tchu. Tym razem nie było inaczej. Nie pomagają nawet opuszczone rolety, krem przeciwsłoneczny, którym za dnia smaruję się w domu, i wiele warstw ubrania. Zawsze brak mi tchu. Za każdym razem. Na progu stał mężczyzna potężnej postury Co prawda daleko mu było do Kingsleya albo choćby do mojego nowego znajomego, detektywa Jima Knighthorse’a, ale sylwetką

jak najbardziej mógł imponować. Detektyw Sherbet z dochodzeniówki w Fullerton był jednym z niewielu ludzi znających supertajny sekret mojej tożsamości. Nie miałam najmniejszego zamiaru mówić mu, kim - a właściwie czym - jestem, ale okazało się, że stary wyga policyjny nosi głowę nie od parady. Postanowiłam więc się przyznać, a on udowodnił, ze jest prawdziwym przyjacielem, bo nie tylko nie zdradził mojej tajemnicy, ale nawet był skłonny poprosić mnie o pomoc w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Wszystko wskazywało na to, że właśnie z taką zagadką zjawił się teraz w moim domu. Odruchowo poprawiłam włosy. Będąc osobą, o której w najlepszym razie można powiedzieć, że ma mało pewności siebie, męczyłam się bardzo, nie mogąc korzystać z lustra. Rysy twarzy jeszcze od biedy udało się dostrzec, kiedy nałożyłam grubo makijaż, ale włosy, co dziwne, nie odbijały się wcale. Jak coś takiego jest możliwe, do diabła? Na to pytanie akurat znałam odpowiedź, co nie znaczy bynajmniej, że łatwo było mi się z tym pogodzić. Otóż pewnej przeklętej nocy, przed siedmioma laty, dokonała się we mnie nieodwracalna przemiana, a moje ciało w niepojęty sposób przeszło ze świata rzeczywistego w nadprzyrodzony, a tam taki przedmiot jak lustro najwidoczniej traci na znaczeniu. - Wyglądasz dobrze, Samantho - powiedział detektyw Sherbet. - Przestań tak się tym przejmować. Odstąpiłam na bok, żeby go przepuścić. Wkroczył do środka, niosąc w dłoni przetłuszczoną papierową torbę, którą na kilometr czuć było pączkami. Szybko zamknęłam za nim drzwi wejściowe. Stanęliśmy naprzeciwko siebie. - Czemu pan to powiedział? - zapytałam, stopniowo dochodząc do siebie po wstrząsie słonecznym. - Co? - zdziwił się, sadowiąc się całą swoją zwalistą postacią na mojej nowej kanapie. Był to narożnik w kształcie litery L, w sam raz dla mamy i dwójki dzieci. Teoretycznie w sam raz, bo jak wskazywała praktyka, dłuższy kontakt z moim Anthonym w rozluźnionej pozycji groził nieuniknionym zagazowaniem. - To o przejmowaniu się - wyjaśniłam.

Sherbet zdążył już wsadzić dłoń do torby po pierwszego pączka. - Bo usłyszałem, że jesteś zmartwiona - odparł krótko. Oparłam się ramieniem o drzwi. - Tylko że ja nic nie mówiłam, panie detektywie. Z papierowej torby wyłonił się pączek oblany różowym lukrem. Mój gość uniósł go do ust rozciągniętych uśmiechem zadowolenia, lecz nagle zamarł w pół ruchu. Dało się zauważyć, że nie sprawiło mu to wielkiej przyjemności. - Mówiłaś, Sam - powiedział z naciskiem. - Nie, nie powiedziałam ani słowa. - Skarżyłaś się, że włosy ci nie rosną, że musisz się malować i nie możesz obejrzeć w lustrze swojej fryzury. Jeśli mam być szczery, było to nudne jak flaki z olejem - wyznał, po czym powrócił do radosnej konsumpcji. Widok potężnego, a przy tym bardzo wytwornego mężczyzny objadającego się małym różowym pączkiem był, powiedzmy to wprost, uroczy. Odeszłam od drzwi., Na środku pokoju niespodziewanie wpadły mi w oczy brudne gatki Anthony ego wetknięte w róg kanapy, najwyżej pół metra od miejsca, gdzie siedział detektyw Sherbet. Skąd i dlaczego się tam wzięły - o tym postanowiłam porozmawiać osobiście z ich właścicielem. Rozmowa zapowiadała się nader interesująco. Tymczasem usiadłam tuż obok tej toksycznej sztuki bielizny, tak blisko mojego gościa,że prawie na jego kolanach. Niedźwiedziowaty detektyw łypnął na mnie podejrzliwie, ale nic nie powiedział, a ja, jakby nigdy nic, sięgnęłam za siebie, po omacku znalazłam i zwinęłam brudne majtki, a potem wstałam, absolutnie pewna, że Sherbet niczego nie zauważył, choć obserwował mnie z zaciekawieniem. Gdy wreszcie oderwał ode mnie wzrok, spojrzał na trzymanego w dłoni pączka. Pączek był nadgryziony i cały różowy; detektyw, lekko zielony na twarzy, wrzucił go z powrotem do papierowej torby, którą szybkim ruchem postawił na podłodze, pomiędzy swoimi stopami. - Daj spokój, Sam - mruknął niechętnie. - Tak mi obrzydzać pączki... - Jak to: obrzydzać? - Po co mi opowiadasz o brudnych gaciach? Ja też mam syna i swoje przy nim widziałem, ale nie musisz ględzić mi o tym akurat wtedy, kiedy chciałem zjeść sobie

pączka po ciężkim dniu pracy. - Tylko że ja nic nie mówiłam, panie detektywie. - Jak nie, skoro tak? - Nie odezwałam się ani słowem. I o swoich włosach też nic nie wspomniałam. - Przecież sam słyszałem, głośno i wyraźnie. - Nie, nic pan nie słyszał. Sherbet spojrzał na mnie i poprawił się na mojej nowej kanapie. Do gęstych policyjnych wąsów przykleił się już kawałek różowego lukru. Detektyw łypnął na mnie spod oka i marszcząc brwi, powoli otarł wąsy dłonią. - Nawet nie poruszyłaś ustami - powiedział. - Zgadza się - przytaknęłam. - A mimo to słyszałem, jak mówisz, że mam lukier na wąsach. - Jak widać. - Co się dzieje, Sam? - Wygląda na to - przysunęłam się do niego jeszcze bliżej i poklepałam po kolanie - że czyta pan w moich myślach, detektywie. - W myślach? - W myślach. Cholera jasna... 2 Po chwili Sherbet zapytał: - A co to konkretnie znaczy, Samantho? - Dokładnie to, co powiedziałam: czyta pan w moich myślach. Detektyw nie przyjął tej informacji najlepiej. Zgarbił się i zaczął trzeć oczy - a łapsko miał większe nawet od Kingsleya. Zauważyłam też na jego kostkach blizny; wcześniej jakoś uszło to mojej uwagi. Gdy zorientował się, na co patrzę, sam przyjrzał się swoim dłoniom. - Kiedyś dużo się biłem. Tak po chuligańsku. Miało się gorącą krew... - Znów pan zrobił to samo. - Przecież powiedziałaś... - Nie odezwałam się ani słowem.

Sherbet pobladł lekko. - Niedobrze mi - poskarżył się. - Chwileczkę. - Zostawiłam go w dużym pokoju i wyszłam, a po drodze wrzuciłam bieliznę Anthonyego do pralki. Gdy wróciłam, zwalisty detektyw doszedł już do siebie po pierwszym wstrząsie. Z powrotem trzymał w rękach przetłuszczoną torbę, zjadł też do końca napoczętego różowego pączka. Świat wrócił do normy. - To ma być norma? - prychnął Sherbet, oblizując palce i nagle zamarł. - Znowu to zrobiłem, tak? - Owszem. - Co się ze mną dzieje, Sam? Przysiadłam obok niego, uśmiechając się serdecznie, jakbym chciała zapytać: „O czym myślisz?”. Czuć było od niego old spice a i tłuszcz do smażenia pączków. - To nie jest obłęd - uspokoiłam go. - Po prostu czasami dzieje się tak, że najbliższe mi osoby mają dostęp do moich myśli. Dodatkowo wie pan, kim naprawdę jestem - podejrzewam, że to też ma znaczenie. Okazałam panu ogromne zaufanie. I vice versa. To nie mogło przejść bez echa. - Uśmiechnęłam się do niego promiennie. - Jak pan sam widzi, tylko nieliczni mogą poznać moje myśli. - Czuję się wielce zaszczycony - prychnął Sherbet i już chciał wrócić do pączków, lecz nagle coś go tknęło. - Zaraz. Czy to znaczy, że ty też możesz czytać w moich myślach? - Owszem. - Nie wiem, czy mi się to podoba. - Proszę się nie martwić, detektywie. Nikomu nie zdradzę pańskich mrocznych sekretów. I nigdy nie zajrzę do pańskiej głowy bez pozwolenia. - Zdajesz sobie sprawę, że to brzmi jak czysty obłęd? - Tak. - Czy my oboje jesteśmy nienormalni? - Nie można tego wykluczyć. Sherbet zmierzył mnie ciężkim wzrokiem. Jako oficer śledczy starej szkoły wszystko robił według przepisów Interesowały go wyłącznie fakty. Był logiczny, racjonalny, twardy, sprawiedliwy i cwany, słowem: wykwalifikowany funkcjonariusz wydziału

zabójstw. Aż pewnego dnia natknął się na wampira - a raczej na wampirzycę, w dodatku, trzeba powiedzieć, niebrzydką i ze sporą ikrą - i nagle jego poukładany światek legł w gruzach. - Z tymi gruzami to trochę przesadziłaś, Sam - mruknął Sherbet. - Może lekko stanął na głowie. Tak, wiem, znowu odebrałem twoje myśli. Uśmiechnęłam się szeroko. - To może przejdźmy do celu pańskiej dzisiejszej wizyty. - Z miłą chęcią. - Detektyw wyprostował się na kanapie. - Chociaż, trzeba przyznać, że dziwnie to brzmi, kiedy mówi się o seryjnym mordercy - Zabił kolejną ofiarę – domyśliłam się. Sherbet przytaknął. - Tym razem w Coronie. - Spuścił jej krew? - Do ostatniej kropelki. - Detektyw skinął głową. - Identyczna metoda działania. Ogromna rana na szyi, zdaniem naszych ekspertów zadana nożem. Sińce wokół kostek. Tym razem zwłoki porzucono w rowie, owinięte kocem. - Kobieta? - Mężczyzna. - A więc sprawca zabija na przemian - powiedziałam. - Mężczyzna, kobieta, mężczyzna. Sherbet zastanowił się nad tym, jednocześnie rozważając ewentualność spożycia kolejnego ciastka. Po chwili z torby wyłonił się francuski pączek-gniazdko w truskawkowej polewie. Sam jego widok był przepyszny. - Smakować też będzie nieźle - rzucił mimochodem mój gość, po raz kolejny bezwiednie odczytując moje myśli. -1 chyba masz rację z tym zabijaniem na przemian. Trzech mężczyzn, trzy kobiety. Jak wiesz, to nie jest typowy profil seryjnego mordercy. Oni z reguły trzymają się jednej płci. - Chyba że chodzi im o coś więcej niż tylko o przyjemność. - Im... - powtórzył Sherbet. - Uważasz, że morderców może być kilku? - Sam pan powiedział: metoda działania nie pasuje do typowego profilu. - Ale schemat jest ten sam.

- Wszystkie ofiary zostały pozbawione całej krwi - przytaknęłam. - Wampir? - zapytał detektyw. - Może tak, może nie - odparłam, śledząc każdy jego ruch, bo zabrał się już do tego francuskiego gniazdka. To były kiedyś moje ulubione pączki. - Wampiry nie potrzebują aż tyle krwi. Sherbet przestał przeżuwać słodkie ciasto. - A właściwie to ile krwi potrzebuje wampir? - Około pół litra, raz na kilka dni. W każdym razie taką pojemność miały torebki z bydlęcą krwią, które dostawałam co miesiąc z rzeźni w Norco. Detektyw gapił się na mnie bez skrępowania, zapomniał nawet zamknąć usta. Co ciekawe, widok na wpół przeżutego pączka nie osłabił mojego nagłego, aczkolwiek krótkotrwałego apetytu. - A co się dzieje, jeśli nie dostaniesz krwi? - zapytał. Wzruszyłam ramionami. - Wtedy zamieniam się w opętaną, krwiożerczą bestię i krążę po ulicach, szukając ofiar. Głównie atakuję prostytutki, ale czasem w Starbucksie trafi się jakiś hipster albo na rogu ulicy wpadnie mi w oko młodziak reklamujący sklep meblowy, który ogłasza wyprzedaż przed likwidacją. - To wszystko? Nagadałaś się już? - Mniej więcej. Detektyw sięgnął do kieszeni lekkiej wiatrówki i wyciągnął stamtąd zwitek papierów. - To są moje notatki na temat ostatniej ofiary. Przejrzyj je, może coś ci się rzuci w oczy - Tak jest. - Przed kilkoma miesiącami, kiedy pewna dziwaczna sprawa kryminalna zaczęła przypominać scenariusz filmu grozy, Sherbet oficjalnie mianował mnie policyjnym konsultantem na potrzeby śledztwa. Jego kolegom bynajmniej się to nie spodobało: po co komu prywatny detektyw? No cóż, kto mało wie, ten dłużej pożyje. Mój gość powoli podniósł się z kanapy i wyprostował plecy, masując się w okolicach krzyża.

- Dziwna z ciebie dziewczyna - oznajmił. - Cóż za przemiły komplement... Przestał masować plecy i spojrzał na mnie z takim współczuciem, że łzy stanęły mi w oczach. A potem wyciągnął ręce i zmiażdżył mnie w potężnym, niedźwiedzim uścisku. - Bardzo mi przykro, że spotkał cię taki los, Sam. Odwzajemniłam uścisk. - Wiem. - Dasz sobie radę. - Dziękuję za dobre słowo. Sherbet cofnął się o krok. - No dobra. Musimy złapać tego sukinsyna, który morduje ludzi. - Złapiemy go, panie detektywie. Przez chwilę jeszcze jakby chciał coś powiedzieć albo zrobić, ale ostatecznie tylko skinął mi głową i wyszedł, mnąc w dłoni torebkę z pączkami, której trzymał się niczym koła ratunkowego. 3 Wtorek był pochmurny. O piętnastej trzydzieści grubo wysmarowana kremem z filtrem przeciwsłonecznym - setką - wybiegłam z domu, pokonując podwórko takim pędem, jakby śmierć mnie goniła. Bo mnie goniła, nawiasem mówiąc. Byłam tego całkiem pewna. Chociaż słońca nie było widać zza szarych chmur, a ja miałam na sobie grubą kurtkę i cała aż lepiłam się od tłustego kremu, skóra i tak paliła mnie żywym ogniem. Mam wolno stojący garaż; gdy wybieraliśmy dom, mój były mąż uznał, że niepotrzebny nam garaż dobudowany. Takie domy były tańsze. Dzięki, palancie, warknęłam w myślach. Rzecz jasna, mój eksmąż nie mógł wiedzieć, że nadejdzie dzień, kiedy słońce stanie się moim wrogiem i wyjście z domu po południu będzie dla mnie oznaczać obowiązkowy sprint przez mękę. Jak było, tak było; dobiegłam do drzwi garażu i wbiłam klucz w zamek, rejestrując w myślach, że moje dłonie dygoczą, a skóra już zaczyna się czerwienić. Jeszcze chwila, a pojawiłyby się pęcherze.

Jestem wybrykiem natury. Szarpnięciem otworzyłam drzwi. Włożyłam w to chyba odrobinę za wiele siły, bo niemalże wyskoczyły z zardzewiałych prowadnic. Wbiegłam do środka, wydając cichutkie westchnienie ulgi, chociaż w zasadzie to uczucie było mi niemalże obce. W każdym razie za dnia - bo w dzień powinnam spać w jakimś ciemnym pokoju, schowana za szczelnymi, grubymi roletami, martwa dla świata i jego spraw. Uruchomiłam silnik furgonetki i szybko rozkręciłam klimatyzację na pełny ciąg, aby ochłodzić rozpaloną skórę. Po chwili byłam gotowa, żeby wyjechać po dzieci do szkoły. Dzień jak co dzień. Po odebraniu dzieciaków przez cały wieczór pomagałam im odrabiać lekcje, a gdy się z tym uporałam, zadzwoniłam do nowej opiekunki, którą odkryłam ostatnio, bardzo odpowiedzialnej szesnastolatki. Na szczęście miała czas; kiedy przyjechała, uściskałam i wycałowałam dzieci, przykazując im na odchodne, żeby były grzeczne. Cieszyłam się ogromnie, że żadne z nich nie reagowało dreszczami na mój zimny dotyk. Lodowate usta, palce i mróz przy przytulaniu - to była norma w naszej rodzinie. Mimo to Anthony szybko otarł policzek. Fuu. - Skrzywił się, nie odrywając oczu od gry komputerowej, na której potrafił skupić się znacznie lepiej niż na jakiejkolwiek pracy domowej. Aby zabezpieczyć się jeszcze bardziej przed nieprzyjemnymi doznaniami, odruchowo uniósł ramię i wytarł o nie policzek. Słońce miłosiernie uciekło na drugą stronę planety. Wyjechałam na autostradę numer dziewięćdziesiąt jeden, by podążyć na wschód. Razem ze mną jechała, zdaje się, cała populacja stanu Kalifornia. Zanosiło się na długą jazdę. Jak zwykle musiałam walczyć z pokusą, żeby zjechać na pobocze, zostawić samochód i polecieć dalej na własnych skrzydłach. Zamiast tego usiadłam wygodniej w fotelu, pogłośniłam radio i zaczęłam wspominać, jak wyglądało moje życie, zanim zmieniłam się w istotę, którą obecnie jestem. Nie mogłam sobie tego przypomnieć, a w każdym razie szło mi to z takim trudem, że

wystraszyłam się nie na żarty. Nowa rzeczywistość zdominowała moją egzystencję na wszystkich poziomach, rozpanoszyła się w moich myślach i dyktowała mi, co mam robić. To właśnie wtedy, na autostradzie, płynąc czerwonym morzem samochodowych świateł, morzem, w którym grasowały stada kiepskich kierowców, uświadomiłam sobie, że coraz mniej już we mnie człowieka. Wstrętne uczucie. Nienawidzę go. 4 Choć miejsce zbrodni nie wyróżniało się niczym niecodziennym, łatwo dało się znaleźć. Mnie w każdym razie nie sprawiło to większych trudności. Dzięki notatkom detektywa Sherbeta szybko zlokalizowałam fragment drogi, po którym było widać, że ostatnio wiele się tam działo. Miękkie pobocze było głęboko zryte oponami, a na zaroślach szałwii wisiały jeszcze resztki żółtej policyjnej taśmy. Zjechałam z krętej szosy, zaparkowałam i wysiadłam. W południowej Kalifornii nie brakuje krętych dróg, zwłaszcza na wzgórzach, przeważnie nagich i jałowych. Zimowe deszcze pobudziły tu i ówdzie zagrzebane w piaszczystej ziemi nasiona, które prażyły się tam od wiosny do jesieni, bo w rejonach pustynnych te pory roku zlewają się w jedno paskudnie długie lato. Dzięki twardej, sztywnej trawie zbocza zachowały przynajmniej odrobinę koloru, widocznego nawet w nocy. Dla takich oczu jak moje. Zamknęłam drzwi, włączyłam alarm. Po co mi alarm - nie miałam bladego pojęcia. Byłam tutaj zupełnie sama, zaparkowałam samochód w zatoczce, gdzie kryły go cienie i rzadkie zarośla. Tym bardziej niezwykły stawał się zatem fakt, że zwłoki ostatniej ofiary seryjnego mordercy w ogóle zostały odnalezione. Z notatek Sherbeta wynikało, że natknął się na nie człowiek, który jechał, jak co dzień, do pracy w mieście. Pewnie niczego by nie zauważył, gdyby nie krążące w pobliżu sępniki i ohydny smród. Widok raczej nie należał do najprzyjemniejszych. Ofiara, tak samo jak wszystkie poprzednie, była zawinięta w brudny koc, związany na obu końcach. Koc za każdym razem był podobny, z supermarketu sieci Wal- -Mart. Kto by pomyślał, że morderca zaopatruje się właśnie tam? Sępniki rozerwały tkaninę potężnymi dziobami i dobrały się do kiszek ofiary, ale na tym skończyła się uczta, bo

zjawił się człowiek, który odnalazł zwłoki. W czasach gdy byłam agentką federalną, naoglądałam się trupów, ale na całe szczęście nie widziałam nigdy, jak wygląda ciało napoczęte przez padlinożerne ptaki. Sherbet wspaniałomyślnie nie pokazał mi żadnych zdjęć. Tak, nawet wampir może dostać mdłości. Powietrze było świeże i chłodne. Miałam na sobie dżinsy i lekką kurtkę, która w zasadzie nie była mi potrzebna. Włożyłam ją, bo mi się podobała. Naprawdę, gdy ma się ciało, które nie odbiega temperaturą od nocnego powietrza, konieczność wkładania ciepłej odzieży staje się mocno dyskusyjna. Chyba że rzeczona odzież ma w sobie coś. Dookoła pachniało szałwią i jałowcem; aromat był tak świeży, że z łatwością można było zapomnieć o gęsto zaludnionym hrabstwie Orange, odległym zaledwie o trzy kwadranse jazdy samochodem. Obejrzałam uważnie miejsce zbrodni. Było w kiepskim stanie. Rzadka roślinność doszczętnie zadeptana. Wszędzie odciski butów i opon, a do tego głębokie koleiny, które, jak się domyśliłam, zostawił pojazd mobilnego centrum dowodzenia policji z Corony Ściągnięto go tutaj, aby specjaliści mogli zbadać na miejscu jak najwięcej zabezpieczonych śladów. A jakby jeszcze tego było mało, na drodze znalazłam dwie podłużne bruzdy, które w moim odczuciu mogły pozostawić tylko płozy helikoptera. Cud, że podmuch spod wirnika nie zatarł wszystkiego, co ważne. Rozejrzałam się po okolicy, przebijając wzrokiem ciemność w sposób nieosiągalny dla zwykłego człowieka. Potrafię dostrzec rzeczy, których prawdopodobnie nie powinnam oglądać na oczy Mam na myśli energię. Duchową energię. Nawet w takim miejscu jak pustynia byłam w stanie ją wyczuć i dostrzec - mikroskopijne, chwilowe rozbłyski światła. Ulotne jak szept. Bardziej istotne było jednak raczej to, czego nawet moje nadnaturalne oczy nie mogły wypatrzyć. Otóż w tym miejscu nie błąkał się żaden zaginiony duch. W każdym razie - duch człowieka. To nasunęło mi następujący wniosek: albo kompletnie postradałam rozum i te wszystkie lata przeleżałam zaśliniona i bełkocząca w jakimś szpitalu dla czubków, albo też ofiara zginęła zupełnie gdzie indziej.

Wolałabym mieć rację w drugim punkcie, choć szczerze mówiąc, bywają momenty, gdy marzy mi się to pierwsze. Tak czy inaczej nigdzie nie mogłam dostrzec jasnej, rozmigotanej energii, za pomocą której często manifestują się duchy ludzi, którzy kiedyś chodzili po tym świecie, a teraz istnieją w innym wymiarze. Im duch jest młodszy, tym wyraźniej się ukazuje. Ostatnimi czasy naoglądałam się podobnych widoków. Jestem prawdziwym medium, jak Sylvia Browne, chociaż nie występuję w telewizji u Montela Williamsa. Na razie. Może się zgodzę, jeśli mnie ładnie poprosi. Trzeba jednak pamiętać, że z reguły nie widać mnie na zdjęciach ani na filmach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją karierę telewizyjną, pomyślałam, obchodząc dookoła miejsce, gdzie znaleziono ciało ofiary. Wiatr powiał mocniej, rozwiewając moje włosy i trzepocząc połami kurtki. Próbowałam wczuć się w tę okolicę, aby zobaczyć, co tutaj zaszło, a także - kto tutaj gościł. Dar jasnowidzenia otrzymałam jednak stosunkowo niedawno, więc udało mi się odebrać tylko jakieś niezbyt wyraźne przebłyski. Jeden z nich ukazał mi zwłoki, wciąż jeszcze owinięte brudnym kocem i leżące spokojnie na ziemi. Wróciłam tam, gdzie je odnaleziono, przyklęknęłam, aby przyjrzeć się ziemi. Nie zostało już na niej, rzecz jasna, żadnych śladów. Technicy kryminalistyki przeszukali każdy centymetr terenu. Najbardziej dziwne wydawało się to, że na ziemi nie było ani kropli krwi. Nie podnosząc się z kolan, zamknęłam oczy, czując każdy powiew wiatru. Uszy miałam pełne szelestu suchych liści. I nagle usłyszałam coś jeszcze. Głos. Nie, wspomnienie głosu, który tutaj zabrzmiał. Głosu dziwnie, wręcz niesamowicie znajomego. Głębokiego i dźwięcznego. Jego właściciel mówił komuś, gdzie ma zostawić ciało. „Tutaj, w tym miejscu. Dobrze, bardzo dobrze. Chodźmy stąd”. Ale nie był to jedyny przebłysk, jaki udało mi się wychwycić. Nie, nie jedyny. W moich myślach pojawiło się kolejne wspomnienie. Kolejny obraz, a właściwie migawka. Zobaczyłam zawiniątko leżące na dnie głębokiego wąwozu. Tylko że tutaj wąwozów było od groma i trochę. Można też było trafić na wąwóz w wąwozie. Do namysłu wystarczyła mi sekunda, może dwie: błyskawicznie zaczęłam zrzucać z siebie ubranie.

Tak, rozebrałam się na miejscu zbrodni. 5 Nie ma to jak spacer nago po pustyni. Mówię całkiem poważnie. Zostawiłam złożone ciuchy na masce furgonetki i ruszyłam przed siebie. Ziemia była chłodna. Na drodze stanęły mi gęste zarośla dzikiego bzu, przez które musiałam się przedrzeć, a potem kępa niskich kaktusów, którą ostrożnie obeszłam dookoła. Minęłam miejsce, gdzie znaleziono zwłoki ofiary, i zagłębiłam się między nagie wzgórza. Upojne aromaty pustyni mocno uderzały do głowy: szałwia, jałowiec, kreozot. Ostre, gryzące, rozszeptane. Pustynny piasek również miał własny zapach, prastary, budzący myśli o śmierci i o życiu, o przetrwaniu i dawnych czasach, żywych już tylko we wspomnieniach. Woń tego miejsca, leżącego na obrzeżach cywilizacji, lecz mimo wszystko tak bardzo od niej odległego, nie zmieniła się przez tysiąclecia. Czułam też wyraźnie, że ten piasek zaścielają kości umarłych stworzeń: gryzoni, kojotów i innych, wszelkich ras i rodzajów, które kiedykolwiek postawiły łapę wśród tych ponurych wzgórz. Szłam dalej przed siebie. Otaczał mnie wymarły krajobraz. Byłam całkiem sama. Wszystkie zmysły mówiły mi o tym. Trawa, po której stąpałam, była zielona i sprężysta. Gdy ustaną przelotne zimowe deszcze i powrócą upadły, jej los będzie przesądzony Południowa Kalifornia to w przeważającej części pustynia; nigdzie nie jest to bardziej widoczne niż pośród tych jałowych wzgórz. Księżyc był już blisko pełni. Uświadomiłam sobie nagle, co to oznacza: otóż Kingsley przez kilka najbliższych dni będzie... niedysponowany. Czułam w sobie wielką fizyczną siłę, równą sile wiatru, który burzył moje włosy. Czasami miałam wrażenie, że sama jestem siłą natury, związaną z kołem dni i nocy, ze słońcem i z ziemią. I z krwią. Jestem siłą natury. Czarną wróżką latającą na błoniastych skrzydłach nietoperza. Zagłębiałam się w pustynię, podążając naturalną ścieżką, która mogła być korytem strumienia, gdy w okolicy było więcej wody. Luźne skalne okruchy osuwały mi się spod

stóp, mimo to rzadko traciłam równowagę. Kamienista ścieżka prowadziła w dół zboczem wzgórza, aż w pewnym momencie urwała się nagle, niknąć w głębokiej, czarnej czeluści. Stałam na skraju wąwozu. Zatrzymałam się, wciągnęłam w nozdrza chłodne pustynne powietrze, które na dobrą sprawę nie było mi wcale niezbędne. Zacisnęłam i otworzyłam pięści, przepełniona poczuciem niezwykłej mocy Cóż, w zasadzie czułam tę moc codziennie, gdy tylko zaszło słońce. I owszem, była niezwykła. Okrążając zagajnik karłowatych alstonii rosnący na skraju wąwozu, poczułam na sobie czyjś wzrok. Odwróciłam się, unosząc głowę. Na wysokim głazie sterczącym nieopodal siedział kojot. Jego ślepia, niesamowicie podobne do oczu Kingsleya, lśniły w ciemności żółtym blaskiem. Nagle u stóp głazu dostrzegłam jakiś ruch, a moje uszy złowiły stukot i chrobot pazurów o kamień. Jeszcze kilka kojotów. Czułam ich zapach. Od sierści zwierząt biła odurzająca woń świeżej krwi. Niedawno coś upolowały i zjadły. Zaburczało mi w brzuchu. Zaklęłam, ruszając dalej swoją drogą. Stado kojotów w milczeniu odprowadzało mnie nieufnym wzrokiem, trzymając się na pewną odległość. Wkrótce znalazłam to, czego szukałam: urwisko. W tym miejscu cząsteczki świetlne wirowały frenetycznie, porwane, zdaje się, bijącymi w górę prądami powietrza obmywającego rozpadliny, wyloty jaskiń i skalne wzniesienia. Skulonymi palcami stóp chwyciłam się krawędzi urwiska. Piach i luźne kamienie osypały się w czeluść. Za moimi plecami rozległ się szelest: to kojoty zawróciły, znikając w mroku. Zasłuchałam się w szum wiatru szybującego nad tą pustynną krainą, w brzęczące głosy uganiających się dookoła owadów, w pomruki swojego pustego żołądka. Wciągnęłam w nozdrza wiszącą w powietrzu woń krwi, która po odejściu kojotów słabła coraz bardziej, aż wreszcie nawet mój wyostrzony zmysł węchu przestał ją rejestrować. Wyjrzałam za krawędź urwiska. Skalna ściana opadała pod kątem prostym i znikała w czarnej czeluści. Mniej więcej w połowie udało mi się dostrzec sterczący ze ściany występ. Zanotowałam sobie w pamięci, że muszę na niego uważać. Zamknęłam oczy, powoli wypuszczając powietrze z płuc. Gdyby przed siedmioma laty moje życie nie potoczyło się tak dziwacznym torem, pewnie byłabym zdziwiona,

widząc siebie stojącą nago nad brzegiem urwiska, na pustyni pod samą granicą hrabstwa Orange. Teraz jednak to, co dziwaczne, było dla mnie Chlebem powszednim, stałam więc na skraju wąwozu, z rozłożonymi rękami, głową lekko odrzuconą w tył i wiatrem we włosach, czekając, aż przed oczyma mojej duszy ukaże się płomień. Ten płomień otaczał istotę, która była przerażająca i piękna zarazem. Stwora, w którego za chwilę miałam się przeistoczyć. Uczepiłam się mocno tej myśli i skoczyłam w przepaść, nurkując w czarną noc. 6 Wygięłam ciało, zakreśliłam łuk i zawisłam na moment w najwyższym jego punkcie. Szeroko rozłożone ręce i falujące włosy znieruchomiały, zamarły. W tej chwili, z tego miejsca, moim oczom ukazało się jezioro Mathews, migoczące w blasku księżyca zbliżającego się do pełni. Dostrzegłam też ogrodzenie z drutu kolczastego. Tylko w południowej Kalifornii zamyka się jeziora za drutem kolczastym. Dalej w niebo biły światła dwóch miast: Corony i Riverside, mieniących się niczym stosy klejnotów Wspaniałych, lecz ze skazą. A potem zaczęłam spadać, głową w dół, niczym olbrzymi, odwrócony krzyż. Ponura ściana urwiska zamazywała się w pędzie, tuż obok mnie, na metr, może dwa. Widziałam wyschniętą trawę i spłoszone, umykające jaszczurki, z całą pewnością kompletnie zdezorientowane. Suche pustynne powietrze biło we mnie z wielką mocą, huczało w uszach niczym grom. Pamiętałam o występie skalnym i miałam pełną świadomość, że jest już coraz bliżej. Zamknęłam oczy, a stwór otulony płomieniem przekrzywił głowę, spoglądając na mnie zaciekawionym wzrokiem. Spadałam coraz szybciej, bijąc powietrze rozłożonymi rękami. Stwór stojący w płomieniu, spoglądający w oczy mojej duszy, był teraz jakby trochę bliżej. Mknęłam prosto na niego albo to on pędził w moim kierunku - nigdy nie wiedziałam, jak jest naprawdę. Zachłysnęłam się powietrzem i szarpnęłam konwulsyjnie, czując, że jest mnie już więcej. Moje ręce przestały stawiać opór powietrzu i pochwyciły je, oparły się na nim,

zrobiły z nim, co chciały. Nie spadałam już prosto, ale oddalałam się od ściany urwiska. Prześlizgnęłam się tuż nad skalnym występem, ocierając o niego prawą stopą, a raczej pazurami prawej łapy Wylegujące się tam jaszczurki, które chłonęły ciepło z nagrzanej za dnia skały, rozpierzchły się jak szalone. Nie dziwiłam im się ani trochę. Uwaga, potwór! Oddalając się od skały, mknęłam cały czas w dół z taką prędkością, że nic nie wskazywało na to, bym potrafiła zapanować nad swoim lotem, i żadne skrzydła nie mogły mi w tym pomóc. Powinnam runąć na dno wąwozu, prosto w kaktusy, które rosły tak gęsto, że tyłek bolał od samego patrzenia. Ale tak się nie stało. Bo miałam pełną kontrolę nad tym masywnym, skrzydlatym cielskiem i wiedziałam instynktownie, jak się lata, co trzeba zrobić, jakie manewry wykonać. Na przykład: wystarczyło ustawić skrzydła pod lekkim kątem, aby wyhamować lot i wykręcić tuż ponad czubkami kaktusów. I tak też zrobiłam, niemalże ocierając się płaską piersią o mięsiste, kolczaste liście. Tak, byłam teraz kompletnie płaska. W tej postaci zatarły się we mnie wszelkie atrybuty kobiecego ciała. Stałam się, jeśli można tak powiedzieć, aseksualna. Istniałam tylko po to, aby latać. I na tych potężnych skrzydłach mogłam pokonać naprawdę olbrzymie odległości. Przede mną wyrosła pionowa ściana zamykająca wąwóz z drugiej strony. Odruchowo rozluźniłam mięśnie rozłożonych ramion - skrzydeł - ciasnym lukiem podrywając się w górę. Mknęłam wzdłuż powierzchni skały, z łatwością unikając wystających głazów, korzeni i różnych innych rzeczy, które mogły uszkodzić mi skrzydła albo też wypruć flaki. Wciąż szłam ostro w górę, z całej siły pracując ramionami, a z każdym uderzeniem skrzydeł mój lot stawał się coraz szybszy, aż wreszcie wystrzeliłam, z kanionu jak żywy pocisk. Kiedy opuściłam skalną rozpadlinę, natychmiast uderzył we mnie podmuch silnego wiatru wiejącego nad szczytami wzgórz, ale moje ciało bez trudu przystosowało się do nowych warunków i wznosiłam się dalej. Po jakimś czasie wyrównałam lot, a skrzydła, czyli dwa płaty grubej skóry, napięły się, wydęte wiatrem niczym para żagli.

Para czarnych żagli. Oraz kły i pazury. Pode mną lśniły dziesiątki żółtych ślepi, obserwujących mnie w ciszy i milczeniu. Ciekawe, co mogą wiedzieć takie kojoty... I czy to naprawdę zwykłe kojoty? Wiatr dął mocno i był zimny. Szybowałam na wysokości mniej więcej sześćdziesięciu metrów ponad ziemią. Mogłam stąd ogarnąć wzrokiem rozległą, wielohektarową przestrzeń, a wzrok w tej postaci miałam znacznie lepszy, wręcz sokoli. Wypatrywałam wąwozu, który ukazał mi się w wizji. Był to, oczywiście, krótki przebłysk, ale mocno wrył mi się w pamięć. Szukałam pewnej rzeczy, którą wyrzucono do tego wąwozu. Ten, kto to zrobił, sądził zapewne, że nikt jej nigdy nie znajdzie. Przecież nawet ekipa policyjna nie jest w stanie zajrzeć pod każdy kamień na takim pustkowiu. Mijałam w locie wzgórza i kaniony, a także jezioro Mathews wraz z otaczającym je płotem. Wysoko nade mną odezwał się słabym echem grzmot silników odrzutowych, a gdzieś bliżej snuł się warkot cessny lecącej na południe. Ciekawe, pomyślałam leniwie, czy zobaczą mnie na radarze. Raczej nie. Skoro nie odbijam się w lustrze, to z jakiej racji miałabym pokazać się na ekranie radaru? Wiatr rzucał mną odrobinę; nie walczyłam z nim, l>o było to całkiem przyjemne. W tej postaci właściwie wszystko sprawiało mi przyjemność. Przed moimi oczami szerokim kręgiem rozpościerał się krajobraz pełen falujących wzgórz i mrocznych wąwozów ciągnących się nieprzerwanie aż do stóp łańcuchów górskich, które przecinają południową część stanu Kalifornia. Tak, tak, nawet w południowej Kalifornii są łańcuchy górskie. Machałam skrzydłami od niechcenia, bez wysiłku i właściwie nie myśląc o tym. Poruszałam się pewnie i instynktownie, tak jak nie przymierzając, sięga się po kubek z kawą. Zawróciłam jeszcze kilka razy, szukając miejsca odpowiadającego obrazowi z mojej wizji. Trwało to około pół godziny: swobodne szybowanie i bicie skrzydłami, nawrót i wypatrywanie. Aż wreszcie dostrzegłam wzgórze, które wyglądało obiecująco. Nawet bardzo. Zawróciłam w tamtą stronę, opuszczając jedno skrzydło. Podmuch wiatru uderzył mnie w twarz: Nigdy, pomyślałam, nigdy mi się to nie znudzi. I w zasadzie wcale tego nie chciałam. Czy latanie może spowszednieć? Trudno powiedzieć, zresztą nie miałam

najmniejszej ochoty się o tym przekonać. Wolałam przeżywać każdy lot tak, jakby to był ten pierwszy. Wzgórze w dalszym ciągu wyglądało obiecująco; pojawiło się na nim karłowate drzewo, które również pamiętałam z wizji. Opuściłam się niżej. Tuż pod drzewem, niemalże niewidoczne gołym okiem, leżało nieduże zawiniątko. Nie, nie zawiniątko. Wypchany plastikowy worek. Okrążyłam szczyt wzgórza raz, potem drugi, i wylądowałam na gładkiej skale w pobliżu drzewa, składając skrzydła. Wyciągnęłam lewą łapę, chwyciłam worek w pazury - zupełnie jak jakiś potwór z horroru - po czym odbiłam się z całej siły od ziemi, rozkładając skrzydła, które pięknie złapały wiatr i uniosły mnie w powietrze. Kilka minut później siedziałam już w furgonetce, goła jak noworodek. Rozchyliłam worek, aby zerknąć do środka. - Bingo - szepnęłam. 7 Zamknęłam za sobą drzwi gabinetu, a worek z rzeczami nieboszczyka położyłam na biurku. Droga powrotna z wyżynnych peryferii aglomeracji Corona dłużyła mi się niemiłosiernie, chociaż autostrada była całkiem pusta. Wszystko dlatego, że nie mogłam się doczekać, aby przejrzeć worek. Wiedziałam, że znajdę w nim ważne informacje. Powinnam, oczywiście, natychmiast przekazać znalezisko Sherbetowi i zamierzałam to zrobić. Tylko nie od razu. Najpierw musiałam sama na nie zerknąć. Dzieci już spały, a opiekunka poszła do domu, bogatsza o czterdzieści dolców. Usiadłam za biurkiem, przyglądając się uważnie workowi, którego wciąż jeszcze nie otworzyłam do końca. Był to zupełnie zwyczajny plastikowy worek na śmieci, biały, z czerwonymi tasiemkami do zawiązywania, mocno zaciągniętymi i zasupłanymi. Powiedziałabym, że jest do połowy pełny - to wiele mówiło o moim stosunku do życia ostatnimi czasy. Nie chcąc zatrzeć dobrze zachowanych śladów, nałożyłam lateksowe rękawiczki. Jak dotąd odnaleziono pięć ofiar tego seryjnego zabójcy Pięć ciał, z których spuszczono krew

do ostatniej kropli. Sherbet wprowadził mnie do sprawy po czwartym morderstwie. Nie udostępniono mi, niestety, materiału dowodowego, pomimo iż mój przyjaciel chwalił mnie głośno przed wszystkimi, a do tego miałam udokumentowane doświadczenie w pracy federalnego agenta śledczego. Detektywi z wydziału zabójstw i tak widzieli we mnie wyłącznie płatnego wyrobnika, którego nie należy brać na poważnie. „Panią do śledzenia”, jak to się wyraził jeden z nich. Tak czy inaczej byłam z reguły na bieżąco z postępami w śledztwie, bo Sherbet dostarczał mi raporty i nagrane zeznania świadków. Inna rzecz, że żaden ze świadków nie widział zbyt wiele, a zwłoki czterech odnalezionych ofiar dały niewiele wskazówek, co było dość przykre. Nawet jeśli policja natrafiła na jakieś ślady, to i tak nie poznałam tych materiałów. A zatem ten niepozorny worek leżący teraz przede mną zawierał pierwsze i jedyne dowody w sprawie seryjnego mordercy, jakie miałam poznać. Nie mogłam więc przekazać go policji. W każdym razie - jeszcze nie w tej chwili. Obfotografowałam worek ze wszystkich stron, rejestrując każdą plamkę, każdy znak i każdy ślad. Następnie z należytą ostrożnością przecięłam nożyczkami czerwone plastikowe tasiemki i powoli otworzyłam worek, a gdy można było już zajrzeć do niego, zrobiłam kolejne zdjęcia, starannie dokumentując wygląd i ułożenie tego, co znajdowało się w środku. Potem z drobiazgową pieczołowitością zaczęłam wyjmować poszczególne przedmioty, po kolei kładąc każdy z nich na biurku, aby dokładnie go sfotografować. Ogółem w worku znajdowało się piętnaście przedmiotów. Głównie była to odzież: para dżinsów, koszulka z krótkimi rękawami, skarpetki, sportowe buty do biegania, bielizna. Poza tym biżuteria: sygnet absolwenta jakiejś uczelni oraz złoty naszyjnik. Na naszyjniku zauważyłam plamy zaschniętej krwi. Koszulka i buty też były poplamione krwią. Najważniejsze okazało się jednak inne znalezisko: portfel, a w nim prawo jazdy, karty kredytowe i starannie złożone paragony, a nawet zapasowy klucz wetknięty w przegródkę razem z prawem jazdy. - No, no... - mruknęłam pod nosem. Za jedną z kart kredytowych odkryłam coś, co dla prywatnego detektywa jest jak prawdziwy dar niebios: kartkę z numerem ubezpieczenia. Teraz ten człowiek nie mógł

już mieć przede mną żadnych tajemnic. Zacznijmy od nazwiska: nazywał się Brian Meeks. Miał dwadzieścia siedem lat i był całkiem przystojny. Co jednak najistotniejsze, odezwał się mój dar jasnowidzenia i to od razu, kiedy tylko zaczęłam wyjmować przedmioty z worka, i potem, gdy przeglądałam zawartość portfela. Spłynęły na mnie bardzo silne wizje. Sugestywne, niepokojące, przerażające. Zobaczyłam, jak żył Brian Meeks. I jak umarł. Zobaczyłam jego zabójcę. A w końcu, po odłożeniu na miejsce wszystkiego, co wyjęłam z portfela i z torby, opadłam na oparcie fotela, podciągając kolana wysoko pod brodę. Przycisnęłam do nich twarz i zamarłam w tej pozycji na długi czas. 8 Hej, Kieł, jesteś? Gdy mój oddech uspokoił się wreszcie, a ręce przestały dygotać na tyle, abym mogła trafić w klawisze, wzięłam laptopa i zwinęłam się w kłębek na swojej nowej kanapie. Był to potężny mebel w kształcie litery L, prawie tak wielki jak cały pokój, co bardzo mi odpowiadało. Bez problemu mieściliśmy się tam wszyscy troje, żeby porządnie się po przytułać - na całe szczęście moje dzieci były jeszcze wystarczająco małe i chciały się przytulać do mamy. Nie przeszkadzało im nawet, że mama zawsze ma lodowate nogi i ręce. A właściwie to co z tego? Skoro ja musiałam znosić, że Anthony wiecznie puszcza bąki, to on i jego siostra nie mogli się skarżyć, że mam zimne stopy. Na odpowiedź nie czekałam długo. Dosłownie już po chwili niewielka okrągła ikona obok imienia „Kieł” zmieniła kolor na zielony, co oznaczało, że właśnie się zalogował. A potem mały ołówek w rogu ekranu zaczął kiwać się z boku na bok - rozmówca pisze odpowiedź. Witaj, Luna. Czym się tak martwieć Kieł, podobnie jak detektyw Sherbet, był połączony ze mną więzią telepatyczną. Wiedział, jak się czuję i co myślę, odkąd otworzyłam się przed nim. Mam powód, wyjaśniłam krótko. Opowiadaj. Więc opowiedziałam. Kieł, podobnie jak wielu mieszkańców hrabstwa Orange,

słyszał o seryjnym mordercy, który spuszcza krew swoim ofiarom. Gazety rozpisywały się o nim, a nocne programy też upodobały sobie ten temat. Cały świat był aktualnie ogarnięty manią sagi Zmierzch, dzięki czemu reportaże o prawdziwym zabójcy, który wysysa krew z prawdziwych ludzi, trafiały nawet na pierwsze strony ogólnokrajowych gazet. Kieł wiedział, że zostałam zaproszona do współpracy z policją jako specjalny konsultant, zatem opowiedziałam mu bez wstępów o swoich przygodach tego wieczoru, wspomniałam także o przebłyskach jasnowidzenia podczas oglądania zawartości białego worka. Wisiał głową w dół?, powtórzył. Tak. I ani razu nie przyjrzał się dobrze zabójcy? Ani razu. Chyba był nieprzytomny. Wyczułam tylko moment, kiedy się ocknął. Odzyskał przytomność i zobaczył, że wisi do góry nogami? Tak. Czy zobaczył coś jeszcze, zapytał Kieł, zanim... no. wiesz... Zanim umarł? Właśnie. Przetarłam dłonią czoło. Wizje, nieusuwalnie wryte w pamięć, ponownie stanęły mi przed oczami. Nie mógł się rozejrzeć, odpisałam. Miotał się rozpaczliwie, próbował się uwolnić. Czy miał skrępowane ręce? Chyba tak. I widział tylko jednego człowieka? Być może dwóch. Trudno powiedzieć. A potem zaczął krzyczeć. pojawił się nóż, dodał Kieł. Tak, potwierdziłam. Ogarnęło mnie nagle ogromne wycieńczenie, choć był przecież środek nocy. Którym podcięli mu gardło, ciągnął. Zgadza się. To nie za bardzo pasuje do wampira. Nie za bardzo, zgodziłam się.

Bardziej do jakiegoś porąbanego psychola. Nie odpowiedziałam od razu. To jeszcze nie wszystko, odpisałam w końcu. Widziałam... Inne zamordowane osoby. Co najmniej dwie. Tak samo zawieszone głową w dół. Jezu. Nad jakąś wanną albo czymś w tym rodzaju. Nad wanną? Tak? A zatem morderca zbierał krew ofiar, napisał Kieł. Też tak uważam. Tylko po co? Nad tym akurat nie musiałam się długo zastanawiać. Położyłam dłonie na klawiszach. Jeśli miałabym zgadywać, to powiedziałabym, że szukamy dostawcy krwi dla wampirów. 9 Kingsley czekał na mnie pod włoską restauracją Mulberry Street w centrum Fullerton. Był to potężnie zbudowany mężczyzna, ubrany z nienaganną elegancją. Miałam wrażenie, że na jego widok całe moje ciało wydało z siebie jedno wielkie westchnienie. Gdy błysnął zębami w szerokim, pewnym siebie uśmiechu, w policzkach pojawiły mu się dołeczki, a uszy poruszyły się lekko. Jak u psa. Na szyi nosił fular, dobrany kolorem do oczu; aż miauknęłam z wrażenia. Jak mały kotek. - Witam piękną panią. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Witam spostrzegawczego pana - odparłam, także z promiennym uśmiechem. Jego silna ręka owinęła się wokół mojej talii, a gdy przyciągnął mnie do siebie, poczułam, jak moje stopy odrywają się od ziemi. Kingsley chyba nawet nie zauważył, że stałam sobie spokojnie na chodniku, a w następnej chwili grawitacja przestała mnie obowiązywać. - Cudownie pachniesz - mruknął, odstawiając mnie z powrotem. - Jak na truposza - odparłam. - Jak na truposza jesteś bardzo, bardzo żywa. - Miło mi to słyszeć. Kingsley pocałował mnie prosto w usta. Pocałunek był mocny, wilgotny i jeśli chodzi o mnie, to mógłby trwać wiecznie. A jeśli nie wiecznie, to przynajmniej ze dwie, trzy