mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Rice Anna - Kroniki wampirze 6 - Wampir Armand

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :805.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Rice Anna - Kroniki wampirze 6 - Wampir Armand.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 164 stron)

ANNE RICE WAMPIR ARMAND Dla Brandy ego Edwardsa Briana Robertsona oraz Christophera i Michele Rice’ów 1

Jezus do Marii Magdaleny „Rzekł do niej Jezus: Nie zatrzymuj Mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: «Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego»”. Ewangelia św. Jana 20,17 CZĘŚĆ I CIAŁO I KREW 2

1 Powiedzieli, że dziecko umarło na strychu. Ubranko znaleziono w ścianie. Chciałem tam iść, położyć się koło ściany, być zupełnie sam. Tu i tam widują teraz jej ducha. Żaden z tych wampirów nie widzi duchów, naprawdę; a przynajmniej nie tak jak ja. Mniejsza z tym. To przecież nie o towarzystwo dziecka mi chodziło, lecz o to, żeby być w tym miejscu. Na nic więcej się nie zda pozostawanie przy Lestacie. Przybyłem. Wykonałem swoje zadanie. Nie byłem w stanie mu pomóc. Widok jego skupionych i nieruchomych oczu wyprowadzał mnie z równowagi; chociaż przepełniały mnie spokój i miłość do najbliższych - moich ludzkich dzieci: małego Benjiego i delikatnej, wiotkiej Sybelle - nie byłem jeszcze na tyle silny, aby je zabrać. Opuściłem kaplicę. Nie zapamiętałem nawet, kto tam był. Klasztor stał się teraz siedzibą wampirów. Nie zwróciłem uwagi, kto został w kaplicy, gdy ją opuszczałem. Lestat leżał na marmurowej posadzce pod wielkim krucyfiksem. Spoczywał na boku, ręce bezwładne, lewa pod prawą, palce lekko dotykały marmurowych kafli, jakby w jakimś zamyśle, chociaż zamysłu w tym nie było. Palce prawej dłoni lekko się skurczyły, nadając jej kształt czarki, do której wlewało się światło; to także sugerowało jakieś znaczenie, chociaż znaczenia w tym nie było. Było to po prostu nienaturalne ciało, leżące bez woli i ruchu, nie bardziej pełne zamysłu niż twarz, prowokacyjnie wręcz inteligentna, jeśli zważyć na to, że Lestat nie poruszył się od miesięcy. Wysokie okna posłusznie zasłonięto, by chronić go przed wschodem słońca. W nocy odbijały się w nich promienie wszystkich tych wspaniałych świec poustawianych wokół pięknych statuetek i figurek wypełniających to miejsce, ongiś święte. Śmiertelne dzieci wysłuchiwały mszy pod wysoko sklepionym dachem; kapłan przy ołtarzu wypowiadał łacińskie słowa. Teraz ciało było nasze. Należało do niego, Lestata, mężczyzny, który leżał bez ruchu na marmurowej posadzce. Mężczyzna. Wampir. Nieśmiertelny. Dziecko ciemności. Wszystkie te wspaniałe słowa odnosiły się do niego. Nigdy jeszcze nie czułem się tak bardzo dzieckiem jak teraz, gdy spoglądałem na niego przez ramię. Tym właśnie jestem. Odpowiadam definicji dziecka, jak gdyby było to we mnie idealnie zakodowane i nigdy nie istniał żaden inny zapis genetyczny. Miałem siedemnaście lat, gdy Marius uczynił mnie wampirem. Przestałem rosnąć. Przez rok miałem bez zmian pięć stóp i sześć cali. Mam delikatne, dziewczęce dłonie i gładką, pozbawioną zarostu twarz młodzieniaszka, jak mówiło się wówczas, w szesnastym wieku. Bardzo chętnie widziano wówczas chłopców o kobiecej urodzie. I dopiero teraz znowu ma to dla mnie jakieś znaczenie, ale tylko dlatego, że kocham własne dzieci: Sybelle z wydatnymi piersiami i długimi nogami oraz Benjiego z okrągłą arabską twarzyczką o zmyślnych oczach. Stałem u stóp schodów. Żadnych luster, jedynie wysokie ściany bez tynku, ściany tylko w Ameryce uchodzące za stare, pokryte wilgocią nawet od wewnątrz, wszystkie ich elementy wygładzone przez gorące lata i mokre zimy Nowego Orleanu - zielone zimy, jak je nazywam, gdyż drzewa nawet wtedy nie są całkiem nagie. Porównując z tym miejscem, o stronach, w których się urodziłem, trzeba by było powiedzieć, że panowała tam wieczna zima. Trudno się dziwić, że w słonecznej Italii zupełnie zapomniałem o swych początkach i życie swe urobiłem wedle wzorca podanego przez lata spędzone z Mariusem. Wyprzeć wspomnienia, zdać się na: „Nie pamiętam”. Ach, to żarliwe ukochanie rozwiązłości, zdanie się na włoskie wino i wystawne uczty, nawet ciepło marmuru pod bosymi stopami, kiedy komnaty pałacu były grzesznie, występnie ogrzewane przez niezwykłe ognie Mariusa. Jego śmiertelni przyjaciele - istoty ludzkie jak ja sam wówczas - nieustannie się skarżyli na wydatki: drewno, oliwa, świece. A Marius przystawał tylko na świece z wosku pszczelego. Ważny był każdy 3

najdelikatniejszy nawet odcień zapachu. Powstrzymaj te myśli. Wspomnienia mogą być bolesne. Przybyłeś tu z określonym zadaniem, wykonałeś je, teraz musisz znaleźć swych małych śmiertelników, Benjiego i Sybelle, i zrobić następny krok. Życie nie jest już teatralną sceną, na której duch Banka nieustannie zasiada przy posępnym stole. Moja dusza cierpi. Na górę schodami. Ułóż się na chwilę przy ceglanej klasztornej ścianie, tam, gdzie znaleziono dziecięce ubranko. Ułóż się obok dziecka, zamordowanego w tym klasztorze, jak utrzymują te pleciugi, wampiry, które nawiedziły te sale, aby obejrzeć Lestata pogrążonego w śnie niczym Endymion. Nie, nie wyczuwam tu morderstwa, słyszę tylko ciche głosy zakonnic. Wszedłem na schody, pozwalając, by ciało przybrało ludzką wagę i stąpało ludzkim krokiem. Po pięciuset latach takie sztuczki przychodzą mi bez trudu. Potrafiłbym wystraszyć wszystkich młodych - czeladników i gapiów - tak sprawnie, jak czynili to pradawni, nawet ci najskromniejsi, czy to w słowach objawiający swą telepatię, czy to znikający, gdy przyszła im na to ochota, czy też dla okazania potęgi wstrząsający murami. Tutaj to nawet byłoby ciekawe zadanie: mury grubości osiemnastu cali i belki, które nigdy nie przegniją. Podobałyby mu się tutejsze zapachy, pomyślałem. Gdzie jest teraz Marius? Zanim pogrążyłem się w Lestata, nie chciałem zbyt wiele rozmawiać z Mariusem i wypowiedziałem ledwie kilka układnych słów, powierzając me skarby jego opiece. Ostatecznie sam wciągnąłem dzieci w krąg nieśmiertelnych, a któż lepiej mógłby je ochronić niż ukochany Marius, tak potężny, iż nikt nie ośmielał się kwestionować najmniejszej jego zachcianki. Oczywiście nie ma między nami więzi telepatycznej - to on mnie uczynił wampirem i na zawsze pozostanę mu podporządkowany - ale nawet bez tego wyczułem, że nie doświadczam w tym budynku obecności Mariusa. Nie miałem pojęcia, co działo się w tej krótkiej chwili, kiedy przykląkłem, aby spojrzeć na Lestata. Nie wiedziałem, gdzie jest Marius. Nie wyczuwałem znajomych ludzkich woni Benjiego i Sybelle. Sparaliżowało mnie dźgnięcie trwogi. Byłem na pierwszym piętrze. Oparłem się o ścianę i z wystudiowanym spokojem wbiłem wzrok w ciemny, lakierowany parkiet sosnowy. Na klepkach leciutko migotały krążki światła. Gdzie są teraz Benji i Sybelle? I cóż ja najlepszego zrobiłem, sprowadzając ich tutaj, dwoje rozwiniętych i cudownych śmiertelników? Benji był bystrym dwunastolatkiem, Sybelle - dwudziestopięcioletnią damą. A jeśli wielkoduszny Marius straci ich beztrosko z oczu? - Tu jestem, młodzieńcze - odezwał się znienacka łagodny, przyjazny głos. Mój protektor stał kilka stopni niżej. Wszedł za mną po schodach albo - jeśli uwzględnić jego moce - ulokował się w tym miejscu, bezgłośnie i z ogromną szybkością, pokonując odległość, która nas dzieliła. - Mistrzu - powiedziałem i przywołałem na twarz cień uśmiechu. - Przez chwilę się o nich trwożyłem. - Była to forma przeprosin. - To miejsce napawa mnie smutkiem. Leciutko skinął głową. - Są ze mną, Armandzie. To miasto pełne jest śmiertelników; starczy pokarmu dla wszystkich wałęsających się tu włóczęgów. Nikt nie skrzywdzi twoich podopiecznych. Nawet gdybym tego nie powiedział, nikt by się nie ośmielił. Teraz ja przytaknąłem, chociaż mówiąc szczerze, nie miałem całkowitej pewności. Wampiry są z natury przewrotne i dla samej uciechy robią rzeczy występne i okropne. Stwór jakiś podły i wredny, ściągnięty wieścią o wielkich zdarzeniach, mógł dla rozrywki zabić czyjegoś śmiertelnego podopiecznego. - Jesteś zachwycający, młodzieńcze - powiedział, uśmiechając się do mnie. Tylko od niego, mojego stwórcy, mogłem usłyszeć takie słowa. Czym było dla niego marne pięćset lat? - Wyszedłeś, synu, na słońce - ciągnął, a na jego twarzy pojawił się cień zatroskania. - Żyłeś, aby przedstawić swoją opowieść. - Na słońce, Mistrzu? - spytałem tonem wątpliwości. Nie chciałem ujawniać nic więcej. Na razie nie chciałem opowiadać o tym, co się stało, o chuście Weroniki i odciśniętym na niej Pańskim Obliczu, ani o poranku, gdy w tak cudownym poczuciu szczęścia oddałem swą duszę. Cóż to bowiem za historia! Postąpił dwa kroki w moim kierunku, zachowując jednak uprzejmy dystans. Zawsze był dżentelmenem, 4

nawet gdy jeszcze nie istniało to słowo. W dawnym Rzymie musieli mieć odpowiednie określenie dla osoby o nieskazitelnych manierach, głębokim poczuciu honoru i uprzejmości równie wielkiej wobec bogaczy, jak wobec nędzarzy. Taki właśnie był Marius i wedle mojej wiedzy - był taki od zawsze. Śnieżnobiała ręka spoczywała na ciemnym atłasie balustrady. Miał na sobie płaszcz z szarego aksamitu, niegdyś wielce wytworny, teraz jednak noszący wyraźne ślady wiatrów i deszczów, długie jak Lestat jasne włosy, pełne światła i lekko zmierzwione przez wilgoć, której kropelki można było dojrzeć nie tylko na ich koniuszkach, ale i na złocistych brwiach i na długich rzęsach, okalających duże, kobaltowoniebieskie oczy. Było w nim więcej nordyckości i mrozu niż w Lestacie, którego włosy z kolei więcej miały złocistości i blasku, oczy zaś, niczym pryzmaty, zbierały światło, a wystarczyła najdrobniejsza prowokacja ze strony zewnętrznego świata, by napełniły się głębokim fioletem. W Mariusie zawsze widziałem słoneczne niebo północnej głuszy. Oczy jego promieniowały własnym, odtrącającym wszelkie zewnętrzne barwy światłem; istne wierzeje duszy o niezwykłej stabilności. - Armandzie - rzekł - chcę, abyś udał się ze mną. - Dokąd, Mistrzu? - Ja także chciałem się odpowiednio zachować. Zawsze wyzwalał we mnie takie subtelne instynkty. - Do mojego domu, Armandzie, gdzie i oni się znajdują, Sybelle i Benji. Nie, nie, nie lękaj się ani przez chwilę. Została z nimi Pandora. Doprawdy, to zadziwiający śmiertelnicy, błyskotliwi, tak odmienni, a zarazem podobni. Kochają cię, wiedzą tak wiele i razem z tobą odbyli całkiem długą podróż. Poczułem nagły przypływ krwi i kolorów. Było to ciepło niemiłe, cuchnące, a kiedy krew znów odpłynęła z mojej twarzy, pojawił się chłód i dziwna słabość, spowodowana jakimś doznaniem. Pobyt tutaj był prawdziwym szokiem i chciałem mieć to już za sobą. - Mistrzu, nie wiem, kim jestem w tym nowym życiu - powiedziałem. - Istnieję na nowo? Odmieniłem się? - Zawahałem się, ale nie było sensu tego odkładać. - Nie każ mi teraz tu zostawać. Może kiedyś, gdy Lestat znowu będzie sobą, kiedy czas jakiś już upłynie... Wiele jest niejasności, w każdym razie nie mogę w tej chwili przyjąć twego łaskawego zaproszenia. Lekko skinął głową na zgodę, co potwierdził gestem dłoni. Płaszcz zsunął się z jednego ramienia, na co jednak nie zareagował. Odsłoniła się czarna, wełniana szata, jakby zaniedbana, klapy i kieszenie obrębiał szary kurz. Zupełnie to do niego nie pasowało. Wokół szyi miał udrapowany biały jedwab, dzięki czemu twarz była bardziej ludzka, ale materiał wyglądał jak poszarpany przez kolce. W sumie strój, który raczej straszył, niż przyodziewał, bardziej odpowiedni dla włóczęgi niż dla mego starego Mistrza. Wiedział, jak sądzę, że czuję się zagubiony. Zerkałem w mrok ponad głową. Chciałem dostać się na strych, znaleźć się obok ubrania po nieżywym dziecku. Impertynencko pozwoliłem swym myślom wędrować, podczas gdy on czekał. Uprzejme słowa pozwoliły mi się skupić. - Sybelle i Benji będą ze mną, kiedy zechcesz ich zobaczyć. Bez trudu nas znajdziesz, jesteśmy niedaleko. Wystarczy, byś zechciał, a posłyszysz Appassionatę. - Uśmiechnął się. - Dałeś jej fortepian - rzekłem. Myślałem o złotej Sybelle. Swój nadnaturalny słuch zamknąłem na świat, a nie chciałem otwierać uszu nawet dla cudownych dźwięków jej gry, za którą i tak już tęskniłem. Ledwie znaleźliśmy się w klasztorze, Sybelle zobaczyła fortepian i szeptem spytała, czy może zagrać. Było to nie w kaplicy, gdzie leżał Lestat, lecz w innym, pustym pomieszczeniu. Odrzekłem jej, że nie byłoby to właściwe, gdyż mogłoby jakoś doskwierać leżącemu tu Lestatowi, a my nie wiemy, co myśli i czuje, czy coś go dręczy uwięzionego we śnie. - Może kiedy się zjawisz, zostaniesz trochę dłużej - powiedział Marius. - Z przyjemnością posłuchasz, jak gra na moim fortepianie, będzie okazja do rozmowy i do odpoczynku, a zostać będziesz mógł, ile zechcesz. Milczałem. - Jest wielki, w stylu Nowego Świata - ciągnął, a na jego wargach igrał ironiczny uśmieszek. - Niedaleko stąd. Ogromny park ze starymi dębami, znacznie starszymi niż te tutaj na Avenue, okna od podłogi do sufitu, sam wiesz, jak to lubię. W stylu rzymskim. Dom otwarty na wiosenny deszcz, a wiosenne deszcze tutaj potrafią być jak sen. - Wiem - szepnąłem. - Chyba teraz pada? - Uśmiechnąłem się. 5

- Widać to po mnie, prawda? - powiedział niemal radośnie. - Przyjdź, kiedy będzie ci odpowiadało. Jeśli nie dzisiaj, to jutro… - Nie, nie, dzisiaj będę tutaj - rzekłem zdecydowanie. Za nic nie chciałem go urazić, ale Benji i Sybelle dość już się napatrzyli tych potworów o białych twarzach i aksamitnych głosach. Nadszedł czas, by trzymać ich na uboczu. Spojrzałem na niego niemal zuchwale, przez moment radując się pokonywaniem tego wstydu, który stał się naszym przekleństwem we współczesnym świecie. W dawnej Wenecji stąpał dumnie w swych szatach jak ówcześni ludzie, zawsze taki widoczny, wytworny, strojny, magister elegantiarum, jak się wtedy mawiało. Kiedy w delikatnej purpurze zachodzącego słońca szedł przez piazza San Marco, wszyscy się za nim oglądali. Czerwony herb, czerwony aksamit płaszcza, wspaniale haftowany kaftan, a pod nim koszula ze złotego jedwabiu, tak wówczas popularnego. Widząc jego włosy, miało się wrażenie, iż młody Lorenzo di Medici zstąpił z fresku. - Mistrzu, kocham cię - rzekłem - ale teraz muszę zostać sam. Nie potrzebujesz mnie teraz, panie, prawda? Bo jakże? Nigdy nie potrzebowałeś. Natychmiast pożałowałem tych słów; to one, a nie ton, były obraźliwe. A skoro umysły nasze tak były oddalone przez krew, lękałem się, że źle mnie zrozumie. - Chcę cię, cherubinie - powiedział wybaczającym głosem - ale mogę poczekać. Wydaje się, że tak niedawno mówiłem te słowa, gdy byliśmy razem, a teraz je powtarzam. Nie mogłem zdobyć się na to, aby mu wyznać, że teraz wolę towarzystwo śmiertelnych, opowiedzieć, jak pragnąłem dzisiaj wieczorem porozmawiać z małym Benjim, tak bystrym i mądrym, i posłuchać, jak ukochana Sybelle wciąż od nowa odgrywa przepiękną sonatę. W tej chwili na nic były jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia. I znowu wielkim, przygniatającym ciężarem zwalił się na mnie smutek, że oto przybyłem do tego zagubionego, pustego klasztoru, gdzie Lestat leżał bez słowa i bez ruchu, ale nikt z nas nie wiedział: z własnej woli czy z musu. - Na nic by ci się dzisiaj nie zdało moje towarzystwo, Mistrzu - powiedziałem. - Gdybyś jednak zechciał dać mi jakąś wskazówkę, jak cię odnaleźć, tak by kiedy czas już będzie odpowiedni... - Zawiesiłem głos. - Lękam się o ciebie - szepnął znienacka, z wielkim uczuciem w głosie. - Bardziej niż kiedykolwiek przedtem, panie? - spytałem. Przez chwilę się zastanawiał, a potem odrzekł: - Tak. Kochasz dwoje śmiertelnych dzieci. Stały się twoim księżycem i twymi gwiazdami. Zostań ze mną chociażby tylko na krótką chwilę. Opowiedz mi, co sądzisz o naszym Lestacie, a także o wszystkim, co się wydarzyło. Opowiedz o rzeczach, które ostatnio widziałeś, a ja przyrzekam, że będę słuchał spokojnie, nie naciskając na ciebie. - Ujmujesz to bardzo delikatnie, Mistrzu, i podziwiam cię za to. Chodzi ci o to, dlaczego uwierzyłem Lestatowi, kiedy oznajmił, że był w niebiosach i w piekle, a także, co zobaczyłem, gdy pokazał mi przyniesioną przez siebie relikwię, chustę Weroniki. - Jeśli zechcesz mi to powiedzieć. Ale najbardziej pragnę, abyś przybył i odpoczął. Przykryłem dłonią jego dłoń, zachwycony, że pomimo tego wszystkiego, co przeżyłem, mam skórę równie białą jak on. - Będziesz cierpliwy wobec moich dzieci, dopóki się nie zjawię, prawda? - spytałem. - Wydaje im się, że są tak nieustraszone w występności, skoro przybyły tu, aby być ze mną i - by tak rzec - nonszalancko gwizdać na krucyfiks Zmartwychwstałego. - Zmartwychwstałego - powtórzył z wyrzutem. - Taki język, i to w mojej obecności! Dobrze wiesz, jak go nienawidzę. Szybko ucałował mnie w policzek, a ja, zaskoczony, dopiero w następnej chwili się zorientowałem, że już go nie ma przy mnie. - Ach, te stare sztuczki - powiedziałem na głos, zastanawiając się, czy jest dostatecznie blisko, aby mnie usłyszeć, a nawet jeśli, czy aby nie zamknął swych uszu na mnie z równą zaciekłością, z jaką ja ogłuchłem na świat zewnętrzny. Zapatrzyłem się, marząc nagle - i to nie w słowach, lecz w obrazach, jak uczyniłby mój dawny umysł - by położyć się na ogrodowej grządce pośród kwiatów, wciskać twarz w ziemię, cicho nucąc tylko dla siebie. 6

Na zewnątrz wiosna, ciepło, mgła, która spłynie deszczem. Tego chciałem. Chciałem podmokłego zagajnika, ale także Sybelle i Benjiego; chciałem być gdzieś indziej i znaleźć w sobie wolę dla dalszych postępków. Ach, Armandzie, to tego przede wszystkim zawsze ci brakuje: woli. Nie pozwól, żeby się wszystko zaczęło od nowa. Niechaj twą bronią będzie to, co się wydarzyło. Ktoś był w pobliżu. Znienacka wydało mi się to wstrętne, że jakiś nie znany mi nieśmiertelny miałby zakłócić bieg mych najskrytszych myśli, być może egoistycznie zgadując, co czuję. Był to jednak tylko David Talbot. Nadszedł od strony kaplicy, przez ciąg komnat, które łączą ją z głównym budynkiem, gdzie ja stałem na szczycie schodów wiodących na pierwsze piętro. Zobaczyłem, jak wkracza na korytarz; za nim widniały przeszklone drzwi na krużganek, który mienił się złoto - białym delikatnym światłem. - Cicho tu - powiedział. - I poddasze puste, a ty wiesz, oczywiście, że możesz tam iść. - Odejdź - rzekłem. Nie było we mnie gniewu, a tylko szczere pragnienie, by moje myśli pozostały nie odczytane, a uczucia nietknięte. Najpierw z wystudiowanym opanowaniem zignorował mnie, potem jednak oznajmił: - Tak, boję się ciebie, ale jestem też straszliwie ciekaw. - Rozumiem, i to ma tłumaczyć, dlaczego mnie śledzisz? - Nie śledzę cię, Armandzie. Ja tutaj mieszkam. - W takim razie przepraszam. - Lekko skłoniłem głowę. - Nie wiedziałem. Chyba jestem rad z tego. Strzeżesz go. Nigdy nie jest sam. - Na myśli miałem, oczywiście, Lestata. - Wszyscy się ciebie boją - powiedział spokojnie. Zatrzymał się o kilka stóp ode mnie, swobodnie zaplótłszy ręce na piersi. - To ogromna wiedza, nauka i zwyczaje wampirów. - Nie dla mnie - odparłem. - Tego jestem świadom. Tak tylko się zastanawiałem i mam nadzieję, że mi wybaczysz. Chodziło o to dziecko na strychu, zamordowane, jak mówią. To wielka historia o bardzo małej osóbce. Może jeśli masz większe szczęście niż wszyscy inni, zobaczysz ducha dziecka, którego ubranie uwięzło w ścianie... ? - Nie będziesz miał nic przeciwko temu, mam nadzieję, że wejrzę w ciebie, skoro najwyraźniej zamierzasz zagłębić się w mój umysł? Spotkaliśmy się jakiś czas temu, zanim doszło do tego wszystkiego: Lestat, podróż w niebiosa, to miejsce. Nie bardzo jednak zwróciłem na ciebie uwagę. Z powodu obojętności czy uprzejmości, już nie pamiętam. - Sam byłem zdziwiony, słysząc taką pasję we własnym głosie. Nie było w tym winy Davida Talbota. - Mam na myśli obiegowe wieści na twój temat - ciągnąłem. - Że nie urodziłeś się w tym ciele, że byłeś już w podeszłym wieku, gdy poznał cię Lestat, że ciało, które teraz zamieszkujesz, należy do przebiegłej duszy, która potrafi przenosić się z jednego śmiertelnego ciała do drugiego, zawierając pakt z jego przemijającą duszą. Obdarzył mnie dość rozbrajającym uśmiechem. - Tak powiedział Lestat - rzekł. - Tak napisał. To oczywiście prawda. Wiesz o tym. Wiedziałeś od chwili, gdy twój wzrok na mnie spoczął. - Spędziliśmy razem trzy noce, a ja cię nigdy prawdziwie nie zbadałem. Nigdy naprawdę nie zajrzałem w twoje oczy. - Myśleliśmy wtedy o Lestacie. - A teraz jest inaczej? - Nie wiem. - David Talbot - powiedziałem, mierząc go zimnym spojrzeniem. - David Talbot. Generał Zakonu Śledczych Zjawisk Nadprzyrodzonych, znanego jako Talamaska, ciśnięty w ciało, w którym się teraz porusza. - Nie wiedziałem, czy powtarzam to za kimś czy też tworzę w chwili mówienia. - Ugrzązł w nim czy uwiązł, zaplątany w tak liczne żyły, po czym za sprawą fortelu stał się wampirem, gdy spieniona, niekrzepnąca krew zalała jego szczęśliwą cielesność i unieruchomiła w niej duszę, czyniąc zeń nieśmiertelnego: mężczyznę o ciemnobrązowej skórze i lśniących, gęstych, czarnych włosach. 7

- Masz chyba rację - powiedział z cierpliwym ugrzecznieniem. - Gładki jegomość - ciągnąłem - o skórze barwy karmelu, poruszający się z lekkością kota, każący mi myśleć o rzeczach ongiś pożądanych, a teraz zlewających się w pot - pourri zapachów: cynamon, goździki, łagodny pieprz i inne przyprawy, złote, brunatne i czerwone. Ten zbiór aromatów drażni mój mózg i pogrąża mnie w erotycznych tęsknotach, które w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek chciałyby się spełnić. Skóra jego musi mieć woń orzechów i gęstego olejku migdałowego. I ma. Roześmiał się. - Pojmuję, w czym rzecz. Byłem wstrząśnięty: przez chwilę taka marność. - Nie jestem pewien, czy sam siebie pojmuję - wyznałem. - To chyba proste. Chcesz, abym cię zostawił samego. - Posłuchaj - szepnąłem. - Coś się ze mną dzieje: zmysły splatają się niczym nici: smak, wzrok, powonienie. Wzbiera we mnie dzikość. Z zimnym okrucieństwem zastanawiałem się, czy mógłbym go napaść, pojmać, poddać mej większej zręczności i przebiegłości, aby bez jego zgody zakosztować krwi. - Na to za daleko już zaszedłem - zauważył. - I po co miałbyś się na coś takiego porywać? Cóż za opanowanie. Obecny w nim wiekowy mężczyzna władał niepodzielnie w dziarskim, młodym ciele, mądry śmiertelnik z władzą nad wszystkimi rzeczami wieczystymi, potężny nad naturalną miarę. Cóż za mieszanina energii! Jakże przyjemnie byłoby pić jego krew na przekór jego woli. Nic na ziemi nie może się równać gwałtowi na kimś, kto jest tobie równy. - Nie wiem - odrzekłem zawstydzony. Gwałt jest taki prostacki. - Nie wiem, czemu cię obrażam. Widzisz, chciałem załatwić to szybko. Chciałem odwiedzić strych i opuścić to miejsce. Chciałem uniknąć takich sytuacji jak ta. Jesteś zachwycający, ty to samo myślisz o mnie; ileż w tym bogactwa. Nie dojrzałem go; byłem ślepy, gdyśmy się przedtem widzieli: taka była prawda. Miał zabójczy strój. Z przemyślnością dawnych czasów, gdy można się było pysznić niczym paw, odział się w złotą sepię i umbrę. Elegancki, gładki, starannie rozmieszczone skrawki czystego złota, w pasie na biodrach, guzikach, spince krawatowej, ta misterna kompozycja barw, w jaką się ongiś oblekano. Głupie ozdoby. Nawet koszula z lśniącej bawełny była rozwiąźle pełna słońca i ciepłej ziemi. Nawet buty lśniły niczym pancerzyki chrząszczy. Postąpił ku mnie. - Wiesz, o co chcę prosić - powiedział miękko. - Nie zmagaj się z tymi nieforemnymi myślami, zupełnie nowymi doświadczeniami, przytłaczającym zrozumieniem. Uczyń z tego dla mnie księgę. Nie mogłem przewidzieć, że tak będzie brzmieć prośba. Zaskoczenie, chociaż słodkie, wytrąciło mnie z równowagi. - Uczynić księgę? Ja? Armand? Zrobiłem krok w jego kierunku, raptownie się odwróciłem i pomknąłem na strych, ledwie muskając drugie piętro i zatrzymując się na trzecim. Powietrze gęste i ciepłe. Miejsce za dnia grzejące się w słońcu. Suchość, słodycz, zapach drewna niczym kadzidło. - Gdzie jesteś, dziewczynko? - spytałem. - Chodzi ci o to dziecko - usłyszałem z tyłu. Podążył za mną, z grzeczności odrobinę zwlekając. - Nigdy jej tu nie było - dorzucił. - Skąd wiesz? - Gdyby była duchem, mógłbym ją przywołać. Zerknąłem przez ramię. - Masz taką moc? Czy też po prostu chcesz na mnie w tej chwili zrobić wrażenie? Zanim postąpisz dalej, muszę cię przestrzec, że niemal nigdy nie mamy władzy widzenia duchów. - Jestem zupełnie nowy - odrzekł David. - Niepodobny do innych. Wkroczyłem w mroczny świat z innymi zdolnościami. Czy mogę się ośmielić i rzec, że także nasz gatunek, wampirzy, ewoluuje? Skrzywiłem się. - To głupie, konwencjonalne słowo. 8

Ruszyłem dalej. Zerknąłem do małego pokoiku, gdzie na tynku pięknie odmalowano dorodne, wiktoriańskie róże z bladozielonymi listkami. Wszedłem do środka. Światło spływało z wysokiego okna, przez które dziecko nie mogło wyjrzeć. Cóż za bezwzględność. - Kto mówił, że dziecko tu umarło? Czysto, jeśli nie liczyć wieloletniego kurzu. Wszystko uporządkowane i schludne, żadnego ducha, który by mnie ukoił. I po cóż dla mnie tylko miałby się duch wyrywać z błogiego spokoju i tu stawać? Może więc powinienem pochylić się nad wspomnieniami o niej, nad tą czułą legendą. Jak giną dzieci w sierocińcach, gdzie prócz nich są tylko zakonnice? Nigdy nie sądziłem, że kobiety mogą być tak okrutne. Może wyschnięte, pozbawione wyobraźni, ale bez agresji, jak u nas, pozwalającej zabić. Okręciłem się na pięcie. Drewniane szafki wzdłuż jednej ze ścian, jedna otwarta, w niej buciki, małe, brązowe, z czarnymi sznurówkami. Zatrzymałem się, poszarpana dziura, z której wydarto ubranko, ciśnięte teraz, pomięte, zbrukane. Znieruchomiałem, jak gdyby osiadał na mnie lodowaty pył, osuwający się z wysokich i nieczułych szczytów, aby zmrozić wszystkie żywe istoty, aby zdusić i unieruchomić na zawsze wszystko, co oddycha, czuje, marzy, żyje. Przemówił wierszem. - „Nie straszny ci już skwar duszny słońca ni dzikiej zimy podmuchy straszliwe. Nie straszne już ci... ” Z błogością przymknąłem oczy. Znałem te słowa. Kochałem je. Ukląkłem, niczym przed Najświętszym Sakramentem, i dotknąłem jej ubranka. - Mała, nie więcej niż pięć lat, i wcale tutaj nie umarła. Nikt jej nie zabił. Nie wyczuwam nic niezwykłego. - Jakżeż twoje słowa zaprzeczają twym myślom - powiedział. - Nie, myślę naraz o dwóch rzeczach. Morderstwo jest czymś innym. Mnie zamordowano. O, nie, nie Marius, jak mógłbyś przypuścić, lecz inni. - Wiedziałem, że mówię cicho i z przekonaniem, albowiem nie chodziło tylko o prawdziwy dramat. - Wspomnienia spowijają mnie niczym welon. Unoszę ramię i zaraz otacza je rękaw wspomnień. Spoglądam i widzę mnogość czasów. Najbardziej jednak lękam się tego, że podobnie jak z innymi kwestiami, okaże się, że tak się one tylko ciągną przez stulecia na samej granicy nicości. - Nie tego naprawdę się lękasz. Czego chciałeś od Lestata, zjawiając się tutaj? - Davidzie, przybyłem, aby go zobaczyć. Aby stwierdzić, co się stało, dlaczego leży nieporuszony. Przybyłem... - Urwałem, gdyż nie chciałem powiedzieć niczego więcej. Lśniące paznokcie sprawiały, iż jego dłonie przyciągały uwagę, pieszczotliwe, urocze, wzbudzające pragnienie dotyku. Podniósł porwaną sukienkę, szarą, ze zwisającymi falbankami. Obleczone w ciało, wszystko może stać się olśniewająco piękne, jeśli tylko skoncentrować się na tym odpowiednio długo, a jego piękno bezwstydnie wręcz tryskało. - Tylko ubranie. - Kwiecista bawełna, odrobina jedwabiu, bufiaste rękawy z czasów, gdy ręce nosiło się nagie za dnia i w nocy. - Nie ma wokół niego żadnej przemocy - dodał jakby z żalem. - Po prostu biedne dziecko, z natury smutne nawet w mniej ponurych warunkach. Westchnąłem zrezygnowany. - Powiedz mi jednak, czemu uwięzione w ścianie? Czym zgrzeszył ten kawałek materiału? Na Boga, Davidzie Talbot, czemu nie pozwolić tej dziewczynce, aby miała swą opowieść, swą sławę? Przyprawiasz mnie o gniew. Twierdzisz, że widzisz duchy. Wydają ci się przyjemne? Lubisz do nich przemawiać. Mógłbym ci opowiedzieć o pewnym duchu... - Kiedy? Naprawdę nie widzisz, jak ważna byłaby księga... ? Powstał i prawą ręką otarł kolano z kurzu. W lewej trzymał resztki ubranka. Coś mnie niepokoiło w tym widoku, wysoka postać dzierżąca, w ręce zmiętą sukienkę. - Jeśli się nad tym zastanowić - powiedziałem, odwracając się, aby nie patrzyć na te resztki materiału w jego palcach - nie widać racji, dla której miałyby istnieć małe dziewczynki i mali chłopcy. Pomyśl o innych ssakach, o szczeniakach, kociętach, źrebiętach. Czy mają płeć? Nigdy. Te nierozwinięte istoty są bezpłciowe, nieokreślone. Lecz cóż jest wspanialszego od widoku chłopca lub dziewczynki? Tyle myśli się kłębi w mojej głowie. Eksploduję, jeśli czegoś nie zrobię, a ty powiadasz: „Uczyń dla mnie księgę”. Sądzisz, że to możliwe, że... 9

- Sądzę, że jeśli uczynisz księgę, opowiesz historię tak, jak chciałbyś ją widzieć. - Nie dostrzegam w tym większego sensu. - No cóż, zastanów się. Czy nasze przemowy nie są w większości wybuchami uczuć? Zwracaj uwagę, jak to się dokonuje. - Nie chcę. - Chcesz, tylko nie są to słowa, które byś z ochotą czytał. Kiedy piszesz, dzieje się coś innego. Tworzysz opowieść, niezależnie od tego, jak jest pokawałkowana, eksperymentalna, jak bardzo gardzi konwencjonalnymi i gotowymi formami. Porwij się na to dla mnie. Nie, nie, mam lepszy pomysł. - Jaki? - Zejdźmy do moich komnat. Jak ci mówiłem, mieszkam teraz tutaj. Z moich okien zobaczysz drzewa. Nie żyję tak jak nasz przyjaciel Louis, który chodzi po zakurzonych zaułkach, a potem wraca do siebie na rue Royale, gdy po raz tysięczny przekonał się, że nikt nie może zaszkodzić Lestatowi. U mnie jest ciepło, światło świec. Chodź i pozwól mi spisać twoją historię. Opowiedz mi ją. Spokojnie albo, jeśli wolisz, gniewnie, z wyzwiskami, tak, z wyzwiskami, ale nawet wtedy sam ten fakt, że spisuję, sprawi, iż będziesz nadawał temu kształt. Dojdzie do tego... - Do czego? - Powiesz mi, jak to się stało. Jak umarłeś i jak żyłeś. - Nie oczekuj cudów, natrętny badaczu. Nie umarłem tamtego ranka w Nowym Jorku. Wtedy tylko niemal umarłem. Wzbudził we mnie lekką ciekawość, ale nie mogłem uczynić tego, czego oczekiwał. Był jednak szczery, zaskakująco szczery, na ile mogłem się zorientować. - Ach, nie, nie rozumiałem tego tak dosłownie. Myślałem, że opowiesz, jak to było wspiąć się tak wysoko ku słońcu i tyle, jak mówisz, wycierpieć, aby w bólu odkrywać wszystkie te wspomnienia, splątane nici. O tym mi opowiedz, tak! - Nie, jeśli chciałbyś nadać temu spójność - rzekłem, aby sprawdzić jego reakcję. Nie bał się mnie. Chciał rozmawiać dalej. - Spójność? Armandzie, spiszę jedynie twoje słowa. Prosta odpowiedź, pełna jednak osobliwej pasji. - Obiecujesz? Rzuciłem mu zalotne spojrzenie. Ja i coś takiego! Uśmiechnął się. Zmiął w palcach strzępy, potem rozprostował dłoń i pozwolił im spłynąć na pozostałe skrawki ubrania. - Nie zmienię nawet jednej sylaby. Chodź do mnie, mów do mnie, bądź moją miłością. Znowu się uśmiechnął. Znienacka postąpił ku mnie z podobną agresją w ruchach, z jaką ja zrazu chciałem go potraktować. Zanurzył ręce w moich włosach, objął twarz, potem zebrał loki, zanurzył w nich oblicze i zaśmiał się cicho. Pocałował mnie w policzek. - Twoje włosy są jak utkane z bursztynu. Roztopionego, wyciąganego w płomieniu świec na długie, cieniutkie nitki, którym pozwolono potem wystygnąć. Jesteś chłopcem o dziewczęcym pięknie. Chciałbym przez chwilę patrzeć na ciebie spowitego w stare aksamity, jak to czynił Marius. Chciałbym zobaczyć, jak stąpasz w obcisłych spodniach, w kaftanie zdobnym w rubiny. Spoglądać na ciebie, lodowate dziecię. Moja miłość nie ma do ciebie przystępu. Nie była to prawda. Miał gorące wargi, czułem natarczywość w palcach obejmujących głowę, po mnie zaś spłynął dreszcz, ciało zesztywniało, a potem zadrżało, napełniając mnie nieprzewidzianą słodyczą. Było to doświadczenie zbyt odurzające, abym potrafił przetworzyć je w odwrotność albo też całkowicie się od niego uwolnić. Prędzej umrę albo zamknę się w ciemnej samotni, lejąc banalne łzy. Z wyrazu jego oczu zgadywałem, że potrafiłby kochać, nic nie dając. Bynajmniej nie koneser, żaden prosty chłeptacz krwi. - Przyprawiasz mnie o głód - szepnąłem. - Chcę nie ciebie, lecz kogoś, kto skazany już wprawdzie, ciągle jednak żyje. Chcę zapolować. Przestań. Czemu mnie dotykasz? Czemu tak delikatnie. - Wszyscy cię pragną. - A jakże, wiem. Każdy chciałby zniszczyć dziecię winne swego sprytu. Każdy chciałby mieć 10

roześmianego chłopca, który wie, jak sobie radzić z kolegami. Dzieci to lepsze jadło niż kobiety, a dziewczynki nazbyt podobne są do dojrzałych niewiast, ale chłopcy? Nie są podobni do mężczyzn, nieprawdaż? - Nie szydź ze mnie! Chciałem cię tylko dotknąć, poczuć twoją gładkość, twą wieczystą młodość. - O, tak, wieczysta młodość, oto i ja, Armand! Jak na osobę tak urodziwą, wygadujesz nonsensy. Znikam stąd. Muszę się posilić. A kiedy będę to już miał za sobą, przyjdę rozmawiać z tobą i opowiem ci wszystko, co chcesz usłyszeć. - Cofnąłem się o krok, czując dreszcz, gdy jego palce wysuwały się z moich włosów. Spojrzałem w puste okno, zbyt wysoko umieszczone, by można było dojrzeć szczyty drzew. - Nic stąd nie widać, a na zewnątrz wiosna, południowa wiosna. Czuję ją poprzez ściany. Chociaż przez chwilę chcę spoglądać na kwiaty. Zabić, napić się krwi i zerwać kwiaty. - To mnie nie zadowala. Chcę księgi. Chcę księgi teraz i chcę, abyś poszedł ze mną. Nie będę wiecznie się tutaj błąkał. - Cóż za nonsens, oczywiście, że będziesz. Przecież uważasz mnie za lalkę, czyż nie? Za ładną, woskową lalkę, zostaniesz więc tak długo, jak długo tu będę. - Jest w tobie odrobina podłości, Armandzie. Wygląd masz anielski, mówisz jednak jak plugawy łajdak. - Cóż za arogancja! Myślałem, że mnie pragniesz. - Tylko na pewnych warunkach. - Kłamiesz, Davidzie Talbot - powiedziałem. Minąłem go, kierując się ku schodom. Na zewnątrz słychać było nocne cykady, jak to jest często w Nowym Orleanie. Za dzielonymi oknami mignęły kwitnące wiosenne drzewa; na ganku wiło się dzikie wino. Podążył za mną. Zeszliśmy po schodach, zupełnie jak ludzie; na parterze przez roziskrzone szklane drzwi wyszliśmy na szeroką Napoleon Avenue, z wilgotnym, cudownie zielonym parkiem pośrodku, gdzie pełno było starannie pielęgnowanych kwiatów i powykrzywianych, sękatych ze starości drzew. Cały ten obraz poruszał się w delikatnym wietrze od rzeki; wilgotna mgła kłębiła się, ale nie przemieniała w deszcz; malutkie listki spływały na ziemię niczym płatki popiołu. Jakże łagodna i miękka jest wiosna Południa. Zdało się, że przepaja nawet niebo, które nachylało się i sączyło mgłę wszystkimi swymi porami. Z ogrodów po prawej i lewej napływał silny słodkawy zapach purpurowych kwiatów zwanych przez śmiertelników dziwaczkami, a także dzikich irysów, niczym lance sterczących z gleby, wielkimi płatkami uderzających o mury i kamienne stopnie, i wreszcie róż, róż staruszek i młodych dziewczyn, róż zbyt pełnych dla tropikalnego wieczoru, róż powleczonych trucizną. Wiedziałem, że tu, gdzie pyszniły się teraz trawniki, ongiś toczyły się tramwaje, że szyny szły tędy, którędy teraz kroczyliśmy: ja z przodu, on za mną, ku ruderom, rzece, śmierci, krwi. Szedł za mną. Wystarczyło, bym przymknął oczy, i nawet nie myląc kroku, widziałem je: tramwaje. - Idziesz za mną - powiedziałem, opisując tylko to, co robił, bynajmniej jednak nie zachęcając. Sekunda za sekundą, kolejne przecznice. Dotrzymywał mi kroku. Bardzo silny. Miał w sobie bez wątpienia krew całego dworu wampira królewskiego. Można się było spodziewać, że Lestat wzbogaci świąt o prawdziwie morderczego wampira, acz dopiero po wstępnych porażkach: Nicolas, Louis, Claudia. Żadne z nich nie potrafiło zatroszczyć się o siebie, dwoje przepadło, a jeden błąkał się, kto wie, czy nie najsłabszy z wampirów tułających się po świecie. Obejrzałem się. Zadziwiała mnie ta mocna, lśniąca, brązowa twarz. Wydawało się, że ciało ma powleczone woskiem i wypolerowane, i znowu przyszły mi na myśl najróżniejsze aromatyczne specjały, miąższ ucukrowanego orzecha, słodka czekolada, gęsta pomadka. Znienacka poczułem, jak dobrze byłoby go skosztować... Nic jednak nie było w stanie zastąpić gnijącego, marnego, dojrzałego, cuchnącego śmiertelnika. I wiecie co? Wyciągnąłem rękę we wskazującym geście. - Tam. Spojrzał w tym kierunku. Zobaczył wygięty sznur starych domów. Wszędzie na schodkach, pod złuszczonymi ścianami, pod spękanymi sufitami kołysali się, spali, siedzieli, jedli, krzątali się śmiertelni. Wyszukałem jednego, najwspanialszego w swej parszywości, przepełnionego zawiścią, złością i chciwością, od którego, gdy tak czekał na mnie, wionęło pogardą. 11

Minęliśmy Magazine Street, nie nad samą rzeką, ale niedaleko; ulica, której nie widziałem albo też nie pamiętałem ze swych przechadzek po mieście - ich mieście, Louisa i Lestata - wąska uliczka, z domami o ścianach przywodzących na myśl spławne drewno, oknach z ręcznie sztukowanymi zasłonami, a w jednym z nich on, rozlazły, arogancki, obrzydliwy śmiertelnik, zagapiony w telewizor i popijający piwo z brązowej flaszki, nie zważający na karaluchy i napierające od okna rozgrzane powietrze, ten obrzydliwy, spocony, brudny, nieodparty smakołyk, to ciało i krew czekające na mnie. Dom tak pełen był robactwa, różnorakich obrzydliwych żyjątek, że wydawał się tylko spowijającą go skorupą, kruchą i spękaną. Żadnej współczesnej antyseptyki. W dusznej wilgoci nawet meble gniły. Na terkoczącej lodówce widniały krople. Samo cuchnące łóżko i porwana pościel dość mówiły o lokatorze. Właściwe gniazdo dla łownego ptactwa, dla tego okazu z miękkim upierzeniem, worka pełnego smakowitych kości i krwi. Bezgłośnie zdjąłem drzwi z zawiasów i odstawiłem na bok; ludzki odór wzniósł się niczym rój owadów. Gazety na malowanej podłodze. Zbrązowiałe skórki pomarańczy. Czmychające karaluchy. Nawet nie spojrzał. Napuchnięta pijacka twarz dziwacznie niebieskawa, grube czarne brwi w niechlujnym stanie, a przecież miał w sobie coś anielskiego, może za sprawą poświaty z ekranu. Nacisnął guzik w magicznym plastikowym pudełku, aby zmienić kanał, światło bezgłośnie zamigotało, pogłośnił, grał jakiś zespół, ludzie klaskali. Ordynarne dźwięki, ordynarne obrazy, wszystko wokół niego ordynarne. W porządku, ale ja cię pragnę. I tylko ja. Spojrzał na mnie. Chłopięcy intruz, David, zastygł w oczekiwaniu zbyt daleko, żeby mógł go dostrzec. Odsunięty na bok telewizor zachwiał się i spadł na podłogę, rozpryskując się, jakby pękały w nim beczułki energii. Na twarzy pojawiły się wściekłość i cień zrozumienia. Zerwał się z wyciągniętymi rękami i rzucił na mnie. Zanim zatopiłem w nim zęby, zauważyłem długie, czarne, splątane włosy. Brudne, ale gęste. Brudną szmatą związał je na karku i grubą kitą zwisały na kraciastej koszuli. Gęstej i nasyconej piwem krwi miał w sobie dość dla dwóch wampirów; smakowita, podła, serce zaciekle walczące, zupełnie jakbym ujeżdżał byka. W trakcie uczty wszystkie odory, nawet najwstrętniejsze, przemieniały się w słodycz. Jak zawsze pomyślałem, że cicho umrę ze szczęścia. Ssałem dostatecznie mocno, aby mieć usta pełne krwi, która po języku ściekałaby do żołądka - gdybym go miał - nie na tyle jednak mocno, aby mężczyzna nie walczył. Wił się i ciskał, głupio chwytał za moje palce, potem jednak, co było znacznie gorsze, sięgnął do moich oczu. Zamknąłem je i pozwoliłem, aby naciskał tłustymi paluchami. Nic mu to nie pomogło. Jestem niezniszczalnym chłopięciem. Nie można oślepić ślepca. Zbyt byłem pełen krwi, aby się przejmować. Poza tym to było dość przyjemne. Kiedy szarpią ze wszystkich sił, dla nas to tylko pieszczota. Życie przemykało, jak gdyby wszyscy, których kochał, mknęli na rollercoasterze pod gwiazdami. Gorzej niż na obrazie van Gogha. Z góry nigdy się nie zna palety tego, kogo uśmiercasz, do chwili, gdy umysł wypuści z siebie najpiękniejsze barwy. Wkrótce oklapł. Padłem i ja. Oplatałem go lewą ręką, niczym dziecko leżałem na jego muskularnym brzuchu, krew wciągając teraz dzikimi cmoknięciami, wszystko, co myślał, widział i czuł stapiając w jeden kolor, daj mi go, pomarańczowa łuna, a w chwili, gdy umierał - śmierć przetoczyła się obok mnie, jak wielka kula czarnej siły, która okazuje się w istocie czymś bardziej ulotnym niż dym - kiedy więc wpełzła we mnie i ulotniła się niczym wiatr, myślałem: Czy krusząc wszystko, czym jest, pozbawiam go także ostatecznej wiedzy? Bzdura, Armandzie. Dobrze wiesz, co wiedzą duchy, co wiedzą aniołowie. Bydlak wraca do domu. Do niebios. Do niebios, do których ty nigdy nie będziesz miał wstępu. Najwspanialszy był w chwili zgonu. Usiadłem przy nim i otwarłem usta, nie dlatego, że była na nich jakaś kropla. To tylko na filmach wampirom krew ścieka z warg. Nawet najbardziej nieudaczny nieśmiertelny zbyt jest zręczny, aby utracić choć jedną kropelkę. Otwarłem usta, gdyż chciałem usunąć słodycz, która przysiadła na nich i na twarzy. Podziwiałem go: wielki i mocny, pomimo rozlazłości. Podziwiałem czarne włosy, które przywarły w 12

miejscu, gdzie koszula była nieodwołalnie rozdarta. Warto je zachować. Zerwałem opaskę: gęste i bujne jak u kobiety. Upewniwszy się, że nie żyje, oplotłem pukiel wokół palca, by jednym szarpnięciem zerwać go z czaszki. David stęknął. - Musisz to robić? - spytał. - Nie - odrzekłem. I tak jednak kilka tysięcy włosów oderwało się od skóry i zawisło, kołysząc w powietrzu zakrwawionymi koniuszkami, jakby to były czerwone świetliki. Przez chwilę trzymałem je w palcach, a potem pozwoliłem, by się zsunęły na jego odwróconą głowę. Opadły na policzek; oczy miał mokre i mętne jak bezwładna meduza. David odwrócił się, by wyjść. Gdzieś z oddali dochodził turkot pojazdów. Na rzece zaśpiewała parowa syrena statku. Stanąłem obok ciała i otrzepałem się z kurzu. Wystarczyło mi dmuchnąć i dom zapadłby się do wewnątrz, belki bezsilnie się wyginają, ściany walą, nikt z sąsiadów nawet by się nie zorientował. Nie mogłem przywołać smaku i zapachu tej słodyczy. - Czemu się sprzeciwiałeś wyrwaniu mu włosów? - spytałem. - Chciałem je mieć na pamiątkę, on już nie żyje, nikt się o niego nie zatroszczy, nikt nie będzie żałował pasma czarnych włosów. - Odwrócił się z chytrym uśmiechem i zmierzył mnie spojrzeniem. - Niepokoi mnie twój widok - ciągnąłem. - Tak beztrosko ujawniłem, jaki ze mnie potwór? Moja ukochana śmiertelna Sybelle, jeśli nie gra na fortepianie utworu Beethovena Appassionata, bez przerwy się we mnie wpatruje. Czy mam ci teraz opowiedzieć moją historię? Zerknąłem przez ramię; martwy mężczyzna leżał na boku, barki zwieszały się bezwładnie. Z tyłu na parapecie stała niebieska butelka, a w niej pomarańczowy kwiat. Ileż w tym piękna. - Tak, chcę jej posłuchać. Chodź, wracajmy. Co do włosów, sprzeciwiłem się tylko z jednego powodu. - Tak? - Wpatrywałem się w niego z prawdziwą ciekawością. - A z jakiego? Chciałem mu tylko wyrwać włosy i odrzucić. - Jak musze odrywa się skrzydła - zasugerował bez przygany w głosie. - Zdechłej musze - sprostowałem i uśmiechnąłem się z rozmysłem. - Chodź, czemu się troszczyć o drobiazgi. - Chciałem zobaczyć, czy mnie posłuchasz, i tyle. Bo jeśli tak, może być między nami całkiem dobrze. Posłuchałeś. I jest. Dotknął mego ramienia. - Nie lubię cię - mruknąłem. - Wprost przeciwnie, Armandzie. Pozwól mi to spisać. Spokojnie, z gniewem, z wyzwiskami. Czujesz się w tej chwili wielki i potężny, gdyż masz tych dwoje cudownych śmiertelników, zależnych od każdego twojego gestu. Są tym, czym akolici dla każdego bożka. Ty jednak chcesz mi opowiedzieć swoją historię i dobrze o tym wiesz. Chodźmy! Nie mogłem się powstrzymać od śmiechu. - Czy nieraz już posłużyła ci ta taktyka? Teraz on się uśmiechnął. - To bez znaczenia. Dobrze, ujmę to inaczej. Napisz swoją historię dla nich. - Dla kogo? - Dla Benjiego. Dla Sybelle. - Wzruszył ramionami. - No? Milczałem. Spisać opowieść dla Benjiego i Sybelle. Myśli pognały naprzód, jakiś radosny i elegancki salon, gdzie za kilka lat spotkamy się we troje - ja, niezmieniony Armand, opiekun chłopców - a Benji i Sybelle w swym śmiertelnym rozkwicie, Benji, wysoki, smukły dżentelmen o delikatnie arabskich rysach z ulubionym cygarem w dłoni, młodzieniec wielkich nadziei i możliwości, oraz moja Sybelle, kształtna kobieta o posągowym ciele, pianistka doskonalsza jeszcze niż obecnie, złociste włosy wokół pięknej twarzy z wydatnymi ustami i oczyma skrzącymi się promiennie. Może tak być, że w tym pokoju podyktuję książkę, a potem im ją wręczę? Książkę podyktowaną Davidowi Talbotowi? Czy uwolniwszy ich z mego alchemicznego świata, będę im mógł dać książkę? Ruszajcie, dzieci, 13

biorąc na drogę całe bogactwo i mądrość, którymi mogę was obdarzyć, a oto książka, którą dawno temu wraz z Davidem spisałem dla was. Tak, odparła moja dusza. A przecież odwróciłem się, zerwałem czarny skalp z mej ofiary i podeptałem go. David nawet nie drgnął. Anglicy są tacy układni. - Dobrze - rzekłem - opowiem ci moją historię. Jego komnaty znajdowały się na pierwszym piętrze, nieopodal podestu, na którym się zatrzymałem. Cóż za różnica w stosunku do jałowych, zimnych korytarzy! Biblioteka, stoły, krzesła. Mosiężne łóżko, suche i czyste. - To jej pokoje - oznajmił. - Nie pamiętasz? - Dora! Naraz poczułem jej aromat; zresztą zawsze był wokół mnie. Zniknęły natomiast wszystkie jej prywatne rzeczy. Były książki, nietrudno zgadnąć jakie. Nowi badacze świata duchów: Dannion Brinkley, Hilarion, Melvin Morse, Brian Weiss, Matthew Fox, księga Urantii. A do tego stare teksty: Kasjodor, święta Teresa z Avili, Grzegorz z Tours, Wedy, Talmud, Tora, Kamasutra - same oryginały. Miał też trochę marnych powieści, sztuk i wierszy. - Tak - powiedział, sadowiąc się przy stole. - Nie potrzebuję światła. A ty? - Nie wiem, o czym mówić. - Aha. - Wyjął długopis i notatnik z olśniewająco białym papierem w delikatne zielone linie. - Będziesz wiedział. Spojrzał wyczekująco. Stałem z rękami zaplecionymi na barkach, głowę spuściwszy tak bezwładnie, jakby się w każdej chwili mogła potoczyć po podłodze, a ja runąłbym martwy. Włosy zasłaniały mi twarz. Myślałem o Sybelle i Benjim, mojej cudownej dziewczynce i wspaniałym chłopcu. - Podobały ci się moje dzieci, Davidzie? - Od pierwszej chwili, gdy je ze sobą przywiodłeś. Wszyscy byli zachwyceni, spoglądano na nie z miłością i szacunkiem. Jakiż czar i urok! Myślę, że każdy z nas marzy o takich zaufanych, wiernych śmiertelnikach, którzy wdzięcznie nam towarzyszą i nie drą się jak opętani. Kochając się, nie czują obawy, lecz są urzeczeni. Bez ruchu, bez słowa trwałem z zamkniętymi oczyma. Słyszałem w sercu nieugięty rytm Appassionaty, potężniejące fale muzyki, pełne wibrującego, roziskrzonego metalu. Appassionata. Tylko ją miałem w głowie. Ją, a nie złocistą, długonogą Sybelle. - Zapal świece - rzekłem cicho. - Zrobisz to dla mnie? Będzie doprawdy słodko przy świecach, i spójrz, na oknach dalej wiszą koronkowe firanki Dory, świeże i czyste. Kocham koronki, to brukselski gust, ten styl, lubię go, szaleję za nim. - Oczywiście. Zapalę świece. Byłem obrócony do niego plecami. Usłyszałem krótki, rozkoszny trzask zapałki, poczułem jej woń, a potem delikatny aromat zwijającego się knota - i światło odnajdujące modrzewiowe słoje na powale. Następny trzask, kilka kolejnych szmerów, i światło spływające w dół po ścianach. - Czemu to zrobiłeś, Armandzie? - spytał. - Cóż, chusta w jakiś sposób miała bez wątpienia w sobie Chrystusa, zdało się, że to święta chusta Weroniki, w co wierzyły tysiące innych, ale ty? Tak, zgoda, była przejmująco piękna, Chrystus, ciernie i krew, Jego oczy spoglądające prosto na nas, na nas obu, dlaczego jednak po tak długim czasie uwierzyłeś, Armandzie, tak całkowicie? Czemuś się udał do Niego? Bo to właśnie chciałeś zrobić, czyż nie? Potrząsnąłem głową, a słów użyłem cichych i spokojnych. - Znaj swoje miejsce, uczniu, pilnuj strony. Dla ciebie przeznaczone te słowa i dla Sybelle. Ach, oczywiście, także dla mojego małego Benjiego. W pewnym jednak sensie to moja symfonia dla Sybelle. Historia zaczyna się wiele lat temu. Być może dopiero w tej chwili sobie uświadamiam, jak dawno temu. Ty pisz i słuchaj. Ja zaś będę płakał, pałał gniewem i złorzeczył. 14

2 Spojrzałem na swoje dłonie i pomyślałem o słowach: „Nie z ręki człowieka”. Wiem, co znaczą, aczkolwiek zawsze słyszałem je wypowiadane o moich dziełach. Chciałbym teraz malować, chwycić za pędzel i użyć go jak wtedy, w transie, pasji, każda linia i każda plama raz tylko nanoszone - za to świetnie! Jakiż jestem rozbity, przytłoczony tym, co pamiętam! Muszę zadecydować, gdzie rozpocząć. Konstantynopol, od niedawna we władzy Turków, miasto od niespełna stulecia muzułmańskie, gdzie dostarczono mnie z transportem niewolników - chłopca pojmanego gdzieś na bezdrożach kraju, którego jedyną nazwą dla niego była Złota Orda. Pamięć już była zduszona, podobnie jak język, podobnie jak zdolność spójnego myślenia. Pamiętam brudny pokój, i musiał to być Konstantynopol, ponieważ pierwszy raz od czasu, gdy wyrwano mnie z tego, co zapomniane, ludzie mówili, a ja ich rozumiałem. Mówili, rzecz jasna, po grecku; handlarze dostarczający niewolników do europejskich burdeli. Wiedziałem tylko, że nie znają żadnej religii, przed którą by się korzyli; nie znałem żadnych innych szczegółów. Rzucono mnie na gruby turecki dywan; pokrycie podłogi spotykane w pałacach, tutaj służyło ekspozycji cennych towarów. Włosy miałem mokre i długie; ktoś wyczesał je dostatecznie brutalnie, aby mi sprawić ból. Wszystkie prywatne rzeczy wyrwano mi z rąk i pamięci. Miałem na sobie tylko kaftan ze złocistej tkaniny. W pomieszczeniu było gorąco i duszno. Czułem głód, nauczyłem się jednak, że jest to ból, który zrazu dotkliwy, potem sam z siebie znika. Kaftan z długimi kloszowymi rękawami musiał mi przydawać uroku, upodabniając do upadłego anioła. Ukląkłem, a potem wstałem; stopy miałem, rzecz jasna, bose. Widząc otaczających mnie mężczyzn, od razu wiedziałem, czego chcą: grzech i podłość, a ceną było piekło. Spadały na mnie wrzaski kupców: za ładna, za delikatna, za gładka, oczy nazbyt diabelskie i jeszcze do tego diabelski śmiech. Tak: roześmiałem się. Kłócili się, nawet mi się dobrze nie przyjrzawszy. Zniknął gdzieś ten, który mnie przywiózł; ci, co mnie wykąpali, nie ruszyli się od wanien. Niczym tłumok ciśnięto mnie na dywan. Na moment błysnęła mi świadomość, iż uważano mnie za pyskatego cynika, aż za dobrze znającego męską naturę. Zaśmiałem się, gdyż kupcy uważali mnie za dziewczynę. Słyszałem strzępy ich targów. Byliśmy w dużym pomieszczeniu o niskim sklepieniu, pokrytym materią migoczącą tysięcznymi odłamkami szkła, między którymi wiły się tak ukochane przez Turków arabeski. Wszędzie też były lampy, których aromatyczny dym wywoływał pieczenie oczu. Widok mężczyzn w turbanach i kaftanach był mi już znany, podobnie jak ich język, aczkolwiek udawało mi się wychwytywać tylko fragmenty zdań. Oczy usiłowały znaleźć drogę ucieczki, ale na próżno. Wyjścia strzegli zwaliści, ponurzy strażnicy. Pod ścianą siedział mężczyzna ze służącym do rachunków abakusem, a przed nim piętrzyły się stosy złotych monet. Jeden z kupców, wysoki i szczupły, z wystającymi kośćmi policzkowymi, sterczącą brodą i spróchniałymi zębami, podszedł do mnie, aby obmacać ramiona i szyję. Potem zadarł mi kaftan. Nie poruszyłem się; nie był to gniew, nie była to świadoma trwoga, a przecież stałem jak sparaliżowany. Był to kraj Turków, ja zaś wiedziałem, co robią z chłopcami, chociaż nigdy nie widziałem żadnych tego obrazów, nie słyszałem żadnych o tym opowieści, nawet nie znałem nikogo, kto by tu był, a spenetrowawszy ten kraj - powrócił do domu. Do domu. Najpewniej chciałem zapomnieć, kim jestem. Musiałem chcieć, a źródłem przymusu był wstyd. Mimo to jednak teraz, pod ozdobnym sufitem, między kupcami i sprzedawcami niewolników, gdzieś ze skarbnicy mojej pamięci wynurzały się zamglone obrazy. Zamigotały mi trawiaste rozłogi, dzikie, gdzie wychodziło się tylko, by... Ale tu pustka. Byłem w stepie, głupio, ale z rozmysłem sprzeciwiałem się losowi. Miałem coś niezwykle ważnego. Zeskoczyłem z konia, wyszarpnąłem ze skórzanego juka to zawiniątko i przygarniając je do piersi, pobiegłem. 15

- Drzewa! - krzyknął. Ale... kto to był? Wiedziałem jednak, o co mu chodzi. Miałem biec do zagajnika i tam schować skarb, tę wspaniałą i magiczną rzecz, która była „Nie z ręki człowieka”. Nie udało się. Gdy mnie schwycili, cisnąłem zawiniątko, a oni nawet po nie nie sięgnęli, a w każdym razie nie w mojej przytomności. Gdy mnie nieśli, myślałem: Nie tak miało być znalezione, nie okutane w szmatę; miało być między drzewami. Zgwałcić musieli mnie na statku, nie pamiętam bowiem drogi do Konstantynopola. Nie pamiętam głodu, zimna, gniewu ani strachu. I dopiero teraz, po raz pierwszy, poznałem szczegóły gwałtu, cuchnący tłuszcz, sprzeczki, resztki baraniny. Straszliwa, obrzydliwa niemoc. Obrzydliwi ludzie, za nic mający Boga, za nic mający naturę. Niczym zwierzę ryknąłem na kupca w turbanie, a ten uderzył mnie z takim rozmachem, że zwaliłem się z nóg. Z ziemi patrzyłem na niego z całą pogardą, jaką potrafiłem zawrzeć we wzroku. Nie wstawałem pomimo kopniaków; nie odzywałem się. Zarzucił mnie sobie na ramię i przez zatłoczony dziedziniec z dziwacznymi, śmierdzącymi wielbłądami, osłami i kupami brudu poniósł do portu, gdzie na wodzie kołysały się statki. Po wąskim trapie wszedł na pokład, a potem cisnął mnie do jakiejś komórki. I znowu brud, stęchlizna, szelest szczurów na pokładzie. Leżałem na stosie jakichś szmat. Znowu szukałem drogi ucieczki, ale widziałem tylko stopnie, po których mnie zniesiono; z góry dobiegały głosy wielu mężczyzn. Było jeszcze ciemno, gdy statek odbił od brzegu. Po godzinie byłem tak chory, że chciałem już tylko umrzeć. Zwinąłem się w kłębek i nieruchomy wtulałem się w materiał kaftana. Zasnąłem na długo. Gdy się zbudziłem, zobaczyłem starszego mężczyznę, w stroju, który mniej we mnie budził lęku niż tureckie szaty. Nachylił się nade mną i powiedział coś miękko i łagodnie, ale nie rozumiałem jego języka. Ktoś poinformował go po grecku, że jestem zidiociałym niemową, ryczącym jak zwierzę. Byłem zbyt chory, aby się zaśmiać. Ten sam Grek oznajmił, że nie jestem ranny ani kaleki. Wyznaczono za mnie wysoką cenę. Mężczyzna zrobił lekceważący gest, potrząsnął głową i znowu powiedział coś w swym śpiewnym języku, a potem podał mi dłoń i pomógł wstać. Trzymając mnie za rękę, poprowadził do niewielkiej kajuty, wyłożonej czerwonym atłasem. Spędziłem całą podróż w jego kabinie, z wyjątkiem jednej nocy. Pewnej nocy - nie potrafię ustalić, w jakim to było momencie podróży - zbudziłem się i zobaczywszy, że mężczyzna - który, jeśli mnie dotknął, to tylko po to, by pogładzić czy uspokoić - śpi, wspiąłem się po schodkach i przez długi czas stałem na pokładzie zapatrzony w gwiazdy. Statek stał na kotwicy; widziałem granatowe budynki przykryte kopułami, dzwonnice na urwistych ścianach skalnych opadających do portu, oświetlonego pochodniami umieszczonymi pod zdobnymi arkadami. Musiał to być widok pociągający, a przecież ani przez chwilę nie pomyślałem, aby skoczyć do wody i w ucieczce szukać wyzwolenia. Pod arkadami przechadzali się ludzie, a przy najbliższej stał, najwyraźniej na straży, dziwacznie wystrojony mężczyzna w lśniącym hełmie, z wielkim, szerokim mieczem u pasa. Raz tylko długim uważnym spojrzeniem ogarnąłem nabrzeże i piętrzące się nad nim miasto, potem bowiem patrzyłem już tylko w niebo i dwór mitycznych stworzeń na zawsze rozpiętych na potężnych i niezliczonych gwiazdach. Na czarnym jak smoła tle gwiazdy lśniły niczym klejnoty; skądś napłynęły ku mnie strofy starych wierszy i dźwięki hymnów śpiewanych tylko przez mężczyzn. Jak mi się zdaje, upłynęło wiele godzin, zanim mnie schwytano, bezlitośnie wychłostano skórzanym batogiem i na powrót zawleczono do kajuty. Wiedziałem, że bicie się skończy, gdy pojawi się starzec. Był wściekły i drżący. Przygarnął mnie i zaszyliśmy się w kajucie. Był zbyt stary, by mnie o cokolwiek wypytywać. Nie kochałem go. Dla przygłupiego niemowy było jasne, iż uważa mnie za cenny towar, który trzeba zachować w dobrym stanie do chwili sprzedaży. Potrzebowałem go jednak, a on ocierał mi łzy. Starałem się spać jak najwięcej. Chorowałem, ilekroć morze się burzyło. Czasami wystarczył do tego sam upał; nie 16

znałem wcześniej takiego gorąca. Mężczyzna karmił mnie tak dobrze, jakbym był przeznaczonym na sprzedaż cielakiem. Zawinęliśmy do Wenecji późnym popołudniem. Nic z piękna Italii do mnie nie dotarło, mój właściciel zamknął mnie w ponurej piwnicy, a kiedy zabrał do miasta, potwierdziły się moje przypuszczenia. W jakimś ciemnym pokoju wdał się w dziką kłótnię. Nic nie mogło mnie skłonić do mówienia, nic nie mogło mnie skłonić do okazania, iż rozumiem, co się ze mną dzieje. Ale rozumiałem. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Starzec wyszedł, nawet się nie obejrzawszy. Próbowali mnie uczyć różnych rzeczy. Otaczał mnie ów pieszczotliwy, miękki język. Przychodzili chłopcy, siadali obok mnie i usiłowali całować oraz pieścić. Brali w koniuszki palców moje sutki i próbowali dotknąć intymnych części, na które nauczono mnie nawet nie spoglądać, aby uniknąć pokusy grzechu. Kilka razy próbowałem się modlić, odkryłem jednak, że nie pamiętam słów. Nawet obrazy były zamazane. Zniknęło światło, które mnie wiodło przez całe życie. Ilekroć pogrążyłem się w myślach, zawsze ktoś mnie szturchał albo łapał za włosy. Kiedy mnie pobili, przychodzili następnie z olejkami i opatrywali zranioną skórę. Zdarzyło się, że gdy jeden z mężczyzn uderzył mnie w twarz, drugi krzyknął na niego i pochwycił rękę, zanim zdążył spoliczkować mnie po raz drugi. Nie chciałem jeść ani pić, a oni nie potrafili mnie do tego zmusić. Wcale jednak nie chciałem głodować, tylko niczego nie byłem w stanie przyjąć. Nie byłem w stanie robić niczego, co zachowałoby mnie przy życiu. Wiedziałem, że wracam do domu. Wracałem do domu. Umrę i wrócę do domu. Będzie to straszliwie bolesny powrót. W samotności płakałbym nad sobą, nigdy jednak nie byłem sam. Przyjdzie mi więc umrzeć na oczach ludzi. Przez cały ten czas nie widziałem prawdziwego światła dziennego. Doskwierał mi nawet blask lamp, ale ludzie zawsze byli obok. Lampy wciąż się paliły. Siedzieli wokół mnie z ponurymi twarzyczkami i małymi dłońmi, którymi odgarniali mi włosy z twarzy albo potrząsali za ramię. Obracałem się do ściany. Nieprzerwanie towarzyszył mi dźwięk. Tak skończy się życie. Był to odgłos wody dochodzący z zewnątrz. Słyszałem ją po drugiej stronie muru. Wiedziałem, kiedy przepływa łódź, a kiedy o ścianę szoruje belka. Przytulałem głowę do ściany i miałem wrażenie, iż dom kołysze się na wodzie, jak gdyby znajdował się nie obok, lecz na niej. I tak rzeczywiście było. Śnił mi się kiedyś dom, ale niczego nie zapamiętałem. Obudziłem się z płaczem, a z cienia nadpełzły jakieś przyjazne pozdrowienia, przyjazne głosy. Sądziłem, że chcę być sam. Kiedy jednak przyszedł czas, że w ciemnej piwnicy leżałem nie wiem jak długo, bez wody i jedzenia, zacząłem w końcu krzyczeć i walić pięścią w mur, ale nikt nie przyszedł. Po jakimś czasie wpadłem w otępienie. Kiedy drzwi się otworzyły, był to prawdziwy wstrząs. Usiadłem, zasłaniając ręką oczy, lampa była przekleństwem. W głowie mi łomotało. Otoczył mnie intrygujący zapach: żywiczne drewno palone podczas śnieżnej zimy, zgniecione płatki kwiatów, jakiś olejek. Dotykały mnie przedmioty z drewna czy metalu, poruszające się jak żywe. Otworzyłem w końcu oczy i zobaczyłem, że jakiś mężczyzna trzyma mnie za ramiona, a tymi twardymi jak kamień czy metal przedmiotami są jego białe palce, on zaś wpatruje się we mnie z uwagą żywymi, jasnoniebieskimi oczyma. - Amadeo - powiedział. Ubranie miał z czerwonego aksamitu, był imponująco wysoki. Włosy rozczesane pośrodku głowy opadały na plecy bujnymi lokami. Gładkiego czoła nie znaczyła ani jedna zmarszczka, a proste, złociste brwi były dostatecznie ciemne, aby nadawać obliczu stanowczy wyraz. Gdy się uśmiechał, jego wargi lekko ciemniały, co jeszcze bardziej uwydatniało ich regularny kształt. Znałem go. Rozmawiałem z nim. Żadna inna twarz nie mogła mieć w sobie tyle czaru. Uśmiechał się do mnie tak życzliwie. Policzki miał gładko wygolone, nos wąski i delikatny, aczkolwiek na tyle wyraźny, aby pozostawać w harmonii z całą resztą twarzy. - Nie jestem Jezusem, drogie dziecko - powiedział. - Ale przynoszę ci wybawienie, Amadeo. Pójdź w me ramiona. - Umieram, Mistrzu - rzekłem. W jakim języku? Tego sam dziś nie wiem, on jednak mnie zrozumiał. - Nie, dziecko, nie umierasz. Przechodzisz teraz pod moją opiekę, a jeśli gwiazdy nam sprzyjają, jeśli są 17

dla nas łaskawe, nigdy już nie umrzesz. - Ale ty jesteś Chrystusem! Znam cię! Pokręcił głową, spuścił oczy i uśmiechnął się, a ja między wargami dojrzałem białe, ludzkie zęby. Wsunął pode mnie ręce, uniósł w powietrze i ucałował w szyję; sparaliżowały mnie dreszcze. - Spij, a ja poniosę cię do domu - usłyszałem szept. Gdy się zbudziłem, byliśmy w ogromnej łazience. Nigdzie w Wenecji nie było łazienki równie wielkiej. Dzisiaj mogę ci to powiedzieć z przekonaniem, cóż jednak wtedy mogłem wiedzieć o tej budowli poza tym, że jest pałacem? Tego byłem pewien, widywałem już bowiem pałace. Wstałem i wyplątałem się z materiału, w który mnie owinął - był to, zdaje się, jego czerwony płaszcz. Po prawej zobaczyłem wielkie, zasłonięte łoże, dalej zaś owalny basen. Z podtrzymywanej przez aniołów muszli lała się woda, z lekko falującej powierzchni unosiła się para, a w jej kłębach stał mój Mistrz. Biała pierś była gładka, sutki różowe, a zaczesane na plecy jasne włosy zdały się gęstsze nawet i piękniejsze niż przedtem. Skinął na mnie. Bałem się wody. Przyklęknąłem na skraju basenu i zanurzyłem dłoń. Ruchem błyskawicznym i wdzięcznym wciągnął mnie do wody, która sięgnęła mi do łokci, a potem zamoczył głowę. Znowu spojrzałem na niego, a potem na jasnoniebieski sufit, na którym widniały zdumiewająco żywe anioły z wielkimi białymi skrzydłami. Nigdy dotąd nie widziałem aniołów tak świetlistych i o tak pięknych włosach, aniołów, które tak dumnie prezentowałyby ludzkie piękno swych muskularnych ciał, spowitych w lotne szaty. Było coś niepokojąco buntowniczego w tych mocarnych postaciach, dumnie zagarniających dla siebie niebo, pod którym rozpływały się w złocistym świetle obłoczki pary. Wpatrzyłem się w twarz Mistrza tuż przy mojej twarzy. Pocałuj mnie, tak, ten dreszcz, pocałuj... On jednak należał do tego samego rodu co owe odmalowane niebiańskie istoty, był jednym z boskich rycerzy, którzy zatrzymali się w jakimś pogańskim miejscu, pełnym wina, owoców i cielesności. Miejscu nieodpowiednim dla mnie. Odchylił głowę i roześmiał się dźwięcznie. Nabrał wody w dłonie i polał mi na pierś. Gdy się śmiał, jego język zalśnił złowrogo w ustach, a zęby zdały się wilczymi kłami. Wrażenie to jednak natychmiast zniknęło i tylko usta przywarły do mej szyi, ramion, sutków, których nie zdążyłem w porę zakryć. Jęknąłem. Leżałem w wodzie obok niego, a jego wargi z mej piersi przesunęły się na brzuch. Ssał łagodnie skórę, jakby chciał z niej usunąć wszelką sól i ciepło; dotyk jego czoła przyprawiał mnie o dreszcz. Otoczyłem go ramieniem, a kiedy dotarł do samego grzechu, nie opierałem się, zupełnie jakby strzała wyleciała z kuszy, dałem jej mknąć, a z mojej piersi wydarł się krzyk. Pozwolił mi leżeć spokojnie na wodzie. Obmywał mnie delikatnie miękką materią, przepuszczał włosy między palcami. A kiedy zobaczył, że dość już wypocząłem, znowu zaczęliśmy się całować. Przed świtem zbudziłem się na jego poduszce. Usiadłem i zobaczyłem, jak narzuca swój wielki płaszcz i nakłada kapelusz. Pokój pełen był chłopców, nie byli to jednak posępni wykastrowani nauczyciele z burdelu. Uroczy, nakarmieni, uśmiechnięci, radośnie zebrali się wokół łoża. Mieli na sobie barwne, gładko odprasowane kaftany, a ciasno zapięte paski nadawały im dziewczęcy czar. Włosy opadały im na ramiona gęstymi, pięknymi puklami. Mistrz spojrzał na mnie i w języku, który świetnie znałem, oświadczył, iż jestem jego jedynym dzieckiem i znowu mnie odwiedzi wieczorem, a wtedy otworzy się przede mną nowy świat. - Nowy świat! - krzyknąłem. - Nie, Mistrzu, nie porzucaj mnie. Nie chcę świata, chcę tylko ciebie. - Amadeo - powiedział czule, nachylając się nad łóżkiem. Włosy miał już suche i starannie zaczesane, dłonie pokrywał puder. - Jesteś mój na zawsze. Niechaj cię chłopcy nakarmią i odzieją. Należysz już teraz do mnie, Mariusa de Romanusa. Popatrzył na nich i wydał polecenia, a z ich uszczęśliwionych twarzy mógłbyś wnosić, że obdarował ich właśnie słodyczami i złotem. - Amadeo, Amadeo - powtarzali śpiewnie i otoczyli mnie, abym nie podążył za nim. Szybko i bez trudu mówili do mnie po grecku, a chociaż mnie przychodziło to z trudem, to jednak ich rozumiałem. Chodź z nami, jesteś jednym z nas, mamy być dla ciebie mili, bardzo mili. Ubrali mnie w jakieś używane 18

rzeczy, spierając się, czy koszula będzie odpowiednia, te rajstopy, chyba nie, ach, to tylko na teraz, niech będą. Tu masz pantofle, a tu kaftan, za ciasny dla Riccarda. Ten strój wydał mi się iście królewski. - Wszyscy cię kochamy - oznajmił Albinus, drugi co do ważności po czarnowłosym Riccardzie i tak od niego różny, włosy blond i jasnozielone oczy. Innych jakoś nie potrafiłem zapamiętać, ale ci dwaj przyciągali uwagę. - Tak, kochamy cię - potwierdził Riccardo, odgarniając na szyję włosy i mrugając do mnie. Jego skóra była gładka i w porównaniu z innymi chłopcami - ciemna. Oczy miał czarne, pałające. Chwycił mnie za rękę, a ja zauważyłem, jak długie i wąskie ma palce. Wszyscy tutaj mieli piękne, smukłe palce. Podobnie jak ja, a pod tym względem wyróżniałem się pośród swoich rodaków. O tym jednak nie potrafiłem teraz myśleć. Zaświtała mi w głowie myśl, że ja, ten wybladły, ten, który spowodował wszystkie kłopoty, ten ze smukłymi palcami, przeniosłem się duchem do mej ukochanej ojczyzny. Trudno mi było jednak uwierzyć w coś równie fantastycznego. W bezdźwięcznych błyskach zobaczyłem przysadzistych jeźdźców, którzy mnie porwali, cuchnącą komorę na statku, który mnie przywiózł do Konstantynopola, posępnych ludzi, którzy mnie więzili, zanim się tutaj znalazłem. Na Boga, czemuż ktokolwiek miałby mnie kochać? Za co? Mariusie de Romanusie, dlaczego mnie pokochałeś? Mistrz z uśmiechem pomachał do mnie od drzwi. Na głowie miał purpurowy kaptur, widać było tylko jego regularne kości policzkowe i wydatne usta. Moje oczy wypełniły się łzami. Gdy drzwi się zamykały, biała mgła owionęła Mistrza. Noc zbliżała się ku końcowi, ale świece nadal płonęły. Przeszliśmy do dużego pomieszczenia, w którym zobaczyłem wiele obrazów, misek z farbami i pędzli usłużnie sterczących ze słojów. Na sztalugach czekały rozpięte płótna. Chłopcy nie sporządzali farb w tradycyjny sposób, z dodatkiem żółtka. Nie, mieszali barwniki z bursztynowymi olejkami. W małych pojemniczkach czekały już na mnie gotowe farby. Wziąłem podany mi pędzel. Spojrzałem na białe płótno, na którym miałem malować. - Nie z ręki człowieka - powiedziałem. Cóż jednak miało to znaczyć? Uniosłem pędzel i zacząłem malować jego, jasnowłosego mężczyznę, który wybawił mnie z ciemności i udręki. Zanurzałem włosie w słoiczki z kremową, różową i białą farbą, lecz kiedy szerokimi ruchami starałem się ciągnąć smugi po niechętnym płótnie, nie tworzył się na nim żaden kształt, żaden rysunek! - Nie z ludzkiej ręki - szepnąłem, cisnąłem pędzel i ukryłem twarz w dłoniach. Znalazłem odpowiednie greckie słowa; kiedy je wypowiedziałem, kilku chłopców pokiwało głowami, ale najwyraźniej nie pochwyciło znaczenia. Jak im wyjaśnić sens tej katastrofy? Spojrzałem na swoje place. Co się stało... Wszystkie wspomnienia wypalone, nagle stałem się chłopcem o imieniu Amadeo. - Nie potrafię. - Spojrzałem na płótno i barwne plamy. - Gdyby to było drewno, potrafiłbym. Patrzyli na mnie, nie rozumiejąc. Co takiego bym potrafił? Nie był Jezusem mój Mistrz jasnowłosy z lodowato niebieskimi oczyma. Był jednak moim Panem. A ja nie potrafiłem zrobić tego, co powinienem. Aby mnie uspokoić i rozerwać, chłopcy chwycili za pędzle; zaskoczyło mnie to, jak spod ich rąk strumieniem wypływały obrazy. Chłopięca twarz, policzki, wargi, oczy, rudawozłote włosy. Mój Boże... to nie płótno, lecz lustro. Amadeo! Riccardo nieco poprawił wyraz twarzy, pogłębił odrobinę cień pod oczyma, musnął język - i oto ja, jakbym za chwilę miał przemówić. Cóż to za magia sprawiała, że znikąd wynurzał się chłopiec, zupełnie naturalny, z lekko zmarszczonymi brwiami i rozczochranymi włosami? Umiejętność zarazem bluźniercza i piękna, która przywoływała na płótno istotę z krwi i kości. Pisząc litery, Riccardo wymawiał je po grecku, a potem cisnął pędzel z okrzykiem: - Zupełnie inny obraz Mistrz nosi w swojej głowie. Zaczęli oprowadzać mnie po budynku, który zwali palazzo. Wszędzie mnóstwo było tych malunków: na ścianach, suńcie, w ramach i na sztalugach. Zrujnowane budowle, pęknięte kolumny, zaniedbane winnice, odległe góry, spieszący dokądś ludzie z rumieńcami na twarzach, włosami i ubraniami szarpanymi przez wiatr. 19

Wszystko to było jak wielka taca z owocami i mięsem, którą postawili przede mną. Błogi nieporządek, obfitość dla niej samej, różnorakość barw i kształtów. Niczym wino nazbyt słodkie i lekkie. Wszystko to było jakoś podobne do miasta, które zobaczyłem, gdy na oścież otworzyli okna. Małe czarne łódki - gondole, jak mi powiedzieli - w jaskrawym słońcu sunące po zielonkawej wodzie, na brzegach kanałów ludzie w strojnych szkarłatnych i złotych płaszczach. Także my sporą grupką wsiedliśmy do naszych gondoli i wnet w ciszy sunęliśmy wzdłuż fasad wielkich domostw, z których każde było wspaniałe niczym katedra, z ostrołukami, wysokimi oknami i białym kamieniem lśniącym na ścianach. Również starsze budynki, nie tak wyborne, były ogromne i urzekały barwami: czerwień tak intensywna, jakby spłynęła ze skruszonych płatków róż, zieleń tak głęboka, jakby ją zaczerpnięto z falującej w dole wody. Dotarliśmy do piazza San Marco, z dwóch stron otoczonego cudownie regularnymi arkadami. Gdy spoglądałem na setki ludzi kłębiących się przed bazyliką ze złotymi kopułami, zdało mi się, że to niebiańskie miejsce zgromadzeń. Złote kopuły. Złote kopuły. Słyszałem jakąś starą opowieść o złotych kopułach, a także widziałem je na jakimś sczerniałym obrazie, czyż nie? Kopuły święte i porzucone, kopuły w płomieniach, kościół zhańbiony i ja zhańbiony. Wszystko w ruinie, zgładzone przez nagły wybuch, który rozsadził wszelkie życie wokół mnie. Jakżeż się wszystko odrodziło z zimowych popiołów? Jak mogłem umrzeć pośród śniegu i zgliszcz i odrodzić się pod tym łaskawym słońcem? Jego błogie ciepło darzyło pieszczotą żebraków i kupców; promieniami obdarzało możnych kroczących dumnie, z paziami niosącymi za nimi aksamitne treny, na księgarzy rozkładających swe księgi pod baldachimami i na mistreli, którzy grali na lutniach, w nadziei, iż nie ominie ich drobna zapłata. W sklepach i na straganach tłoczyły się towary z całego diabelskiego świata: szkła najróżniejsze, a pośród nich niezwykłe puchary o rozmaitych barwach, a także figurki przedstawiające zwierzęta, ludzi i baśniowe stwory. Były migotliwe i wielobarwne paciorki do różańców i naszyjników, były koronki w wielkim wyborze, a na nich także okoliczne kościoły i maleńkie domki. Były pióra z ptaków, których nigdy na oczy nie widziałem, były też i same egzotyczne ptaki, czasami osowiałe, czasami dziobami i pazurami atakujące pręty klatek. Były niebywale wzorzyste i barwne dywany, aż nazbyt przywodzące na myśl Turcję i jej stolicę, skąd przybywałem. Któż się im oprze? Prawo nie pozwalało muzułmanom przedstawiać ludzi, na kobiercach roiło się więc od niezwykle misternych kwiatów, arabesek i wzorzystych labiryntów. Była oliwa do lamp, były świece wąskie i grube, kadzidła, wielka rozmaitość klejnotów, a także prawdziwych majstersztyków ze złota i srebra, starych i nowych. Niektóre sklepy sprzedawały tylko korzenie, inne - jedynie medykamenty i mikstury. Byli sprzedawcy brązowych figur, lwich łbów, lamp i oręża. Były całe stosy wschodniego jedwabiu, wełny barwionej na najróżniejsze sposoby, tkanin malowanych i haftowanych, a także wstążek, różnej długości, szerokości i faktury. A między tymi bogactwami przechadzali się bogato odziani mężczyźni i kobiety, którzy zatrzymywali się od czasu do czasu, aby skosztować mięsiwa ze straganu, upić czystego czerwonego wina czy uraczyć się słodkim plackiem. Zobaczyłem wielu księgarzy, oferujących świeżo wydrukowane książki, a moi towarzysze z zapałem opowiadali o cudownym wynalazku, dzięki któremu można było powszechnie nabywać dzieła nie tylko pełne liter i słów, ale także rycin. W samej Wenecji było już wiele drukarni, pracujących zawzięcie i wypuszczających w świat księgi po grecku, łacinie i w miejscowym łagodnym języku, którym chłopcy porozumiewali się między sobą. Zostawili mnie, abym obejrzał sobie te przedziwne maszyny, z których rodziły się książki, sami jednak pospieszyli do swoich zadań: mieli zakupić prace dawnych niemieckich mistrzów wydrukowane z użyciem nowej techniki i sztychy Memlinga, van Eycka i Hieronymusa Boscha. Nasz Mistrz zawsze był nimi zainteresowany. Takie prace dawały Południu posmakować Północy. Mistrz w ogóle był zachwycony cudem druku. Dzięki z górą setce drukarni w naszym mieście mógł cisnąć w kąt stare, niedokładne kopie Liwiusza i Wergilego, a zastąpić je nowymi, wiernymi i trwalszymi. Ileż tu było nowych wiadomości!!! Jak się okazało, nie mniej ważna od literatury i rysunków była kwestia mojego ubrania. Krawcy mieli odłożyć na bok wszystkie prace, aby zgodnie z małymi kredowymi szkicami Mistrza sporządzić dla mnie 20

szaty. Ręcznie spisane listy kredytowe należało zanieść do banku, po czym, jak wszyscy, miałem dostać pieniądze. Pieniądze! Nigdy czegoś takiego nie miałem. Były piękne: złote i srebrne floreny, niemieckie guldeny, czeskie grosze, maleńkie monety bite przez władców Wenecji zwanych dożami, stare monety z Konstantynopola. Dostałem sakiewkę pełną brzęczących pieniędzy i jak inni przytroczyłem ją do pasa. Jeden z towarzyszy kupił mi cudo, przed którym zastygłem w zachwycie. Był to mały, tykający przedmiot. Nie mogłem pojąć, co to takiego, piękne cacuszko wysadzane drobniutkimi klejnotami - ale skąd ten dźwięk? Na nic się zdały ręce wskazujące w niebo, wpatrzony w szkło, zdobienia, ruchome listewki, zrozumiałem: to maleńki zegar! Zacisnąłem swój skarb w dłoni i poczułem, że kręci mi się w głowie. Dotychczas znałem jedynie wielkie zegary na dzwonnicach. - Trzymam w ręku czas - szepnąłem do mych znajomych po grecku. - Amadeo - rzekł Riccardo - będziesz teraz liczył dla mnie godziny. Chciałem powiedzieć, że to zdumiewające odkrycie jest czymś bardzo ważnym dla mnie. Jest w nim jakieś przesłanie od świata zbyt pospiesznie i złowrogo zapomnianego. Czas przestał być czasem i nigdy już nim nie będzie. Dzień nie był już dniem ani noc nocą. Nie potrafiłem jednak tego wysłowić: w grece, w żadnym innym języku, nie potrafiłem nawet w swych splątanych myślach. Otarłem pot z czoła, mrużąc oczy przed jaskrawym słońcem Italii. Mój wzrok przyciągnęły ptaki, które stadami przesuwały się po niebie; ich niewidoczne z tej odległości skrzydła biły zgodnym rytmem. Chyba wyszeptałem półgłosem: „Jesteśmy w świecie”. - Jesteśmy w środku największego miasta świata! - krzyknął Riccardo, wciągając mnie w tłum. - Zobaczmy jak najwięcej, zanim ugrzęźniemy u krawców. Zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepie z czekoladą, ciastkami i przeróżnymi, nie znanymi mi jaskrawoczerwonymi i żółtymi łakociami. Jeden z chłopców pokazał mi okropną książkę z rysunkami, na których mężczyźni i kobiety splatali się w lubieżnych uściskach. Były to opowieści Boccaccia. Riccardo powiedział, że przeczyta mi je, gdyż to w istocie bardzo dobry sposób, abym nauczył się włoskiego. Obiecał też, iż zapozna mnie z Dantem. Boccaccio i Dante są z Florencji, zauważył ktoś z boku, mimo to wcale nie są najgorsi. Dowiedziałem się, że Mistrz przepada za książkami; śmiało można było na nie wydawać pieniądze, nigdy nie był syty czytania. Miałem się jeszcze przekonać, że nauczyciele będą mnie wręcz doprowadzać do szału i desperacji. Wszyscy musieliśmy się oddawać studia humanitatis, na które składały się historia, gramatyka, retoryka, filozofia, starodawni autorzy... Mnóstwo zagadkowych słów, które stopniowo dopiero nabierały sensu, gdy powtarzano je i demonstrowano ich znaczenie. Inną lekcją, którą miałem dopiero pobrać, było to, iż nigdy nie wyglądaliśmy dla Mistrza dostatecznie dobrze. Na mojej szyi nieustannie pojawiały się coraz to nowe złote i srebrne naszyjniki, medaliony i inne ozdoby. Podobnie było z pierścieniami i sygnetami. Ileż to razy przychodziło nam targować się ze złotnikami, by na koniec wracać do palazzo z autentycznym szmaragdem z Nowego Świata czy dwoma pierścieniami z rubinami, na których obrączce wyryto niezrozumiałe dla mnie napisy. Nigdy nie mogłem się napatrzyć swym palcom zdobnym klejnotami. Jeszcze teraz, pięćset lat później, nawet tej nocy, mam słabość do pierścieni. I tylko podczas długich lat w Paryżu, gdy byłem jednym z szatańskich dzieci nocy, tylko podczas tamtego snu oddałem swe pierścienie. Już niedługo dojdziemy i do tych wydarzeń. Na razie Wenecja, ja jestem jednym z dzieci Mariusa, wraz z innymi żyjący w cudownym nastroju, który trwać będzie jeszcze przez lata. Poszliśmy do krawców. Gdy zdejmowali ze mnie miarę, upinali na mnie różne materiały, zakładali i przycinali, moi towarzysze opowiadali, jak to najbogatsi Wenecjanie zamęczali Mistrza prośbami o najmniejsze chociażby dzieło jego kunsztu. On zaś, zarzekając się, iż marny z niego artysta, nie sprzedawał niczego, co najwyżej od czasu do czasu portret mężczyzny lub kobiety, którzy wpadli mu w oko, a których przemieniał w mityczne postacie, bogów, boginki, aniołów, świętych. W tych opowieściach aż się roiło od 21

imion, rzadko mi znanych, najczęściej jednak tajemniczych. Pamięć doradzała ostrożność. Czyż nic nie różniło świętych od bożków? Czyż zlanie ich w jednej opowieści nie sugerowało, że chodzi tu o jakieś zmyślenia i kłamstwa? Nie mogłem się w tym wszystkim połapać, a dookoła tak wiele się działo, tak wiele. Niepodobna przecież, aby za tymi wdzięcznymi twarzyczkami kryły się oszustwo i niegodziwość. W to nie mogłem uwierzyć. A chociaż wszelka błogość wydawała mi się podejrzana, to jakże słodko było jej ulegać, a ulegałem z coraz większą łatwością. Ten dzień inicjacji był jednym z setki, co mówię, tysiąca tych, które miały nadejść, i dzisiaj trudno mi już ustalić, kiedy zaczęło do mnie niejasno docierać, co właściwie mówią moi towarzysze. Moment ten jednak nadszedł, i to całkiem szybko; powiedziałbym, że nie nazbyt długo trwałem w naiwności. Na razie ta pierwsza wyprawa była iście magiczna. Od wody ciągnął powiew orzeźwiający i chłodny, niebo nad nami było kobaltowe, usiane chmurami, które z taką precyzją oddano na sklepieniu pałacu Mistrza. Naszła mnie myśl, że nie ma kłamstwa w jego obrazach. Za specjalnym zezwoleniem weszliśmy do należącej do doży kaplicy Świętego Marka; jej bogactwo poraziło mnie: ściany jakby powleczono płynnym złotem. Ale porażająca była też świadomość, iż oto ja sam spowity jestem w strojności i złoto i stoję pośród mocnych, surowych posągów świętych, których znam. Znałem ich wszystkich, stojących w niszach, w długich szatach, z rękami złożonymi do modlitwy, z aureolami nad głową. Wiedziałem, jak mnie oceniają brodaci patriarchowie, spoglądając na mnie nieruchomymi oczyma, stanąłem więc jak sparaliżowany, a potem osunąłem się na posadzkę. Musieli mnie wyprowadzić. Z każdym krokiem rósł zgiełk na placu, a ja czułem, że zmierzamy ku jakiemuś strasznemu finałowi; chciałem im jakoś przekazać, że to nie ich wina, że to nieuchronne, a jednak nie potrafiłem. Byli zaskoczeni. Ogłuszony, spływający potem na całym ciele, siedziałem bezwładnie u stóp kolumny i słuchałem tępo ich wyjaśnień, że to przecież tylko jeden ze skarbów miasta, cóż zatem tak silne na mnie zrobiło wrażenie. Tak, to prawda, kaplica jest stara i bizantyńska z ducha, ale wiele jest takich w Wenecji. „Od wieków handlowaliśmy z Bizancjum; jesteśmy prawdziwym morskim imperium”. Powoli wracałem do siebie, gdy moi przyjaciele o łagodnych głosach i delikatnych rękach podawali mi chłodne wino dla orzeźwienia, podsuwali owoce, najwyraźniej wolni od jakiejkolwiek grozy. Spojrzałem w lewo, gdzie był port i nabrzeża. Na widok statków poderwałem się na nogi i rzuciłem biegiem. Wielkie galeony o pękatych burtach, wzdętych żaglach i śmigłych wiosłach, które wynosiły je na pełne morze, zdały mi się prawdziwym cudem. W porcie wrzało. Barki, niemal się o siebie ocierając, wpływały i wypływały, a całe ich mrowie stało na kotwicy i ze swych wnętrzności wypluwało na nabrzeża nieprzebrane bogactwo najróżniejszych dóbr. Kiedy wraz z przyjaciółmi ruszyłem do Arsenału, kojący okazał się widok normalnych ludzi, dopiero budujących owe morskie dziwy. Arsenał miał się stać jednym z moich ulubionych miejsc, gdzie wystawałem, oczu nie mogąc oderwać od pracy cieśli, składających łodzie tak ogromne, iż zdało mi się nieuniknione, że bez podpory zaraz pójdą na dno. W pojedynczych błyskach pojawiały się obrazy zamarzających rzek, płaskodennych barek, gruboskórnych mężczyzn cuchnących zwierzęcym sadłem i niewyprawioną skórą. Owe fragmenty świata, z którego przybyłem, miały się zjawiać coraz rzadziej i coraz bledsze. Gdyby to nie była Wenecja, kto wie, czyby się wszystko nie ułożyło inaczej. Przez wszystkie lata tam spędzone nigdy nie znużył mnie widok Arsenału i pracy szkutników. Zawsze miałem tam wstęp, starczyło kilka miłych słów, czasami wspartych monetą lub dwiema. Zafascynowany wpatrywałem się, jak gołe żebra pokrywają się belkami i jak coraz mniej samotne sterczą w niebo maszty. Tego jednak dnia tylko przemknęliśmy przez ów jarmark cudów. Było ich aż nadto. Tak, to była Wenecja, miasto, które przynajmniej na chwilę zatarło w mej pamięci splątane wspomnienia wcześniejszego życia, jakichś prawd, którym na razie nie musiałem stawiać czoła. Gdyby nie była to Wenecja, nie byłoby tu mego Mistrza. Nie minął miesiąc, gdy Mistrz tonem gawędziarza opowiedział mi o czarze innych miast Italii, o tym, jak cudownie jest oglądać we Florencji przy pracy Michała Anioła, wspaniałego rzeźbiarza, jak wiele zyskać można z rozmów z rzymskimi nauczycielami, zakończył jednak słowami: - Tylko w Wenecji są tysiącletnie dzieła sztuki - lekkimi ruchami pędzla wykańczając obraz. - Ona sama 22

jest dziełem sztuki, metropolią niewiarygodnie wspaniałych świątyń, ciasno wzniesionych obok siebie niczym komórki plastra miodu, a i mieszkańcy sami w swej skrzętnej i płodnej pracowitości są pszczołom podobni. Ale to tylko pałace są godne spojrzenia i uwagi. Podobnie jak innych szybko wprowadził mnie w szczegóły dziejów Wenecji, kładąc nacisk na jej ustrój republiki, która - despotyczna wprawdzie w swych decyzjach i zaciekle niechętna wobec obcych - była jednak miastem ludzi „równych”. Florencja, Mediolan, Rzym - wszędzie tam rządziły małe elity: możne rodziny czy grupki wspólników, podczas gdy Wenecja, mimo wszystkich swych grzechów, miała senatorów, miała bogatych kupców i miała Radę Dziesięciu. To tego pierwszego dnia zrodziła się we mnie nieprzemijająca miłość do Wenecji. Zdało mi się, że to miejsce wolne od grozy i okrucieństw, przyjazne także dla swych dobrze ubranych i sprytnych żebraków, miejsce szczęśliwej fortuny, żarliwych pasji oraz bogactwa. Bo czyż ja sam nie zostałem jak moi nowi przyjaciele przemieniony przez mistrzów krawiectwa w księcia? Czyż Riccardo nie nosił miecza? Najpewniej wszyscy oni byli szlachcicami. - Zapomnij o tym, co cię dotychczas spotkało - powiedział Riccardo. - Nasz Mistrz jest naszym Panem, a my to jego książęta, jego dworzanie. Odtąd jesteś bogaty, a bogactwo ochroni cię przed krzywdą. - Nie jesteśmy tylko zwykłymi giermkami - ciągnął Albinus. - Udamy się na studia do Padwy, zobaczysz. Obok sztuk wyzwolonych uczymy się też tańca i dobrych obyczajów. Zobaczysz chłopców, wracających, aby odwiedzić Mistrza, i sam przyznasz, że to prawdziwie wytworni ludzie. Giuliano świetnie sobie radzi jako prawnik, podczas gdy Simone jest wziętym lekarzem na Torcello, wyspie niedaleko stąd. Wszyscy, którzy stąd odjeżdżają, mają za co żyć, tyle że Mistrz, jak to Wenecjanie, gardzi nieróbstwem. Jesteśmy wszyscy majętni, jak ci wielmoże, którzy tylko rozjeżdżają się po świecie i smakują go tak, jakby to był wielki kołacz lub talerz smakołyków. Na koniec tego pierwszego dnia przygód, spowitego w słoneczne światło, kiedy poznałem szkołę mego Mistrza i przecudne miasto, zostałem starannie podstrzyżony, uczesany i odziany w barwy, które odtąd Mistrz zawsze miał dla mnie rezerwować: jasny błękit rajtuzów, granat krótkiego aksamitnego kaftana i przetykany złotem lazur tuniki, do tego burgund na wypustkach i lamówkach. Wieczorem wraz z innymi tańczyłem na marmurowej posadzce do dźwięku lutni i przygrywającego jej wirginału, pierwszego klawiszowego instrumentu, jaki widziałem. Kiedy ostatnie blaski zachodu zgasły w kanale widocznym za strzelistymi oknami, błądziłem po pałacu; towarzyszyło mi moje odbicie w niezliczonych zwierciadłach sięgających od posadzki do sufitu w niezliczonych, zdało się, pięknych salonach i alkowach. Powtarzałem za Riccardem nowe słowa. Wenecję zwano Serenissima. Sunące kanałami czarne łodzie to gondole. Wiatr, który miał nadejść niebawem, przywodząc nas na skraj szaleństwa, to sirocco. Wspaniałym miastem władał doża, wieczorem czytać będziemy z nauczycielem Cycerona, instrument, po którym Riccardo zręcznie przebierał palcami, nazywał się lutnią, a wielkie łoże Mistrza otoczone było baldachimem, który co dwa tygodnie obrębiano nowymi złotymi frędzlami. Trwałem w ekstazie. Do pasa przytroczyłem nie miecz, lecz sztylet. Tyle ufności. Oczywiście, że byłem pośród reszty niczym zabłąkane cielę, nie tylko w świecie, ale i w sobie nie mogące się rozeznać, nigdy dotąd jednak nikt mi nie zawierzył tak śmiercionośnej broni. I znowu pamięć płatała figle. Wiedziałem, jak cisnąć drewnianą dzidą, jak... Podszept ten był jak smużka dymu, która się zaraz rozpłynęła, ponadto całe to przytłaczające mnie otoczenie nieodpowiednie było do broni, walki, przemocy. Nie, bitwa, zmaganie się, uśmiercanie - to wszystko było mi wzbronione. Tak, nigdy już, nigdy, nigdy. Śmierć pochłonęła mnie bez reszty, a potem wypluła tutaj. W pałacu Mistrza, pośród obrazów, które zachwycająco utrwaliły sceny batalistyczne, map zwieszających się z sufitów i okien wypełnionych zdobionym szkłem, wydobyłem z pochwy sztylet, przyjrzałem się jego szmaragdom i rubinom, a potem jednym cięciem przepołowiłem jabłko. Chłopcy zaśmiali się, była w tym jednak przyjaźń, nie złośliwość. Wkrótce nadejdzie sam Mistrz. I popatrz tylko: od komnaty do komnaty przemykają najmłodsi spośród nas, którzy nie wzięli udziału w wyprawie na miasto, a teraz sprawnie i szybko rozpalali pochodnie, 23

kandelabry i pojedyncze świece, a ja w niemym zachwycie wpatrywałem się w tę rozlewającą się po salach powódź światła mnożącego się w lustrach. Pojawił się blady, nieefektowny mężczyzna, trzymając w rękach podniszczoną książkę. Miał czarne, wątłe włosy i prosty czarny kaftan. W jego oczach migotały radosne błyski, ale wąskie usta był zaciśnięte jak w gniewie. Wszyscy chłopcy jęknęli. Zamknięto okna przed chłodniejszym powietrzem wieczoru. Mężczyźni w gondolach sunących po kanale śpiewali, dźwięki wznosiły się, odbijały od ścian, wibrowały w szybach i opadały ku wodzie. Zjadłem jabłko do ostatniego kawałeczka. Przez cały ten dzień wchłonąłem więcej owoców, mięsa, chleba i słodkich łakoci, niż jest w stanie pomieścić w sobie normalny człowiek. Tyle że ja nie byłem normalnym człowiekiem: byłem wygłodniałym chłopcem. Nauczyciel pstryknął palcami, następnie wyjął zza pasa giętką witkę i uderzył nią kilka razy o łydkę. - Uwaga! - powiedział i w tej samej chwili zjawił się Mistrz. Wszyscy chłopcy, bez względu na wiek, rzucili się do niego, otoczyli ciasnym kołem, chwytali za ręce, a on słuchał ich okrzyków, potem zaś kazał się zaprowadzić do namalowanych dzisiaj obrazów. Nauczyciel trzymał się na uboczu, wcześniej powitawszy Mistrza lekkim ukłonem. Poszli więc wszyscy do galerii, a Mistrz pozwalał, by coraz to nowi podopieczni chwytali go za dłonie, trzymali się rękawów i ocierali o poły płaszcza. Poszedłem i ja, szczególnie że dojrzawszy mnie, kiwnął głową, mówiąc: „Chodź z nami, Amadeo”, myślałem jednak o jednej tylko rzeczy i tylko jednego pragnąłem. Moje marzenie szybko się spełniło. Wszyscy zostali odprawieni do czytania Cycerona, z wyjątkiem mnie. Mistrz chwycił mnie za przegub, przytrzymał, a następnie poprowadził do swej prywatnej komnaty. Zamknął za sobą malowane drzwi na zasuwę; w środku unosiły się tajemnicze zapachy z kadzideł i lamp. Na łóżku piętrzyły się poduchy i poduszki o najrozmaitszych barwach i wzorach. Zaciągnął szkarłatne zasłony. Czerwień jest jego barwą, rzekł mi, tak jak niebieski będzie moją. Uwodził mnie w uniwersalnym języku, sycąc mnie obrazami. - Twoje brązowe oczy stają się bursztynowe, gdy padnie na nie blask ognia - szeptał. - Są jak ciemne, lśniące zwierciadła, w których dostrzegam siebie, nawet gdy zazdrośnie strzegą swego sekretu. Są jak ciemne wierzeje bogactwa twej duszy. A ja zatracałem się w błękicie jego oczu i w lśnieniu jego koralowych ust. Ułożył się obok mnie, całował, między koniuszkami palców delikatnie przepuszczał kosmyki moich włosów, wzbudzając w moim ciele dreszcze - jeden rozchodził się od głowy, a drugi - między nogami. Jego kciuki, twarde i zimne, dotykały moich policzków, warg, brody, a pod ich dotykiem wszystko wibrowało. Obracając moją głowę to na lewy bok, to na prawy, delikatnie całował wnętrze uszu. Byłem za młody na takie pieszczoty. Ciekawe, czy moje doznania były podobne do kobiecych. Wydawało mi się, iż trwają bez końca. Przyjemność graniczyła z bólem, nie mogłem wyzwolić się od jego rąk, ale też nie chciałem tego, i tylko napływająca falami rozkosz była niemal nie do zniesienia. Potem uczył mnie nowych słów: posadzkę zrobiono z marmuru kararyjskiego, kotary z brokateli, na poduszkach wyszyto ryby, żółwie i słonie, na tapiseriach przedstawiono lwy. Wsłuchiwałem się w skupieniu w jego słowa, a on, pośród innych rzeczy, tłumaczył mi także, jak w muszlach małży formują się perły, którymi obsypany był mój kaftan. Chłopcy musieli nurkować głęboko w morze i zdobyte skorupy wynosić na powierzchnię w ustach. Szmaragdy wydobywano z ziemi, a ludzie potrafili o nie walczyć na śmierć i życie. A diamenty, ach... Spójrz tylko na nie. Zdjął pierścień i nałożył mi na palec, gładząc go przy tym delikatnie. W diamentach mieszka czyste światło Boga, mówił. Najczystsze. Boga? A kim jest Bóg? Cały zadygotałem, a wszystko wokół zaczęło falować i się zapadać. Mówiąc, patrzył na mnie; co jakiś czas zdarzało się, iż słyszałem go wyraźnie, chociaż wargi jego pozostawały nieruchome. Mój niepokój rósł. Bóg, nie pozwól mi myśleć o Bogu. Ty bądź moim Bogiem. - Daj mi swe usta, obejmij mnie - wyszeptałem, a słowa te tyleż go zaskoczyły, ile uradowały. Leciutko się uśmiechnął i znowu obdarzył miękkimi jak dotknięcie kwiatu pocałunkami. Jego ciepły 24

oddech owionął moje podbrzusze. - Amadeo, Amadeo, Amadeo - powtarzał. - Mistrzu, co znaczy to imię? - spytałem. - Czemu mi je nadałeś? Zdało mi się, iż w tym pytaniu usłyszałem dawnego siebie, ale może to nowo narodzony książę, dumny ze swych nieoczekiwanych skarbów, mówił teraz zarazem pokornie i śmiało. - Ukochany przez Boga. Och, nie, nie mogłem tego słuchać. Czy nie było żadnej ucieczki przed tym Bogiem? Wzbierała we mnie panika. Ujął moją dłoń i końce palców poprowadził do małego, otoczonego paciorkami skrzydlatego dzieciątka, wyszytego na rogu skłębionej, odrzuconej na bok kołdry. - Amadeo - rzekł. - Ukochany przez Boga miłości. Sięgnął po zegarek leżący koło łoża na stosie ubrań. Uśmiechnął się. Niewiele takich widział. Piękne. Dostatecznie drogie, aby było godne królewskich właścicieli. - Powinieneś mieć wszystko, czego zapragniesz - powiedział miękko. - Dlaczego? I znowu ten śmiech w odpowiedzi. - Dlatego, że masz takie ogniste loki - powiedział, całując moje włosy - oczy cudownie brązowe, skórę gładką i jasną, wargi tak podobne do płatków róży. Było już późno w nocy, a on opowiadał mi o Afrodycie, Erosie, Psyche, którą ten ostatni tak ukochał, ale która nigdy nie mogła go ujrzeć za dnia. Prowadził mnie po chłodnych korytarzach, delikatnie wodząc palcami po ramieniu, i pokazywał marmurowe posążki bogów, boginek, kochanek i kochanków: Dafne zamieniającą się w drzewo wawrzynu, Apolla rozpaczliwie jej szukającego, Ledy bezsilnie wijącej się w mocarnym uścisku łabędzia. Prowadził moje dłonie po marmurowych kształtach, twarzach o rysach ostrych i gładkich powierzchniach, napiętych udach, zimnych jak lód, na pół rozchylonych wargach. A potem pociągnął moje palce ku swojej twarzy. I mając w pamięci ich doskonałość, poznałem, iż on, żywy i oddychający, jest od nich wspanialszy; a do tego jeszcze żar jego oddechu, do tego jeszcze szmer szeptanych przez niego słów. Nim minął tydzień” nie pamiętałem nawet słowa z mowy ojczystej. Żadne przymiotniki nie opiszą tego, co czułem, gdy oniemiały patrzyłem na przemarsz członków Wielkiej Rady, wsłuchiwałem się w mszę odprawianą w bazylice Świętego Marka, chłonąłem wzrokiem statki wypływające na lśniące wody Adriatyku, spoglądałem na pędzle zanurzające się w słoiczkach z barwami, których imiona z wolna sobie przyswajałem - karmin, turkus, żółta ochra, palona umbra, sepia - a potem wyczarowujące na płótnie postacie i rzeczy. Jeśli chodzi o taniec i fechtunek, brałem górę nad innymi. Najlepszym partnerem okazał się Riccardo; zobaczyłem też, że bardzo szybko zbliżam się do niego w najróżniejszych umiejętnościach, zajmując w ten sposób miejsce, które przed moim przybyciem należało do Albinusa, ten jednak nie miał o to do mnie najmniejszego żalu. Byliśmy wszyscy jak bracia. Zaprowadzili mnie do smukłej, pięknej kurtyzany, Bianki Solderini, czarującej niewiasty, jak z malowideł Botticellego, z długimi lokami i zielonymi oczyma o kształcie migdałów, mądrej i dowcipnej. Bardzo lubiłem wizyty w jej domu, gdzie kobiety i mężczyźni całe godziny spędzali na czytaniu wierszy, rozmowie o nie kończących się zagranicznych wojnach, a także najnowszych malarzach i zamówieniach, jakie dostawali. Bianka miała cienki, dziecinny głos, który bardzo pasował do jej dziewczęcej twarzy i drobnego nosa. Jej usta przywodziły na myśl pąk róży. Urocza. A zarazem niedostępna. Zimno traktowała kochanków nazbyt zaborczych; zależało jej na tym, aby przez cały czas dom pełen był ludzi. Wystarczył odpowiedni strój lub miecz u pasa, aby zostać dopuszczonym do towarzystwa. Odprawiani byli ci tylko, którzy chcieli mieć ją na własność. Często spotykało się u niej przybyszów z Francji czy Niemiec, skądkolwiek jednak pochodzili, wszystkich intrygował nasz Mistrz, tajemniczy Marius. My wszelako byliśmy uprzedzeni, iż mamy zbywać wszystkie natręctwa i uśmiechem kwitować pytania, czy nosi się z zamiarem ożenku, czy to on jest autorem tego lub tamtego portretu, czy będzie skłonny przyjąć kogoś z wizytą tego a tego dnia. Czasami przysypiałem w salonie Bianki, zasłuchany w głosy dyskutujących szlachciców, zatopiony w 25