Moim RodzicomAlinie i Stanisławowi
Rozdział 1
Wnętrze kancelarii notarialnej przy ulicy Miodowej odurzało zapachem luksusu.
Siedziałam w skórzanym fotelu, bezsilnie zaciskając na jego poręczy zimne od potu dłonie.
Przede mną, w błyszczącej powierzchni stołu odbijał się spiczasty podbródek notariusza.
Dokładnie zapamiętałam rysy jego twarzy, obojętny wzrok i blade usta poruszające się w takt
wypowiadanych słów. Błyskając rzędem białych zębów, odczytał najeżony paragrafami akt
notarialny. Kątem oka spojrzałam na męża. Siedział obok, poruszając nogą w rytm radosnej
uwertury rozbrzmiewającej mu w głowie. Nie miałam dość siły, by spojrzeć mu w oczy.
Wiedziałam, że maluje się w nich dzika satysfakcja z wygranej. Znowu był górą. Cienka
granica między miłością a nienawiścią zatarła się w mojej duszy na dobre, pozostawiając
bliznę w kształcie szkaradnego kleksa.
- Proszę podpisać - gorzkie myśli przerwał flegmatyczny głos notariusza. Czarne
robaczki na oślepiającym bielą dokumencie odtańczyły szalony taniec. Prócz drżenia rąk
walczyłam z gwałtownie wzbierającymi pod powiekami łzami. Od fałszywej, ale jednak,
wolności dzielił mnie jedynie mały krok.
- Proszę, kochanie - prawie „były” mąż usłużnie podał pióro, które wypadło mi
z dłoni. Chwyciłam je ponownie i drewnianymi palcami podpisałam zobowiązanie.
- To wszystko - blade usta drgnęły z wymuszoną uprzejmością. Mobilizując wszystkie
siły, wstałam z fotela. Odruchowo dotknęłam szyi, szukając niewidzialnej pętli, dławiącej mi
oddech.
- Szerokiej drogi, kochanie - w dłoni wylądowały kluczyki od samochodu. - Jedź
ostrożnie - zadrwił.
Na drewnianych nogach przeszłam gabinet. Miękki dywan niczym ruchome piaski
zapadał się pod stopami. To kolejne złudzenie czy nowa, perfekcyjnie przygotowana
zasadzka? Tonęłam. W górze, nad otwartą jeszcze mogiłą, z szyderczym uśmiechem stał
mężczyzna, którego kiedyś kochałam. W jego spojrzeniu nie dostrzegłam litości. W dłoniach
trzymał kanciasty kamień, który podniósł i z rozmachem nim uderzył...
- Nieeeeee! - Usiadłam na łóżku, zasłaniając ramionami głowę. Dopiero po chwili, na
oślep, uciszyłam natarczywy dźwięk budzika. Od dwóch lat godziłam się na ten rozdzierający
dźwięk, bojąc się, że delikatny sygnał nie będzie w stanie wyrwać mnie z koszmaru, który
śniłam niemal każdej nocy. Szparkami zlepionych snem powiek wpatrywałam się w tarczę
zegara. Szósta. Jesienne słońce połaskotało mnie w twarz. Byłam bezpieczna.
Od chwili powrotu na stare śmieci rozpoczynałam każdy kolejny dzień od spoglądania
na świat przez szyby rodzinnego domu. Okno wychodziło na zachód. O poranku wieś Lipsko
malowniczo wyłaniała się spośród otaczających ją zewsząd roztoczańskich lasów. Podmokłe
łąki pachniały mieszaniną polnych kwiatów, traw i bagna. Bliżej zabudowań piaszczysta
wyboista droga wiła się serpentyną w kierunku sąsiedniej wsi Brzeziny. W przeciwną stronę
podążała asfaltówka łącząca ten kraniec wsi z tzw. cywilizacją: urzędem gminy, szkołą,
kościołem, minimarketem „Szarotka” i położoną tuż za nimi wsią Doliny.
Pobiegłam na palcach do łazienki, by zetrzeć z oczu resztki snu. Odkręciłam kurek
z zimną wodą. Mokrymi rękami dotknęłam rozpalonej twarzy. Z lustrzanego odbicia
spoglądała na mnie blada twarz z podpuchniętymi oczami. Mokra grzywka zasłaniała
wysokie czoło i cienką linię brwi. Włosy ciemne, proste, sięgające ramion. Drobne piegi na
nosie i wyraziście zielone, kocie oczy. Oto cała ja. Anka Jabłońska. Lat dwadzieścia siedem.
Prawie rozwódka. Z bolesną przeszłością. Nijaką teraźniejszością. Bez przyszłości...
Wróciłam do pokoju, po raz kolejny uświadamiając sobie fakt, że rodzice przez
siedem lat niczego w nim nie zmienili, jakby przeczuwając, że wrócę. Ogromny plakat
z uwodzicielską miną mojego idola z czasów liceum, lekko tylko wyblakły, wisiał nad
łóżkiem jak przed laty. Lalka, którą babcia podarowała mi na piętnaste urodziny, ku uciesze
całej rodziny, spoglądała szklanymi oczami spomiędzy kolekcji kolorowych poduszek
w kształcie serca. Na półce ulubione książki, które znałam na pamięć. Obok wygodny,
głęboki i cudownie miękki fotel, w którym jako nastolatka o romantycznym usposobieniu
tonęłam w marzeniach. Na ścianie słoneczniki, ulubione kwiaty, w kiczowatych,
błyszczących ramach obrazu. Patrząc na odzyskaną po latach namiastkę dzieciństwa obecną
w przedmiotach wypełniających mój stary pokój, zadawałam sobie pytanie, dlaczego
postanowiłam zrobić ten jeden, nierozważny krok w przepaść. Odpowiedź była zawsze ta
sama, niezmienna i ohydnie banalna: zakochałam się.
Wszystkie moje plany wzięły w łeb, gdy poznałam Mirka. W oczach nastolatki, którą
wówczas byłam, zwyczajnie nie miał wad. Taki fart mógł zdarzyć się tylko raz i nie chciałam
go przegapić. Nie przeszkadzało mi nawet, że jest ateistą, chociaż dorastałam w rodzinie
katolickiej i gdzieś w podświadomości, jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o białym
ślubie przed ołtarzem. Mirek uważał, że to zabobon i ciemnota. Dwa razy starszy ode mnie,
zawrócił mi w głowie dojrzałością, mądrością i romantycznym usposobieniem. Oświadczył
się tuż po mojej maturze i bez chwili wahania powiedziałam „tak”. Rodzice i dziadkowie,
a zwłaszcza ukochana babcia, byli przeciwni naszemu małżeństwu.
- A te wiejskie wesela! - Śmiał się, gdy rodzice, usiłując wyjść naprzeciw mojej
decyzji, chcieli nam je wyprawić. - Wybacz kochanie, ale to nie dla nas. Pokażę ci świat,
jakiego nigdy nie znałaś...
Dotrzymał słowa.
Drzwi szafy skrzypnęły głośno i przeciągle. Włożyłam ulubiony kostium i paroma
szybkimi ruchami grzebienia upięłam włosy w wygodny koński ogon. Najprzyjemniejszy
moment dnia miałam wciąż przed sobą. Poranna kawa w towarzystwie rodziców i dziadka
była tym, co lubiłam najbardziej.
Jako nieodrodna córka tatusia przejęłam podobno wszystkie introwertyczne geny
Macieja Jabłońskiego. Potężna postura ojca przypadła w spadku mojemu bratu, pozostawiając
mi kruchość mamy z lat wczesnej młodości. Po trzydziestu sześciu latach małżeństwa wiotka
sylwetka Stefci przyjemnie się zaokrągliła. Mama głośno nad tym bolała, tato wydawał się
zadowolony.
- Kochanego ciała nigdy za wiele - mówił, przyciskając ją do ściany, za co najczęściej
obrywał ścierką, lecz wprawiona w dobry humor żona porzucała niemal natychmiast myśl
o przeprowadzeniu drastycznej diety cud, z ulgą oddając się kulinarnym rozkoszom.
- Skoro kocha mnie taką, jaka jestem - rumieniła się - przygotuję coś pysznego.
Zawsze dotrzymywała słowa.
Mój starszy o dziewięć lat brat wyssał z mlekiem mamy jej spontaniczność,
gadatliwość i umiejętność pakowania się w kłopoty. Podobieństwo charakterów matki i syna
powodowało lawinę nieporozumień, która z czasem weszła w etap wojny podjazdowej.
Sebastian unikał mamy, a ona nie ustawała w narzekaniu i pomstowaniu, jakiego to potwora
wypuściła z własnego łona. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pozory. Syndrom opuszczonego
gniazda odczuła dotkliwie wcześniej, niż mogła przypuszczać. I nie tylko Sebastian był temu
winien. Także ja, jej mała Ania, boleśnie ją zraniłam, opuszczając rodzinne gniazdo w wieku
zaledwie osiemnastu lat.
Dziadek Tadeusz jeszcze nie wstał. Gdyby było inaczej, toczyłby z synową kolejną,
zażartą dysputę na temat zdrowia. Jej echo rozchodziło się każdego niemal poranka w całym
domu. Byłam pewna, że drewniane ściany stuletniego siedliska Jabłońskich chłoną te słowne
potyczki z prawdziwą rozkoszą. Uwielbiałam dziadka. Gdy byłam mała, zabierał mnie na
obrządek i uparcie twierdził, że jestem jego małą gospodynią i to właśnie ja przejmę kiedyś
gospodarstwo. Karmiłam z nim kury i świnki. Zaglądałam do żłobu Mućki, piłam mleko
świeżo po udoju i podtrzymywana przez dziadka wsiadałam na grzbiet Kuby, naszego konia.
Lubiłam wyprawy furmanką po zboże, i dropsy, które dziadek kupował dla mnie w sklepie
spożywczym. W domu moją ulubioną zabawą było huśtanie na gumiaku, kiedy dziadek
Tadeusz siadał na krześle i wymachiwał nogą, na której siedziałam. Mówił na mnie wtedy
„Siurusia”, bo zawzięcie moczyłam tetrowe pieluchy i unikałam nocnika.
Nawet chwilowy powrót do wspomnień z wczesnego dzieciństwa ładował mi baterie
na cały dzień. Już zupełnie spokojna pościeliłam łóżko i zeszłam na dół.
- Jak się spało? - Mama na mój widok mechanicznie postawiła na stole dzbanek ze
świeżo zaparzoną kawą.
- Dobrze - skłamałam. - Poproszę mleko.
- Zjadłbym coś - sapnął ojciec, ciężko siadając przy stole. Pachniał wiatrem
i zwierzętami, które z troską oporządzał. Ranki na wsi zaczynały się bladym świtem.
- Pierogów ci odsmażę - odpowiedziała przymilnie mama, z gracją podchodząc do
kuchenki. - Na czerwono, tak jak lubisz. - Tato wymownie spojrzał w moją stronę. Oboje
domyślaliśmy się, skąd ta uległość. Rachunek telefoniczny przyniesiony wczoraj przez
listonosza opiewał na sporo za dużą sumę i Stefcia Jabłońska usłyszała od małomównego
zazwyczaj męża soczystą litanię na powyższy temat.
Telefoniczne rozmowy były jednym z ulubionych zajęć mojej matki. Drugą pasją, na
którą ojciec chętniej przymykał oko, było namiętne słuchanie jej ulubionej stacji radiowej.
Stefcia Jabłońska znała ramówkę na pamięć. Z czasem dostosowała rozkład domowych
obowiązków tak, by nie ominęło jej nic godnego uwagi. Budziła się z radiem i z nim
zasypiała.
- ”Gorące serca zwalczą mróz” - burczał ojciec, wychodząc z domu na obrządek,
pozostawiając zasłuchaną żonę w objęciach ukochanych fal radiowych. Mama zaopatrzona
w pilota, którego dostała ode mnie na urodziny, podkręcała odbiornik, zastygając w bezruchu
nad garnkiem z zupą, by nieopatrznym ruchem nie zagłuszać cudownego tembru głosu
prezentera.
Przy radiu pracowała i relaksowała się. Uwielbiała muzyczne wspominki, piosenki
znane z młodości i rozmowy z gośćmi. Nieraz zastawałam ją, gdy w pląsach przemierzała
kuchnię wtulona w trzonek od miotły jak w tors niewidzialnego tancerza. Zawsze bolała nad
tym, że Maciej, chociaż porządny i dobry, nie gustuje w zabawach i wiejskich potańcówkach.
Nie dał się wyciągnąć nawet na sylwestra raz w roku, przedkładając ten czas na godziwy
i spokojny wypoczynek przed telewizorem. Żal mi było mamy, która ukradkiem ocierała
łezkę w kąciku oka, zasłuchana w hit sprzed kilkudziesięciu lat swojego ulubieńca, wciąż
popularnego K.
- Złota, polska jesień - westchnęła. - Do południa lekkie zachmurzenie, ale przejdzie -
wyjrzała przez okno, nie przestając smarować masłem kromki chleba. - Widzę, że niespieszno
ci do pracy - spojrzała uważnie.
- Niespieszno - przyznałam, upijając łyk porannej kawy.
- Pierwsze koty za płoty - pocieszała. - To całe rozpoczęcie długo nie potrwa, a zanim
wrócisz, przygotuję ci coś smacznego na poprawę humoru. Co byś chciała?
Zastanowiłam się.
- Jabłecznik według przepisu babci Helusi. Mogłabyś?
- Pewnie! Jabłek pod dostatkiem w sadzie leży. Nazbieram i zrobię tak, jak lubisz.
- Dzięki, mamuś. Już mi lepiej - przyznałam.
- Ktoś tu o jabłeczniku mówił czy na słuch mi padło? - zapytał dziadek Tadeusz,
wchodząc do kuchni.
- Słuch u tatusia nie do zdarcia! - zaśmiała się mama. - Jabłecznik dzisiaj na obiad,
taki jak mama gotowała.
- To się chwali - pokiwał głową - chociaż za owocowymi zupami to ja nie przepadam
- skrzywił się dziadek. - A na drugie co?
- A co by tatuś chciał?
- Bigosik, Stefciu. Zrobiłabyś?
- Ale nietłusty, bez zasmażki, bo jeszcze zaszkodzi.
Ojciec uśmiechnął się pod nosem, odstawił talerz i bez słowa wyszedł na podwórko.
Doskonale znał żywieniowy repertuar małżonki. Sam cierpiał od miesięcy na brak kofeiny we
krwi, której z całą stanowczością zabroniła mu spożywać, podsuwając zbożówkę, której nie
cierpiał. Skutkowało to jedynie pozornie. Widziałam nieraz, jak ojciec, korzystając
z nieobecności żony, co rusz zaglądając do okna, czy nie wraca, na stojąco uzupełniał braki
smolistą zalewajką.
- Tfuu! - skrzywił się dziadek. - To powiedz od razu, że kapustę mi udusisz i w wodzie
zagotujesz. I to ma być bigos?! - rozzłościł się.
- A tatuś co myślał? - obruszyła się. - Że morderstwa na jego wątrobie się dopuszczę?
Nie wolno i tyle. Lekarz zabronił.
Wyciągnęła z szafki pokaźny koszyczek z tabletkami. Dziadek skrzywił się, ale
bohatersko przełknął garść medykamentów.
- Pamiętam - uśmiechnął się szeroko - jak zakładaliśmy kuchnię w schronie. Tym nad
rzeką - szepnął konspiracyjnie. - Wszystko tam mieliśmy: piecyk żelazny z dwoma fajerkami
stał, na nim czajnik, po trzy talerze, miski, łyżki, widelce i kubki, bo trzech nas było: ja,
„Butny” i taki jeden Jasiek, co miał pseudo „Perełka”, bo i jedyny w swoim rodzaju wariat
z niego był - zaśmiał się.
- A ty, jaki miałeś pseudonim?
- ”Kapral”. W czasie wojny należałem do oddziału „Polakowskiego”, a jak zmienił się
okupant, przeszedłem pod komendę „Butnego” - wyjaśnił. - Ubecja po piętach nam deptała,
ale „Butny” umiał się psubratom zawsze wymknąć. W okolicy aż huczało od historii, że
„Butny” pewnie samolotem lata, bo nie nadążają za nim jeździć! Wysportowany był jak mało
kto. Pokonywał kilkadziesiąt kilometrów dziennie i pojawiał się w coraz to innych miejscach
na terenie trzech powiatów. Ubecy to już skłonni byli w czary uwierzyć, a prawda była taka,
że „Butny” pokonywał tę trasę na różne sposoby: konno, na nartach, na łyżwach lub na
rowerze, w zależności od pory roku. Nigdy nie pozostawał długo w jednym miejscu.
- A schron?
- Jeśli się dało, zostawaliśmy w nim dłużej z zachowaniem ogromnych środków
ostrożności. Czuwaliśmy na zmianę. Taki schron to był skarb, a nieraz bywało, że ledwie go
skończyliśmy, a tu trzeba było się wynosić, bo jak szpicel jakiś doniósł, to wojsko pod każdy
krzak zaglądało i nie było wyjścia. Znowu w drogę.
- W tym nad rzeką długo posiedzieliście?
- Udało się prawie do samych świąt przeczekać, chociaż na koniec ledwie z życiem
uszliśmy. Jesień akurat była. Koniec listopada. Miejsce wydawało nam się bezpieczne
i zaczęliśmy kopać. Dwa tygodnie trwało, zanim kilofami ziemię przeoraliśmy. Potem
szalunek, maskowanie zasadzonymi drzewkami i gotowe. Ale o pustym brzuchu wojaczka
nietęga! „Butny” polował, a ja z ”Perełką” załatwiliśmy wieprzka, metr mąki, ziemniaków
i trzydzieści kilo cukru. Wodę mieliśmy pod nosem. Gotowaliśmy na spółkę, ale nie chwaląc
się, mnie najlepiej to wychodziło. „Butny” śmiał się, że się w tym schronie marnuję i trzeba
mnie wysłać na wyższy kurs gotowania!
- A co tam tatuś gotował? - zainteresowała się mama, siadając przy stole.
- Różnie to bywało: krupnik, lane kluski, a najczęściej bigos.
- O! To ja tatusia zaraz zatrudnię - zaśmiała się.
- A pewnie, że mogę. Stare czasy sobie przypomnę. Ech... Ile to już lat - pokręcił
z niedowierzaniem głową.
- Dziadku, a jak was w tym bunkrze wytropili? Ktoś doniósł?
- Całkiem przypadkiem to wyszło. Trochę zawiniliśmy sami, bo schron był wygodny
i w dobrym miejscu. Jama sześć na cztery metry i głęboka na dwa. Dobrze się nam mieszkało
i chyba zaczęliśmy traktować go bardziej jak dom niż leśną ziemiankę.
- Jak to człowiekowi czasem mało do szczęścia potrzeba - westchnęła mama - byle
miał gdzie głowę przytulić.
- Takie są prawa wojny - przyznał dziadek. - Nie docenisz tego, co masz, póki na
własnej skórze nie odczujesz.
- I co robiliście w tym waszym leśnym domu? - drążyłam.
- Zaczęliśmy go uszczelniać, bo przeciekał. Jak w listopadzie deszcze przyszły,
a potem śnieg spadł i topniećzaczynał, to się wilgoć zrobiła paskudna. Zdobyliśmy wtedy
brusy i papę, i dawaj, schron pokrywać. Żeby wszystko dobrze było, zaciągaliśmy smołą,
a z tego straszny dym szedł nad lasem, że go widać na wiosce było, i jakiś durny chłop na
milicję zameldował, że w lesie ktoś samogon pędzi. Nie od razu nas wymacali, ale strach już
było siedzieć, bo co rusz po parę samochodów wojska zajeżdżało i przeszukiwali okolicę
kawałek po kawałku. Zdecydowaliśmy, że w puszczy przeczekamy, a jak się uspokoi
i schronu jakimś cudem nie wypatrzą, to wrócimy. I tak zrobiliśmy.
- Zbudowaliście nowy schron?
- Już nie. Przesiedzieliśmy jakiś czas w opuszczonej chacie. Dłużyły nam się
wieczory, to śpiewaliśmy, ile wlezie, aż nas chrypka łapała.
- Jak to śpiewaliście? - zdziwiła się mama. - Przecież mogli was tam znaleźć i wybić!
- Ano mogli - przyznał dziadek - ale jak człowiek młody, to głupi - zaśmiał się. -
Inaczej na wszystko patrzy. A ”Butny” piosenek wiele znał. Najbardziej lubił śpiewać Szła
dzieweczka do laseczka... - mrugnął do mnie. - Głos miał czysty i silny, aż echo po lesie
niosło. Święta się zbliżały, więc i kolędy też śpiewaliśmy, aż nas taka tęsknota za domem
i rodzinami ścisnęła, że postanowiliśmy na Wigilię do schronu wrócić i warty rozstawić.
„Butny” dzika z tej okazji upolował, i tak wróciliśmy do naszej ziemianki nad rzeką.
- I co? - Przysunęłam się do dziadka, ale zanim zdążył odpowiedzieć, mama podsunęła
mi pod nos zegarek.
- Zaraz się spóźnisz na to całe rozpoczęcie i Brożyniec się wścieknie - zagroziła.
- Jedź, Aniu, do pracy - dziadek poklepał mnie po ręce. - Jak wrócisz, to pogadamy.
Może jeszcze nie umrę...
- Tylko spróbuj! - pogroziłam mu palcem, na co głośno się zaśmiał.
Rozdział 2
Samochód jak na złość odmówił posłuszeństwa. Zakrztusił się, zarzęził żałośnie
i zgasł na dobre. Zegarek wskazywał godzinę 8.00. Rozpoczęcie roku szkolnego wyznaczone
na 9.00, ale, znając życie, odbędzie się na pewno z lekkim poślizgiem. Dyrektor Marek
Brożyniec wymagał punktualności od wszystkich, oprócz siebie.
- Spacer dobrze mi zrobi - odetchnęłam głęboko. Powietrze pachniało żywicą,
igliwiem i lekką wilgocią liści. Pogodą władało wciąż lato, chociaż gdzieniegdzie zieleń
przechodziła w delikatną złotawą żółć i jej odcienie: pomarańcz, czerwień i brąz. Bagniste
polanki rozpościerające się za domami jesień powoli otulała swoimi dłońmi.
Zanuciłam starą piosenkę, odpędzając czarne myśli, które powróciły szybko, gdy
dostrzegłam w oddali znikający na horyzoncie sznur ptaków. Bociany wracają do ciepłych
krajów. Znowu coś się kończyło. Uwielbiałam wiosnę. Czas, gdy przylatywały. Budowały
gniazda. Dostojnie przechadzały się po okolicznych łąkach. Wzruszała mnie ich troska
o młode, wykluwające się w wysokich gniazdach. Dumni rodzice wznosili w niebo długie,
czerwone dzioby, radosnym klekotem ogłaszając szczęście z przyjścia na świat dzieci.
Zazdrościłam im. Tego uczucia miałam nigdy nie doświadczyć...
Gdy otworzyłam wyniki badań, chciałam wierzyć, że to pomyłka. Poddaliśmy się im
oboje. To ja nie mogłam mieć dzieci. Nigdy - brzmiał wyrok. Nie winiłam go za ten pierwszy
cios. Zawiodłam jako kobieta. Zaprzepaściłam nasze wspólne szczęście i musiałam ponieść
karę. Każdej nocy wstępowałam do piekieł, by o poranku usłyszeć najszczersze
„przepraszam”. Podobno w życiu spotyka nas tylko to, na co się godzimy. Miałam zatem to,
na co zasługiwałam. Mirek jeszcze długo wynagradzał mi swoje chwile słabości. Im mocniej
bił, tym goręcej przepraszał. To nieprawdopodobne, jak bardzo do tego rytmu przywykłam.
- Cześć Anka! - Zza szyby morrisa mini wychyliła się Agata Rostowska. - Co tak
z buta idziesz? - zaśmiała się.
- Chwilowa awaria samochodu.
- Wsiadaj. Podrzucę cię - zaproponowała.
- Nie, dziękuję. Wolę się przejść.
- Jak chcesz - popatrzyła z politowaniem - pamiętasz chyba, że spóźnienia nie są u nas
mile widziane, a do tego zmokniesz - wskazała ciemną chmurę przesuwającą się po niebie
w stronę lasu.
- Nie jestem z cukru. I mam parasolkę.
- I bądź tu miły, człowieku! - westchnęła pod nosem, zasuwając szybę.
Samochód minął mnie z piskiem opon. Odetchnęłam z ulgą. Nie sądziłam, że los
ponownie skrzyżuje nasze ścieżki. Kiedyś koleżanki z klasy, dzisiaj koleżanki z pracy. Ja jej
unikałam, ona pojawiała się w moim życiu na przekór wszystkiemu, udając, że przecież nic
się nie stało. Przyspieszyłam kroku, trochę wbrew sobie. Nie lubiłam tej pracy, dyrektora,
zawistnych koleżanek i atmosfery szkoły podstawowej w Lipsku. Nie miałam jednak wyjścia.
Nie mogłam całymi dniami bezczynnie patrzeć w sufit i rozpamiętywać wszystkich bolesnych
chwil, których doświadczyłam. Nie tędy droga...
- Wyjdź do ludzi, dziecko - powtarzała mama. - Nie chcesz powiedzieć, co się stało,
nie musisz, ale zamykać się na innych nie możesz. Serce mnie boli, jak na ciebie patrzę -
załamywała ręce.
- To niech mama nie patrzy - odburkiwałam i zamykałam się w swoim starym pokoju.
- Daj jej spokój - bronił mnie ojciec. - Jak zechce, sama powie. Nie naciskaj.
Nie chciałam o tym rozmawiać. Jeśli tylko zacznę, cała gorycz rozczarowań wróci do
mnie ze zdwojoną siłą. Nie chciałam nawet o tym myśleć. Życie toczy się dalej i nie jest
ważne, że Anka Jabłońska znowu się sparzyła. Kolejny raz. Setny raz...
- Kto ma miękkie serce, ten ma twardą d... - mawiała babcia, szeptem artykułując
ostatnie słowo. Ona znalazłaby odpowiedź na moje pytania. Jej bym powiedziała... Boże! Jak
bardzo mi jej brakowało. Kiedy umarła, zawalił mi się świat, jakby odszedł z niego ostatni
ukochany człowiek. Jakby świat miał się skończyć. Ten jednak na ironię trwał nadal ze
swoimi bzdurnymi problemami. Małostkowy. Powierzchowny. Głupi.
Szkoła rozbudowała się od czasu, gdy byłam jej uczennicą. Pierwsze dni, gdy jako
świeżo zatrudniona bibliotekarka przemierzałam szkolne korytarze, nasuwały wiele
wspomnień. Biblioteka znajdowała się wciąż w tym samym miejscu, w starej części szkoły.
Powiększono ją jedynie o salę z paroma komputerami, oblepiając pomieszczenie plakatami
informującymi o dotacjach płynących z przecudownej UE. Tuż obok jak niegdyś znajdowała
się szatnia, w której na długiej przerwie należało w szybkim tempie zmienić obuwie, by
zdążyć na obiad wydawany w budynku obok. Dzisiaj już go nie było. Zrównano go z ziemią,
a w tym miejscu wyrosło piękne boisko. Kiedyś obok stołówki rozciągał się piaszczysty plac,
na którym najchętniej grało się w gumę. Skakali wtedy wszyscy. Dziewczyny i chłopcy.
Teraz za oknem snuły się grupki znudzonych nastolatków.
Jak przewidziałam, uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego odbyło się z poślizgiem.
Najważniejsi byli przedstawiciele organu nadzorującego, a nie dzieci i ich rodzice, grzecznie
wciśnięci w kąt sali gimnastycznej. Honorowe miejsca w pierwszym rzędzie długo stały
puste. Gdy przedstawiciele lokalnej władzy dotarli w końcu na swoje krzesła, przemowy,
którymi uraczyli obecnych, były dla odmiany długie, a na domiar złego nie na temat. Miałam
wrażenie, że uczestniczę w wiecu przedwyborczym, a nie uroczystym wchodzeniu w nowy
rok szkolny. Dyrektor nie był dobrym mówcą. Słuchając jego przemówienia w rocznicę
wybuchu drugiej wojny światowej, dostałam boleści brzucha. Ukończenie podyplomowej
historii i przejęcie etatu historyka na wiele się nie zdało. Powinien poprzestać na skakaniu
przez kozła - myślałam mściwie.
- Nie bądź taka harda, Jabłońska - ostrzegł, gdy zarobił w twarz w ciasnym kantorku
obok sali gimnastycznej. Przyszedł niby to przypadkiem. Przycisnął do ściany, pchając łapę
pod bluzkę. Rozśmieszył go mój opór. - Nie bądź taka harda! - powtórzył, kiwając palcem -
bo długo tu nie popracujesz. Taką opinię ci wystawię, że nie znajdziesz pracy nawet
w Ameryce - dokończył, odchodząc.
- Cholerny zboczeniec! - Zacisnęłam pięści. Nogi miałam jak z waty. Cała się
trzęsłam. Z obrzydzenia. Z bezsilności. Przeklinając dzień, w którym posłuchałam matki
i zgłosiłam się na rozmowę o pracę do dyrektora Brożyńca, naszego sąsiada.
- Idź, Aniu. Co ci szkodzi? Rozmawiałam z Haliną Brożyńcową. W gminie pierwsze
skrzypce gra u wójta. Na zastępcę awansowała i zaraz swojemu Mareczkowi posadkę
zaklepała. Bo jak to mówią na wsi - nachyliła się do mnie z uśmiechem - z niego taki dyrektor
jak z koziej dupy trąba!Wuefista. Tyle że przystojny jeszcze, to Halina pilnuje, żeby się kto
nie połakomił. Ja tam na jej miejscu to bym za nim splunąć nie chciała, ale jej mąż, jej gust -
tokowała.
- Ale jaki to ma związek ze mną? - broniłam się słabo.
- Pracę dostaniesz - obruszyła się. - A jak cię raz przyjmą, to i nie wyrzucą.
Skończyłaś studia. Pracowałaś. Szkoda dziecko twojej nauki. Chcesz wszystko zmarnować?
- Przecież polonistki nie potrzebują - oponowałam.
- Na razie nie. Ale Halina mówiła, że biblioteka się zwolniła. Ta stara bibliotekarka...
Jak ona się nazywała? - zastanowiła się.
- Pani Marczak. Julianna Marczak - podpowiedziałam. - Co z nią?
- Właśnie umarła. Klepsydry we wsi wiszą.
- I ja miałabym pracować w bibliotece?
- A jaki to problem? Książki lubisz czytać. Dziecku wypożyczyć to nawet ja bym
umiała. Co za sztuka?
Nie skomentowałam.
- No, nie patrz tak na mnie. Żartowałam. Wiem, że to wcale nie takie proste. Swój
rozum mam. Ale skoro zwolniło się miejsce, a Halina cię poprze, nie ma siły. Praca w szkole
gwarantowana. Wspomniała, że na kurs cię wyślą i szafa gra.
- A dyrektor?
- Mąż swojej żony? - zaśmiała się. - On nie ma tu nic do gadania!
Do domu postanowiłam wrócić inną drogą. Za szkołą rozciągał się las i leśna ścieżka
przez puszczę, którą wędrowałam niezmiennie przez osiem lat podstawówki. Nieraz rozbiłam
nos na oblodzonej ścieżce, gdy zimą brnęłam tędy na przekór zaspom i zawiejom. Teraz
nawet zimy były inne. Pory roku jakby oszalały. Znikło przedwiośnie, lato nie pachniało
jużtak obłędnie zapachem skoszonej trawy, a miejsce żniwiarzy, pracowicie zgarniających
przeschniętą trawę na łąkach, zajęły maszyny i turyści plączący się po leśnych szlakach,
hałasując i śmiecąc na potęgę. Przerzedzony zagajnik wyglądał jakby smutniej i ciszej.
Wycinka drzew, choćby i słuszna, była dla mnie niezmiennie potwornym barbarzyństwem.
Nie lubiłam zmian. Kochałam moje puszczańskie, rodzinne strony miłością wariacką,
stałą i bezbrzeżną. Jak mogłam kiedykolwiek stąd wyjechać? Przytuliłam twarz do
chropowatej, pachnącej żywicą kory drzewa, wsłuchując się w jego krwiobieg. Mojego
drzewa, które jakimś cudem uniknęło wycinki. Nie sadziłam go, ale adoptowałam przed laty,
traktując jak najlepszego przyjaciela. Stało przy tej ścieżce przez wszystkie te długie lata
i czekało na mnie.
- Masz nie po kolei w głowie! - stwierdziła Agata, gdy podpatrzyła pewnego razu, jak
wypłakuję się mojemu szumiącemu przyjacielowi prosto w pień. Szła za mną celowo.
- Zauważyłyście, że ona zawsze tam znika po lekcjach? - szeptała do dziewczyn
w szatni.
- Może spotyka się tam z Marcinem - podpowiada ktoś.
- Z Marcinem? - prycha Agata. - Z Marcinem Korczyńskim z VIII a?
- Jesteś jakoś słabo poinformowana - śmieją się. - Zupełnie jak nie ty, Agatko.
- Bzdury. - Zapina płaszcz. - Marcin nie spojrzałby nawet na takiego dziwoląga jak
Anka Jabłońska. Wiecie, że ona gada do drzew?
- Coś się przyczepiła? - któraś staje w mojej obronie. - Zazdrosna jesteś czy okresu
dostałaś? - wybuchają śmiechem.
- Prostaczki - mruczy pod nosem, wychodząc. - Szkoda słów.
- Zaczekaj! - Biegną za nią. - Co jeszcze widziałaś?
- O co ci chodzi, Anka? - spytała, gdy nasze drogi po latach ponownie się
skrzyżowały. - Wyraźnie mnie nie lubisz. - Patrzyła z wyższością pięknymi, piwnymi oczami.
- To Marcin cię zostawił. Nie miałam z tym nic wspólnego. To był jego wybór. Jak widzisz,
nie wyszło nam. Z wami byłoby podobnie. Po co rozpamiętywać stare, dziecinne czasy?
Byliśmy przecież dziećmi. Nastolatkami. Nikt nie powinien brać poważnie zauroczeń w tym
wieku. Mijają równie szybko jak grypa - zaśmiała się.
- Tak. Nie lubię cię - przyznałam. Agata zacisnęła usta. - Ale nie za to, że Marcin
wybrał ciebie.
- Za co więc, jeśli mogę spytać?
- Za to, że lubisz sprawiać innym ból. Bawi cię to. Niszczysz to, co dobre. Zdobywasz,
by po chwili rzucić w błoto, gdy na horyzoncie pojawia się nowa błyskotka.
- Daruj sobie tę wątpliwą filozofię - prychnęła.
- Pytałaś, więc mówię.
- Zawsze byłaś trochę dziwna, więc się nie obrażę.A, jeszcze jedno. Za chwilę wyślę
dzieci po książki z gramatyki. Bądź łaskawa przygotować dwadzieścia sztuk. To chyba
najlepiej ci wychodzi - zadrwiła. - Praca w tej stercie zakurzonych staroci musi być
pasjonująca!
- Nie narzekam - położyłam na biurku stos książek. - Może sama weźmiesz, zamiast
wysługiwać się dziećmi?
- Żartujesz chyba!
- Korona ci spadnie?
Rozmowę przerwał jak na zawołanie dyrektor Brożyniec.
- Pani Agatko! - rozpromienił się, traktując mnie jak powietrze. - Właśnie pani
szukam. Mam pilny telefon z Niemiec. Chyba chodzi o wymianę uczniów planowaną na
święta. Znam trochę niemiecki, ale mówią tak szybko... - tłumaczył się.
- Ależ oczywiście, panie dyrektorze - zaćwierkała - jestem do dyspozycji, tylko... -
zawahała się.
- Tak, pani Agatko?
- Co z dziećmi? Właśnie niosłam na lekcje materiały dydaktyczne - spojrzała na stos
książek.
- Ach, to żaden problem - ucałował ją głośno w wypielęgnowaną dłoń. - Proszę biec
do gabinetu i załatwić tę sprawę. Ja zajmę się resztą. Proszę natychmiast przejść do sali
języka niemieckiego i zastąpić koleżankę - spojrzał na mnie, gdy zarumieniona Agata oddaliła
się zwiewnym krokiem w stronę sekretariatu. - Szybciutko. Dzieci czekają - wskazał
niedbałym ruchem dal korytarza i wyszedł, nie zamykając drzwi.
- ”Plecy to ta część ciała bliźniego, którą oglądasz, gdy jesteś w nędzy” - mówiła
babcia. - Lub nie poddałaś się intymnym badaniom w kantorku - dodałam w myślach,
zgarniając na ręce stos książek.
Obrazków w tym stylu było wiele. Wirowały przed oczami jak dokuczliwe insekty.
Miałam na nie dobry sposób. Objęłam moje drzewo jak przed laty. Jak kiedyś. Serce wybija
rytm coraz spokojniej. Czary działają. Robię głęboki wdech nosem i z impetem wypuszczam
rześkie powietrze ustami.
Anno Jabłońska, masz nie po kolei w głowie - szepnęłam w las. I cóż z tego...
Ścieżka w tym miejscu zataczała krąg i wychodziła na prostą przy leśniczówce. Do
Lipska pozostały już tylko dwa kilometry śródleśnej drogi. Z daleka widać było dym
wydobywający się z komina naszego domu. Mama pewnie przygotowała już jabłecznik,
a może nawet bigos dla dziadka. Jestem pewna, że zmiękła - zaśmiałam się w duchu.
Uwielbiała swojego teścia.
Wyszłam z leśnej ścieżki, wprost pod leśniczówkę. Stała cicha, zbyt cicha jak na tę
porę dnia. Dziadek Piotr co prawda nie hałasował, ale nie było go także na ulubionej ławeczce
przed domem. A jeśli coś się stało?
Piotr Rawicz od lat mieszkał samotnie w leśniczówce. Synowa i wnuk nie mogli
znaleźć z Piotrem wspólnego języka i wyprowadzili się do miasta. Nie miał nikogo oprócz
nas. Mieszkaliśmy w najbliższym sąsiedztwie. Poza tym dziadka Tadeusza i dziadka Piotra
łączyły jakieś wspólne dzieje w partyzantce i bardzo się lubili i wspierali. Do tego dochodziła
przyjaźń Seby z wnukiem Piotra Rawicza - Michałem.
Lubiłam dziadka Piotra, choć wielu uważało go za dziwaka i odludka. Dla mnie
bariera pokoleń nie istniała. Zaglądałam do niego czasem i siedzieliśmy na ławeczce bez
słów, zapatrzeni w ścianę lasu przed nami. Mówił do mnie „wnusiu” i recytował wiersze.
Słuchałam tego z zapartym tchem, przysięgając wcześniej, że nikomu nie wspomnę o tym ani
słowa.
- Uznaliby mnie za jeszcze większego wariata - uśmiechał się. - To będzie taka nasza
wspólna tajemnica, Aniu.
Wypożyczałam dla niego książki albo przynosiłam swoje. Czasem czytałam mu
wiersze Baczyńskiego. Tak było w podstawówce. Droga powrotna ze szkoły niemal zawsze
prowadziła obok leśniczówki, gdzie dziadek Piotr czekał na mnie z malinową herbatą zimą
lub wiśniowym kompotem, gdy doskwierały upały. W liceum odwiedzałam go coraz rzadziej,
zajęta swoimi „ważnymi” sprawami, a potem wyjechałam za mężem w daleki świat i kontakt
z dziadkiem Piotrem urwał się na dobre. Ile razy byłam u niego w ostatnim czasie, gdy
wróciłam sklejać własne życie na nowo? Może kilka. Ja nie byłam już taka sama, dziadek też
bardzo zamknął się w sobie. Dla nas obojga los nie był łaskawy.
Otworzyłam drewnianą furtkę i stanęłam przed drzwiami. Zapukałam. Cisza. Jeszcze
raz. Nic. Tylko koty podbiegły do drzwi, miaucząc. Dziadek Piotr dbał o nie jak mało
kto.Nacisnęłam klamkę coraz bardziej zaniepokojona. Drzwi ustąpiły cicho i do nóg
przypadło stadko kotów, łasząc się i stając na łapach.
- Dziadku Piotrze!
Weszłam do kuchni. Pusto. Na stole kubek z herbatą. Okruszki chleba.
- Dziadku Piotrze!
Zapukałam do drzwi jego pokoju. Cisza. Nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły, lekko
skrzypiąc. Jest. Chyba zasnął w swoim bujanym fotelu. Podchodzę bliżej, powoli, żeby go
niepotrzebnie nie przestraszyć nagłym wtargnięciem.
- Dziadku...
Głowa spuszczona na piersi, bezwładnie opuszczone dłonie...O Boże! Cofnęłam się.
Ogarnęła mnie panika. Co robić? Drżącą ręką przyłożyłam do jego szyi dwa palce. Jego ciało
było ciepłe. Wyczułam słaby puls. Żyje!
- Halo!
Pogotowie!
Przyjedźcie
natychmiast.
Starszy
mężczyzna,
koło
osiemdziesiątki. Nieprzytomny. W leśniczówce, Lipsko 75. Tak. Od strony Brzezin będzie
szybciej. Moje nazwisko? Anna Jabłońska. Sąsiadka. Czekam. Wyjdę na drogę... - Dziadku
Piotrze, wytrzymaj proszę! Zaraz przyjedzie pomoc. - Pogłaskałam delikatnie jego bezwładną
dłoń. - Nie umieraj...
Wybieram numer domu.
- Ania? Gdzie ty się podziewasz tyle czasu! Wszystko wystygło... - mama nie daje mi
dojść do głosu. - Dziadek z bigosu zadowolony, że hej! - śmieje się.
- Mamo! Dziadek Piotr zasłabł. Wezwałam karetkę. Przyślij tatę jak najszybciej.
Czekam!
- O Boże! - usłyszałam w słuchawce. - O mój Boże!
Godziny oczekiwania na wiadomości ze szpitala dłużyły się w nieskończoność.
Wreszcie samochód taty zajechał pod dom. Mama, dziadek Tadeusz i ja zastygliśmy
w niemym oczekiwaniu, wpatrzeni w drzwi wejściowe. Po dobrej chwili pojawił się w nich
tata. Wiedzieliśmy, co powie. Jego twarz była bardzo poważna i skupiona.
- Za późno. Stało się - westchnął, wchodząc do kuchni. Podłoga zaskrzypiała żałośnie
w ciszy, która zapadła. Dziadek wstał ciężko z krzesła przy stole i wolno ruszył do swojego
pokoju. Jego sylwetka skurczyła się nagle, zgarbiła. Błękitne oczy zaszkliły. Mama, ocierając
kącik oka dłonią, również wstała i otworzyła przed dziadkiem drzwi. Stukot jego laski ucichł
po chwili w sąsiednim pokoju.
- Gdybym przyszła chwilę wcześniej...
- Nie obwiniaj się, Aniu. - Tata usiadł obok. - Widocznie nadszedł jego czas. Nie
mogłaś nic zrobić. Organizm był już wyczerpany. Lekarze próbowali go ratować, ale on nie
chciał już żyć. Odszedł spokojnie i cicho. Tak jak żył.
Mama pociągnęła nosem.
- Zadzwonię do Jadzi.
- Koniecznie - przytaknął. - Jest wiele rzeczy do załatwienia. Same się nie zrobią.
- Zajmę się kotami. - Wstałam. - Trzeba je nakarmić. Wygłaskać...
- Podwiozę cię - zaproponował tata - a potem zajrzę do twojego samochodu. A jak nie
zdążę do jutra, to weźmiesz mój.
- Dzięki, tatuś. Jedźmy.
Leśniczówka sprawiała jeszcze smutniejsze wrażenie niż po południu. Koty nie
dokazywały. Czuły, że ich opiekun odszedł. Zwierzęta wyczuwają takie sprawy szybciej niż
ludzie. Na widok pustego fotela, w którym znalazłam dzisiaj nieprzytomnego dziadka Piotra,
ścisnęło mnie w gardle.
- Żegnaj, dziadku Piotrze - pogładziłam oparcie jego bujanego fotela. - Nigdy cię nie
zapomnę.
Rozdział 3
Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę popełnić morderstwo z zimną krwią.
Powstrzymała mnie jedynie myśl o rozpaczy rodziny odwiedzającej mnie za kratami
więzienia.
- Panie dyrektorze - uchyliłam drzwi gabinetu - czy mogę zająć panu chwilkę?
Marek Brożyniec spojrzał na mnie groźnie zza biurka. Był sam. Zastępca, dyrektor
Weronika Mazur uwijała się jak w ukropie, organizując zastępstwa za nieobecnych
nauczycieli. Rok szkolny rozpoczął się nagłym atakiem grypy. Unikałam gada jak mogłam,
ale chyba nie mam wyjścia.
- Słucham? O co chodzi?
Udawał zajętego, grzebiąc w stercie papierów na biurku. Nie było tajemnicą, że bez
Weroniki utonąłby niczym Titanic w pewnym zderzeniu z górą lodową.
- Panie dyrektorze, chciałam prosić o zwolnienie na pogrzeb - przeszłam w progu do
meritum sprawy.
- Pogrzeb? - Podniósł wzrok. - A kto umarł?
- Piotr Rawicz. Nasz sąsiad - przypomniałam.
- Aaaa - machnął ręką. - Ten staruszek z leśniczówki. Nie wiedziałem, że to pani
rodzina.
- Dziadek Piotr to przyjaciel domu. Nie byliśmy spokrewnieni.
- W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Wolne się nie należy.
- Panie dyrektorze, bardzo proszę - zaschło mi w gardle - to dla mnie bardzo ważne.
Pogrzeb zaczyna się za godzinę. Wrócę zaraz po uroczystości i zostanę dłużej w pracy.
Marek Brożyniec wyprostował się w fotelu i patrząc na mnie z uśmieszkiem,
przygryzł końcówkę ołówka, którym bazgrał coś przed chwilą na kartce.
- Hmm - zamruczał. - Przyszła koza do woza?
- Słucham?
Po plecach przeszedł mi dreszcz obrzydzenia.
- Powiedzmy, że wyrażę zgodę - zmrużył oczy. - Na co mogę liczyć w zamian?
- Na odpracowanie opuszczonych godzin w wyznaczonym przez pana czasie -
starałam się panować nad sobą.
Dyrektor uśmiechnął się pod nosem. Wstał zza biurka i zwinnie przysiadł na krawędzi
swojego biurka. Nie poprosił mnie, żebym usiadła.
- Co powiesz na sobotę wieczór? - lekko przeszedł na „ty”. - Spacer i kolacja
w dobrym towarzystwie dobrze ci zrobi. Wyglądasz na przemęczoną - zmrużył oczy.
Moim RodzicomAlinie i Stanisławowi Rozdział 1 Wnętrze kancelarii notarialnej przy ulicy Miodowej odurzało zapachem luksusu. Siedziałam w skórzanym fotelu, bezsilnie zaciskając na jego poręczy zimne od potu dłonie. Przede mną, w błyszczącej powierzchni stołu odbijał się spiczasty podbródek notariusza. Dokładnie zapamiętałam rysy jego twarzy, obojętny wzrok i blade usta poruszające się w takt wypowiadanych słów. Błyskając rzędem białych zębów, odczytał najeżony paragrafami akt notarialny. Kątem oka spojrzałam na męża. Siedział obok, poruszając nogą w rytm radosnej uwertury rozbrzmiewającej mu w głowie. Nie miałam dość siły, by spojrzeć mu w oczy. Wiedziałam, że maluje się w nich dzika satysfakcja z wygranej. Znowu był górą. Cienka granica między miłością a nienawiścią zatarła się w mojej duszy na dobre, pozostawiając bliznę w kształcie szkaradnego kleksa. - Proszę podpisać - gorzkie myśli przerwał flegmatyczny głos notariusza. Czarne robaczki na oślepiającym bielą dokumencie odtańczyły szalony taniec. Prócz drżenia rąk walczyłam z gwałtownie wzbierającymi pod powiekami łzami. Od fałszywej, ale jednak, wolności dzielił mnie jedynie mały krok. - Proszę, kochanie - prawie „były” mąż usłużnie podał pióro, które wypadło mi z dłoni. Chwyciłam je ponownie i drewnianymi palcami podpisałam zobowiązanie. - To wszystko - blade usta drgnęły z wymuszoną uprzejmością. Mobilizując wszystkie
siły, wstałam z fotela. Odruchowo dotknęłam szyi, szukając niewidzialnej pętli, dławiącej mi oddech. - Szerokiej drogi, kochanie - w dłoni wylądowały kluczyki od samochodu. - Jedź ostrożnie - zadrwił. Na drewnianych nogach przeszłam gabinet. Miękki dywan niczym ruchome piaski zapadał się pod stopami. To kolejne złudzenie czy nowa, perfekcyjnie przygotowana zasadzka? Tonęłam. W górze, nad otwartą jeszcze mogiłą, z szyderczym uśmiechem stał mężczyzna, którego kiedyś kochałam. W jego spojrzeniu nie dostrzegłam litości. W dłoniach trzymał kanciasty kamień, który podniósł i z rozmachem nim uderzył... - Nieeeeee! - Usiadłam na łóżku, zasłaniając ramionami głowę. Dopiero po chwili, na oślep, uciszyłam natarczywy dźwięk budzika. Od dwóch lat godziłam się na ten rozdzierający dźwięk, bojąc się, że delikatny sygnał nie będzie w stanie wyrwać mnie z koszmaru, który śniłam niemal każdej nocy. Szparkami zlepionych snem powiek wpatrywałam się w tarczę zegara. Szósta. Jesienne słońce połaskotało mnie w twarz. Byłam bezpieczna. Od chwili powrotu na stare śmieci rozpoczynałam każdy kolejny dzień od spoglądania na świat przez szyby rodzinnego domu. Okno wychodziło na zachód. O poranku wieś Lipsko malowniczo wyłaniała się spośród otaczających ją zewsząd roztoczańskich lasów. Podmokłe łąki pachniały mieszaniną polnych kwiatów, traw i bagna. Bliżej zabudowań piaszczysta wyboista droga wiła się serpentyną w kierunku sąsiedniej wsi Brzeziny. W przeciwną stronę podążała asfaltówka łącząca ten kraniec wsi z tzw. cywilizacją: urzędem gminy, szkołą, kościołem, minimarketem „Szarotka” i położoną tuż za nimi wsią Doliny. Pobiegłam na palcach do łazienki, by zetrzeć z oczu resztki snu. Odkręciłam kurek z zimną wodą. Mokrymi rękami dotknęłam rozpalonej twarzy. Z lustrzanego odbicia spoglądała na mnie blada twarz z podpuchniętymi oczami. Mokra grzywka zasłaniała
wysokie czoło i cienką linię brwi. Włosy ciemne, proste, sięgające ramion. Drobne piegi na nosie i wyraziście zielone, kocie oczy. Oto cała ja. Anka Jabłońska. Lat dwadzieścia siedem. Prawie rozwódka. Z bolesną przeszłością. Nijaką teraźniejszością. Bez przyszłości... Wróciłam do pokoju, po raz kolejny uświadamiając sobie fakt, że rodzice przez siedem lat niczego w nim nie zmienili, jakby przeczuwając, że wrócę. Ogromny plakat z uwodzicielską miną mojego idola z czasów liceum, lekko tylko wyblakły, wisiał nad łóżkiem jak przed laty. Lalka, którą babcia podarowała mi na piętnaste urodziny, ku uciesze całej rodziny, spoglądała szklanymi oczami spomiędzy kolekcji kolorowych poduszek w kształcie serca. Na półce ulubione książki, które znałam na pamięć. Obok wygodny, głęboki i cudownie miękki fotel, w którym jako nastolatka o romantycznym usposobieniu tonęłam w marzeniach. Na ścianie słoneczniki, ulubione kwiaty, w kiczowatych, błyszczących ramach obrazu. Patrząc na odzyskaną po latach namiastkę dzieciństwa obecną w przedmiotach wypełniających mój stary pokój, zadawałam sobie pytanie, dlaczego postanowiłam zrobić ten jeden, nierozważny krok w przepaść. Odpowiedź była zawsze ta sama, niezmienna i ohydnie banalna: zakochałam się. Wszystkie moje plany wzięły w łeb, gdy poznałam Mirka. W oczach nastolatki, którą wówczas byłam, zwyczajnie nie miał wad. Taki fart mógł zdarzyć się tylko raz i nie chciałam go przegapić. Nie przeszkadzało mi nawet, że jest ateistą, chociaż dorastałam w rodzinie katolickiej i gdzieś w podświadomości, jak każda młoda dziewczyna, marzyłam o białym ślubie przed ołtarzem. Mirek uważał, że to zabobon i ciemnota. Dwa razy starszy ode mnie, zawrócił mi w głowie dojrzałością, mądrością i romantycznym usposobieniem. Oświadczył się tuż po mojej maturze i bez chwili wahania powiedziałam „tak”. Rodzice i dziadkowie, a zwłaszcza ukochana babcia, byli przeciwni naszemu małżeństwu. - A te wiejskie wesela! - Śmiał się, gdy rodzice, usiłując wyjść naprzeciw mojej
decyzji, chcieli nam je wyprawić. - Wybacz kochanie, ale to nie dla nas. Pokażę ci świat, jakiego nigdy nie znałaś... Dotrzymał słowa. Drzwi szafy skrzypnęły głośno i przeciągle. Włożyłam ulubiony kostium i paroma szybkimi ruchami grzebienia upięłam włosy w wygodny koński ogon. Najprzyjemniejszy moment dnia miałam wciąż przed sobą. Poranna kawa w towarzystwie rodziców i dziadka była tym, co lubiłam najbardziej. Jako nieodrodna córka tatusia przejęłam podobno wszystkie introwertyczne geny Macieja Jabłońskiego. Potężna postura ojca przypadła w spadku mojemu bratu, pozostawiając mi kruchość mamy z lat wczesnej młodości. Po trzydziestu sześciu latach małżeństwa wiotka sylwetka Stefci przyjemnie się zaokrągliła. Mama głośno nad tym bolała, tato wydawał się zadowolony. - Kochanego ciała nigdy za wiele - mówił, przyciskając ją do ściany, za co najczęściej obrywał ścierką, lecz wprawiona w dobry humor żona porzucała niemal natychmiast myśl o przeprowadzeniu drastycznej diety cud, z ulgą oddając się kulinarnym rozkoszom. - Skoro kocha mnie taką, jaka jestem - rumieniła się - przygotuję coś pysznego. Zawsze dotrzymywała słowa. Mój starszy o dziewięć lat brat wyssał z mlekiem mamy jej spontaniczność, gadatliwość i umiejętność pakowania się w kłopoty. Podobieństwo charakterów matki i syna powodowało lawinę nieporozumień, która z czasem weszła w etap wojny podjazdowej. Sebastian unikał mamy, a ona nie ustawała w narzekaniu i pomstowaniu, jakiego to potwora wypuściła z własnego łona. Wszyscy wiedzieliśmy, że to pozory. Syndrom opuszczonego gniazda odczuła dotkliwie wcześniej, niż mogła przypuszczać. I nie tylko Sebastian był temu winien. Także ja, jej mała Ania, boleśnie ją zraniłam, opuszczając rodzinne gniazdo w wieku
zaledwie osiemnastu lat. Dziadek Tadeusz jeszcze nie wstał. Gdyby było inaczej, toczyłby z synową kolejną, zażartą dysputę na temat zdrowia. Jej echo rozchodziło się każdego niemal poranka w całym domu. Byłam pewna, że drewniane ściany stuletniego siedliska Jabłońskich chłoną te słowne potyczki z prawdziwą rozkoszą. Uwielbiałam dziadka. Gdy byłam mała, zabierał mnie na obrządek i uparcie twierdził, że jestem jego małą gospodynią i to właśnie ja przejmę kiedyś gospodarstwo. Karmiłam z nim kury i świnki. Zaglądałam do żłobu Mućki, piłam mleko świeżo po udoju i podtrzymywana przez dziadka wsiadałam na grzbiet Kuby, naszego konia. Lubiłam wyprawy furmanką po zboże, i dropsy, które dziadek kupował dla mnie w sklepie spożywczym. W domu moją ulubioną zabawą było huśtanie na gumiaku, kiedy dziadek Tadeusz siadał na krześle i wymachiwał nogą, na której siedziałam. Mówił na mnie wtedy „Siurusia”, bo zawzięcie moczyłam tetrowe pieluchy i unikałam nocnika. Nawet chwilowy powrót do wspomnień z wczesnego dzieciństwa ładował mi baterie na cały dzień. Już zupełnie spokojna pościeliłam łóżko i zeszłam na dół. - Jak się spało? - Mama na mój widok mechanicznie postawiła na stole dzbanek ze świeżo zaparzoną kawą. - Dobrze - skłamałam. - Poproszę mleko. - Zjadłbym coś - sapnął ojciec, ciężko siadając przy stole. Pachniał wiatrem i zwierzętami, które z troską oporządzał. Ranki na wsi zaczynały się bladym świtem. - Pierogów ci odsmażę - odpowiedziała przymilnie mama, z gracją podchodząc do kuchenki. - Na czerwono, tak jak lubisz. - Tato wymownie spojrzał w moją stronę. Oboje domyślaliśmy się, skąd ta uległość. Rachunek telefoniczny przyniesiony wczoraj przez listonosza opiewał na sporo za dużą sumę i Stefcia Jabłońska usłyszała od małomównego zazwyczaj męża soczystą litanię na powyższy temat.
Telefoniczne rozmowy były jednym z ulubionych zajęć mojej matki. Drugą pasją, na którą ojciec chętniej przymykał oko, było namiętne słuchanie jej ulubionej stacji radiowej. Stefcia Jabłońska znała ramówkę na pamięć. Z czasem dostosowała rozkład domowych obowiązków tak, by nie ominęło jej nic godnego uwagi. Budziła się z radiem i z nim zasypiała. - ”Gorące serca zwalczą mróz” - burczał ojciec, wychodząc z domu na obrządek, pozostawiając zasłuchaną żonę w objęciach ukochanych fal radiowych. Mama zaopatrzona w pilota, którego dostała ode mnie na urodziny, podkręcała odbiornik, zastygając w bezruchu nad garnkiem z zupą, by nieopatrznym ruchem nie zagłuszać cudownego tembru głosu prezentera. Przy radiu pracowała i relaksowała się. Uwielbiała muzyczne wspominki, piosenki znane z młodości i rozmowy z gośćmi. Nieraz zastawałam ją, gdy w pląsach przemierzała kuchnię wtulona w trzonek od miotły jak w tors niewidzialnego tancerza. Zawsze bolała nad tym, że Maciej, chociaż porządny i dobry, nie gustuje w zabawach i wiejskich potańcówkach. Nie dał się wyciągnąć nawet na sylwestra raz w roku, przedkładając ten czas na godziwy i spokojny wypoczynek przed telewizorem. Żal mi było mamy, która ukradkiem ocierała łezkę w kąciku oka, zasłuchana w hit sprzed kilkudziesięciu lat swojego ulubieńca, wciąż popularnego K. - Złota, polska jesień - westchnęła. - Do południa lekkie zachmurzenie, ale przejdzie - wyjrzała przez okno, nie przestając smarować masłem kromki chleba. - Widzę, że niespieszno ci do pracy - spojrzała uważnie. - Niespieszno - przyznałam, upijając łyk porannej kawy. - Pierwsze koty za płoty - pocieszała. - To całe rozpoczęcie długo nie potrwa, a zanim wrócisz, przygotuję ci coś smacznego na poprawę humoru. Co byś chciała?
Zastanowiłam się. - Jabłecznik według przepisu babci Helusi. Mogłabyś? - Pewnie! Jabłek pod dostatkiem w sadzie leży. Nazbieram i zrobię tak, jak lubisz. - Dzięki, mamuś. Już mi lepiej - przyznałam. - Ktoś tu o jabłeczniku mówił czy na słuch mi padło? - zapytał dziadek Tadeusz, wchodząc do kuchni. - Słuch u tatusia nie do zdarcia! - zaśmiała się mama. - Jabłecznik dzisiaj na obiad, taki jak mama gotowała. - To się chwali - pokiwał głową - chociaż za owocowymi zupami to ja nie przepadam - skrzywił się dziadek. - A na drugie co? - A co by tatuś chciał? - Bigosik, Stefciu. Zrobiłabyś? - Ale nietłusty, bez zasmażki, bo jeszcze zaszkodzi. Ojciec uśmiechnął się pod nosem, odstawił talerz i bez słowa wyszedł na podwórko. Doskonale znał żywieniowy repertuar małżonki. Sam cierpiał od miesięcy na brak kofeiny we krwi, której z całą stanowczością zabroniła mu spożywać, podsuwając zbożówkę, której nie cierpiał. Skutkowało to jedynie pozornie. Widziałam nieraz, jak ojciec, korzystając z nieobecności żony, co rusz zaglądając do okna, czy nie wraca, na stojąco uzupełniał braki smolistą zalewajką. - Tfuu! - skrzywił się dziadek. - To powiedz od razu, że kapustę mi udusisz i w wodzie zagotujesz. I to ma być bigos?! - rozzłościł się. - A tatuś co myślał? - obruszyła się. - Że morderstwa na jego wątrobie się dopuszczę? Nie wolno i tyle. Lekarz zabronił. Wyciągnęła z szafki pokaźny koszyczek z tabletkami. Dziadek skrzywił się, ale
bohatersko przełknął garść medykamentów. - Pamiętam - uśmiechnął się szeroko - jak zakładaliśmy kuchnię w schronie. Tym nad rzeką - szepnął konspiracyjnie. - Wszystko tam mieliśmy: piecyk żelazny z dwoma fajerkami stał, na nim czajnik, po trzy talerze, miski, łyżki, widelce i kubki, bo trzech nas było: ja, „Butny” i taki jeden Jasiek, co miał pseudo „Perełka”, bo i jedyny w swoim rodzaju wariat z niego był - zaśmiał się. - A ty, jaki miałeś pseudonim? - ”Kapral”. W czasie wojny należałem do oddziału „Polakowskiego”, a jak zmienił się okupant, przeszedłem pod komendę „Butnego” - wyjaśnił. - Ubecja po piętach nam deptała, ale „Butny” umiał się psubratom zawsze wymknąć. W okolicy aż huczało od historii, że „Butny” pewnie samolotem lata, bo nie nadążają za nim jeździć! Wysportowany był jak mało kto. Pokonywał kilkadziesiąt kilometrów dziennie i pojawiał się w coraz to innych miejscach na terenie trzech powiatów. Ubecy to już skłonni byli w czary uwierzyć, a prawda była taka, że „Butny” pokonywał tę trasę na różne sposoby: konno, na nartach, na łyżwach lub na rowerze, w zależności od pory roku. Nigdy nie pozostawał długo w jednym miejscu. - A schron? - Jeśli się dało, zostawaliśmy w nim dłużej z zachowaniem ogromnych środków ostrożności. Czuwaliśmy na zmianę. Taki schron to był skarb, a nieraz bywało, że ledwie go skończyliśmy, a tu trzeba było się wynosić, bo jak szpicel jakiś doniósł, to wojsko pod każdy krzak zaglądało i nie było wyjścia. Znowu w drogę. - W tym nad rzeką długo posiedzieliście? - Udało się prawie do samych świąt przeczekać, chociaż na koniec ledwie z życiem uszliśmy. Jesień akurat była. Koniec listopada. Miejsce wydawało nam się bezpieczne i zaczęliśmy kopać. Dwa tygodnie trwało, zanim kilofami ziemię przeoraliśmy. Potem
szalunek, maskowanie zasadzonymi drzewkami i gotowe. Ale o pustym brzuchu wojaczka nietęga! „Butny” polował, a ja z ”Perełką” załatwiliśmy wieprzka, metr mąki, ziemniaków i trzydzieści kilo cukru. Wodę mieliśmy pod nosem. Gotowaliśmy na spółkę, ale nie chwaląc się, mnie najlepiej to wychodziło. „Butny” śmiał się, że się w tym schronie marnuję i trzeba mnie wysłać na wyższy kurs gotowania! - A co tam tatuś gotował? - zainteresowała się mama, siadając przy stole. - Różnie to bywało: krupnik, lane kluski, a najczęściej bigos. - O! To ja tatusia zaraz zatrudnię - zaśmiała się. - A pewnie, że mogę. Stare czasy sobie przypomnę. Ech... Ile to już lat - pokręcił z niedowierzaniem głową. - Dziadku, a jak was w tym bunkrze wytropili? Ktoś doniósł? - Całkiem przypadkiem to wyszło. Trochę zawiniliśmy sami, bo schron był wygodny i w dobrym miejscu. Jama sześć na cztery metry i głęboka na dwa. Dobrze się nam mieszkało i chyba zaczęliśmy traktować go bardziej jak dom niż leśną ziemiankę. - Jak to człowiekowi czasem mało do szczęścia potrzeba - westchnęła mama - byle miał gdzie głowę przytulić. - Takie są prawa wojny - przyznał dziadek. - Nie docenisz tego, co masz, póki na własnej skórze nie odczujesz. - I co robiliście w tym waszym leśnym domu? - drążyłam. - Zaczęliśmy go uszczelniać, bo przeciekał. Jak w listopadzie deszcze przyszły, a potem śnieg spadł i topniećzaczynał, to się wilgoć zrobiła paskudna. Zdobyliśmy wtedy brusy i papę, i dawaj, schron pokrywać. Żeby wszystko dobrze było, zaciągaliśmy smołą, a z tego straszny dym szedł nad lasem, że go widać na wiosce było, i jakiś durny chłop na milicję zameldował, że w lesie ktoś samogon pędzi. Nie od razu nas wymacali, ale strach już
było siedzieć, bo co rusz po parę samochodów wojska zajeżdżało i przeszukiwali okolicę kawałek po kawałku. Zdecydowaliśmy, że w puszczy przeczekamy, a jak się uspokoi i schronu jakimś cudem nie wypatrzą, to wrócimy. I tak zrobiliśmy. - Zbudowaliście nowy schron? - Już nie. Przesiedzieliśmy jakiś czas w opuszczonej chacie. Dłużyły nam się wieczory, to śpiewaliśmy, ile wlezie, aż nas chrypka łapała. - Jak to śpiewaliście? - zdziwiła się mama. - Przecież mogli was tam znaleźć i wybić! - Ano mogli - przyznał dziadek - ale jak człowiek młody, to głupi - zaśmiał się. - Inaczej na wszystko patrzy. A ”Butny” piosenek wiele znał. Najbardziej lubił śpiewać Szła dzieweczka do laseczka... - mrugnął do mnie. - Głos miał czysty i silny, aż echo po lesie niosło. Święta się zbliżały, więc i kolędy też śpiewaliśmy, aż nas taka tęsknota za domem i rodzinami ścisnęła, że postanowiliśmy na Wigilię do schronu wrócić i warty rozstawić. „Butny” dzika z tej okazji upolował, i tak wróciliśmy do naszej ziemianki nad rzeką. - I co? - Przysunęłam się do dziadka, ale zanim zdążył odpowiedzieć, mama podsunęła mi pod nos zegarek. - Zaraz się spóźnisz na to całe rozpoczęcie i Brożyniec się wścieknie - zagroziła. - Jedź, Aniu, do pracy - dziadek poklepał mnie po ręce. - Jak wrócisz, to pogadamy. Może jeszcze nie umrę... - Tylko spróbuj! - pogroziłam mu palcem, na co głośno się zaśmiał. Rozdział 2 Samochód jak na złość odmówił posłuszeństwa. Zakrztusił się, zarzęził żałośnie i zgasł na dobre. Zegarek wskazywał godzinę 8.00. Rozpoczęcie roku szkolnego wyznaczone na 9.00, ale, znając życie, odbędzie się na pewno z lekkim poślizgiem. Dyrektor Marek Brożyniec wymagał punktualności od wszystkich, oprócz siebie.
- Spacer dobrze mi zrobi - odetchnęłam głęboko. Powietrze pachniało żywicą, igliwiem i lekką wilgocią liści. Pogodą władało wciąż lato, chociaż gdzieniegdzie zieleń przechodziła w delikatną złotawą żółć i jej odcienie: pomarańcz, czerwień i brąz. Bagniste polanki rozpościerające się za domami jesień powoli otulała swoimi dłońmi. Zanuciłam starą piosenkę, odpędzając czarne myśli, które powróciły szybko, gdy dostrzegłam w oddali znikający na horyzoncie sznur ptaków. Bociany wracają do ciepłych krajów. Znowu coś się kończyło. Uwielbiałam wiosnę. Czas, gdy przylatywały. Budowały gniazda. Dostojnie przechadzały się po okolicznych łąkach. Wzruszała mnie ich troska o młode, wykluwające się w wysokich gniazdach. Dumni rodzice wznosili w niebo długie, czerwone dzioby, radosnym klekotem ogłaszając szczęście z przyjścia na świat dzieci. Zazdrościłam im. Tego uczucia miałam nigdy nie doświadczyć... Gdy otworzyłam wyniki badań, chciałam wierzyć, że to pomyłka. Poddaliśmy się im oboje. To ja nie mogłam mieć dzieci. Nigdy - brzmiał wyrok. Nie winiłam go za ten pierwszy cios. Zawiodłam jako kobieta. Zaprzepaściłam nasze wspólne szczęście i musiałam ponieść karę. Każdej nocy wstępowałam do piekieł, by o poranku usłyszeć najszczersze „przepraszam”. Podobno w życiu spotyka nas tylko to, na co się godzimy. Miałam zatem to, na co zasługiwałam. Mirek jeszcze długo wynagradzał mi swoje chwile słabości. Im mocniej bił, tym goręcej przepraszał. To nieprawdopodobne, jak bardzo do tego rytmu przywykłam. - Cześć Anka! - Zza szyby morrisa mini wychyliła się Agata Rostowska. - Co tak z buta idziesz? - zaśmiała się. - Chwilowa awaria samochodu. - Wsiadaj. Podrzucę cię - zaproponowała. - Nie, dziękuję. Wolę się przejść. - Jak chcesz - popatrzyła z politowaniem - pamiętasz chyba, że spóźnienia nie są u nas
mile widziane, a do tego zmokniesz - wskazała ciemną chmurę przesuwającą się po niebie w stronę lasu. - Nie jestem z cukru. I mam parasolkę. - I bądź tu miły, człowieku! - westchnęła pod nosem, zasuwając szybę. Samochód minął mnie z piskiem opon. Odetchnęłam z ulgą. Nie sądziłam, że los ponownie skrzyżuje nasze ścieżki. Kiedyś koleżanki z klasy, dzisiaj koleżanki z pracy. Ja jej unikałam, ona pojawiała się w moim życiu na przekór wszystkiemu, udając, że przecież nic się nie stało. Przyspieszyłam kroku, trochę wbrew sobie. Nie lubiłam tej pracy, dyrektora, zawistnych koleżanek i atmosfery szkoły podstawowej w Lipsku. Nie miałam jednak wyjścia. Nie mogłam całymi dniami bezczynnie patrzeć w sufit i rozpamiętywać wszystkich bolesnych chwil, których doświadczyłam. Nie tędy droga... - Wyjdź do ludzi, dziecko - powtarzała mama. - Nie chcesz powiedzieć, co się stało, nie musisz, ale zamykać się na innych nie możesz. Serce mnie boli, jak na ciebie patrzę - załamywała ręce. - To niech mama nie patrzy - odburkiwałam i zamykałam się w swoim starym pokoju. - Daj jej spokój - bronił mnie ojciec. - Jak zechce, sama powie. Nie naciskaj. Nie chciałam o tym rozmawiać. Jeśli tylko zacznę, cała gorycz rozczarowań wróci do mnie ze zdwojoną siłą. Nie chciałam nawet o tym myśleć. Życie toczy się dalej i nie jest ważne, że Anka Jabłońska znowu się sparzyła. Kolejny raz. Setny raz... - Kto ma miękkie serce, ten ma twardą d... - mawiała babcia, szeptem artykułując ostatnie słowo. Ona znalazłaby odpowiedź na moje pytania. Jej bym powiedziała... Boże! Jak bardzo mi jej brakowało. Kiedy umarła, zawalił mi się świat, jakby odszedł z niego ostatni ukochany człowiek. Jakby świat miał się skończyć. Ten jednak na ironię trwał nadal ze swoimi bzdurnymi problemami. Małostkowy. Powierzchowny. Głupi.
Szkoła rozbudowała się od czasu, gdy byłam jej uczennicą. Pierwsze dni, gdy jako świeżo zatrudniona bibliotekarka przemierzałam szkolne korytarze, nasuwały wiele wspomnień. Biblioteka znajdowała się wciąż w tym samym miejscu, w starej części szkoły. Powiększono ją jedynie o salę z paroma komputerami, oblepiając pomieszczenie plakatami informującymi o dotacjach płynących z przecudownej UE. Tuż obok jak niegdyś znajdowała się szatnia, w której na długiej przerwie należało w szybkim tempie zmienić obuwie, by zdążyć na obiad wydawany w budynku obok. Dzisiaj już go nie było. Zrównano go z ziemią, a w tym miejscu wyrosło piękne boisko. Kiedyś obok stołówki rozciągał się piaszczysty plac, na którym najchętniej grało się w gumę. Skakali wtedy wszyscy. Dziewczyny i chłopcy. Teraz za oknem snuły się grupki znudzonych nastolatków. Jak przewidziałam, uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego odbyło się z poślizgiem. Najważniejsi byli przedstawiciele organu nadzorującego, a nie dzieci i ich rodzice, grzecznie wciśnięci w kąt sali gimnastycznej. Honorowe miejsca w pierwszym rzędzie długo stały puste. Gdy przedstawiciele lokalnej władzy dotarli w końcu na swoje krzesła, przemowy, którymi uraczyli obecnych, były dla odmiany długie, a na domiar złego nie na temat. Miałam wrażenie, że uczestniczę w wiecu przedwyborczym, a nie uroczystym wchodzeniu w nowy rok szkolny. Dyrektor nie był dobrym mówcą. Słuchając jego przemówienia w rocznicę wybuchu drugiej wojny światowej, dostałam boleści brzucha. Ukończenie podyplomowej historii i przejęcie etatu historyka na wiele się nie zdało. Powinien poprzestać na skakaniu przez kozła - myślałam mściwie. - Nie bądź taka harda, Jabłońska - ostrzegł, gdy zarobił w twarz w ciasnym kantorku obok sali gimnastycznej. Przyszedł niby to przypadkiem. Przycisnął do ściany, pchając łapę pod bluzkę. Rozśmieszył go mój opór. - Nie bądź taka harda! - powtórzył, kiwając palcem - bo długo tu nie popracujesz. Taką opinię ci wystawię, że nie znajdziesz pracy nawet
w Ameryce - dokończył, odchodząc. - Cholerny zboczeniec! - Zacisnęłam pięści. Nogi miałam jak z waty. Cała się trzęsłam. Z obrzydzenia. Z bezsilności. Przeklinając dzień, w którym posłuchałam matki i zgłosiłam się na rozmowę o pracę do dyrektora Brożyńca, naszego sąsiada. - Idź, Aniu. Co ci szkodzi? Rozmawiałam z Haliną Brożyńcową. W gminie pierwsze skrzypce gra u wójta. Na zastępcę awansowała i zaraz swojemu Mareczkowi posadkę zaklepała. Bo jak to mówią na wsi - nachyliła się do mnie z uśmiechem - z niego taki dyrektor jak z koziej dupy trąba!Wuefista. Tyle że przystojny jeszcze, to Halina pilnuje, żeby się kto nie połakomił. Ja tam na jej miejscu to bym za nim splunąć nie chciała, ale jej mąż, jej gust - tokowała. - Ale jaki to ma związek ze mną? - broniłam się słabo. - Pracę dostaniesz - obruszyła się. - A jak cię raz przyjmą, to i nie wyrzucą. Skończyłaś studia. Pracowałaś. Szkoda dziecko twojej nauki. Chcesz wszystko zmarnować? - Przecież polonistki nie potrzebują - oponowałam. - Na razie nie. Ale Halina mówiła, że biblioteka się zwolniła. Ta stara bibliotekarka... Jak ona się nazywała? - zastanowiła się. - Pani Marczak. Julianna Marczak - podpowiedziałam. - Co z nią? - Właśnie umarła. Klepsydry we wsi wiszą. - I ja miałabym pracować w bibliotece? - A jaki to problem? Książki lubisz czytać. Dziecku wypożyczyć to nawet ja bym umiała. Co za sztuka? Nie skomentowałam. - No, nie patrz tak na mnie. Żartowałam. Wiem, że to wcale nie takie proste. Swój rozum mam. Ale skoro zwolniło się miejsce, a Halina cię poprze, nie ma siły. Praca w szkole
gwarantowana. Wspomniała, że na kurs cię wyślą i szafa gra. - A dyrektor? - Mąż swojej żony? - zaśmiała się. - On nie ma tu nic do gadania! Do domu postanowiłam wrócić inną drogą. Za szkołą rozciągał się las i leśna ścieżka przez puszczę, którą wędrowałam niezmiennie przez osiem lat podstawówki. Nieraz rozbiłam nos na oblodzonej ścieżce, gdy zimą brnęłam tędy na przekór zaspom i zawiejom. Teraz nawet zimy były inne. Pory roku jakby oszalały. Znikło przedwiośnie, lato nie pachniało jużtak obłędnie zapachem skoszonej trawy, a miejsce żniwiarzy, pracowicie zgarniających przeschniętą trawę na łąkach, zajęły maszyny i turyści plączący się po leśnych szlakach, hałasując i śmiecąc na potęgę. Przerzedzony zagajnik wyglądał jakby smutniej i ciszej. Wycinka drzew, choćby i słuszna, była dla mnie niezmiennie potwornym barbarzyństwem. Nie lubiłam zmian. Kochałam moje puszczańskie, rodzinne strony miłością wariacką, stałą i bezbrzeżną. Jak mogłam kiedykolwiek stąd wyjechać? Przytuliłam twarz do chropowatej, pachnącej żywicą kory drzewa, wsłuchując się w jego krwiobieg. Mojego drzewa, które jakimś cudem uniknęło wycinki. Nie sadziłam go, ale adoptowałam przed laty, traktując jak najlepszego przyjaciela. Stało przy tej ścieżce przez wszystkie te długie lata i czekało na mnie. - Masz nie po kolei w głowie! - stwierdziła Agata, gdy podpatrzyła pewnego razu, jak wypłakuję się mojemu szumiącemu przyjacielowi prosto w pień. Szła za mną celowo. - Zauważyłyście, że ona zawsze tam znika po lekcjach? - szeptała do dziewczyn w szatni. - Może spotyka się tam z Marcinem - podpowiada ktoś. - Z Marcinem? - prycha Agata. - Z Marcinem Korczyńskim z VIII a? - Jesteś jakoś słabo poinformowana - śmieją się. - Zupełnie jak nie ty, Agatko.
- Bzdury. - Zapina płaszcz. - Marcin nie spojrzałby nawet na takiego dziwoląga jak Anka Jabłońska. Wiecie, że ona gada do drzew? - Coś się przyczepiła? - któraś staje w mojej obronie. - Zazdrosna jesteś czy okresu dostałaś? - wybuchają śmiechem. - Prostaczki - mruczy pod nosem, wychodząc. - Szkoda słów. - Zaczekaj! - Biegną za nią. - Co jeszcze widziałaś? - O co ci chodzi, Anka? - spytała, gdy nasze drogi po latach ponownie się skrzyżowały. - Wyraźnie mnie nie lubisz. - Patrzyła z wyższością pięknymi, piwnymi oczami. - To Marcin cię zostawił. Nie miałam z tym nic wspólnego. To był jego wybór. Jak widzisz, nie wyszło nam. Z wami byłoby podobnie. Po co rozpamiętywać stare, dziecinne czasy? Byliśmy przecież dziećmi. Nastolatkami. Nikt nie powinien brać poważnie zauroczeń w tym wieku. Mijają równie szybko jak grypa - zaśmiała się. - Tak. Nie lubię cię - przyznałam. Agata zacisnęła usta. - Ale nie za to, że Marcin wybrał ciebie. - Za co więc, jeśli mogę spytać? - Za to, że lubisz sprawiać innym ból. Bawi cię to. Niszczysz to, co dobre. Zdobywasz, by po chwili rzucić w błoto, gdy na horyzoncie pojawia się nowa błyskotka. - Daruj sobie tę wątpliwą filozofię - prychnęła. - Pytałaś, więc mówię. - Zawsze byłaś trochę dziwna, więc się nie obrażę.A, jeszcze jedno. Za chwilę wyślę dzieci po książki z gramatyki. Bądź łaskawa przygotować dwadzieścia sztuk. To chyba najlepiej ci wychodzi - zadrwiła. - Praca w tej stercie zakurzonych staroci musi być pasjonująca! - Nie narzekam - położyłam na biurku stos książek. - Może sama weźmiesz, zamiast
wysługiwać się dziećmi? - Żartujesz chyba! - Korona ci spadnie? Rozmowę przerwał jak na zawołanie dyrektor Brożyniec. - Pani Agatko! - rozpromienił się, traktując mnie jak powietrze. - Właśnie pani szukam. Mam pilny telefon z Niemiec. Chyba chodzi o wymianę uczniów planowaną na święta. Znam trochę niemiecki, ale mówią tak szybko... - tłumaczył się. - Ależ oczywiście, panie dyrektorze - zaćwierkała - jestem do dyspozycji, tylko... - zawahała się. - Tak, pani Agatko? - Co z dziećmi? Właśnie niosłam na lekcje materiały dydaktyczne - spojrzała na stos książek. - Ach, to żaden problem - ucałował ją głośno w wypielęgnowaną dłoń. - Proszę biec do gabinetu i załatwić tę sprawę. Ja zajmę się resztą. Proszę natychmiast przejść do sali języka niemieckiego i zastąpić koleżankę - spojrzał na mnie, gdy zarumieniona Agata oddaliła się zwiewnym krokiem w stronę sekretariatu. - Szybciutko. Dzieci czekają - wskazał niedbałym ruchem dal korytarza i wyszedł, nie zamykając drzwi. - ”Plecy to ta część ciała bliźniego, którą oglądasz, gdy jesteś w nędzy” - mówiła babcia. - Lub nie poddałaś się intymnym badaniom w kantorku - dodałam w myślach, zgarniając na ręce stos książek. Obrazków w tym stylu było wiele. Wirowały przed oczami jak dokuczliwe insekty. Miałam na nie dobry sposób. Objęłam moje drzewo jak przed laty. Jak kiedyś. Serce wybija rytm coraz spokojniej. Czary działają. Robię głęboki wdech nosem i z impetem wypuszczam rześkie powietrze ustami.
Anno Jabłońska, masz nie po kolei w głowie - szepnęłam w las. I cóż z tego... Ścieżka w tym miejscu zataczała krąg i wychodziła na prostą przy leśniczówce. Do Lipska pozostały już tylko dwa kilometry śródleśnej drogi. Z daleka widać było dym wydobywający się z komina naszego domu. Mama pewnie przygotowała już jabłecznik, a może nawet bigos dla dziadka. Jestem pewna, że zmiękła - zaśmiałam się w duchu. Uwielbiała swojego teścia. Wyszłam z leśnej ścieżki, wprost pod leśniczówkę. Stała cicha, zbyt cicha jak na tę porę dnia. Dziadek Piotr co prawda nie hałasował, ale nie było go także na ulubionej ławeczce przed domem. A jeśli coś się stało? Piotr Rawicz od lat mieszkał samotnie w leśniczówce. Synowa i wnuk nie mogli znaleźć z Piotrem wspólnego języka i wyprowadzili się do miasta. Nie miał nikogo oprócz nas. Mieszkaliśmy w najbliższym sąsiedztwie. Poza tym dziadka Tadeusza i dziadka Piotra łączyły jakieś wspólne dzieje w partyzantce i bardzo się lubili i wspierali. Do tego dochodziła przyjaźń Seby z wnukiem Piotra Rawicza - Michałem. Lubiłam dziadka Piotra, choć wielu uważało go za dziwaka i odludka. Dla mnie bariera pokoleń nie istniała. Zaglądałam do niego czasem i siedzieliśmy na ławeczce bez słów, zapatrzeni w ścianę lasu przed nami. Mówił do mnie „wnusiu” i recytował wiersze. Słuchałam tego z zapartym tchem, przysięgając wcześniej, że nikomu nie wspomnę o tym ani słowa. - Uznaliby mnie za jeszcze większego wariata - uśmiechał się. - To będzie taka nasza wspólna tajemnica, Aniu. Wypożyczałam dla niego książki albo przynosiłam swoje. Czasem czytałam mu wiersze Baczyńskiego. Tak było w podstawówce. Droga powrotna ze szkoły niemal zawsze prowadziła obok leśniczówki, gdzie dziadek Piotr czekał na mnie z malinową herbatą zimą
lub wiśniowym kompotem, gdy doskwierały upały. W liceum odwiedzałam go coraz rzadziej, zajęta swoimi „ważnymi” sprawami, a potem wyjechałam za mężem w daleki świat i kontakt z dziadkiem Piotrem urwał się na dobre. Ile razy byłam u niego w ostatnim czasie, gdy wróciłam sklejać własne życie na nowo? Może kilka. Ja nie byłam już taka sama, dziadek też bardzo zamknął się w sobie. Dla nas obojga los nie był łaskawy. Otworzyłam drewnianą furtkę i stanęłam przed drzwiami. Zapukałam. Cisza. Jeszcze raz. Nic. Tylko koty podbiegły do drzwi, miaucząc. Dziadek Piotr dbał o nie jak mało kto.Nacisnęłam klamkę coraz bardziej zaniepokojona. Drzwi ustąpiły cicho i do nóg przypadło stadko kotów, łasząc się i stając na łapach. - Dziadku Piotrze! Weszłam do kuchni. Pusto. Na stole kubek z herbatą. Okruszki chleba. - Dziadku Piotrze! Zapukałam do drzwi jego pokoju. Cisza. Nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły, lekko skrzypiąc. Jest. Chyba zasnął w swoim bujanym fotelu. Podchodzę bliżej, powoli, żeby go niepotrzebnie nie przestraszyć nagłym wtargnięciem. - Dziadku... Głowa spuszczona na piersi, bezwładnie opuszczone dłonie...O Boże! Cofnęłam się. Ogarnęła mnie panika. Co robić? Drżącą ręką przyłożyłam do jego szyi dwa palce. Jego ciało było ciepłe. Wyczułam słaby puls. Żyje! - Halo! Pogotowie! Przyjedźcie natychmiast. Starszy
mężczyzna, koło osiemdziesiątki. Nieprzytomny. W leśniczówce, Lipsko 75. Tak. Od strony Brzezin będzie szybciej. Moje nazwisko? Anna Jabłońska. Sąsiadka. Czekam. Wyjdę na drogę... - Dziadku Piotrze, wytrzymaj proszę! Zaraz przyjedzie pomoc. - Pogłaskałam delikatnie jego bezwładną dłoń. - Nie umieraj... Wybieram numer domu. - Ania? Gdzie ty się podziewasz tyle czasu! Wszystko wystygło... - mama nie daje mi dojść do głosu. - Dziadek z bigosu zadowolony, że hej! - śmieje się. - Mamo! Dziadek Piotr zasłabł. Wezwałam karetkę. Przyślij tatę jak najszybciej. Czekam! - O Boże! - usłyszałam w słuchawce. - O mój Boże! Godziny oczekiwania na wiadomości ze szpitala dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie samochód taty zajechał pod dom. Mama, dziadek Tadeusz i ja zastygliśmy w niemym oczekiwaniu, wpatrzeni w drzwi wejściowe. Po dobrej chwili pojawił się w nich tata. Wiedzieliśmy, co powie. Jego twarz była bardzo poważna i skupiona. - Za późno. Stało się - westchnął, wchodząc do kuchni. Podłoga zaskrzypiała żałośnie w ciszy, która zapadła. Dziadek wstał ciężko z krzesła przy stole i wolno ruszył do swojego pokoju. Jego sylwetka skurczyła się nagle, zgarbiła. Błękitne oczy zaszkliły. Mama, ocierając kącik oka dłonią, również wstała i otworzyła przed dziadkiem drzwi. Stukot jego laski ucichł po chwili w sąsiednim pokoju. - Gdybym przyszła chwilę wcześniej... - Nie obwiniaj się, Aniu. - Tata usiadł obok. - Widocznie nadszedł jego czas. Nie mogłaś nic zrobić. Organizm był już wyczerpany. Lekarze próbowali go ratować, ale on nie
chciał już żyć. Odszedł spokojnie i cicho. Tak jak żył. Mama pociągnęła nosem. - Zadzwonię do Jadzi. - Koniecznie - przytaknął. - Jest wiele rzeczy do załatwienia. Same się nie zrobią. - Zajmę się kotami. - Wstałam. - Trzeba je nakarmić. Wygłaskać... - Podwiozę cię - zaproponował tata - a potem zajrzę do twojego samochodu. A jak nie zdążę do jutra, to weźmiesz mój. - Dzięki, tatuś. Jedźmy. Leśniczówka sprawiała jeszcze smutniejsze wrażenie niż po południu. Koty nie dokazywały. Czuły, że ich opiekun odszedł. Zwierzęta wyczuwają takie sprawy szybciej niż ludzie. Na widok pustego fotela, w którym znalazłam dzisiaj nieprzytomnego dziadka Piotra, ścisnęło mnie w gardle. - Żegnaj, dziadku Piotrze - pogładziłam oparcie jego bujanego fotela. - Nigdy cię nie zapomnę. Rozdział 3 Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę popełnić morderstwo z zimną krwią. Powstrzymała mnie jedynie myśl o rozpaczy rodziny odwiedzającej mnie za kratami więzienia. - Panie dyrektorze - uchyliłam drzwi gabinetu - czy mogę zająć panu chwilkę? Marek Brożyniec spojrzał na mnie groźnie zza biurka. Był sam. Zastępca, dyrektor Weronika Mazur uwijała się jak w ukropie, organizując zastępstwa za nieobecnych nauczycieli. Rok szkolny rozpoczął się nagłym atakiem grypy. Unikałam gada jak mogłam, ale chyba nie mam wyjścia. - Słucham? O co chodzi?
Udawał zajętego, grzebiąc w stercie papierów na biurku. Nie było tajemnicą, że bez Weroniki utonąłby niczym Titanic w pewnym zderzeniu z górą lodową. - Panie dyrektorze, chciałam prosić o zwolnienie na pogrzeb - przeszłam w progu do meritum sprawy. - Pogrzeb? - Podniósł wzrok. - A kto umarł? - Piotr Rawicz. Nasz sąsiad - przypomniałam. - Aaaa - machnął ręką. - Ten staruszek z leśniczówki. Nie wiedziałem, że to pani rodzina. - Dziadek Piotr to przyjaciel domu. Nie byliśmy spokrewnieni. - W takim razie nie mamy o czym rozmawiać. Wolne się nie należy. - Panie dyrektorze, bardzo proszę - zaschło mi w gardle - to dla mnie bardzo ważne. Pogrzeb zaczyna się za godzinę. Wrócę zaraz po uroczystości i zostanę dłużej w pracy. Marek Brożyniec wyprostował się w fotelu i patrząc na mnie z uśmieszkiem, przygryzł końcówkę ołówka, którym bazgrał coś przed chwilą na kartce. - Hmm - zamruczał. - Przyszła koza do woza? - Słucham? Po plecach przeszedł mi dreszcz obrzydzenia. - Powiedzmy, że wyrażę zgodę - zmrużył oczy. - Na co mogę liczyć w zamian? - Na odpracowanie opuszczonych godzin w wyznaczonym przez pana czasie - starałam się panować nad sobą. Dyrektor uśmiechnął się pod nosem. Wstał zza biurka i zwinnie przysiadł na krawędzi swojego biurka. Nie poprosił mnie, żebym usiadła. - Co powiesz na sobotę wieczór? - lekko przeszedł na „ty”. - Spacer i kolacja w dobrym towarzystwie dobrze ci zrobi. Wyglądasz na przemęczoną - zmrużył oczy.