mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rebizant-Siwiło Monika - Wrzosowiska 1 - Wrzosowiska

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rebizant-Siwiło Monika - Wrzosowiska 1 - Wrzosowiska.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Mojej Siostrze Marcie

ze mną można tylko pójść na wrzosowisko i zapomnieć wszystko… E. Stachura

PROLOG I dobro jest dobrem a zło jest złem sprawiedliwość jest dobrem a niesprawiedliwość złem miłość jest dobra i miłość jest zła więc dobro jest złem i zło jest dobrem H. Poświatowska Puszcza Solska, maj 1664 roku Wybiła północ, gdy strudzony wędrowiec stanął u stóp potężnego wzgórza. Do pokonania pozostał urwisty brzeg wzniesienia i broniące do niego dostępu Tenwica i Jeleń. Starostwo zamechskie, położone na obrzeżach ordynackich włości, było najdalej wysuniętą na południe posiadłością Sobiepana. Tu jego karząca ręka nie sięgała zbyt często. – Musisz uciekać, córko – szepnęła matka, wyciągając ze skrzyni szaty zmarłego syna. – O zmierzchu przejdziesz przez bramę w męskim przebraniu. Potem skryj się w puszczy. Unikaj przetartych szlaków. W dzień wypoczywaj, nocą przedzieraj się dalej. – Matko, nie opuszczę cię! – Joanna przypadła do nóg rodzicielki. – Grozi ci niebezpieczeństwo, a ojciec nie wstawi się za tobą po raz drugi! – Wiem. – Katarzyna pogładziła głowę córki. – Ty jednak musisz żyć. Posłuchaj uważnie. – Otarła łzy płynące po bladych policzkach Joanny. – Kieruj się na południe. Gdy dotrzesz do miejsca, w którym wysokie wzgórze oplatają dwa wartkie potoki, wyjdź na jego szczyt i zapukaj do bram zamku. Żyje tam samotnie człowiek, o którym zachowałam dobre wspomnienie. On cię wspomoże. Czas nagli. – Ucałowała czoło córki. Wędrówka przez puszczę zdawała się nie mieć końca. Joanna brnęła przez bagniste wertepy i leśne uroczyska, oddalone wiele kilometrów od ludzkich siedzib. Towarzyszyła jej dzika zwierzyna, spoglądająca nieufnie na drobną postać w chłopięcym ubraniu. Joanna nie bała się zwierząt. Stokroć gorsze mogło być spotkanie z człowiekiem. Dar, który posiadła w dniu narodzin, pozwalał bezpiecznie poruszać się wśród mroku. Widziała w ciemnościach niczym sowa czy kot idący na łowy. Sekret ten znała tylko matka, która surowo zakazała Joannie ujawniać go innym ludziom. To ona nauczyła dziewczynę wszystkiego – razem zgłębiały tajniki zielarstwa, niosły pomoc rannym, chorym i ubogim. Uważnie studiowały księgi, opanowując sztukę leczenia trudno gojących się ran. Joannie serce pękało z bólu na myśl o tym, że pozostawiła matkę w twierdzy. Niewdzięcznicy, których cudem przywróciła do życia, oskarżyli ją o czary! Nie chcieli wierzyć, że tajemnica uzdrowień tkwi w nauce, a nie – w sile czartowskich knowań. Spojrzała na wzgórze, wypatrując wśród drzew zamkowych murów. Dostrzegła ich zarys dopiero po chwili, gdy przemykające po niebie chmury odsłoniły okrągły jak bochen chleba księżyc. Zamek stał pośród strzelistych sosen, wtopiony w zieleń drzew, ciągnącą się aż po

horyzont. Gdzieś tam żył człowiek, który miał jej pomóc. Wzgórze było wysokie i bardzo strome. Chcąc przedostać się na drugi brzeg, musiała pokonać głębokie koryto wąwozu, przecięte dwiema rzekami. Nie umiała pływać. Opanował ją strach. Powoli, delikatnie badając grunt, zanurzyła nogi w lodowatej wodzie. Mimo majowej aury w najdalszych zakątkach puszczy panowały chłód i wilgoć. Stopy zapadały się w grząski muł. Woda podchodziła coraz wyżej, sięgając bioder, szyi i nosa. Zachłystując się nią, szła po grząskim dnie na czubkach palców. Do stromej krawędzi upragnionego brzegu było już bardzo blisko. Nagle tafla wody zamknęła się nad głową dziewczyny, wciągając ją w ciemność. Obudziła się w niewielkiej komnacie, na posłaniu wyłożonym niedźwiedzią skórą. Leżała naga, okryta jedynie delikatną, jedwabną materią. Jej męskie okrycie schło, rozwieszone na ogromnym krześle przy kominku. Palący się w nim ogień dawał błogie ciepło. Nad drzwiami wisiał ogromny krzyż. W potężnych lichtarzach płonęły świeczki. Przy drewnianym stole siedział mężczyzna, pochylając się z uwagą nad otwartą księgą. Gdy napotkał wzrok dziewczyny, uśmiechnął się i odłożył pióro. – Gdzie jestem? – zapytała Joanna, rozglądając się z przerażeniem dokoła. – I kim ty jesteś, panie? – Wyłowiłem cię z fosy i zabrałem na mój zamek. Jesteś moim gościem – odpowiedział. – Tonęłam – odtwarzała w pamięci moment, gdy żegnała się z życiem. – Zdążyłem na czas – przyznał. – Gdyby nie to, że zwykłem spacerować nad urwiskiem każdej bezsennej nocy, nikt nie odnalazłby nawet twojego ciała na tym pustkowiu. Kim jesteś? – Mam na imię Joanna, panie. Jestem córką Katarzyny Bielankiewiczowej z Zamościa. Oczy mężczyzny pojaśniały. – Córka Katarzyny – powtórzył wolno. – Czy… powiedziała ci, kim jestem? – Nie, panie… Mówiła tylko, że zachowała o tobie dobre wspomnienie i ty jeden będziesz mógł nam pomóc. – Przez wszystkie długie i samotne noce czekałem właśnie na nią – odezwał się cicho. – Obiecała, że wróci do mnie, gdy księżyc w pełni blasku będzie przemierzał niebo. Nie przestałem czekać na spełnienie tej obietnicy od dnia, gdy odeszła w świat z twoim ojcem. Wybrała jego, ale pozostawiła mi nadzieję… – Kochałeś, panie, moją matkę? – spytała Joanna, uważnie patrząc w twarz mężczyzny. – Kochałem… Lecz ona oddała serce innemu. Dając mi nadzieję, skazała mnie na wieczne wygnanie. Po latach wojaczej służby wróciłem na to wzgórze, do puszczy, w której pierwszy gród wznieśli moi przodkowie. To tu spoczywają szczątki moich dziadów… Wkrótce i ja odnajdę tu wytchnienie. – Coś ci dolega, panie? Jesteś chory? Troska w jej głosie sprawiła, że na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Na tę chorobę nikt jeszcze nie znalazł lekarstwa. Jej imię to „tęsknota”, Joanno. – Ja jestem tym lekarstwem, panie. – Wstała z łoża, podeszła do mężczyzny i klęknęła u jego stóp. – To ja mam cię uleczyć. – Masz oczy tak piękne, jak twoja matka, Joanno. – Ujął jej twarz ciepłymi dłońmi. – Patrz w nie z nadzieją, Andrzeju – wyszeptała. Spojrzał na dziewczynę poruszony. – Znasz moje imię? Nie wyjawiłem ci go. – To ja, Andrzeju. – Zamknęła oczy. – Twoja Katarzyna. Lekkim ruchem podniosła się z ziemi. – To ty! – Patrzył oczarowany na stojącą przed nim smukłą postać Joanny, przez którą

przemawiała do niego ukochana. – Posłałam moją córkę, by dała ci szczęście, Andrzeju. Popełniłam błąd, wybierając Macieja i jego miłość. Szczęście przy nim trwało krótko i rozpłynęło się niczym mgła na rozstajnych drogach. Nie mogę cofnąć czasu. Niebawem jednak moja głowa spadnie na zamojski bruk, kończąc na zawsze ziemską pielgrzymkę twej ukochanej. – Najdroższa, nie pozwolę na to! – Wziął dziewczynę w ramiona. – Uchronię cię przed okrutnym losem. Już zawsze będziemy razem! – Nie powstrzymasz przeznaczenia, Andrzeju – zaśmiała się gorzko, gładząc dłonią jego czoło. – To stanie się już jutro. Nie rozpaczaj – zasłoniła mu usta dłonią – bo właśnie wtedy moja strudzona dusza połączy się z duszą mojej ukochanej córki, a przez jej ciało połączy się i z tobą. Kochaj nas z całej siły i bądź dla nas dobry. Mamy do wypełnienia misję, która splecie losy wielu pokoleń. Jako Anioły Snu wskazywać będziemy naszym córkom drogę, by nie zapomniały nigdy o swoich korzeniach. Nie wymierzaj sprawiedliwości i nie szukaj pomsty. Winni zostaną ukarani, a szlachetność serca nagrodzona. Po tych słowach ciało Joanny osunęło się miękko, tonąc już na zawsze w stęsknionych ramionach ukochanego. *** Mijały lata. Joanna i Andrzej żyli w zgodzie i miłości na wzgórzu w widłach Tanwi i Jelenia. Gdy ich córki dorosły, rozpoczęły samodzielne życie u boku swoich mężów w śródleśnej osadzie nad spienionym Sopotem. I chociaż losom kolejnych pokoleń towarzyszą od wieków zdrada i cierpienie, jedyna droga ku szczęściu wiedzie niezmiennie do Wrzosowisk.

PROLOG II Tam z tyłu szumi potok, to jest czas, który ucieka, a ty pozwalasz mu przepływać przez palce i nie chcesz schwytać czasu H. Poświatowska Wrzosowiska, sierpień 1993 roku Nie umiałam spokojnie zebrać myśli. To niemożliwe – każdy, tylko nie ona! Nie Natalia! Od wczesnego dzieciństwa byłyśmy nierozłączne, jedna za drugą skoczyłaby w ogień… Nie miałyśmy przed sobą tajemnic. Tylko jej mogłam powierzyć najskrytsze myśli, znaleźć u niej radę, wsparcie i pocieszenie. Przyjaźń, która nas łączyła, była idealna. Prawdziwa. – Mówię ci, co widziałam – kontynuowała Iwona. – Wybiegła za nim, zagrodziła mu drogę i tłumaczyła coś z płaczem. Chciał ją wyminąć, ale zawisła mu na szyi niczym konająca. Adama dosłownie wbiło w ziemię! Dłuższą chwilę stał jak posąg. Patrzyli sobie w oczy… Po chwili potrząsnął nią, a ona potwierdziła coś z płaczem. Próbowała go objąć, ale odepchnął ją, obrócił się i poszedł. – Iwa, może to nie byli oni? – Ślepa przecież nie jestem – ofuknęła mnie. – To byli Natalia i Adam. Na bank! Westchnęłam. – Widzieli cię? – Raczej nie. Stałam na moście, tuż obok figury Nepomucena. Oni w dole, bliżej rzeki. Osłaniały mnie drzewa. Szum wody zagłuszał słowa, ale widziałam wystarczająco dużo, by nabrać pewności, że nie mieli sobie nic miłego do powiedzenia. Wyglądało mi to na kłótnię kochanków… Natalia przecież od dawna miała na niego chrapkę. – Zmrużyła oczy. – Przestań! O czym ty mówisz? – O czym? – parsknęła śmiechem, patrząc na mnie z wyższością. – Wszystkie wróble we Wrzosowiskach już o tym ćwierkają. Twoja przyjaciółeczka odbiła ci chłopaka, a ty nawet tego nie zauważyłaś! Zacisnęłam pięści. – Oszalałaś chyba… – Nie ja – patrzyła na mnie z pobłażaniem – tylko Natalia, na punkcie Adama. Postukałam palcem w czoło. Akurat! – Żal mi cię, Julka. Bardzo żal – dodała Iwa z udawanym współczuciem. – I nie mówię tego złośliwie. Przejrzyj w końcu na oczy! Może jeszcze zdążysz coś z tym zrobić – rzuciła na pożegnanie, po czym obróciła się i poszła w swoją stronę. Chociaż nie wierzyłam w ani jedno słowo Iwony, ziarno niepewności zostało zasiane.

Natalia i Adam… Nie! Przecież zauważyłabym! W dodatku to właśnie Iwona musiała obejść się smakiem, kiedy Adam zaproponował, żebyśmy zaczęli się spotykać. Ciągle wodziła za nim tym swoim maślanym wzrokiem, a oskarża o to Natalię. Zazdrośnica! Natka pęknie ze śmiechu, gdy jej o tym opowiem… Ale najpierw trzeba zanieść do domu te nieszczęsne zakupy. Siatka z pięcioma kilogramami cukru ciążyła jak worek kamieni. Zaledwie przed godziną wróciłam z wakacji z Niemiec. Po całonocnej podróży, w południe dotarłam do Lublina, gdzie ledwo złapałam ostatni autobus do Zamościa, a stamtąd do Wrzosowisk. Dopiero co odstawiłam walizkę do swojego pokoju i weszłam do kuchni, a już babcia Marianna z miejsca wysłała mnie po cukier. Smażyła w wielkim garze jakieś konfitury i nic w tej chwili nie było bardziej godne uwagi. Pobiegłam, kupiłam. Przed sklepem spotkałam Iwonę. Nie mogłam zwlekać z wyjaśnieniem tej głupiej plotki. Natalia na pewno siedzi nad Sopotem w ruinach papierni, ale dla pewności zajrzałam jeszcze do Zaborniaków na podwórko. Mieszkałyśmy po sąsiedzku, nasze domy rozdzielały splątane krzaki bzu. Płot nie był potrzebny. Jesienią, gdy opadały liście, machałyśmy do siebie z okien swoich pokojów. Na podwórku dostrzegłam tatę Natalii. Zapytany, odparł, że córka poszła do Krysi na Wrzosowiska Nowe. Wiedziałam, gdzie jest naprawdę. Krysia była naszym alibi i, w razie czego, miała nas kryć. Od śmierci żony pan Zaborniak kontrolował ukochaną jedynaczkę niemal na każdym kroku. – Mówiła, że wracasz dopiero jutro. Ucieszy się. Tylko nie siedźcie tam za długo… Wieczór blisko. – Wrócimy razem – obiecałam. – Do widzenia! Zanim jeszcze zdążyłam się odwrócić, z domu wyjrzała moja mama. – Julka, gdzie ty przepadłaś z tym cukrem?! – wykrzyknęła, załamując ręce. – Do Zamościa na piechotę poszłaś, czy co? – Bardzo śmieszne, mamuś! Podeszłam i wręczyłam jej siatkę z zakupami. – Marianna tak marudzi, że trzeba uciekać z chałupy – ściszyła głos. – A tobie, jak widać, mało na dziś wędrówek. Dokąd znowu idziesz? – Spotkałam Iwonę, głupot mi jakichś naopowiadała i muszę natychmiast porozmawiać z Natalią… – Zdążysz. Co nagle, to po diable. Wieczór blisko – powtórzyła za Józefem – a ty świeżo po długiej podróży. – To naprawdę bardzo pilna sprawa, mamo! – krzyknęłam, wbiegając na ścieżkę. – I żeby wam nie przyszło do głowy iść o zmroku nad Sopot! – wołała za mną. – Inaczej, chociaż jesteście dorosłe, ja i Józef spuścimy wam lanie! Na gołe tyłki! – Będziemy pamiętać! – odkrzyknęłam ze śmiechem. – Powariowali z tą klątwą, daję słowo – mruczałam pod nosem, biegnąc do Natalii. Ruiny papierni nad Sopotem od lat były miejscem naszych tajnych spotkań. Obie niedawno skończyłyśmy dziewiętnaście lat. Świat dorosłych otwierał przed nami swe podwoje, nie chciałyśmy jednak rezygnować ze spotkań w ruinach. Miejsce to miało dla nas wciąż ten sam urok, zresztą zakazany owoc smakował najbardziej! Gdyby ojciec Natalii albo moja mama dowiedzieli się, gdzie tak naprawdę spędzałyśmy każdą wolną chwilę, jak nic zamknęliby nas pod kluczem. Opowieści o klątwie, wiedźmach i harcujących w pobliżu Sopotu czartach znałyśmy na pamięć. Bajki; nawet przez chwilę nie dawałyśmy im wiary. Nie było cudowniejszego miejsca niż krzaczasty zakątek nad szumiącym Sopotem! Bawiłyśmy się tam, zakopując w piasku swoje

skarby: kolorowe szkiełka, kamyczki, muszelki i delikatne ptasie piórka. Strzeliste sosny otaczały wodę ze wszystkich stron, tworząc pachnący żywicą, szeleszczący bastion. Czułyśmy się tu bezpiecznie, mimo tego, że od wsi oddzielał nas szeroki pas lasu. Spienione kaskady wody opadały wokół porosłych mchem potężnych głazów. Okolica była wciąż dzika i nieujarzmiona, z rzadka odwiedzana przez turystów. I dobrze! Natalię zobaczyłam już z daleka. Siedziała na brzegu i wrzucała do wody kamyczki. Dwa długie, czarne jak węgiel warkocze opadały jej z tyłu na plecy. Okryła się ulubionym włóczkowym szalem, który kiedyś należał do jej mamy. Doskonale chronił przed chłodem, ciągnącym wieczorami od rzeki. Podeszłam na palcach i delikatnie zasłoniłam jej oczy. – Zgadnij, kto to? – zapytałam ze śmiechem. – Julka? Już wróciłaś… Jej słowa zabrzmiały jak skarga. Serce zabiło mi niespokojnie. – To tak mnie witasz? – Usiadłam na kamieniu obok, szturchając ją po przyjacielsku w bok. – Myślałam, że sprawię ci większą radość swoim przyjazdem. – Cieszę się – wyszeptała. – Naprawdę… bardzo się cieszę. Myślałam tylko, że mam jeszcze jeden dzień… Miałaś wrócić jutro. – Ale jestem dzisiaj. Mam ci tyle do powiedzenia! Natalia milczała zawzięcie, patrząc gdzieś w dal, a ja nabrałam pewności, że coś jest nie tak. – Chcesz mi o czymś powiedzieć? – zapytałam najbardziej swobodnym tonem, na jaki mnie było stać. Odpowiedziała mi cisza. Natalia patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. – Natka, powiedz coś… – Przepraszam cię, Julka! – Wykrzyknęła w końcu i ukryła twarz w dłoniach. – Tak bardzo cię przepraszam! A więc jednak…? Uklękłam przy niej. – Mów jaśniej – poprosiłam. – Chodzi o Adama? Zadrżała. – Skąd wiesz? – Iwona was widziała – wyjaśniłam. – Mówiła… Nieważne co. Nie uwierzyłam jej… – zawiesiłam głos. – A może powinnam? Natalia ciaśniej objęła ramiona rękami. Milczała. W tym momencie zrozumiałam, że nasza wspólna znajoma nie wyssała tej swojej historii z palca. – Dlaczego mi nie powiedziałaś, że kochasz Adama? – zapytałam cicho. – Dlaczego? – Nie chciałam zniszczyć naszej przyjaźni… Julia, ja naprawdę nie chciałam! To było silniejsze ode mnie! – płakała. – Serce nie sługa. Przecież to nie zbrodnia; nie urwę ci za to głowy. – Pociągnęłam ją przekornie za warkocz. – Zobaczysz, za jakiś czas będziemy się z tego śmiały. – Nie kochasz go już? – Natalia spojrzała na mnie z nadzieją w oczach. – Kocham – wyszeptałam, zdziwiona tym pytaniem. – Nawet po tym, jak cię potraktował? Mówiłaś, że nie chcesz go znać, że z wami koniec! Pamiętasz? – Pamiętam – tłumaczyłam. – Miałam czas przemyśleć wszystko na spokojnie. Wiem na pewno, że nie potrafię bez niego żyć. Nie chcę bez niego żyć! – dodałam z mocą. – Postanowiłam, że dam mu jeszcze jedną szansę. Ostatnią. – Za późno… On cię zdradził. – Z oczu przyjaciółki dalej płynęły łzy. – Zdradził cię… ze mną!

Poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. – Adam nie mógłby! Nie on! – Mógł i zrobił to! Oni wszyscy są tacy sami! Chodzi im tylko o jedno, a potem traktują cię jak śmiecia. Jak zużytą, niepotrzebną zabawkę! – Kłamiesz! – wykrzyknęłam, odsuwając od siebie przerażającą prawdę, jaką mi zaserwowała. Na moment zapadła między nami cisza. – Nigdy cię nie okłamałam, przecież wiesz… – zauważyła ona cicho. – Jeśli to prawda – spojrzałam jej w oczy – to nie Adam mnie zdradził, tylko ty! – Nie chciałam… Uwierz mi! Poderwałam się na nogi, tracąc nad sobą panowanie. – Wskoczyłaś mu do łóżka, gdy tylko wyjechałam?! Jak mogłaś! Ufałam ci! – Spotkałam go przypadkiem – tłumaczyła się niezdarnie. – Skarżył się, że go zostawiłaś… Wypił stanowczo za dużo i odprowadziłam go do domu. Pomogłam mu zrzucić ubranie i położyłam do łóżka. I wtedy przyciągnął mnie. Mówił, że mnie kocha, że pragnie… Chciałam uciec, zostawić go, ale nie starczyło mi sił. – Nie chcę tego słuchać! Przestań! – Musisz wiedzieć… Proszę, wysłuchaj mnie do końca. – Nie. Już wszystko wiem. – Z trudem opanowałam drżenie kolan. – Zrobiłaś mi wielkie świństwo; właśnie ty, moja najlepsza przyjaciółka! Wiesz o tym? Ale muszę cię rozczarować. Wszystko na nic. Adam zawsze kochał tylko mnie i to, że spędziliście razem noc, nic nie znaczy! Wybaczę mu. Nie zostawi mnie dla ciebie, tego możesz być pewna! – wykrzyknęłam i obróciłam się na pięcie. – Julia, zaczekaj! Dokąd idziesz? – A jak myślisz? Byle dalej od ciebie! – Gdybym tylko mogła cofnąć czas… Ale jest już za późno! Pewnie, pomyślałam rozżalona. Zawsze jest za późno. – Twoja zdrada, twój problem! – Jestem w ciąży! – krzyknęła nagle. – Jestem w ciąży z Adamem! Przystanęłam. Gdzieś na dnie mojego serca pęczniało nieznane mi dotąd uczucie. Po raz pierwszy w życiu czułam, jak ogarnia mnie potworny, nieokiełznany gniew. Znów zacisnęłam pięści. Przyjaźń, która łączyła nas od wczesnego dzieciństwa, odeszła w niebyt. Nie patrząc za siebie, wbiegłam w gęstwinę. Słowa Natalii dźwięczały mi w uszach natrętnym echem. Chciałam odpędzić je od siebie, zagłuszyć. Nie patrzyłam, dokąd idę; byle dalej od niej! Musiałam w samotności przemyśleć wszystko, co usłyszałam. Co zrobi Adam? Brnęłam przez zarośla coraz dalej przed siebie. Powiedziała mu. Tak. Przypomniałam sobie słowa Iwony. Właśnie wtedy ich zobaczyła. A on? Potrząsał nią, odpychał, omijał… Nie kocha jej! – W moim sercu pojawił się cień jakby współczucia, ale postanowiłam zdusić go w zarodku, póki czas, zanim zacznę ją usprawiedliwiać. Od lat nikt nie robił niczego innego. „Biedna Natalia – bez matki, spokojna, grzeczna, nieśmiała”… Cicha woda brzegi rwie! Zasłużyła sobie na to. Podrywaczka! Dwulicowa, podła żmija! Puszczalska! Gibka gałąź uderzyła mnie w twarz. Przystanęłam, rozcierając policzek. Co się ze mną dzieje? Nie powinnam; mimo wszystko nie powinnam tak myśleć o Natalii. Nie wolno mi! Dotknęłam ręką czoła; było rozpalone. Myśli krążyły po głowie jak rój rozwścieczonych pszczół. Rozejrzałam się dokoła i dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie wiem, gdzie jestem. Ścieżka wiła się wąską serpentyną wśród krzaków jeżyn. W oddali dostrzegłam zarys

rozwidlającej się drogi. Promienie zachodzącego słońca malowały na czerwono ogromną polanę, okrytą gęstym poszyciem wrzosów. Czartowe Pole… Poczułam chłód. Słońce coraz szybciej wędrowało w dół; zapadał wieczór. Roztarłam zmarznięte ramiona i ruszyłam wolno przed siebie, nie mając pewności, że idę we właściwym kierunku. Droga ponownie się rozwidlała. Zaczęłam podejrzewać, że chodzę w kółko. Te drzewa, zarośla, wrzosy… Te same czy tylko podobne? Wokół cisza, bez choćby jednego ptasiego trelu. Drgnęłam. Tuż obok usłyszałam wyraźny trzask suchej gałęzi, jakby ktoś lub coś skradało się w gąszczu. Przystanęłam, nasłuchując. Po chwili wyraźnie usłyszałam dochodzącą gdzieś z przeciwnej strony rozmowę. Odetchnęłam. Strzępki słów niosły się w tej dziwnej ciszy wyraźnym echem. W oddali usłyszałam ujadanie psów. Może to ktoś znajomy? W moim kierunku wolnym krokiem zdążało trzech mężczyzn. Dwóch rozmawiało, śmiejąc się głośno i gestykulując. Trzeci, wysoki, ciemnowłosy i diabelsko przystojny, szedł nieco z boku, krawędzią ścieżki. Nie – oceniłam szybko – nie znam ich. Pewnie turyści. Gdy podeszłam bliżej, dwóch wymieniło między sobą wesołe spojrzenia. Przystanęli. – Nie za zimno na takie spacery o zmroku? Wygląda pani na zagubioną. – Pomyliłam drogę, ale już w porządku. Chciałam ich ominąć. – Przyjezdna? – dopytywali, zagradzając mi przejście. – Przyjezdna – nie zaprzeczyłam. W końcu właśnie dzisiaj wróciłam z wakacji. – Trzeba uważać. W tych lasach łatwo się zgubić… A wioska już całkiem niedaleko. Proszę się trzymać tej ścieżki, a dojdzie pani prosto do Wrzosowisk. Teatralnym gestem wskazał mi drogę, robiąc przejście. Drugi przytakiwał z uśmiechem. Brunet patrzył na mnie czarnymi jak węgiel oczyma. Milczał. Ruszyłam w zasugerowanym kierunku. – Jakby nie mogła pani trafić, proszę wołać. Natychmiast pomożemy. – Dziękuję, zapamiętam! – odkrzyknęłam. Nie byłam strachliwa, ale ulżyło mi, gdy odeszli. Byłam pewna, że jestem blisko domu, ale z minuty na minutę robiło się ciemniej, a droga jakby nie miała końca. Las zaczął wyglądać obco i groźnie. Pojawiła się mgła; oplatała nogi niczym przydługi, zwiewny szal. Wiatr coraz gwałtowniej poruszał koronami drzew i mocno napierał na smukłe sosny. Rozkołysane drzewa skrzypiały żałośnie. Znałam las od dziecka. Lubiłam go. Dlaczego teraz osaczał mnie jak najgorszy wróg? Strach rósł we mnie z każdą sekundą. Każdy kolejny zakręt, każdy prześwit spomiędzy liści kazał mi wierzyć, że droga zaprowadzi mnie w końcu do rodzinnej wioski. Od kilkunastu minut nie słyszałam szczekania psów ani nawet żadnego szmeru. Coś mnie obserwowało. Przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że widzę przemykającego pomiędzy drzewami… wilka. Nie. To niemożliwe! Zamarłam. Tuż przy ścieżce, oparty plecami o pień drzewa, stał jeden ze spotkanych wcześniej mężczyzn. Przyglądał mi się z łagodnym uśmiechem na ustach. Było w nim coś… pierwotnego. Nie umiałam tego określić, ale czułam to całą sobą. Bałam się. Po co wrócił? Chce pomóc? Czy…? Stałam nieruchomo, napinając mięśnie aż do bólu. Uśmiechał się. Jego spokój był spokojem pająka skradającego się do uwięzionej w lepkiej pajęczynie muchy. A tą muchą byłam ja. Wciąż milczał, a mi serce podeszło do gardła. Cofnęłam się, nie mogąc oderwać od niego wzroku. – Czego chcesz? Zostaw mnie… – wyszeptałam błagalnie.

Zmroził mnie strach. Droga ucieczki była odcięta. Nie widziałam dokładnie rysów jego twarzy, tylko te oczy: dzikie, paraliżujące i takie… piękne! Nie spuszczając ze mnie wzroku, wyciągnął dłoń i wolno ruszył w moją stronę. W ułamku sekundy skoczyłam we mgłę. Miałam nadzieję, że on mnie w niej nie znajdzie. Biegłam. Serce łomotało mi w piersi jak spłoszony ptak. Gdzie teraz? W którą stronę? Drzewa, krzaki, gałęzie, wrzos…Wszystko stanowiło jedność. Biegłam wciąż przed siebie, byle dalej, byle szybciej. Ból w klatce piersiowej rozrywał mi płuca. Upadłam. Wiedziałam, że już nie zdołam się podnieść. Resztkami sił wpełzłam pod najbliższe świerkowe gałęzie, przywarłam do lepkiego od żywicy pnia, skuliłam się i wstrzymałam oddech, zastygając w bezruchu. Zacisnęłam zęby, żeby nie krzyknąć z bólu, gdy na zanurzone w miękkim kopcu dłonie spłynęła lawina mrówczego jadu. Wokół panowała cisza. Nie słyszałam niczego, prócz żałosnego skrzypienia drzew. – Boże… – bezgłośnie poruszyłam zdrętwiałymi wargami. – Niech to będzie tylko zły sen… Proszę, niech mnie ktoś obudzi z tego koszmaru… Niech mnie ktoś obudzi… Nagle twarde palce zacisnęły się na moich ustach. Czas nabrał szatańskiego rozpędu. Nie panowałam już nad niczym. W zwolnionym tempie oglądałam dziewiętnaście lat swojego życia. Kleszczowy uchwyt dławił mi oddech jak stalowa klamra. Chciałam krzyczeć, gryźć, drapać… Ale nie miałam szans. Leżałam nad przepaścią jak powalone drzewo, czując tylko przeszywający moje ciało ból. Świat zamazywał się, oddalał, odchodził w niebyt. Czarny całun okrył mnie szczelnie niczym lepka, pajęcza sieć… Zapadła ciemność.

Zamość, sierpień 2013 roku Julia – Dzień dobry; nazywam się Julia Stawarska, będę państwa przewodnikiem. Dzisiaj spędzimy czas na zamojskiej starówce, a jutro pokażę państwu najpiękniejsze zakątki Roztocza. Mam nadzieję, że czas, który spędzimy wspólnie, będzie dla państwa zachętą, by powracać na naszą piękną, zamojską ziemię i tutaj wypoczywać – chyba po raz setny wymówiłam oklepaną przez lata formułkę. Grupa emerytów z Pułtuska spogląda na mnie życzliwie. Kiwają głowami. Robią zdjęcia. Większość z nich to nauczyciele. Będą śledzić każde moje słowo, wyłapywać potknięcia, zadawać szczegółowe pytania. – Znajdujemy się na Rynku Wielkim. Ten wspaniały szesnastowieczny plac jest jednym z najpiękniejszych w Europie. Jego powierzchnia, to kwadrat… – …o wymiarach sto na sto! – wtrąca starsza pani, głośno studiując przewodnik. Reszta ucisza ją i kobieta oblewa się rumieńcem. – Przepraszam. To takie zboczenie zawodowe. Uczyłam matematyki… Grupa chichocze, a ja biorę głęboki wdech. – Zamość, miasto-twierdzę, założył w tysiąc pięćset osiemdziesiątym roku Jan Zamoyski, kanclerz i hetman wielki koronny. – Żoną Zamoyskiego była ta słynna Marysieńka Sobieska? – wyłapuję szept w grupie. – Jak Sobieska, to nie Zamoyska – krytykuje kolega emeryt. – Czy Marysieńka Sobieska była żoną Jana Zamoyskiego? – pyta wreszcie ktoś wprost. – Tak – wyjaśniam. – Była żoną wnuka kanclerza, także Jana, któremu nadano przydomek Sobiepan, ponieważ najbardziej cenił sobie niezależność i nigdy nie ulegał innym. Po jego śmierci wyszła za Sobieskiego. – A ten Sobiepan – drążyła nauczycielka – to ponoć umarł na jakąś wstydliwą chorobę? – Francuską – wyjaśnił ktoś w tłumie. – Podobno był z niego niezły pies na baby! Czytałem kiedyś taki wiersz… Coś w tytule o… kurwach z Zamościa było – dodał ciszej. – Rysiu, przestań! – zganiła go koleżanka. – Co sobie pani przewodnik o nas pomyśli! – Widzę, że odrobili państwo lekcje przed naszym spotkaniem – uspokoiłam. – Jestem tutaj po to, by odpowiadać na wszystkie pytania, a skoro interesują państwa takie ciekawostki, opowiem kilka. Jedna z nich dotyczy właśnie wiersza, o którym pan wspomniał. Jan Andrzej Morsztyn, autor, zatytułował go Paszport kurwom z Zamościa. Przypadkowo – mrugnęłam – znam go na pamięć. – Bardzo pikantny? – Zatarł ręce ośmielony pan Rysio. – No cóż, nie da się ukryć – potwierdziłam. – Hmmm… Z góry przepraszam za Morsztyna, ale poecie wolno wiele… Paszport kurwom z Zamościa – powtórzyłam tytuł, zmrużyłam oczy i przytoczyłam utwór. Moi słuchacze coraz bardziej czerwienieli; mniej więcej w połowie nawet nie ukrywali

już chichotu. – Niezły ordynat! – Trząsł się ze śmiechu kolega pana Rysia. – Faktycznie miał harem czy trochę to poeta podkolorował? – Cóż, Jan Sobiepan Zamoyski był mężczyzną wielce kochliwym – wyjaśniałam. – Współcześni mu zamościanie podziwiali jego twardy, żołnierski charakter, ale wyrzucali rozpustne życie. Nawet żona, Maria Kazimiera de La Grange d’Arquien, nazywała go fujarą i w niedługi czas po jego śmierci bez żalu utonęła w ramionach hetmana Jana Sobieskiego, za którego sprawą później została królową. – Jak to mawiają, „My rządzimy światem, a nami kobiety” – skomentował pan Rysio. – Przynajmniej chłop użył życia! – O, nie cieszył się nim zbyt długo! Umarł pewnej nocy 1665 roku, w wieku zaledwie trzydziestu ośmiu lat. Podobno jego śmierć była związana z czarami… – zawahałam się. – Ale odbiegam teraz od standardowego programu spaceru po Zamościu. Życzą sobie państwo przejście do Katedry, które mamy w planie, czy kontynuujemy wątek Sobiepana? – Katedrę zwiedzimy z przewodnikiem… papierowym! – zagrzmiał pan Rysio, wychodząc przed szereg. – Znajdziemy w nim to, o czym pani może nam opowiedzieć? – Cóż, tej historii nie znajdziecie państwo w żadnym przewodniku! – zaśmiałam się. – Może tylko wzmiankę o ścięciu na zamojskim rynku Katarzyny Bielankiewiczowej, mieszczki oskarżonej o czary. Zanim ta nieszczęsna kobieta położyła głowę pod katowski topór, rzuciła na Sobiepana przekleństwo. Podobno jej duch do dziś spaceruje podcieniami Starego Miasta. Wbrew oficjalnej wersji, ta historia ma swój ciąg dalszy i znam go tylko ja, ponieważ… powiem państwu w zaufaniu… – ściszyłam głos – jestem prapraprawnuczką Katarzyny. Grupa wydawała się poruszona tym wyznaniem. – Nie żartuje z nas pani? – zapytała matematyczka. – Przewodnicy w każdym mieście wciskają nam jakieś wyssane z palca opowieści, żeby ubarwić fakty! A duchy to już obowiązkowo wszędzie mają. A jak nie mają, to sami produkują. Taśmowo! – W każdej legendzie, nawet najbardziej nieprawdopodobnej, jest ziarenko prawdy… – odparłam. – Można nie wierzyć w duchy, ale niektórym zjawiskom nie da się zaprzeczyć. Do dzisiaj wielu twierdzi, że czarownice też nie są wymysłem… – Pani też w to wierzy? – Wiara to coś zupełnie innego; nieraz fakty mówią same za siebie. Historia mojej siedemnastowiecznej prapraprababki jest prawdziwa. Przechodziła z pokolenia na pokolenie, z ust do ust. Ja usłyszałam ją od swojej babci. Jak podaje rodzinna legenda, córka Katarzyny, Joanna, schroniła się przed prześladowaniami na wzgórzu zamkowym w sercu Puszczy Solskiej, przejąwszy od swej matki znachorską spuściznę. Z kolei jej córki i wnuczki porzuciły wzgórze i osiadły w głębi Puszczy, w pobliżu wartkich wód Sopotu. Z czasem nieopodal doliny powstała leśna osada, Wrzosowiska. Nazwa pochodzi, oczywiście, od mnóstwa fioletowych krzewów, które porastają okolicę. O kobietach z wrzosowisk nie mówiono inaczej, jak „wiedźmy”, ponieważ słynęły w okolicy z tajemniczych umiejętności leczenia najcięższych ran i schorzeń za pomocą ziół. Wrzosowiska to moja rodzinna miejscowość – zakończyłam z dumą. – Na wiedźmę to mi pani zupełnie nie wygląda! – rzucił ktoś komplement. – Latanie na miotle jest już chyba niemodne? – śmiali się inni. Pokręciłam głową. – Zdziwiliby się państwo, ale w siedemnastym wieku wielu twierdziło, że widzieli na własne oczy, jak czarownice ujeżdżały ropuchy, skacząc na nich wokół Zamościa. Że powodowały choroby, rzucały uroki i podczas nowiu oddawały się diabłom na leśnych uroczyskach…

– Pani też? – zapytał ktoś odważnie. Bibliotekarka zganiła go surowym spojrzeniem. – Pani też… posiada jakieś zdolności? – poprawił się mężczyzna, nie patrząc na koleżankę. – Nie jestem do końca pewna – odpowiedziałam wykrętnie. – Te zdolności odkrywamy w sobie na różnych etapach życia, być może na mnie nie przyszła jeszcze kolej. Ale, ale… Nie powiedziałam też państwu najważniejszego… – dodałam po chwili. – Zdolności magiczne dotyczą tylko kobiet. Począwszy od siedemnastego wieku, w rodzinie mojej matki rodzą się wyłącznie dziewczęta! Od tamtej pory nigdy nie odnotowano u nas narodzin chłopca. Moja gromada emerytów była wyraźnie poruszona. – To niemożliwe! Nigdy? Przez wszystkie pokolenia? – Ja także mam córkę – zaśmiałam się. – Ma na imię Natalia. – O, narobiła nam pani tymi opowieściami apetytu – pogroził mi palcem pan Rysio. – Proszę mówić dalej. No cóż, sama się o to prosiłam. – Przejdźmy bliżej kamieniczek ormiańskich, znajdujących się w północnej pierzei Rynku. – Poprowadziłam grupę we wskazanym kierunku. – Katarzyna była Ormianką, żoną bogatego zamojskiego wójta. Ormianie trudnili się przeważnie kupiectwem i byli bardzo majętni. Kamieniczki, które pozostawili, są najpiękniejszą spuścizną zamojskiego Rynku. – Rzeczywiście! – zachwycali się, błyskając fleszami. – Ale co z tą Katarzyną? – Katarzyna Bielenkowiczowa miała zostać spalona na stosie za czary. Niewdzięczny mąż, Maciej, tym razem nie próbował ratować wiernej, kochającej go żony. Załamany po śmierci ich jedynego syna, topił swój żal w gorzałce, coraz bardziej odsuwając się od rodziny. Raz już wstawił się za Katarzyną przed zamojskim trybunałem, gdy oskarżono ją o próbę otrucia go. Przyznał wówczas, że po prostu za dużo wypił, i Katarzynę ułaskawiono. Kiedy ponownie postawiono jej zarzut uprawiania magii i skazano na stos, postanowił pogodzić się z decyzją sędziów. Powołani świadkowie byli zgodni co do tego, że Katarzyna jest czarownicą. Jedyną osobą, która mogła zmienić decyzję sądu, był ordynat Jan Sobiepan Zamoyski, ale prawa łaski wobec Katarzyny nie zastosował. „Złagodził” jedynie karę, zamieniając stos na ścięcie toporem. Wyrok wykonano 16 maja 1664 roku przy zamojskim ratuszu. – Jaki łaskawca! – oburzył się pan Rysio. – Tak potraktować niewinną kobietę! – Może taka całkiem niewinna nie była – powątpiewała matematyczka. – Pani Julio, to jak w końcu… Była tą czarownicą czy nie? – Na pewno była kobietą wykształconą i nieprzeciętną, co w tamtych czasach mogło jej tylko zaszkodzić – odpowiedziałam natychmiast. – Tysiące kobiet padało ofiarą nieludzkich tortur i egzekucji za byle pomówienie. Mogłabym długo państwu o tym opowiadać, ale… – Ale to bardzo ciekawe, co pani mówi! – protestowali. – Prosimy chociaż o jeden przykład! – To były bardzo okrutne praktyki – ustąpiłam. – Przed rozpoczęciem tortur kat bił oskarżoną z całej siły w twarz, aby zalała się krwią. Uważano, że traci w ten sposób swoją moc. Kobiety szarpano rozpalonymi szczypcami, przypalano świecą, rozciągano, pławiono, zamykano związane w drewnianych beczkach. – Okropieństwa! – wzdrygnęła się bibliotekarka. – I to wszystko w Zamościu? – Nie – uśmiechnęłam się. – Procesy o czary w samym Zamościu czy okolicach twierdzy zdarzały się niezmiernie rzadko, niemniej jednak miały miejsce i tu. Surowy wyrok Sobiepana wykonany na wójtowej nie był niestety jedynym. Już wcześniej ordynat nie zastosował prawa

łaski, chociaż nawet sędziowie chcieli odstąpić od wymierzenia kary, gdy stanęła przed nimi kobieta w zaawansowanej ciąży. – Boże! Spalili ciężarną? – Jedna z emerytek aż zakryła sobie usta dłonią. – Niestety tak. – Proszę opowiedzieć – nalegała grupa. – Wyrok wykonany także na nienarodzonym dziecku był złą wróżbą dla Sobiepana i miał… dalsze konsekwencje. Potężny pożar prawie zniszczył miasto, a dzieci zrodzone ze związku ordynata z Marysieńką umierały w niemowlęctwie lub rodziły się martwe. Sobiepan Zamoyski zmarł, nie pozostawiając następcy. Kara niebios była współmierna do winy. – Łatwego charakteru to on nie miał – dyskutowano. – Niestety, podobnych wyroków było więcej. W Zamościu praktycznie panowało bezprawie. Surowo karano najmniej winnych, podczas gdy od sprawiedliwości wykręcali się dobrze urodzeni i majętni. Nawet zabójcy Pawła Bielankiewicza, syna Macieja i Katarzyny, nie spotkała surowa kara. Sąd skazał go jedynie na wygnanie z miasta. – Żadna nowość, pani Julio! A dzisiaj to niby inaczej? Uśmiechnęłam się. Ożywiona gestykulacja i gwałtowna wymiana poglądów wśród moich słuchaczy wskazywały na to, że rozmowa zeszła na polityczne tory. Panie uciszały kolegów. – Uspokójcie się! Chcemy się jeszcze czegoś dowiedzieć… Pani Julio – zwróciły się do mnie – mówiła Pani o czarach rzuconych na Sobiepana przez Katarzynę. – Nie były to czary, a raczej przekleństwo – uściśliłam. – Za chwilkę sami państwo zrozumiecie. Proszę za mną. Grupa posłusznie skierowała się moim śladem ku Pałacowi Zamoyskich. – Spójrzcie teraz państwo na tablicę – wskazałam ręką. – „Ponieważ z pałacu nie wyszła sprawiedliwość, to sąd w pałacu zamieszka”, mówiła tuż przed ścięciem Katarzyna. Turyści znacząco pokiwali głowami na widok czerwonej tabliczki informującej, że od czasu odzyskania niepodległości w budynku tym swoją siedzibę ma Sąd Rejonowy. – Mówiła także – kontynuowałam: – „Oto nim rok minie, wzywam dumnego ordynata na sąd Boży. A nie zostanie po nim żaden dziedzic”. Sobiepan skonał w wielkich męczarniach niecały rok po straceniu Katarzyny. Po jego bezpotomnej śmierci rozgorzał wielki spór o miasto, który stał się przyczyną wielkich waśni w potężnym rodzie Zamoyskich. „I nad Zamościem zawisną czarne chmury…” – ciągnęłam. – Można uznać, że przepowiednia była w tym miejscu wyjątkowo złowróżbna nie tylko dla samego Zamościa, ale i całej Rzeczypospolitej. – No tak. Zabory – mruknął pan Rysio. – Kolejni zamojscy ordynaci źle się czuli w pałacowych murach. Panowały w nich wilgoć, chłód i niepokój, jakby duch Katarzyny Bielankowiczowej przypominał im o winie Sobiepana. Jutro wyjedziemy na Roztocze, gdzie zobaczą państwo inne siedziby Zamoyskich: w Klemensowie, Łabuniach oraz w Zwierzyńcu. – A Wrzosowiska? – zapytał ktoś raptownie. – Będziemy tam jutro? Chcielibyśmy zobaczyć tę wioskę. – Będziemy przez nią tylko przejeżdżać. Jeśli starczy nam czasu, wstąpimy też na Czartowe Pole. Zrobię jednak wszystko, żeby tego czasu nam zabrakło, pomyślałam. Nienawidzę tego miejsca… Nienawidzę! – A to Czartowe Pole? Co to takiego? – dociekała matematyczka. Skoczyło mi ciśnienie, serce zabiło jak szalone. Na dzisiaj dosyć! Koniec. Czas minął. To miejsce od lat wywoływało we mnie skrajne emocje. Nie mogłam tego opanować. Nie umiałam…

– Drodzy państwo – usiłowałam zachować spokój, chociaż pulsowało mi w skroniach – jutro odpowiem na każde państwa pytanie. Spotykamy się o dziewiątej na placu przed pomnikiem Jana Zamoyskiego. – Wskazałam miejsce ręką. – Do zobaczenia. – Będziemy w komplecie – zapewnił Pan Rysio. – Dziękujemy. Do zobaczenia! Jakub – Nie śpisz? – Ksiądz Tobiasz Stawarski rozprostował dłonie; aż strzeliły kości. Ziewnął ukradkiem, rozglądając się po twarzach reszty podróżnych. Za oknem szarzało. Autobus pędził naprzód, prowadzony sprawną ręką wypoczętego, przyzwyczajonego do dalekich tras kierowcy. – Gdzie jesteśmy? – zapytałem. – Kiedy będziemy w Zamościu? – O, nie tak prędko – zaśmiał się. – Widzę, że ci pilno. – Nie mogę uwierzyć, że tu jestem. Dziękuję – wyszeptałem. Ksiądz Tobiasz wciąż się uśmiechał. – Twój ojciec to mądry człowiek. Zobaczysz, teraz wszystko się zmieni. Na lepsze. – Też to czuję – przyznałem. Wziął do ręki książkę, którą czytałem, by odpędzić sen. – Coś nowego? Michael Green, Wierzę w klęskę szatana – przeczytał. – Skąd ją masz? – Przed wyjazdem ojciec zaprowadził mnie do swojej biblioteki. Przez wiele lat stała zamknięta… Ze względu na mamę. – Można się było tego domyślić – mruknął. – Może nie powinienem jej czytać? Nie chciałbym przekroczyć pewnych granic… Ksiądz Tobiasz przeniósł wzrok z książki na moją twarz. – Te granice wyznaczyła twoja zmarła matka – przypomniał. – Szanuj jej pamięć, lecz nie ulegaj psychozie. Twoje doświadczenia duchowe są znacznie głębsze i bardziej skomplikowane od doświadczeń twoich rówieśników… – Bardzo chciałbym zrozumieć, co się ze mną dzieje – westchnąłem. – Bo chyba jest w tym jakiś sens, proszę księdza? – Na pewno. W końcu dotrzemy do prawdy; modlę się o to każdego dnia. Na chwilę zapanowała cisza. – Boję się, że słowa matki okażą się prorocze. Nie pracuję nad sobą tak mocno, jak jej obiecałem. – Wiesz przecież, że nie jesteś w swoich staraniach osamotniony. – Tak… Wiem – przyznałem, patrząc na niego z wdzięcznością. Kto wie, kim bym się stał, gdyby nie on? – A zatem… Co my tu mamy? – Otworzył książkę i w skupieniu przebiegł tekst wzrokiem. Nie przeszkadzałem mu. Letnie krajobrazy za szybą pędzącego autokaru były czymś zupełnie innym niż wszystko, co dane mi było do tej pory oglądać. Moim rodzinnym miastem było Monachium, lecz nie znałem go zbyt dobrze. Przez długie lata czujne spojrzenie matki towarzyszyło mi na każdym kroku. Nie mogłem samotnie chodzić gwarnymi ulicami miasta, czytać książek, na które miałem ochotę… Nic bez jej wiedzy i zgody. Jedynym miejscem, w którym mogłem czuć się poza jej zasięgiem, był konfesjonał. Jej śmierć niewiele w moim życiu zmieniła. Nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że wciąż jest przy mnie i z surową powagą podąża za mną krok w krok, niczym cień. Urodziła się w Polsce, ale nigdy nie wracała wspomnieniami do dzieciństwa. Wychowywała mnie w duchu polskiego katolicyzmu – i to wystarczyło. Wszelkie pytania, które nieśmiało zadawałem, z miejsca ucinała pouczeniem,

bym lepiej zajął się poważniejszymi sprawami niż szperaniem w jej życiorysie. Ojciec był inny: dużo cieplejszy i bardziej wyrozumiały, ale nie chciał lub nie potrafił jej się sprzeciwić. To matka rządziła niepodzielnie domem i naszym życiem. Odkąd ksiądz Tobiasz przyjął mnie pod swoje skrzydła, toczyliśmy długie dysputy na przeróżne tematy. Wzbudzał we mnie podziw i szacunek swoją wiedzą, oczytaniem i przenikliwym umysłem. Bóg czuwał nade mną, pozwalając, by nasze ścieżki się skrzyżowały. Zapatrzony w „Mistrza”, jak w myślach nazywałem księdza Tobiasza, chciałem być taki jak on. Przy nim nie czułem zła, które – tak twierdziła matka – czaiło się we mnie, nieuchronnie prowadząc do bram piekieł. Ksiądz wielokrotnie chciał zabrać mnie na wakacje w swoje rodzinne strony, do Polski. Matka za każdym razem sprzeciwiała się wyjazdowi. Gdy umarła, musiało minąć trochę czasu, zanim zapytałem o pozwolenie ojca. Zgodził się niemal natychmiast. Wypytywał mnie o dokładny cel podróży i w pełni go zaakceptował. Po śmierci żony jakby odżył, częściej się uśmiechał. Gdy, gotowy do drogi, przyszedłem się pożegnać, uścisnął mnie serdecznie i zapewnił, że kiedy wrócę z wakacji, zasiądziemy do długiej i szczerej rozmowy, która być może odmieni moje życie na lepsze. Prosił, bym nie zapominał o nim w codziennej modlitwie. Opieka księdza Tobiasza dawała mi wolność. Spojrzałem na Mistrza – siedział obok, pochłonięty lekturą. Będzie okazja, by przedyskutować z nim tematy zaprzątające mi myśli. Poczułem zmęczenie. Sen, z którym toczyłem nieustanną walkę, postanowił nakryć mnie swoimi skrzydłami. Broniłem się przed nim, wypełniając czas lekturą najróżniejszych książek; absorbując umysł, odganiałem od siebie grzeszne myśli. Śniłem ten sen, odkąd pamiętam. Najpierw jej krucze warkocze pochylały się nade mną po matczynemu, piwne oczy patrzyły z czułością podobną matce. Mogłem doświadczać tego tylko w snach. Na jawie oczy prawdziwej matki ciskały gromy. Tamta ze snów widziała we mnie dobro. Ta, którą oglądałem w czasie dnia, tylko zło. Lubiłem spać. Wiedziałem, że kiedy tylko zamknę oczy, przyjdzie ta, do której tęsknię. Z czasem moje sny nabrały innych barw i odcieni. Piwne oczy jaśniały pragnieniem. Kobieta uczyła mnie poznawać swoje ciało. Pod jej władczym dotykiem stawałem się mężczyzną. – Misza – szeptała. – Tylko ciebie kocham! – A ja kocham ciebie, Sarenko… – odpowiadałem, wcale nie dziwiąc się we śnie tym słowom. Gdy sen odchodził, widziałem tylko zimne ściany mojego pokoju. Zlany potem modliłem się, by karzący wzrok matki nie wyczytał z moich oczu tajemnicy miłosnych uniesień. Z każdym nowym dniem coraz bardziej nienawidziłem wczesnych poranków, długich, rozwlekłych dni, ciągnących się w nieskończoność wieczorów. Ważna była tylko noc, która trwała tak krótko… Pewnego dnia zwierzyłem się z tych snów matce. Miałem może siedem lat, a pani z warkoczami przychodziła niezmiennie co noc, tuląc do snu opiekuńczymi ramionami. – Śpij, Misza – szeptała. – Ja czuwam. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Matka uważnie słuchała moich słów. Potem długo milczała. Gdy w końcu przemówiła, jej słowa raniły bardziej niż cielesne kary, które mi potem systematycznie wymierzała. – Jesteś zły, Jakubie – mówiła. – Masz w sobie diabła. To on przychodzi do ciebie pod postacią tej kobiety. Kusi cię i po kawałku wyrywa duszę. On cię stworzył, wiem to na pewno, a teraz próbuje odebrać swoją własność. Upomina się o ciebie. Ale nie bój się, synu, nie pozwolę na to! – Patrzyła mi w oczy. – Ja cię ocalę. Musisz tylko być posłuszny. Będziesz, prawda? Bałem się tak bardzo, że kiwałem głową, płacząc bezgłośnie. – Przyrzeknij mi, że będziesz walczył z diabłem, który się w tobie zagnieździł!

– Tak, mamo – wyszeptałem. – Dobrze. – Pogłaskała mnie po twarzy. Dotyk jej ręki był lodowaty. – Jesteś bardzo dzielny, Jakubie – uśmiechnęła się. – Od dzisiaj rozpoczynamy walkę ze złem. Czeka nas wiele lat pracy i wysiłku, ale twoja dusza nie zostanie potępiona. Dzięki mojej miłości i poświęceniu nie skończysz w piekle. Od dzisiaj codziennie rano będziesz mi się spowiadał, zwierzał z każdej chwili, w której przychodzi Zły. Gdy nadejdzie czas, znajdę ci odpowiedniejszego spowiednika. Jesteś już spokojniejszy, synku? Tak… – Pokiwała głową. – Widzę to w twoich oczach. Kiedy dorośniesz, zrozumiesz i docenisz moją pracę. Wiem, że tak będzie. A teraz chodź, idziemy się modlić. Moje życie stało się wyboistą drogą, którą z pokorą kroczyłem przez kolejne lata. Tęskniłem za mrokiem, przeklinałem dzień. Posłuszny słowom matki, uwierzyłem, że opętało mnie zło. Nie umiałem jednak wyrzec się go do końca. Sny nie minęły, a we mnie narastał bunt. Nocami rozpierał mnie gniew. Uciekałem; kopyta rączego rumaka niosły mnie w zieleń lasu, na wrzosowe polany. Wokół tylko noc, mój zdławiony oddech i szept znajomych ust: „Misza, kocham cię… Kocham cię… Wróć!”. Budziłem się o świcie, zlany potem. Nie chciałem śnić, a jednocześnie nie wyobrażałem sobie chwili, gdy zło odejdzie. Jaka straszna pustka zostałaby we mnie? Jaki potworny żal…! Matka kazała mi codziennie się spowiadać. Słuchała uważnie każdego słowa, a potem wypędzała ze mnie zło; piekący ból przeszywał plecy, gdy wymierzała mi razy giętką rózgą. Nie płakałem. Matka nie umiała wniknąć w mój umysł podczas snu, znalazła jednak sposób, by przechytrzyć gnieżdżące się we mnie zło. Przeniosła się do mojego pokoju i każdej nocy, dokładnie co godzinę, budziła mnie. Chodziłem nieprzytomny ze zmęczenia. Matka odsypiała w dzień, dumna, że chroni mnie najlepiej, jak umie. Dzień Pierwszej Komunii Świętej stał się dla mnie podwójną uroczystością. Matka przekazała mnie w ręce spowiednika. Odtąd tylko jemu miałem relacjonować swoje wizje. Modliłem się żarliwie do Boga, by wybrała duchownego, któremu ufałem – i Bóg mnie wysłuchał. Moim spowiednikiem, za przyzwoleniem matki, został ksiądz Tobiasz Stawarski, z Polski. Ze łzami w oczach błagała go, by wypędził ze mnie szatana, a on przyrzekł jej, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Dzień pierwszej spowiedzi u księdza Tobiasza był najszczęśliwszym dniem mojego życia. Przez kratki konfesjonału płynęły łagodność, wyrozumiałość i dobro. Ksiądz Tobiasz słuchał mnie cierpliwie i nie potępiał. Potem każdego dnia w natłoku codziennych zajęć znajdował czas na rozmowę ze mną. Mogłem bez strachu opisać każdy szczegół moich grzesznych snów. Zawsze przemawiała przez niego wielka mądrość. Pytałem o wszystko. Podczas długich rozmów i dyskusji, które prowadziliśmy, poznawałem świat, tajniki wiary i Boga. Kościół, który dotąd odwiedzałem przepełniony strachem, stał się domem, do którego chciałem wracać. Przysięga, jaką złożyłem matce na łożu śmierci, nie była dla mnie karą. Trzymając jej zimną dłoń w swojej, wpatrzony w krucyfiks, który przystawiła mi do twarzy, z pokorą powtarzałem słowa: – Ja, Jakub Zerfass, przysięgam w obliczu Boga, że nigdy nie zejdę z drogi prawdy, miłości oraz dobra i, radując serce swojej umierającej matki, przyjmę święcenia kapłańskie i będę czynił dobro, w imię wdzięczności za trud włożony w moje wychowanie. Amen. Od wyjazdu z Monachium spałem zaledwie godzinę. Sarna nie zdążyła mną zawładnąć. Otworzyłem oczy i jej kusząca postać rozwiała się w świetle poranka. Nie mogłem jednak całkowicie odgrodzić się od snu. Organizm, choć trzymany w ryzach, domagał się odpoczynku. Ksiądz Tobiasz dawno jednak wymyślił kolejny sposób na powstrzymanie snów. Ofiarował mi w prezencie odtwarzacz mp3. Była to jedyna rzecz, którą zataiłem przed matką. Nałożyłem słuchawki i włączyłem muzykę. Nie wiem, kiedy zasnąłem.

– Kuba! – w głosie księdza słychać było radość. – Dojeżdżamy do Zamościa. Obudź się. Niedługo wysiadamy. – Przespałem tyle godzin? – Rozglądałem się wokół nieprzytomnym wzrokiem. – To dobrze, znaczy, że wszystko idzie ku lepszemu. Spałeś jak zabity – zaśmiał się. – Bardzo się cieszę, odpoczniesz. Coś mi mówi, że w te wakacje wyjaśnimy naszą zagadkę… – Trzymam księdza za słowo. Wreszcie dojechaliśmy. Plebania przy Katedrze pw. Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła już była przygotowana na nasze przyjęcie. Gospodyni, pani Helenka, zaprowadziła nas do przestronnego, jasnego pokoju, którego okna wychodziły na odgrodzone murem podwórze. Przez otwarte okiennice wpadał letni wiatr, delikatnie łopocząc białymi, pachnącymi świeżością firanami. – I jak ci się tu podoba? – Ksiądz Tobiasz z ożywieniem wbiegł na piętro. Twarz rozjaśniał mu uśmiech. Zawsze skupiony i poważny, przypominał teraz rozbrykanego chłopca, który przyjechał na święta do domu. Widać było, że przepełnia go radość z powrotu w rodzinne strony. – Zmęczony? Uśmiechnąłem się i pokręciłem głową. Byłem ciekawy Polski, kraju moich rodziców; chciałem nacieszyć się tutejszą przyrodą i zobaczyć jak najwięcej. Zanim jednak zdążyłem wyartykułować prośbę choćby o krótki spacer, z kuchni wychyliła się pani Helenka. – Księże Tobiaszu! Kolacja na stole! – zawołała. – Ksiądz proboszcz czeka na wieści z Monachium – ponaglała. – Zapraszamy. Julia Od dnia, w którym moje życie stało się wielką niewiadomą, miało upłynąć niebawem dwadzieścia lat. Jak zaczarowana usiadłam na ławce w parku, machając wesoło na pożegnanie mojej grupie emerytów z Pułtuska. Wesoło – tylko z pozoru… Gdyby wiedzieli, co oznacza dla mnie każda wizyta na Czartowym Polu i jak trudno mi zachować spokój, gdy wymawiam te dwa przeklęte słowa! Nawet w rodzinnym domu bywam rzadko. Moje stare, poczciwe Wrzosowiska… Cóż one winne, że spotkało mnie coś tak potwornego? Nikt nie jest temu winien. Nawet Natalia; wybaczyłam jej już dawno temu. Niech jej ziemia lekką będzie… Z przykrych rozmyślań wyrwał mnie dzwonek komórki. Adam. – Słucham, kochanie? – Juluś, na dzisiaj koniec? Czy masz jeszcze jakąś grupę? – zapytał. Wyczułam, że się uśmiecha. – Na dzisiaj koniec. – Mam dla ciebie niespodziankę – oznajmił wesoło. – Tobiasz przyjechał do Zamościa z jakimś swoim seminarzystą. – O, fantastycznie! – ucieszyłam się. Przepadałam za towarzystwem brata Adama. – Wstąpi do nas? – Obowiązkowo. Zapowiedział się na wieczór, ale chyba z dziesięć razy musiałem go upewniać, że nie będzie przeszkadzał. – Grunt, że wpadnie. Uwielbiam go… – Wiem! Gdyby nie był księdzem, a w dodatku moim rodzonym bratem – westchnął – byłbym potwornie zazdrosny, bo mogłabyś wybrać jego zamiast mnie. – Nie zaprzeczę – droczyłam się. – Julia… – Tak?

– Kocham cię. – A ja ciebie, skarbie. Nie wiesz, Tobiasz przyjedzie do nas sam czy z tym swoim podopiecznym? – Nie wspominał, więc chyba możemy założyć, że to wizyta wyłącznie rodzinna – zaśmiał się mój mąż, ale wnet spoważniał. – Jest jeszcze coś. – Tak? – Natalka… – zawahał się. Gdzieś w głowie zapaliła mi się czerwona lampka. – Co znowu? Adam westchnął. – Tylko się nie denerwuj – ostrzegł. – Była dzisiaj u mnie i wygląda na to, że… – Kolejny tatuaż? – przerwałam. Od jakiegoś czasu nasza córka wynajdywała coraz to nowe sposoby manifestowania własnej niezależności, zwykle mniej lub bardziej drastycznie zmieniając coś w swoim wyglądzie. – Kolczyk – wyrzucił wreszcie z siebie. – W pępku. Wzięłam głęboki wdech. – A włosy? – Nie zgoliła głowy na zero, jeśli o tym myślisz. To już przerabialiśmy… – Czy ona już zawsze będzie taka? – westchnęłam. – Może Tobiasz przemówi jej do rozsądku? – Nie liczyłbym na cuda – Adam szybko rozwiał moje, i tak nikłe, nadzieje. – Powie mu parę przykrych słów i na tym się skończy. Ostatnio oświadczyła mu, że przechodzi do Jehowych. Tobiasz niemal dostał zawału. – Tym akurat nie powinien się w ogóle przejmować – parsknęłam. – Już widzę, jak Natalia chodzi po domach i naucza, zwłaszcza z tym anielskim tatuażem na wierzchu. I kolczykiem w pępku. Jehowi pierwsi poszczuliby ją psami. – I chwała im za to! Oboje się roześmialiśmy i po wymianie jeszcze paru zdań zakończyliśmy rozmowę. Na moment zapomniałam o Czartowym Polu; złe wspomnienia zostały wyparte przez myśli o córce. Nowy kolczyk Natalii… Żeby tylko to! Stała się taka obca, opryskliwa. Wszystko robi na przekór, jakby chciała ukarać mnie za to, że nie jestem jej prawdziwą matką. A przecież gdyby nie kłótnia z dziadkiem Józefem, pewnie nigdy nie poznałaby prawdy. Pan Zaborniak i tak długo trzymał język za zębami. Niemal dwadzieścia lat! To była także nasza wina. Mogliśmy powiedzieć jej o tym na spokojnie. Wszystko wyjaśnić. Zabrakło nam jednak odwagi – a teraz jest już za późno. Nie wiem, czy Natalia kiedykolwiek nam wybaczy. Odkąd wie, zamknęła się w sobie, przestała się zwierzać, przytulać, rozmawiać spokojnie i wesoło, jak kiedyś. Boję się o nią. Każdego dnia odpędzam od siebie myśl, że przekleństwo rzucone przed laty odezwie się po raz kolejny. Dziadek Józef niemal oszalał z bólu. Wierzy w nie święcie, tak jak moja mama i leciwa już babcia Marianna. Od trzech pokoleń wszystkie kobiety w rodzinie Natalii umierały przy porodach. Dawniej nie wierzyłam w tę klątwę, wkładałam ją między bajki wymyślane przez dorosłych, takich jak ta o porywającej dzieci czarnej wołdze. Śmierć przy porodzie – myślałam wówczas – była po prostu okrutnym zrządzeniem losu, dziełem przypadku, a nie jakiegoś niejasnego przekleństwa, które ktoś rzucił nie wiadomo kiedy i dlaczego. Ale teraz wiem, że ta klątwa istniała. Czekała, zaklęta w słowo, na nową ofiarę. Była nią moja najlepsza przyjaciółka… Za młodych lat nieraz widziałam, jak mama patrzy na Natalię. Wzdychała później

głęboko i ukradkiem ocierała łzy. Zawsze traktowała ją jak własną córkę, przez co i nasza przyjaźń była bardziej siostrzana. Kiedy Natalia umarła, rodząc dziecko, przeżyłam szok i po raz pierwszy uwierzyłam w przekleństwo. Teraz myśl, że nad jej córką zawisł ten sam okrutny, tajemniczy los, któremu nie potrafię zapobiec, spędzała mi sen z powiek. Ominięcie przekleństwa wydawało się dość proste: nie wolno jej było rodzić dzieci. Tylko jak wytłumaczyć pięknej, dorastającej dziewczynie, że ma unikać mężczyzn? Jasne, istniała antykoncepcja, ale ja – nawet gdy była znacznie młodsza – nie potrafiłam jakoś z nią o tym rozmawiać. Teraz była świadoma… Ale to przecież naturalne, że w pewnym wieku zapragnie mieć dzieci. Jak jej wyjaśnić, że ciąża nie będzie owocem pięknego związku, ale wyrokiem na jej młode życie? Wyda na świat córkę, której w gwiazdach zapisano podobny los! Nosi to samo imię co wszystkie – Natalia; imię, które przechodzi z pokolenia na pokolenie. Imię, na którym ciąży przekleństwo, teraz widzę to wyraźnie. Dlaczego moja przyjaciółka nie nazwała jej inaczej? Natalia… Nie mogłam jej pomóc. Nikt nie mógł. Umarła, wydając na świat zdrową córeczkę. Moją córeczkę. Ona też się bała. Wtedy, nad Sopotem, gdy wyznała mi prawdę, była przerażona, a ja skupiałam się tylko na swojej urażonej dumie. Nie pomogłam jej, opuściłam, spotęgowałam klątwę – i za to spotkała mnie kara. Poczułam, że za chwilę upadnę. Tamten wieczór sprzed lat ponownie stanął mi przed oczami. Świat zawirował i osunęłam się w ciemność… Jakub Po porannej mszy, wyspani i najedzeni, wyruszyliśmy zwiedzać miasto. Pani Helenka gotowała rewelacyjnie. Jeszcze nigdy nie pochłonąłem tylu potraw naraz. Byłem szczupły i z trudem przybierałem na wadze. Nieprzespane noce malowały pod moimi oczami szare cienie. Dzisiaj były one jednak jakby mniejsze. Wiele godzin przespanych w autobusie pozwoliło mi skutecznie zregenerować siły. Ksiądz Stawarski cieszył się z naszej wycieczki po Zamościu prawie tak samo, jak ja. Widać było, że odwiedzanie starych pieleszy i dzielenie się wspomnieniami oraz wiedzą o mieście sprawiało mu ogromną przyjemność. Jakże inaczej prezentował się Zamość w porównaniu z Monachium! – A tutaj – ksiądz Tobiasz zatrzymał się obok jednego z budynków – było kiedyś seminarium duchowne. Takie jak nasze. – Wyższa Szkoła Zarządzania i Administracji w Zamościu – odczytałem, po raz kolejny ciesząc się, że matka naciskała, bym równie pilnie uczył się polskiego, jak i niemieckiego. – Tu ksiądz studiował? – W Lublinie. – Pokręcił głową i ruszyliśmy dalej. – Ale rzeczywiście, to tu rozpocząłem naukę. – Ciągnęło księdza do dużego miasta… – I tu się mylisz – uśmiechnął się. – Nie lubię zgiełku. I powiem ci w sekrecie, że tęsknię za dziczą. – O, właśnie się zaczyna… – mruknąłem, zanim zdążyłem pomyśleć. Ksiądz Tobiasz przystanął, zdziwiony. – Niby co? – Dzicz. – Wskazałem na drzewa po drugiej stronie ulicy. Ksiądz Stawarski parsknął śmiechem. – Widzę, że dowcip ci się wyostrzył – puścił do mnie oko. – Wakacje ci służą…

Weszliśmy na ocienioną ścieżkę, wijącą się pomiędzy zadbanymi rabatkami. Spacerowały tędy całe rodziny. Asekurowane przez rodziców dzieci niezdarnie chybotały się na swoich małych, kolorowych pojazdach. Zakochani nie zwracali uwagi na samotnych staruszków, dla których porywy miłości były już tylko tęsknym wspomnieniem. Ksiądz Tobiasz zaczął opowiadać jakąś wiążącą się z tym miejscem anegdotę z czasów szkolnych. To było fantastyczne, móc słuchać wspomnień z czasów, gdy nie było się jeszcze na świecie – moi rodzice nigdy nie wracali przy mnie do przeszłości. Nie wspominali. Może nie mieli tak wesołej młodości, jak ksiądz Tobiasz? A może uznawali to za mało wychowawcze? Powiodłem wzrokiem dokoła, chłonąc atmosferę skweru. Nagle kątem oka dostrzegłem jakiś ruch i na moment znieruchomiałem. Niedaleko nas na jedną z ławek wolno osunęła się jakaś kobieta. – Proszę księdza, ta pani chyba zasłabła! – wykrzyknąłem, przerywając jego opowieść, i nie zastanawiając się długo, pobiegłem w tamtą stronę. Julia – Proszę pani! Proszę pani! – Czyjaś chłodna dłoń poklepywała mnie delikatnie po twarzy. – Nic pani nie jest? Wolno unosiłam powieki. Przez liście świeciło na mnie słońce. Śpiewały ptaki. Leżałam na czymś twardym. Ławka? Przypomniałam sobie moment przed omdleniem. Już bardziej przytomna otworzyłam oczy i… zamarłam. O Boże! To przecież nie może być prawda! Pochylona nade mną twarz do złudzenia przypominała tę sprzed lat… Te same czarne oczy, otoczone wachlarzem długich rzęs, tym razem wpatrywały się we mnie z troską i zdziwieniem. Krzyknęłam, przerażająco i głośno. Zakryłam twarz w geście obrony przed tym, co prześladowało mnie w koszmarach. Zacisnęłam powieki. – Julia! Na miłość boską! Nie krzycz już, proszę – usłyszałam znajomy głos. Tobiasz, dotarło do mnie po długiej chwili. Jestem bezpieczna. Tobiasz nie pozwoli mnie skrzywdzić. Bałam się otworzyć oczy, żeby nie patrzeć na tamtą twarz. Nie odważę się. Nie potrafię! – Tobiasz? To naprawdę ty? – Tak, ja – objął mnie mocno. – Cała się trzęsiesz! – Czy on już odszedł? – Kto? – zapytał z troską w głosie. – On! – Zadrżałam. Na moment zapanowała cisza. – Nie ma tu nikogo oprócz mnie i mojego podopiecznego – powiedział powoli. – Kuba pierwszy do ciebie dobiegł. Widział, jak osuwasz się na ziemię. Próbował cię ocucić. – Kim jest Kuba? – Wciąż miałam zaciśnięte oczy. – To jeden z moich kleryków, mówiłem już… Przyjechaliśmy na wakacje na Roztocze. Julio, otwórz oczy. Nic ci nie grozi. Nie podzielałam jego pewności. – Poproś, żeby sobie poszedł. Natychmiast! Tobiasz najwyraźniej zrobił jakiś gest i usłyszałam ciche kroki. Oddalały się. – Nie ma tu już nikogo oprócz nas, nie licząc pary ciekawskich staruszków – powiedział mój szwagier wesoło. – Zrobiłam z siebie pośmiewisko, prawda? – zapytałam, mrugając i bojaźliwie rozglądając się dokoła. Tobiasz patrzył na mnie z troską. Jego ciepłe spojrzenie łagodziło mój

strach. – Nie da się ukryć! – odparł ze śmiechem. – Lepiej ci? – Chyba tak… – Odprowadzę cię do domu. Byliśmy umówieni na wieczór, ale skoro mdlejesz w środku miasta, nie mogę zostawić cię tu samej. – Dziękuję… – Wstałam. – Przed chwilą dzwonił Adam. Mówił, że przyjechałeś. – Właśnie widzę, że nie jesteś zdziwiona moim widokiem. – Tobiasz…? Czy… – Nie ma sprawy – zrozumiał, o co chcę go prosić i przerwał mi w pół słowa. – Nie puszczę pary z ust. Chociaż chyba powinienem? Zaprzeczyłam ruchem głowy. – Adam tylko niepotrzebnie się zdenerwuje i zmartwi. Nic się przecież nie stało. – Nie wyglądało to dobrze. Co cię tak przeraziło? Jak mu to wytłumaczyć? – Wiem, że to głupie – zaśmiałam się sztucznie – ale przez chwilę miałam wrażenie, że zobaczyłam… diabła. – Tego… diabła? – Doskonale wiedział, kogo lub co miałam na myśli. – Tak… – twierdząco pokiwałam głową. – Te oczy! Poznałabym je na końcu świata! Twarz Tobiasza drgnęła. Patrzył na mnie uważnie, chyba coś analizował. – Nie wierzysz mi? – zaniepokoiłam się. – Wierzę, Julio. Wierzę – zapewnił. – Mam jednak nadzieję, że się mylisz. Kuba to wspaniały, mądry chłopak. Niedługo zostanie księdzem. Niedawno odkryłem, że ma… nieprzeciętne zdolności. Opowiem ci, jeśli znajdziemy czas na dłuższą rozmowę. I, naturalnie, jeśli on sam się na to zgodzi. Chodźmy – delikatnie podniósł mnie z ławki. – Dasz radę? – Tak, już dobrze… Ulica Sadowa tonęła w kwiatach. Bliskie sąsiedztwo ogródków działkowych miało, zwłaszcza wiosenno-letnią porą, swój niepowtarzalny urok. Dokoła kwitły kwiaty, roztaczając wokół niebiański aromat. Jeśli czasem wyobrażałam sobie niebo, było ono zawsze pachnącym ogrodem. Innego nie chciałam… Drzwi domu były uchylone. Na huśtawce w ogrodzie, ze znudzoną miną, siedziała Natalia. Na nasz widok nawet się nie podniosła. Pod kusą bluzeczką, obok wyobrażającego anioła tatuażu (jej własnego projektu), widać było zakrywający pępek opatrunek. No tak, kolczyk. – Szczęść Boże, Natalko – przywitał się Tobiasz. – Cześć, stryjaszku! – odpowiedziała, wciąż nie ruszając się z miejsca. – Tata wspominał, że przyjdziesz, ale wieczorem. Więc sam rozumiesz – wydęła wargi – że przyjęcie powitalne niegotowe… – Natalia! – skarciłam ją. – Mówię jak jest. Stryjek się miłosiernie nie obrazi, mam nadzieję – drwiła. – Nie obrażę – uprzedził mnie. – Idź lepiej po szklankę wody. Spojrzała na niego podejrzliwie. – Niby po co? – Mama zasłabła w parku. – Mamie – zmarszczyła nos jak królik – bym przyniosła… – To przynieś. – Spojrzał na nią groźnie. – Czekam. – Ksiądz każe, sługa musi. – Odwróciła wzrok. – Niegazowaną czy z bąbelkami? – Nie błaznuj, tylko idź po tę wodę – rozzłościł się.