mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Rain JR - Wampir do wynajęcia 6 - Intrygi wampirów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rain JR - Wampir do wynajęcia 6 - Intrygi wampirów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 137 stron)

Dedykacja Tym, którym leży na sercu dobro zwierząt na świecie. Podziękowania Dziękuję w szczególny sposób Eve Paludan, Sandy Johnston, Elaine Babich oraz P.J. Day.

Kimże jest wampir? Wampir się skrada, lecz nigdy nie pełza. Wampir pije, lecz nigdy nie ucztuje. Nie można go zobaczyć, lecz tak samo nie można zapomnieć. Diariusz Nieumarłych Tam, na naszej ulubionej ławce, w srebrzystym blasku księżyca, spoczywała, wpółleżąc, śnieżnobiała postać (…) Nad lśniącą białą postacią, pochylała się druga, ciemna. Czy był to człowiek, czy też zwierzę – tego dostrzec nie mogłam. Dracula

1 Sędzia Judy właśnie zabrała się do uświadamiania jednemu internetowemu naciągaczowi, że jest nędznym gnojkiem – a ja rozkoszowałam się każdym słowem jej tyrady – kiedy nagle ktoś zadzwonił do drzwi. Nie chciało mi się otwierać. Bardzo mi się nie chciało. Palant na ekranie już prawie zaczynał płakać. Cały kłopot w tym, że za drzwiami stał klient. A klient daje pieniądze na rachunki. Z ociąganiem wyłączyłam telewizor, najpierw odstawiając płyn do czyszczenia szyb i odkładając ścierkę – zupełnie zapomniałam, że trzymam to wszystko w rękach. Ruszyłam do drzwi, po drodze odruchowo sięgając po szerokie, obudowane okulary przeciwsłoneczne, których jednak nie było nigdzie w pobliżu. Następnie kolejnym wyuczonym ruchem przesunęłam palcami po przedramionach, twarzy i dłoniach, by sprawdzić, czy mam na skórze krem z filtrem przeciwsłonecznym. Kremu też nie było. Nie było go, bo nie był potrzebny. Przestał być mi potrzebny przed dwoma tygodniami, pewnej nocy, tuż przed wschodem słońca, gdy włożyłam na szyję medalion inkrustowany szmaragdami. Ten medalion odmienił moje życie – w dosłownym tego słowa znaczeniu. I, co ciekawe, zaraz potem zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Tamtego dnia po raz pierwszy od siedmiu lat na własne oczy zobaczyłam wschód słońca. Kiedy było już po wszystkim, sięgnęłam po medalion, lecz okazało się, że nie mam go już na szyi. Zostało po nim tylko okrągłe znamię wypalone wprost na skórze oraz rzemień, na którym wisiał klejnot. Kieł, mój przyjaciel, był zdania, że moje ciało w niewiadomy sposób wchłonęło medalion. Pomyślałam, że to czysty obłęd, ale kiedy mu o tym powiedziałam, odparł, że w ciągu ostatnich siedmiu lat widziałam wiele znacznie bardziej szalonych rzeczy niż medalion wtapiający się w skórę. Chociaż minęły już dwa tygodnie, na moim dekolcie wciąż widniał na wpół zatarty kontur medalionu, podobny do znaku wypalonego gorącym żelazem. Zdecydowanie jestem dziwolągiem, pomyślałam, delikatnie sprawdzając dłońmi, czy włosy dobrze leżą. Ponieważ nie mogę korzystać z lustra, musiałam opanować do perfekcji sztukę dotykowego wyczuwania, kiedy fryzura jest w porządku, a kiedy nie. Oczywiście, mog łam mieć tylko nadzieję, że dotyk mówi mi prawdę. Przystanęłam przed drzwiami. Wciąż dręczył mnie lęk, którego trudno było mi

się pozbyć do końca. Przez tyle długich lat słońce było moim wrogiem. Dasz sobie radę, pocieszyłam się w myśli. I tak się stało. Otworzyłam drzwi wejściowe na oścież i zalało mnie światło. Jasne, olśniewające. Uderzyło we mnie potężną falą, a ja… nie poczułam zupełnie nic. I to było najwspanialsze uczucie pod słońcem. Palący ból minął bez śladu. Nie dusiłam się, nie drżały mi nogi, nie musiałam zasłaniać oczu. Nie uciekałam przed dziennym światłem jak upiór. I tak jesteś wybrykiem natury, pomyślałam. Być może, ale teraz mogę żyć w większej zgodzie z naturą. I dzięki Bogu. Włożyłam tego dnia poprzecierane dżinsy i śliczną bluzkę bez rękawów. Bez rękawów! Co jednak ważniejsze, miałam na sobie tylko jedną warstwę ubrania i nie był mi już potrzebny olbrzymi kapelusz od słońca. Jeden z moich klientów powiedział kiedyś, że to nie jest kapelusz, tylko antena satelitarna. Mogłam być sobą. Niesamowite. Coś wspaniałego. Człowiek, który stał za drzwiami, był niższy, niż się spodziewałam. Miał na sobie koszulkę z emblematem Chicago Bulls, obszerne koszykarskie szorty i sportowe buty za kostkę. Wyglądał tak, jakby przyszedł prosto z meczu albo z treningu, albo okradł sklep sportowy. Całe ręce i szyję miał w tatuażach, które chyba o czymś opowiadały, chociaż na pierwszy rzut oka trudno było rozgryźć, o co chodzi. – Russell? – zapytałam. – To ja – przytaknął cichym głosem. – A pani nazywa się Samantha Moon. I ukłonił mi się w absolutnie zachwycający sposób. W tym krótkim pochyleniu głowy było i pozdrowienie, i uległość, i szczera deklaracja dobrej woli. Podaliśmy sobie ręce i zaprowadziłam go do swojego gabinetu, znajdującego się w głębi domu. Po drodze musieliśmy minąć pokój Anthony’ego, chwilowo pusty, choć niezupełnie, bo na samym środku leżały sobie majtki, którym bardzo daleko było do pierwszej świeżości. Szybko zamknęłam drzwi, żeby przypadkiem klient tego nie zobaczył. Superman miał Lexa Luthora. Batman miał Jokera. Ja natomiast miałam Anthony’ego i jego niechlujstwo. Gdy już dotarliśmy bezpiecznie do mojego gabinetu, wskazałam Russellowi krzesło dla gości, a sama zasiadłam za zawalonym różnymi rzeczami biurkiem. – W czym mogę ci pomóc? – zapytałam. – Jacky powiedział mi, że mogę przyjść z tym do pani. – Jacky? Trener z klubu bokserskiego? – Tak. – A mówił coś poza tym? – Tylko tyle że jest pani wybrykiem natury. Uśmiechnęłam się szeroko. – O tak, Jacky zawsze miał o mnie wysokie mniemanie. Czego ode mnie oczekujesz? Russell spojrzał mi prosto w oczy. Przez chwilę albo dwie nie odwracał wzroku, a potem zaczął:

– Ktoś zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Z tym że moim zdaniem to wcale nie był wypadek. Skinęłam głową na znak, że rozumiem, jednocześ nie przeprowadzając szybką telepatyczną lustrację mojego gościa. Wyczułam, że przyszedł do mnie z ciężkim sercem. Cierpiał. Był zagubiony. Wyczułam wiele rzeczy, ale co najważniejsze, nie odniosłam wrażenia, że rozmawiam z mordercą. – Opowiedz mi o tym – poprosiłam.

2 Russell Baker był bokserem. I to podobno naprawdę dobrym. Miał dwadzieścia pięć lat, walczył w wadze półśredniej, o której marzy wielu zawodników, miał bilans walk 22–3 i szybko piął się w rankingach. Chodziły słuchy, że ma spotkać się na ringu z samym Mannym Pacquiao albo z Floydem Mayweatherem Jr. Jego agent negocjował właśnie kontrakt na pojedynek transmitowany przez HBO. W swojej karierze Baker boksował już w różnych krajach świata – w Tokio, w Dubaju, w RPA – i pokonał kilku spośród najwyżej notowanych zawodników świata. Pozostali mu tylko ci najlepsi. Mistrzowie. Jednym słowem, Russell Baker był na bokserskim szczycie i nic nie mogło powstrzymać jego zwycięskiego pochodu. Tak było aż do jego ostatniej walki. Bo wówczas zabił na ringu swojego przeciwnika. W tym miejscu młody bokser nagle zamilkł. Czekając cierpliwie, aż podejmie opowieść, przyglądałam mu się dyskretnie. Był atrakcyjnym facetem o wyraźnie zarysowanej muskulaturze, dobrze widocznej pod cienką koszulką. Nos miał szeroki i spłaszczony, co u boksera, zdaje się, jest wielką zaletą. Właściciele długich, spiczastych nosów zaliczają pewnie wiele złamań. Russell był też raczej niski, mógł mieć najwyżej dziesięć centymetrów wzrostu więcej niż ja. W wadze półśredniej nie widuje się dryblasów. Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że mój rozmówca jest dokładnie dwa razy mniejszy od Kingsleya Fulcruma. Po chwili Russell wziął się w garść i zaczął mówić dalej. Feralna walka odbyła się w zeszłym miesiącu w Las Vegas. Był to jeden z serii pojedynków z pierwszą dziesiątką jego kategorii wagowej. Jak mi wyjaśnił, pozycję boksera w rankingu warunkuje po pierwsze bilans walk, czyli liczba wygranych i przegranych, po drugie ocena, czy przeciwnicy byli trudni do pokonania, a po trzecie fakt, czy zwycięstwa były jednoznaczne czy też nie bardzo. Najważniejsze dla boksera jest to, aby stanąć do walki o tytuł. W zeszłym miesiącu Russell Baker walczył z zawodnikiem plasującym się na siódmej pozycji w rankingu, sam zajmując ósmą. Walka była transmitowana na żywo przez całodobową stację sportową ESPN. Na widowni zasiadło mnóstwo znanych osób. Pierwsze trzy rundy pojedynku nie odbiegały od zwykłej bokserskiej rutyny; Russell czuł się silny i nie tracił pewności siebie. Tak było aż do czwartej rundy. Jeden szybki, prosty cios w skroń. Mocno. Rzadko się zdarza, żeby bokser ustał na nogach po takim ciosie, jeśli jest celny. A Russell trafił bardzo dobrze. Widząc, jak głowa Caesara Marqueza – tak nazywał się jego przeciwnik – odskakuje

niczym gruszka treningowa, ruszył do przodu, chcąc poprawić, ale Mar quez osuwał się już na ring. To Russella zaskoczyło i zdezorientowało. Cios był celny i mocny, ale nie aż tak, żeby od razu znokautować. Niemniej Marquez padł po nim na deski. Russell uniósł pięści, ciesząc się ze zwycięstwa, ale szybko opuścił je z powrotem, widząc, że Caesar leży bez ruchu, a wokół niego zaczyna się już kłębić tłum ludzi. W tym momencie znów umilkł i odwrócił wzrok. W oczach błysnęły mu łzy. Nie wiedząc nawet, co robi, zaczął masować sobie kostki palców, obrzmiałe i poznaczone bliznami. Na ekranie stojącego tuż przede mną laptopa pojawiło się nagle okienko komunikatora. To Kieł do mnie pisał. Hej, Luna, jesteś tam? Pochyliłam się, aby nacisnąć kilka klawiszy. Jestem, ale pracuję. Pogadamy niedługo, dobrze? Pamiętaj, Luna: mordercą jest kamerdyner. Zawsze kamerdyner. Zamknęłam okno, potrząsając głową. Zaskoczyło mnie trochę, że Kieł odezwał się do mnie akurat w tej chwili, bo wydawało mi się, że zawsze wie, kiedy pracuję, i umie uszanować fakt, że mam spotkanie z klientem. Zmarszczyłam brwi. – Czy mogę zapytać, co było przyczyną śmierci twojego przeciwnika? – wróciłam do rozmowy z Russellem, zniżając nieco głos. – To dobre pytanie, pani Moon. – Proszę, mów mi po imieniu. Jestem Sam. Bokser skinął głową. – Oficjalny wynik autopsji brzmiał: uraz mózgu. Nieoficjalnie wiem, że nic nie znaleźli. – Skąd to wiesz? – Od patologa, który robił sekcję. Zadzwonił do mnie osobiście. Powiedział, że w głowie Marqueza znalazł tylko jeden krwiak. Wystarczyło, aby uznać, że przyczyną śmierci był uraz mózgu, ale ten krwiak podobno w żaden sposób nie mógł go zabić. – I to była fachowa opinia patologa? – Tak. – Powiedz więc, po co do mnie przyszedłeś, Russ? – zapytałam, celowo skracając w poufały sposób jego imię, żeby wyciągnąć od niego więcej szczegółów. Bokser wciąż masował sobie kostki palców. Siedział z nogą założoną na nogę, a ta na górze trzęsła mu się nerwowo i podskakiwała. Nagle uniósł rękę i potarł dłonią kark. Biceps, który wyskoczył mu przy tym na przedramieniu, był… interesujący. – Nie wiem, Sam – odparł wreszcie. – Nie wiem, po co przyszedłem. – Owszem, wiesz – sprzeciwiłam się. – Słucham. – Przyszedłem, bo nie wierzę, że to ja go zabiłem. – Jeśli nie ty, to kto? Kto albo może… co? – Nie wiem, Sam. Chyba właśnie dlatego tutaj jestem. Pomóż mi ustalić, dlaczego Marquez nie żyje. Opadłam na oparcie fotela, składając dłonie na brzuchu. Brzuch miałam całkiem płaski, w każdym razie według mnie wszystko było w najlepszym

porządku. Russellem targało tak wiele różnych emocji, że aż trudno było mi się w nich połapać. Zresztą odbiór emocji i czytanie w myślach to dwie zupełnie różne rzeczy. Nie mogłam zajrzeć mu do głowy, bo to wymaga bliższej znajomości, ale jego uczucia były jasne i zrozumiałe dla każdego wrażliwego człowieka. Z tego, co odebrałam, najmocniejsze były wyrzuty sumienia. Po prostu biły od niego falami. Stało się jasne, dlaczego Russell do tej pory przeżywa fatalną walkę i nie poradził sobie jeszcze z tym, co stało się w zeszłym miesiącu. Dlatego właśnie szukał wyjaśnień. Prawdziwych i konkretnych, nieoficjalne podejrzenia lekarza sądowego były dla niego bez wartości. – A jeśli wezmę tę sprawę i okaże się, że naprawdę go zabiłeś? – zapytałam. – Mogę z tym żyć, ale muszę to wiedzieć – odparł, ocierając oczy i odwracając wzrok. – Muszę mieć pewność. – Zawsze lepiej mieć pewność – potwierdziłam. – Pewność to podstawa – oznajmił, a ja ani przez chwilę nie wątpiłam w słuszność jego słów. Skinęłam głową na znak zgody. – Będzie mi potrzebna lista nazwisk i namiary na każdą osobę z tej listy. Russell obiecał przysłać mi wszystko mailem, a po omówieniu kwestii honorarium wręczył mi kartę kredytową. Najadłam się wstydu, przez kilka minut bezskutecznie usiłując załatwić transakcję za pomocą iPhone’a. W końcu się udało, ale gdybym mogła, pewnie oblałabym się rumieńcem. Na pożegnanie podaliśmy sobie ręce. Jeśli nawet zwrócił uwagę na moją lodowatą skórę, to nie dał po sobie niczego poznać. Najwidoczniej był na to zbyt kulturalny. Kiedy wychodził z gabinetu, zauważyłam, że jego aura ma postać czarnej, złowrogiej chmury. Trudno było tego nie spostrzec. Wiedziałam, co to oznacza. Zżerały go wyrzuty sumienia. On naprawdę musiał wyjaśnić tę sprawę. Potrzebował tego.

3 Po wyjściu Russella Bakera włączyłam Google’a i sprawdziłam bardzo dokładnie, z kim mam do czynienia. Przede wszystkim interesowały mnie informacje o jego ostatniej walce. Okazało się, że pojedynek Baker–Marquez stanowił spore wydarzenie. Obaj zawodnicy byli głównymi pretendentami do tytułu mistrza wagi półśredniej. Mniej więcej równi wiekiem i wzrostem, mieli taki sam bilans walk. Wszystko mieli podobne. Z tym że jeden już nie żył. Drugi natomiast musiał zmagać się z morderczym, druzgocącym poczuciem winy. Wyczułam je wyraźnie u Russella: biło od niego falami. Jednakże kwestia jego sumienia była i tak najmniejszą z moich trosk. Co innego czarna aureola otaczająca go szczelnym płaszczem. To już była poważna sprawa. Bardzo poważna. Kto inny być może nie przejąłby się tym aż tak, ale ja wiedziałam dokładnie, jak to się może skończyć. Russellowi potrzebna była pomoc. I ochrona. Biorąc pod uwagę, z czym musiał się zmagać, niewykluczone, że należało go bronić przed nim samym. Nie, nie wyglądał na samobójcę, ale też i ja nie byłam specjalistką w dziedzinie psychologii, a ponieważ nie poznaliśmy się na tyle blisko, abym mogła czytać w jego myślach, byłam zdana na własny instynkt. A instynkt podpowiadał mi, że ten młody człowiek nosi na sercu ogromny ciężar. Walka Baker–Marquez nie była wielkim sportowym wydarzeniem z rodzaju tych, które są dostępne tylko w systemie pay-per-view, ale HBO zrobiło wokół niej całkiem spory szum. Ostatecznie skończyła się w czwartej rundzie. Przez trzy pierwsze dwaj sędziowie dawali wyższe noty Russellowi, a jeden – Marquezowi. Można powiedzieć, że zawodnicy szli łeb w łeb. Do momentu, kiedy padł „rozstrzygający cios”. Chciałam go zobaczyć na własne oczy. Okazało się, że na YouTube można znaleźć naprawdę przerażające nagrania. Doliczyłam się pół tuzina sfilmowanych śmierci na ringu, a chcąc mieć porównanie, po prześledzeniu walki Russella zmusiłam się do obejrzenia pozostałych pięciu. Na tych filmach widać było, jak dwóch facetów skacze po ringu, okładając się pięściami. Przeważnie jeden zadawał więcej ciosów, a drugi więcej przyjmował. W każdym razie miało się wrażenie, że taki jest obowiązujący trend. W pięciu z sześciu obejrzanych przeze mnie walk jeden z zawodników wyraźnie dominował nad

drugim. I tylko walka Russella była inna. To spotkanie, przynajmniej dla mnie, laika – chociaż jak na laika wiedziałam o boksie całkiem sporo – było całkiem wyrównane, co zresztą potwierdzały noty sędziowskie. Każdy z pięściarzy zadawał ciosy. Każdy robił uniki i okrążał przeciwnika. Russell bił prostym, Mar quez blokował. Marquez zachodził z boku, Russell szedł za nim. Obaj byli szybcy w nogach i w rękach. Krwi nie było widać. Żaden się nie słaniał, jak na pozostałych nagraniach. Żaden nie zbierał groźnych ciosów na głowę. Aż wreszcie padł. Ten jeden cios. To był krótki prosty. Tak bije się z bliska: bez dużego zamachu, wystarczy unieść pięść mniej więcej na wysokość ramienia i popchnąć ją w przód ciężarem ciała. Jacky nauczył mnie tej techniki już dawno; stosuje się ją często w ćwiczeniach z ciężkim workiem treningowym. Miałam w każdej ręce pewnie po parę tysięcy takich ciosów. Trudno w ten sposób znokautować przeciwnika, ale jeśli przyłożyć porządnie, można go oszołomić. Tylko że ten cios nie oszołomił Marqueza, ale położył go trupem na miejscu. Zanim padł, obaj zawodnicy walczyli w półdystansie: głowa nisko, zwody, uniki, odskoki. Każdy z nich wypatrywał okazji. Kiedy Russell dostrzegł swoją, zaatakował z szybkością kobry. Trafił i głowa Marqueza gwałtownie odskoczyła w tył. Kamera HBO była na miejscu, dzięki czemu wszystko widać wyraźnie i z bliska. Oczy boksera uciekły w tył głowy, błyskając szklistymi białkami, a ręce opadły bez siły. Russell już się składał do kolejnego ciosu, lecz nagle uświadomił sobie, że z jego przeciwnikiem ewidentnie coś jest nie w porządku. Kiedy ręce Marqueza opadły bezwładnie, ugięły się też pod nim kolana. Zawodnik padł ciężko na twarz i nie poruszył się już więcej. Widziałam, że w pierwszym odruchu Russell chciał mu pomóc – i byłam za to pełna podziwu – ale w tej samej chwili podbiegł do niego trener, poderwał do góry i ruszył triumfalnym galopem dookoła ringu. Młody pięściarz wykręcał szyję, usiłując dojrzeć, co się dzieje z powalonym przeciwnikiem. Im dłużej Caesar Marquez leżał bez zmysłów na ringu, tym większy wzmagał się chaos wokół niego. Opadła go chmara ludzi. Russell wyrwał się trenerowi i usiłował przedrzeć się bliżej. Potem w tłumie pojawiły się nosze i Marquez szybko został zabrany z ringu. Przeniesiono go przez całą widownię do drzwi, które wiodły, jak się należało domyślać, do szatni. Zatrzymałam nagranie, aby przyjrzeć się dokładniej twarzom ludzi stłoczonych wokół areny. Były ich dziesiątki. Malowało się na nich zaskoczenie, czasem niepokój, a często – ekscytacja. Przeważali mężczyźni, choć było też kilka kobiet. Obejrzałam tę walkę ponownie, a potem jeszcze raz; obserwowałam trenerów i ludzi na widowni, wypatrując kogoś, kto by swoim zachowaniem zdradzał, że wie, co się wydarzy. Nie znalazłam nic zasługującego na uwagę.

Absolutnie nic.

4 – A powiedz mi: dalej musisz spać w ciągu dnia? – zapytał Kingsley. Tak to przynajmniej zabrzmiało. Stek wielkości półtuszy wołowej potrafi mocno zagłuszyć wymawiane słowa. Tego wieczoru wybraliśmy się do Mulberry Street Ristorante w centrum Fullerton. Kelner usadowił nas przy stoliku pod oknem, podał wino i przyniósł steki. Jak normalnym ludziom. Tylko że jedno z nas, oczywiście, zamiast jeść, chłeptało krew, która wyciekła z mięsa, a drugie – oczywiście – nie tyle jadło, ile pożerało stek. Przytaknęłam. – Wciąż jestem nocnym stworem, jeśli o to pytasz. Nadal sypiam w dzień. Kiedy świeci słońce, jestem słaba, a gdy muszę się zwlec z łóżka i pojechać po dzieciaki do szkoły, czuję się jak wypluta. Medalion sprawił tylko tyle, że mogę tolerować światło słoneczne. – Bez oparzeń? – rzucił pomiędzy jednym kęsem a drugim. – Bez oparzeń. W lokalu było tłoczno, jak zresztą, zdaje się, co wieczór. Chętnie tam chodziliśmy, zwłaszcza że kucharze i kelnerzy przywykli już do tego, że zamawiam wyłącznie bardzo krwiste steki. Przyglądając się, jak Kingsley w rekordowym tempie pochłania mięso, pomyślałam, że jest pewna rzecz, której chciałabym się dowiedzieć. – Teraz ja cię o coś zapytam – oznajmiłam. – Strzelaj. – Zawsze byłeś taki wielki? – W jakim sensie? – W takim że kiedyś widziałam, jak przechodzisz przez drzwi bokiem, bo przodem byś się nie zmieścił. – Tylko przez niektóre drzwi. Nie, do takich rozmiarów doszedłem po jakimś czasie. – Po jakim? – Długim. Kilkadziesiąt lat. Po każdej przemianie byłem odrobinę większy. – Rosłeś z przemiany na przemianę? – Owszem. Tak mi się przynajmniej wydaje. – Ale dlaczego? – To chyba mechanizm przetrwania. – Przecież jesteś nieśmiertelny – przypomniałam mu, zniżając głos. – Słaby nieśmiertelny daleko nie zajedzie, Sam. Poza tym pamiętaj, że nie

mogę na każde życzenie zamienić się… – teraz to on zniżył głos do głębokiego, basowego warkotu – …w tego stwora. To się dzieje tylko raz w miesiącu, a ja zazwyczaj jestem wtedy zamk nięty na cztery spusty. I gdy już to się stanie, najczęściej tracę zmysły. Znikam ze świata na całą noc. – A w twoim ciele mieszka ktoś inny. – Zgadza się – przytaknął. – Mówisz więc, że w twoim wypadku dobrze jest na co dzień być dużym. – Oczywiście. Jestem silniejszy, szybszy, mogę się obronić. – A przedtem jakiej byłeś postury? – Sporej, ale nie aż tak. – Wszystkie wilkołaki są takie olbrzymie? – Czasami nawet większe. – A ja nie urosłam. Już prędzej zmalałam. – I nie urośniesz, bo każdego wieczoru osiągasz pełnię swoich sił i nawet w ciągu dnia nie słabniesz do jakiegoś krytycznego poziomu. – To prawda – przyznałam. – W ciągu dnia czuję się słabsza niż w nocy, ale to i tak bije na głowę to, co było kiedyś. Przypomniałam sobie, jak w zeszłym roku stoczyłam w klubie Jacky’ego pojedynek bokserski z byłym komandosem. Walczyliśmy tuż przed zachodem słońca; czułam się beznadziejnie, to fakt, ale i tak bez problemu dałam radę tej nadziei amerykańskiego pięściarstwa. – Poza tym – dodał Kingsley, sięgając nożem i widelcem, aby podebrać z mojego talerza kawałek prawie surowego mięsa – mój rodzaj po prostu tak ma. – Że nosiciel rośnie duży? – zapytałam. – Właśnie. Każdy ma swoje dziwactwa. – Tylko że twoje dziwactwa są lepsze od moich – powiedziałam. – A kto z nas dwojga umie latać? – zapytał. Zastanowiłam się szybko. – Celna uwaga – odparłam. Przy stoliku zjawił się kelner, aby dolać nam wina do kieliszków. Kiedy odszedł, Kingsley zapytał, nad czym ostatnio pracuję. Zaczęłam mówić o Russellu Bakerze, a on skinął głową; okazało się, że widział walkę na żywo na HBO. – To nie był silny cios – ocenił. – Na pewno nie taki, żeby zabić człowieka. – Tak nam się wydaje – odparłam z rezerwą, bo zdążyłam już zasięgnąć informacji na ten temat. – Wciąż jednak nie wiemy, w jakim stanie fizycznym Marquez wyszedł na ring ani też ile ciosów zebrał podczas treningów i w poprzednich walkach. Kingsley wzruszył ramionami. – Masz rację, ale tak czy owak to nie był mocny cios. Cała walka była bardzo wyrównana. A co podpowiada ci instynkt? – Na razie nic. – Powtórzyłam jego gest, z tym że w moim wykonaniu wzruszenie ramionami nie wyglądało jak zderzenie dwóch płyt tektonicznych. – Ale wydaje mi się, że Russell zaczyna gonić w piętkę. Kingsley skinął głową. – Pewnie szuka sposobu na to, jak żyć z poczuciem winy.

– Być może – zgodziłam się. – Cóż, jedno jest jasne: wyrzuty sumienia zżerają go żywcem. Dosłownie. I opowiedziałam mu o czarnej aureoli otaczającej młodego boksera. – Mówisz, że taką samą widziałaś u swojego syna? – upewnił się. – Taką samą. – I co to oznacza? – Że ten chłopak potrzebuje pomocy. Natychmiastowej pomocy.

5 Zajrzałam do zamkniętego już o tej porze klubu Jacky’ego. Siedząc za metalowym biurkiem, które nosiło wyraźny ślad wgniecenia, Jacky wydawał się jakby mniejszy niż zwykle, jeśli to w ogóle możliwe. Popijał sobie izotoniczny napój Gatorade o smaku pomarańczowym. Zdaje się, że to był klasyczny smak Gatorade. Gdybym ja się tego napiła, świat miałby okazję podziwiać piękną pomarańczową fontannę. Rzecz jasna, Jacky nie musiał o tym wiedzieć, a ponieważ spędzałam w jego towarzystwie raptem kilka godzin tygodniowo – nawiasem mówiąc, nasze spotkania polegały głównie na tym, że trener darł się na mnie, żebym nie opuszczała rąk – nie było szans na nawiązanie telepatycznej więzi, co zresztą bardzo mi odpowiadało. Żywiłam poważne podejrzenia, że ten krzepki dziadek też doznał kiedyś urazu mózgu. Był swego czasu pięściarskim mistrzem w Irlandii. „Swego czasu” oznaczało lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. Od dobrych kilku dekad Jacky rezydował jednak w kalifornijskim Fullerton. Do jego klubu zaglądali kiedyś młodzi, obiecujący bokserzy; kilku z nich pod jego ręką sięgnęło po pas mistrzowski. Czas jednak mijał, a Fullerton stało się modną okolicą. Wtedy Ja cky – który najwidoczniej miał lepszy nos do interesów, niż byłabym skłonna przypuszczać – postanowił się przebranżowić i prowadzić kursy samoobrony dla kobiet. Zresztą gdybym to ja była starszym facetem z taką ikrą jak on, też pewnie bym wolała trenować ładne babki. W każdym razie Jacky skończył wreszcie swój napój, otarł usta dłonią i wrzucił pustą butelkę do stojącego w pobliżu kosza na śmieci. Potem rozsiadł się wygodnie w fotelu. – Co sądzisz o tym chłopaku? – zapytał z irlandzkim akcentem, tak mocnym i wyraźnym, jakby w tej chwili zszedł z pokładu transatlantyku na Ellis Island. – Moim zdaniem bardzo się tym wszystkim martwi – odparłam – i wcale mu się nie dziwię. Jacky skinął potakująco głową. Tutaj, w tej swojej kanciapie, nie czuł się chyba najswobodniej. Był jakby nie w pełni sobą. Sala treningowa – to co innego, tam Jacky był gigantem, chociaż jeśli chodzi o wzrost, przewyższał mnie najwyżej o dziesięć centymetrów. Natomiast tutaj, po całym dniu pracy, wyglądał jak cień. Znać po nim było zmęczenie i wiek – ale żadnej słabości. Co to, to nie. Nawet kiedy odpoczywał, miało się wrażenie, że zaraz zaciśnie pięść i w coś przyłoży. – Zdarza się, że bokser odwali kitę na ringu – powiedział. – Russ nie był

pierwszy i nie będzie ostatni, któremu się to przytrafiło. Takie rzeczy potrafią namieszać w głowie. Człowiek się po tym zmienia na zawsze. – Sumienie go gryzie – domyśliłam się. – Zawsze – przytaknął. – No, ale to jest ryzyko zawodowe. Każdy chłopak wie, że następna walka może być ostatnia. – Po co więc przysłałeś go do mnie? Na to pytanie Jacky nie odpowiedział od razu. Za zamkniętymi drzwiami cicho pogwizdywał sprzątacz, a jego szczotka szurała po podłodze. Trzasnęły jakieś drzwi, natomiast od strony damskiej szatni dobiegł mnie chichot dwóch kobiet idących korytarzem. – Tak, to jest ryzyko zawodowe – powtórzył Jacky – ale w tej sprawie coś mi śmierdzi. Czekałam cierpliwie. Chciałam usłyszeć to z ust człowieka, który widział w życiu dziesiątki tysięcy bokserskich ciosów. Jacky powoli szukał słów, masując kostki palców, a mnie nagle przyszło do głowy, że może mieć trudności z formułowaniem myśli. Ciekawe, ile razy dostał na ringu w głowę i jak mocno odczuł to jego mózg. Niemożliwe, żeby stary Irlandczyk nigdy nie doznał żadnego urazu. W jego aurze przeważał ironicznie pogodny błękit, ale głowę otaczała lśniąca czerwień. Taki odcień, o czym zdążyłam się już przekonać, oznaczał, że organizm zwalcza jakąś chorobę. Ewentualnie leczy obrażenia. Jacky przetarł twarz w milczeniu; chyba stracił wątek. W czerwonej chmurze otaczającej jego głowę coś krótko błysnęło. – Mówiłeś, że coś ci śmierdzi w związku z tą walką – przypomniałam mu delikatnie. – Mówiłem? – Tak. – W związku z jaką walką? – Bakera z Marquezem. Stary Irlandczyk skinął potakująco głową i pomasował sobie kark. – Starość to okropna mordęga, Sam – zgrzytnął. – Też tak słyszałam. – Czasami coś mi nawala pod sufitem. – Mnie też. Znowu pokiwał głową, ale nie byłam wcale pewna, czy słyszał, co powiedziałam. – Walka była rutynowa – odezwał się wreszcie. – Obydwaj obrywali po równo. W pierwszych rundach sędziowie dawali Bakerowi lepsze noty, ale tak naprawdę to obaj dopiero zaczynali się wyczuwać. Na tym etapie żaden nie dominował. Szli łeb w łeb. – Byłeś tam? – zapytałam. – Na tej walce? A gdzie tam. Nie wolno mi jeździć do Vegas. Żona zabroniła. Boi się, że raz-dwa przepuszczę to, co odłożyliśmy na emeryturę, i już nigdy nie wyrwę się z tego cholernego klubu. – Przecież ty kochasz ten cholerny klub – zauważyłam.

Jacky mrugnął do mnie. W oczach miał łzy. Skąd się wzięły i dlaczego? Trudno powiedzieć. – Jak nic innego na całym świecie – przytaknął. – Oglądałeś tę walkę w telewizji? – spytałam. – Jaką walkę? – Bakera z Marquezem. – Jasne. Russ to swój chłopak. Czasami u nas trenuje. Pokazywałem mu swoje najlepsze triki, a on nigdy nie zapomniał, gdzie się urodził. Taki chłopak to skarb. – Zgadzam się. – Naprawdę pechowo mu się trafiło. To nie jest żaden morderca. Walka była normalna. Trochę prostych, czasem tylko hakiem któryś zaprawił. Żadnych poważniejszych trafień nie było. Nic takiego, po czym można paść trupem. Jacky urwał, bezwiednie ocierając mokre oczy. Gęsta siateczka starych blizn opinała mu kostki złożonej dłoni. Wyobraziłam sobie, jak za młodu szalał w Dublinie. – Więc co w końcu o tym sądzisz? – zapytałam. – Po mojemu to wygląda tak, że za jednym zamachem zniknęło dwóch czołowych zawodników: jeden nie żyje, a drugi nie daje znaku życia. Coś w tym jest, Sam. Sprawę warto zbadać. Przytaknęłam, zastanawiając się nad tym, co powiedział. Jacky opadł na oparcie fotela i zamknął oczy, masując dłonie pożyłkowane zgrubiałymi bliznami.

6 Hej, Luna, jesteś tam? Na ekranie laptopa zamigotało okno komunikatora. Uniosłam głowę znad otwartej walizki, szybko wrzuciłam niezłożony sweter do środka. Był dopiero luty. Nawet w Las Vegas luty potrafi zaskoczyć chłodem. Kieł? Czemu zawdzięczam tę przyjemność? Muszę z tobą pogadać. Osobiście? Może. Nie. Nie wiem. Co się dzieje? Przez chwilę nie odpowiadał, a ja nagle zauważyłam z niepokojem, że mój puls, zwykle ospały i leniwy, nie wiedzieć dlaczego przyspieszył. Serce łomotało mi w piersi, obijając się o żebra, aż cała się lekko trzęsłam. Zazwyczaj jego bicie było niewyczuwalne, czemu trudno się dziwić, w końcu miałam najwyżej pięć skurczów na minutę. Coś się stało albo też miało się stać. Albo coś po prostu było nie tak. Po pierwsze, Kieł wydawał się jakoś dziwnie zamknięty, nie mówiąc już o tym, że chyba w ogóle nie odbierał moich myśli, w których coraz mocniej odbijało się zmartwienie. Co jest, do diabła? W oknie komunikatora pojawiła się ikona w kształcie ołówka, co oznaczało, że Kieł pisze wiadomość, która chwilę później wyświetliła się na ekranie: Niedawno… Kogoś poznałem. Kogoś? Czyżby kobietę? Tak. To nie była zła wiadomość. W każdym razie nie dla mnie. Lubiłam tego człowieka i byłam mu wdzięczna za przyjaźń i za pomoc. Zawsze jednak czułam, że Kieł nie robi nic bezinteresownie. Miał swój ukryty cel i w zeszłym roku przyznał się wreszcie, o co chodzi. Chciał, żebym zamieniła go w wampira. Mówił, że mnie kocha, i w zasadzie nigdy w to nie wątpiłam, lecz zawsze zastanawiałam się, skąd wzięła się ta miłość. Kochał mnie za to, jaka jestem, czy może za to, kim jestem? Nagle przyszła mi do głowy myśl, której nie zamierzałam dusić w sobie. Szybko wystukałam na klawiaturze: Czy ta kobieta… to wampirzyca? Tak. Prawdziwa? Najprawdziwsza, Luna.

Mogę wiedzieć, jak się nazywa? Znasz ją. Te dwa krótkie słowa zmroziły mnie, co przy mojej temperaturze ciała jest prawdziwym ewenementem. Odetchnęłam przeciągle, wypuszczając z płuc strumień schłodzonego powietrza i napisałam: Detektyw Hanner. Tak. Jak się poznaliście? Zjawiła się któregoś wieczoru, usiadła przy samym barze. Zamówiła białe wino, tak jak ty. Czytałam z zapartym tchem. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo przecież ktoś taki jak ja prawie wcale nie oddycha. Kieł pisał dalej: Było w niej coś wyjątkowego. Coś… nie z tego świata. Patrzyła na mnie w szczególny sposób. Każdy jej ruch był lekki i precyzyjny. Miała w głosie ślad dziwnego akcentu. Szybko się domyśliłem, z kim mam do czynienia. Czekałam bez słowa, wczytując się w jego opowieść i rozmyślając gorączkowo nad tą zagadką. Co się za tym kryło? W tej chwili nie umiałam odgadnąć. Dopiero po jakimś czasie, kiedy skończyła już drugi kieliszek wina, uświadomiłem sobie, że czyta w moich myślach. Zrobiła to dyskretnie, zupełnie inaczej niż ty. Przy tobie zawsze wiem, kiedy wchodzisz mi do głowy. Czuję, jak się tam rozglądasz. Przerwał. Zrobiło mi się naprawdę niedobrze. Korytarzem niosły się różne domowe odgłosy. Anthony pochrapywał cicho w swoim pokoju. Tammy słuchała muzyki. Dom był zamknięty na klucz. Jak zawsze. Nie wiedziałam, co knuje Hanner, ale dręczyło mnie paskudne przeczucie, że jesteśmy obserwowani. W moim wypadku, oczywiście, mogło to być więcej niż tylko przeczucie. Wstałam zza biurka, aby wyjrzeć przez okno. Ślepa uliczka była całkiem pusta. Ja w każdym razie nie dostrzegłam nikogo. Wszystkie samochody stojące przy chodnikach były mi znane. Sęk w tym, że Hanner – jedyny wampir, którego osobiście znałam – mog ła być dosłownie wszędzie. Choćby i na dachu mojego domu. Wzdrygnęłam się na samą myśl o tym. Wróciłam za biurko, a na monitorze laptopa niemalże natychmiast pojawiła się wiadomość od Kła. Miałem wrażenie, że prześwietliła mnie w kilka minut. Poznała wszystkie moje tajemnice. Co do jednej. Dobrze wiedziałam, o czym mowa. Człowiek posługujący się pseudonimem Kieł miał kilka zabójczych sekretów. Zabójczych w dosłownym znaczeniu tego słowa. Za takie rzeczy, które on ukrywał, idzie się za kratki – albo do zakładu dla wariatów – i siedzi tam do końca życia. Rozumiem, odpisałam, głównie po to, żeby dać mu znać, że czytam jego wiadomości. Potem pokazała mi odznakę i powiedziała, że wie, kim jestem i jak się nazywam. I rzeczywiście, znała moje prawdziwe nazwisko. Na koniec podała mi swój adres domowy i poleciła, żebym przyszedł do niej po pracy.

Kiedy to było? Wczoraj wieczorem. – Cholera jasna… – szepnęłam, jednocześnie wystukując na klawiaturze: I co było dalej? Ciekawe, czy Kieł w ogóle miał świadomość tego, co się z nim działo. Hanner potrafiła przecież usuwać wspomnienia z ludzkiej pamięci. Poza tym Kieł, czułam to wyraźnie, był mocno rozkojarzony, a nasza osobista więź w niewiadomy sposób została osłabiona. Podejrzewałam, że stoi za tym właśnie ona, Hanner. Tak naprawdę to… Nie jestem pewien, odpisał Kieł, potwierdzając moje przypuszczenia. Nagle spłynęła na mnie wizja. Zobaczyłam krew, dużo krwi. Kieł zamknął się przede mną i nie rozumiałam, co właściwie się dzieje, lecz mimo to nasz kontakt telepatyczny nie urwał się całkowicie. Wystarczyło, żebym zobaczyła tę krew. Ale najbardziej niepokojące było coś innego… Piłeś krew, wystukałam szybko. Z odpowiedzią wahał się tylko przez chwilę: Tak, Luna. Piłem. Czułam, że się tego wstydzi, lecz jednocześnie był tym bardzo podekscytowany. Urodził się z rzadką wadą uzębienia, a mianowicie miał długie kły, co z kolei doprowadziło do jeszcze rzadszego zaburzenia psychicznego: jako nastolatek zaczął wierzyć, że jest prawdziwym wampirem. Brzmi głupio, ale tak właś nie było. Paranoja, pomyślałam. Te zaburzenia psychiczne doprowadziły do śmierci jego dziewczyny. Po odnalezieniu ciała nastolatki okazało się, że częściowo spuszczono jej krew z żył… a zwłoki częściowo zostały spożyte. Sprawcą był Kieł. Wszystkie gazety rozpisywały się o jego ucieczce z zakładu psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze, a obława policyjna na zbiegłego przestępcę również była szczegółowo relacjonowana. Nic to jednak nie dało: uciekł przed pościgiem. I przybrał nową tożsamość. Aaron Parker, Kieł, teraz oficjalnie nazywał się Eli Roberts. Jak pojawił się w moim życiu? Dzięki zbiegowi okoliczności oraz chorobliwej obsesji. Chociaż obecnie już raczej nie uważał się za wampira, jednak głód krwi mu pozostał. Od czasu do czasu widziałam to w jego myślach. Umiał się jednak opanować i przez lata ten głód był pod kontrolą. Milczeliśmy, a właściwie to okienko komunikatora trwało w bezruchu. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam, że Hanner próbuje się wkręcić w życie mojego przyjaciela, i choć nie mogłam zrozumieć, dlaczego to robi, miałam jednak pewność, że nie kierują nią żadne szlachetne pobudki. I co teraz zrobisz?, zapytałam wreszcie, gdyż postanowiłam rozmawiać z nim wprost. No bo co właś ciwie mogłam powiedzieć? Nie wiem, Luna, odpisał. Groziła ci? Nie musiała. Było jasne, co chce dać mi do zrozumienia. Jestem

ukrywającym się przestępcą, a ona jest policjantką. To się może dla mnie bardzo źle skończyć. Powiedziała ci, czego chce? Ode mnie? Jeszcze nie. Bo na pewno czegoś od ciebie chce, napisałam, czując jednocześnie, jak Kieł kiwa potakująco głową. Po chwili przyszła jego odpowiedź: Wiem. Miałam jednak nieodparte wrażenie, że coś przede mną ukrywa, więc zapytałam wreszcie bez ogródek: To jeszcze nie wszystko, prawda? Nie, to nie wszystko. Czekałam bez słowa; nagle zaczęłam się bać tego, co mogę usłyszeć. Po chwili Kieł napisał: Ona chce mi coś dać, Luna. Chce zrobić dla mnie to, czego ty nigdy nie chciałaś zrobić, dać mi tę jedną rzecz, której ty nigdy nie chciałaś mi dać. Kieł, czy to ma znaczyć… Tak, Luna. Nieśmiertelność.

7 Do Las Vegas poleciałam zwykłym samolotem pasażerskim z lotniska imienia Johna Wayne’a. Lot z Santa Ana do Vegas trwa raptem czterdzieści pięć minut, ale mimo to miałam mnóstwo czasu, aby rozmyślać o Kle i Hanner. Jak do niego trafiła? Mogłam tylko podejrzewać, że mnie śledziła, albo też ktoś śledził mnie na jej polecenie. Nie można również było wykluczyć, że zdobyła wykaz połączeń z mojego numeru. Na ogół policja musi mieć bardzo poważny powód, żeby uzyskać dostęp do danych operatora telefonicznego, ale Hanner mogła coś wymyślić, żeby uzasadnić taką potrzebę, albo przeprowadzić całą akcję po cichu, w sobie tylko znany sposób. Prywatny detektyw nie ma szans na zdobycie informacji tego rodzaju. Funkcjonariusz z wydziału zabójstw – to co innego. Samolot wpadł w turbulencję i zadygotał. Nie obeszło mnie to ani trochę. Nie bałam się turbulencji i tak samo nie dręczyły mnie myśli o płonącym samolocie, który spada z nieba jak wielka kula ognia. Byłam całkiem pewna, że jako jedyny pasażer wyszłabym z wraku bez najmniejszego szwanku. Mogłabym też ewentualnie odlecieć na własnych skrzydłach. Jeśli Hanner naprawdę zdobyła wykaz moich połączeń, to bez wątpienia wiedziała już, że mój były mąż Danny dzwonił do własnych dzieci zaledwie parę nędznych razy – i że te rozmowy trwały beznadziejnie krótko. Nie mogła też nie zauważyć, że od czasu do czasu odzywał się do mnie niejaki Eli Roberts, alias Aaron Parker, alias Kieł. Nie trzeba długo przyglądać się sylwetce pana Robertsa, aby zauważyć pewien zastanawiający szczegół: wszelkie informacje na jego temat pochodzą sprzed najwyżej kilku lat. Szybki przegląd jego aktualnych danych – i już wiemy, gdzie obecnie pracuje. Teraz wystarczy złożyć mu wizytę… I telepatycznie zajrzeć do głowy. Hanner wiedziała zatem, z kim ma do czynienia. Żaden sekret nie mógł się przed nią ukryć. Morderstwo z przeszłości, dzisiejsze pragnienia – czytała w nim jak w otwartej księdze. Ale dlaczego to robiła? Dotychczas Hanner wielokrotnie służyła mi pomocą, choć być może to była tylko, powiedzmy, działalność społeczna, na zasadzie „swój pomaga swemu”. Niejeden raz skutecznie osłaniała mnie i moją nadprzyrodzoną naturę, tak że miejscowa policja nie powzięła żadnych podejrzeń. Poza tym – piłyśmy wspólnie krew. Rozmawiałyśmy o swoich dzieciach. Żartowałyśmy. Widziałam, że jest przenikliwa i zna się na wielu rzeczach, chociaż nie można było jej odmówić

nieludzkiej dzikości. Podczas gdy ja walczyłam z całych sił, aby pozostać człowiekiem – a przynajmniej nie utracić najistotniejszych atrybutów człowieczeństwa – Hanner w pełni zaakceptowała w sobie wampira. Od bardzo, bardzo dawna nie miała już najmniejszych pozostałości natury ludzkiej. Ponieważ była nieśmiertelna, nie miałam dostępu do jej myśli, więc mogłam tylko zgadywać, jakie są jej intencje. Było jasne, że ma obsesję na moim punkcie, a jeśli nawet nie obsesję, to w każdym razie nadmiernie się mną interesowała. Może w ten sam sposób traktowała wszystkie miejscowe wampiry albo też tak właśnie odnosiła się do wampirów w ogólności. Mogła widzieć wroga w każdej istocie naszego rodzaju. Skrzywiłam się na tę myśl i oparłam potylicę o zagłówek fotela drugiej klasy. Wykluczone: gdyby Hanner traktowała wszystkie wampiry jak wrogów, nie pomagałaby miejscowemu handlarzowi krwią – byłemu aktorowi nazwiskiem Robert Mason – który zaopatrywał wielu spośród nas. Przypomniała mi się nasza ostatnia rozmowa, kiedy to usłyszałam od niej, że jestem wyjątkowa, że prawdziwy ze mnie unikat. Być może o to właśnie chodziło? Podobno miałam jakieś szczególne zdolności. Mogłam robić rzeczy niewykonalne dla innych wampirów. A może interesowała się mną ze względu na starego wampira, który przed siedmioma laty napadł na mnie i mnie przemienił? Ten stary potwór zginął z ręki Randolfa, łowcy wampirów. Łowcy, należy dodać, obdarzonego zgrabnym tyłeczkiem. O tym właśnie rozmyślałam, gdy samolot podchodził do lądowania. Mocno nim trzęsło, kiedy siadał na ziemi. Ja to robię znacznie lepiej. Aha, przypomniałam sobie: Hanner mówiła, że umiejętność zmiany postaci to rzadkość wśród wampirów i jako jedna z nielicznych ją posiadam. Gdy samolot wreszcie się zatrzymał, pasażerowie wstali, zabrali bagaże i ustawili się w pełznącej jak żółw kolejce do wyjścia. Ja też stałam w tej kolejce. Jak wszyscy. Z tym że nie byłam jak wszyscy. Różniłam się od nich, i to bardzo.

8 Doktor Herbert Sculler wyglądał wypisz, wymaluj jak postać z filmu Tima Burtona. Niskiego wzrostu, nosił okrągłe okulary i biały fartuch, który był na niego o dobre kilka numerów za duży. Cerę miał bledszą nawet od mojej i uśmiechał się zdecydowanie zbyt często, w każdym razie jak na patologa sądowego, który cały dzień bada zwłoki ludzkie. Zaprosił mnie do swojego gabinetu, mieszczącego się tuż obok sali sekcyjnej. Na jednym ze stołów leżały zwłoki mężczyzny przykryte białym prześcieradłem. Czekały cierpliwie, aż doktor wróci i zajmie się nimi. Gabinet był raczej ciasny, ale po co właściwie przestronny gabinet komuś, kto większość czasu spędza w sali sekcyjnej? W głębi, pod ścianą na dużym regale spoczywały trzy ciała w plastikowych workach. Znacznie ciekawszy był jednak duch mężczyzny, który stał przy zwłokach leżących na stole. Nawet gdy się nie poruszał, jego postać aż trzaskała od energetycznych wyładowań. Jak dotąd nie oderwał jeszcze wzroku od ciała okrytego prześcieradłem. Z miejsca, gdzie siedziałam, widać było dobrze dwa otwory ciemniejące na wysokości jego piersi: ślady po kulach. Widziałam już dość zjaw, aby wiedzieć, że często odtwarzają to, jak wyglądały przed śmiercią. Oto jest właśnie moje życie. Duch stał bez ruchu i wpatrywał się w zwłoki, na przemian pojawiając się i znikając. Wydawało się, że w jednej sekundzie przybierał prawie normalne ludzkie kształty, a zaraz potem rozpływał się w nicość, pozostawiając po sobie tylko kłąb elektrycznych szumów. Dostrzegłam w sali także inne duchy. Było ich sporo, ale przeważnie miały postać ledwie widocznej kuli światła. – Aha, już mam – odezwał się nagle doktor Sculler, który przez kilka ostatnich chwil bębnił w klawiaturę komputera. – Caesar Marquez, bokser, lat dwadzieścia pięć, uraz głowy. – Czy to pan przeprowadził autopsję? – zapytałam. Sculler z poważną miną przytaknął. Zaglądanie martwym ludziom do środka to w końcu poważne zajęcie. – Owszem – potwierdził. – Osobiście dokonałem sekcji. – Od jak dawna jest pan patologiem, doktorze? – Od dwudziestu dwóch lat. – Ilu martwych bokserów miał pan okazję badać? – Tylko tego jednego, ale widziałem sporo urazów mózgu. Zwłaszcza u futbolistów.