mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rice Anna - Kroniki wampirze 7 - Merrick

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :874.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Rice Anna - Kroniki wampirze 7 - Merrick.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 40 osób, 40 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 167 stron)

Anne Rice Merrick Dla Stana Rice’a oraz Christophera Rice’a oraz Nancy Rice Diamond TALAMASCA Detektywi Zjawisk Paranormalnych Obserwujemy i zawsze jesteśmy w pobliżu LONDYN * AMSTERDAM * RZYM WSTĘP 1

Nazywam się David Talbot. Może niektórzy z was pamiętają mnie jako Głównego Przełożonego Talamaski, Zakonu detektywów obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami, których mottem jest: „Obserwujemy i zawsze jesteśmy w pobliżu”? To motto ma w sobie jakiś dziwny urok, nieprawdaż? Talamasca istnieje od ponad tysiąca lat. Nie wiem, jak powstał nasz Zakon. Tak naprawdę nie znam też wszystkich jego sekretów. Wiem jednak, że służyłem mu przez większą część mego śmiertelnego życia. Właśnie w Domu Zakonnym Talamaski, w Anglii, wampir Lestat pokazał mi się po raz pierwszy. Pewnej zimowej nocy zjawił się w moim gabinecie i kompletnie mnie zaskoczył. Bardzo szybko przekonałem się, że co innego czytać i pisać o rzeczach nadprzyrodzonych, a zupełnie co innego widzieć je na własne oczy. To jednak było bardzo dawno temu. Teraz żyję w innym ciele. A ciało to uległo przemianie pod wpływem mocy wampirzej krwi Lestata. Żyję pomiędzy najgroźniejszymi wampirami świata i jestem jednym z tych, do których mają największe zaufanie. Nawet ostrożny z natury wampir Armand opowiedział mi historię swego życia. Być może czytaliście biografię Armanda, którą spisałem i opublikowałem. Kiedy ta historia dobiegała końca, Lestat obudził się w Nowym Orleanie z drugiego snu, zasłuchany w piękną, uwodzicielską muzykę. Ta sama muzyka ponownie ukołysała go, kiedy skrył się w budynku klasztornym i ułożył do snu na zakurzonej, marmurowej posadzce. W tamtych dniach w Nowym Orleanie było wiele wampirów — włóczęgów, szaleńców, naiwnych młodzików, którzy przybyli do miasta, by zobaczyć Lestata pogrążonego w pozorach bezbronności. Dręczyli mieszkających tam śmiertelników. Irytowali najstarszych spośród nas, którzy pragnęli jedynie prawa do polowania w spokoju. Teraz tych intruzów już nie ma. Niektórzy zostali unicestwieni, inni jedynie przegnani. Najstarsi zaś, którzy przybyli ofiarować pocieszenie śpiącemu Lestatowi, ruszyli własnymi drogami. Historia ta rozpoczyna się, gdy pozostało nas w Nowym Orleanie tylko trzech — śpiący Lestat i jego dwóch wiernych towarzyszy — Louis de Pointe du Lac i ja, David Talbot, narrator niniejszej opowieści. 1 — Dlaczego mnie o to prosisz? Siedziała naprzeciwko mnie, przy stoliku z marmurowym blatem, plecami zwrócona do otwartych drzwi kawiarenki. Patrzyła na mnie, jak na cudowne zjawisko, lecz moja prośba odwróciła jej uwagę. Nie patrzyła już na mnie, lecz z napięciem wpatrywała się w moje oczy. Była wysoka, a ciemnobrązowe włosy przez całe życie nosiła długie i swobodnie rozpuszczone; skórzaną klamerką spinała grzywkę z tyłu głowy tak, żeby nie opadała jej na czoło. W małe uszy wpięła złote koła kolczyków; zwiewne, letnie, białe ubranie miało zaś w sobie coś cygańskiego, może z powodu czerwonej szarfy, którą było przepasane. — I zrobić coś podobnego dla takiego stworzenia? — spytała ciepło. Nie była na mnie zła, wcale nie… lecz tak poruszona, że nie mogła nawet zapanować nad swym łagodnym, urzekającym głosem. — Wywołać ducha, który może być wypełniony złością i chęcią zemsty? Chcesz, abym to uczyniła… i to dla Louisa de Pointe du Laca, który sam już dawno przestał żyć? — Kogóż innego miałbym o to prosić, Merrick? — odparłem. — Któż inny mógłby to uczynić? — Wypowiedziałem jej imię zwyczajnie, z amerykańskim brzmieniem, choć wiele lat temu, gdyśmy się dopiero co poznali, pisała je „Merrique” i wypowiadała z lekkim francuskim akcentem. 2

Od strony kuchennych drzwi rozległ się chropawy dźwięk, po czym zaskrzypiały zawiasy. Do naszego stolika, szurając po zakurzonych kamiennych płytach podłogi, podszedł zasuszony kelner w brudnym fartuchu. — Rum — rzekła. — St. James. Przynieś całą butelkę. Zamruczał coś w odpowiedzi, czego nie pochwyciłem nawet przy moim wyczulonym wampirzym słuchu. Odszedł, szurając nogami, i znowu zostawił nas samych w marnie oświetlonym pokoju z wysokimi, otwartymi na oścież drzwiami wychodzącymi na Rue St. Anne. Ta mała kawiarenka była kwintesencją wszystkiego, co nowoorleańskie. Wiszące pod sufitem wiatraki obracały się leniwie, a podłoga nie była zamiatana od wieków. Powoli zapadał zmierzch, powietrze zaś wypełnione było zapachami Kwatery i słodyczą wiosny. Jakież to cudowne, że wybrała właśnie takie miejsce i to tak przedziwnie puste o tej czarownej porze. Wpatrywała się we mnie uważnie, choć w jej wzroku nie można było dostrzec nic poza łagodnością. — Teraz Louis de Pointe du Lac chce zobaczyć ducha — powiedziała wolno, jakby z namysłem. — Jakby nie dość się już wycierpiał. Nie tylko w jej słowach znać było współczucie; wyczuwałem je także w niskim, poufnym tonie jej głosu. Współczuła mu. — Oczywiście — powiedziała, nie dając mi dojść do głosu. — Współczuję mu i wiem, jak bardzo chce zobaczyć twarz tego wampirzego dziecka, które tak gorąco kochał. — Uniosła brwi w zamyśleniu. — Przychodzisz do mnie i wypowiadasz imiona, które są już jedynie legendą. Przychodzisz z tajemniczego świata, przychodzisz ze świata nadprzyrodzonego, podchodzisz do mnie tak blisko, i na dodatek masz prośbę. — W takim razie, uczyń to, Merrick, jeśli tobie nie uczyni to krzywdy — poprosiłem. — Nie chcę ściągać ci na głowę nieszczęść. Boże w niebiosach, dopomóż. Wiesz o tym doskonale. — A co z nieszczęściem, które może dotknąć Louisa? — spytała wolno, z namysłem wypowiadając każde słowo. — Duch może wypowiedzieć okropne słowa do tego, który go wywołał. To zaś jest duch potwornego dziecka, które umarło gwałtowną śmiercią. Prosisz o niebezpieczną i straszną rzecz. Skinąłem głową. Wszystko, co powiedziała, było prawdą. — Louis ma obsesję — wyjaśniłem. — Z biegiem lat ta obsesja zniszczyła resztki jego zdrowego rozsądku. Teraz nie potrafi już myśleć o niczym innym. — A co jeśli faktycznie sprowadzę ją ze świata umarłych? Myślisz, że to sprawi, że oboje przestaną cierpieć? — Wcale na to nie liczę. Nie wiem. Lecz wszystko jest lepsze od bólu, który trawi Louisa w tej chwili. Oczywiście, że nie mam prawa przychodzić tu i prosić cię o to… A jednak, nasze losy są z sobą splątane… Talamaski, Louisa i mój. Także i los wampira Lestata. Przecież to właśnie od Talamaski Louis de Pointe du Lac usłyszał historię o pojawieniu się ducha Claudii. To jedna z naszych, kobieta nazwiskiem Jesse Reeves. Informacje o niej znajdziesz w archiwach. Była tą, której ukazał się duch Claudii. — Owszem, znam tę historię — przytaknęła Merrick. — Stało się to w domu na Rue Royale. Wysłałeś tam Jesse, żeby zbadała sprawę wampirów. Jesse zaś wróciła z kieszeniami pełnymi skarbów, które dowodziły ponad wszelką wątpliwość, że w tym domu mieszkało kiedyś nieśmiertelne dziecko… Claudia. — Masz rację — odpowiedziałem. — Popełniłem błąd, posyłając tam Jesse. Była za młoda… Nigdy… — Trudno było mi dokończyć to zdanie. — Jesse nigdy nie była tak sprytna jak ty. — Ludzie czytają o tym w opublikowanych opowieściach Lestata i uważają za bajki — ciągnęła, pogrążona w myślach. — Te historie o pamiętniku, różańcu i starej laleczce. Ale my jesteśmy w posiadaniu tych przedmiotów, nieprawdaż? Znajdują się w skarbcu, w Anglii. Bo w tamtych czasach nie mieliśmy Domu Zakonnego w Luizjanie. Sam schowałeś je do skarbca. — Czy możesz to zrobić? — spytałem. — Czy zrobisz to? To chyba lepiej postawione pytanie. Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że możesz. Nie była jeszcze gotowa, by udzielić mi odpowiedzi, jednak mieliśmy za sobą wspaniały początek. Och, jakże ja za nią tęskniłem! Rozmowa z nią była nawet bardziej fascynująca, niż się spodziewałem. Z przyjemnością patrzyłem na zmiany, które w niej zaszły: jej francuski akcent zupełnie już zanikł i teraz 3

mówiła jak rodowita Brytyjka. Wszak wiele długich lat spędziła w Anglii na naukach; część tych lat spędziła ze mną. — Wiesz, że Louis cię widział — powiedziałem łagodnie. — Wiesz, że przysłał mnie, bym z tobą porozmawiał. Zrozumiał, jaką moc posiadasz, w chwili kiedy dostrzegł ostrzeżenie w twoich oczach. Nie odpowiedziała. — „Widziałem prawdziwą czarownicę”, rzekł mi po spotkaniu z tobą. „Wcale się mnie nie bała. Powiedziała, że wezwie na pomoc umarłych, jeśli nie zostawię jej w spokoju”. Skinęła głową; przyglądała mi się bardzo poważnie. — Tak, to wszystko prawda — mruknęła pod nosem. — Można by powiedzieć, że nasze drogi się zeszły. — Zastanowiła się głęboko. — Ale ja widziałam Louisa de Pointe du Laca wiele razy. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy po raz pierwszy go ujrzałam. A teraz ty i ja nareszcie mamy okazję porozmawiać o tym. Zaskoczyła mnie. Powinienem był wiedzieć, że mnie zaskoczy. Niesłychanie ją podziwiałem. Nie potrafiłem tego ukryć. Podobała mi się jej prostota, biała bawełniana bluzeczka z okrągłym dekoltem i czarne koraliki oplatające jej szyję. Spojrzawszy w jej zielone oczy, poczułem nagle ogromny wstyd za to, co zrobiłem, ujawniając się jej. Louis wcale nie zmuszał mnie do skontaktowania się z nią. Zrobiłem to z własnej woli. Lecz nie zamierzam rozpoczynać tej opowieści od rozwodzenia się nad własnym poczuciem wstydu. Pozwólcie tylko, że powiem, iż byliśmy więcej niż tylko zwykłymi kompanami i współpracownikami w Talamasce. Ona była moim uczniem, a ja jej mentorem; a kiedyś, przez krótką chwilę — ach, jakże krótką, ulotną chwilę — byliśmy niemalże kochankami. Przybyła do nas jako młoda dziewczyna, zbłąkana spadkobierczyni klanu Mayfairów, z afroamerykańskiej gałęzi tej rodziny; wywodziła się od białych czarownic, o których prawie nic nie wiedziała, oktaronka niesłychanej urody, bose dziecko, które przywędrowało do Domu Zakonnego w Luizjanie i powiedziało: — Słyszałam o was. Potrzebuję was. Widzę różne rzeczy. Potrafię rozmawiać z umarłymi. To wydarzyło się przeszło dwadzieścia lat temu, a mnie zdaje się, że dzisiaj. Byłem wtedy Głównym Przełożonym londyńskiego oddziału naszego Zakonu, prowadzącym życie administratora–dżentelmena, ze wszystkimi wygodami i niedogodnościami tej rutyny. W środku nocy zbudził mnie telefon. Dzwonił mój przyjaciel i kolega–uczony, Aaron Lightner. — Davidzie — powiedział — musisz przyjechać. Mamy tu coś niesamowitego. Czarownicę obdarzoną tak wielką mocą, że słowo ludzkie nie jest w stanie tego opisać. Davidzie, musisz przyjechać… W tamtych dniach nie było nikogo, kogo szanowałbym bardziej niż Aarona Lightnera. W całym swoim życiu kochałem tylko trzy osoby — zarówno ludzi, jak i wampiry. Aaron Lightner był jedną z nich. Drugą był wampir Lestat. Lestat, który przyniósł mi cud swojej miłości i złamał moje śmiertelne życie. Lestat, który uczynił mnie nieśmiertelnym i niewiarygodnie potężnym, tak że nawet wśród wampirów nie mam sobie równych. Trzecią osobą była Merrick Mayfair, choć uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, żeby o niej zapomnieć. Lecz mówiliśmy o Aaronie, o moim starym przyjacielu Aaronie z jego siwymi, gęstymi włosami, bystrymi szarymi oczyma, ubranym zawsze w bawełniany garnitur w biało–błękitne prążki, typowy dla dżentelmena z Południa. Mówiliśmy też o niej, o dziecku, którym niegdyś była, o Merrick, która wydawała mi się równie egzotyczna jak bujna tropikalna flora i fauna miejsca, z którego pochodziła. — Dobrze, stary druhu, przyjadę, lecz czy to naprawdę nie może zaczekać do rana? — Przypomniałem sobie swoją ociężałość i dobroduszny śmiech Aarona. — Davidzie, co się z tobą stało, mój stary? — odpowiedział. — Nie mów mi, co teraz robisz. Pozwól, że sam ci powiem. Zasnąłeś, czytając jakąś dziewiętnastowieczną książkę poświęconą duchom, coś elokwentnego i usypiającego. Pozwól, że zgadnę: autorstwa Sabine Bering–Gould. Nie wystawiłeś nosa z Domu Zakonnego od pół roku, prawda? Nie wyszedłeś nawet na obiad w mieście. Nie zaprzeczaj, Davidzie, żyjesz tak, jakby twoje życie już się skończyło. Roześmiałem się. Aaron mówił to tak łagodnym głosem. Nie czytałem książki Sabine Bering–Gould, lecz równie dobrze mogło tak być. Zdaje mi się, że czytałem opowieść o zjawiskach nadprzyrodzonych pióra Algenona Blackwooda. Nie pomylił się też co do czasu, który spędziłem bez wychodzenia poza uświęcone mury naszego Domu. 4

— Gdzież podziała się twoja pasja, Davidzie? Gdzie twoje zaangażowanie? — nalegał Aaron. — Davidzie, to dziecko jest czarownicą. Myślisz, że często szafuję podobnymi słowami? Zapomnij o jej nazwisku i wszystkim, co wiemy o tej rodzinie. To jest coś, co zaskoczyłoby nawet naszych Mayfairów, choć jeśli uda mi się postawić na swoim, to nigdy nie dowiedzą się o istnieniu tego dziecka. Davidzie, ona potrafi przyzywać duchy. Otwórz Biblię na Księdze Samuela. To jest Czarownica z Endor. A ty zachowujesz się jak zirytowany duch Samuela, którego czarownica przebudziła ze snu. Wyłaź z łóżka i wskakuj do samolotu. Potrzebuje cię tutaj. Czarownica z Endor. Nie musiałem zaglądać do Biblii. Każdy członek Talamaski znał tę historię aż za dobrze. Król Saul, w obawie przed potężnymi Filistynami, przed bitwą, której się boi, idzie do „kobiety, która posiada znajomego ducha”, i prosi ją, żeby wywołała z zaświatów proroka Samuela. „Dlaczegoż mnie rozgniewaliście wezwaniem?” pyta duch proroka, a wkrótce przepowiada, że król Saul i obaj jego synowie dołączą do niego w krainie umarłych już następnego dnia. Czarownica z Endor. Tak też zawsze myślałem o Merrick, bez względu na to, jak bliscy staliśmy się sobie w późniejszych czasach. Ona zawsze była dla mnie Merrick Mayfair, Czarownicą z Endor. Czasami zwracałem się tak do niej w na wpół oficjalnych notatkach i często w prywatnej korespondencji. Z początku była wiecznym cudem. Posłuchałem wezwania Aarona, spakowałem się, przyleciałem do Luizjany i po raz pierw — szy przestąpiłem próg Dębowego Raju, wspaniałego domu na plantacji, który stał się naszym schronieniem na obrzeżach Nowego Orleanu, na starej River Road. Cóż to było za wydarzenie! W samolocie czytałem od nowa Stary Testament: synowie króla Saula zginęli w bitwie. Saul rzucił się na swój miecz. Czyżbym jednak był przesądny? Całe życie poświęciłem Talamasce, lecz nawet zanim jeszcze zacząłem swą przygodę z Zakonem, widziałem duchy i rozkazywałem im. Zrozumcie, nie były to prawdziwe duchy. Były bezimienne, nie do końca zmaterializowane, przybyły do mnie z imionami i rytuałami brazylijskiej magii candomble, w którą tak bezmyślnie zapuściłem się za młodu. Pozwoliłem jednak, by ta moc ostygła we mnie, kiedy ogarnął mnie zapał naukowca i inne namiętności. Porzuciłem tajemnice Brazylii na rzecz równie czarodziejskiego świata archiwów, zabytków, bibliotek, organizacji i nauczania, kołysania innych w rytm przykurzonego szacunku dla naszych metod i ostrożnych sposobów działania. Talamasca okazała się tak ogromna, pradawna i kochająca! Nawet Aaron nie miał pojęcia o moich dawnych zdolnościach, choć niejeden umysł wydawał swe sekrety jego niesłychanym, ponadzmysłowym sposobom badania. Z pewnością zdołam rozpoznać, czym ta dziewczyna jest, a czym nie jest. Kiedy dotarliśmy do Domu Zakonnego, padał deszcz. Nasz samochód sunął długą aleją wysadzaną gigantycznymi dębami, która prowadziła od głównej drogi aż do ogromnych, podwójnych drzwi. Jakże zielony był ten świat, mimo że skryty w mroku. Poskręcane konary dębów opuszczały się aż do wysokiej trawy. Zdawało mi się, że drugie, szare pędy hiszpańskiego mchu dotykają dachu wozu. Powiedziano mi, że z powodu burzy wysiadła elektryczność. — Właściwie to nawet czarujące — rzekł Aaron na powitanie. Już wtedy jego włosy były kompletnie siwe. Był oddanym swej pracy, starszawym dżentelmenem, zawsze przyjaznym dla świata, nieomal słodkim w obyciu. — To pozwala nam widzieć rzeczy takimi, jakimi musiały być za dawniejszych czasów nie sądzisz? Ogromne, kwadratowe pokoje oświetlone były jedynie płomieniami naftowych lamp i świec. W migotliwej poświacie dostrzegłem poruszające się skrzydła wiatraka pod sufitem. Latarnie kołysały się na wietrze na galeryjkach, którymi otoczony był dom zarówno na parterze, jak i na piętrze. Zanim wszedłem do środka, nie spiesząc się mimo deszczu, dokładnie przyjrzałem się tej wspaniałej tropikalnej posiadłości; byłem pod wrażeniem prostoty jej kolumn. Dawniej wszędzie dokoła rozciągały się pola trzciny cukrowej. Za kwietnikami, za zasłoną padającego deszczu widziałem rozpadające się kwatery, w których niegdyś mieszkali niewolnicy. Podeszła do mnie bosa, w lawendowej sukience w różowe kwiaty, właściwie nie wyglądała na czarownicę. A jednak jej oczy nie byłyby bardziej tajemnicze, nawet gdyby podkreśliła je węglem na modłę hinduskich księżniczek, aby wydobyć z nich niezwykły kolor. Dostrzegłem zieleń tęczówek, ciemny krąg dokoła nich i czarne źrenice w środku. Niezwykłe oczy, jeszcze wyrazistsze dzięki temu, że osadzone w 5

opalonej, kremowej twarzy. Włosy miała sczesane z czoła, a szczupłe dłonie opuszczone swobodnie wzdłuż ciała. Jakże swobodna wydała mi się w tej pierwszej chwili. — David Talbot — rzekła do mnie nieomal oficjalnie. Zauroczyła mnie pewność siebie pobrzmiewająca w jej łagodnym głosie. Nie potrafili oduczyć jej chodzenia boso. Te bose stopki na wełnianym dywanie stanowiły niezwykle ponętny widok. Wychowała się na wsi, pomyślałem, ale nie, powiedzieli mi, że w starej, zrujnowanej dzielnicy Nowego Orleanu, gdzie nie ma chodników, opuszczone domy zaś od dawna chylą się ku upadkowi, a kwitnące i trujące oleandry rosną wielkie niczym drzewa. Mieszkała tam ze swą chrzestną matką, Wielką Nananne, czarownicą, która nauczyła ją wszystkiego, co sama wiedziała. Jej matka, potężna wieszczka, znana mi jedynie pod tajemniczym imieniem Zimnej Sandry, zakochała się w podróżniku. Nie pamiętała ojca. Nigdy nie chodziła do prawdziwej szkoły. — Merrick Mayfair — odparłem ciepło. Wziąłem ją w ramiona. Była wysoka jak na swoje czternaście lat, o pięknie ukształtowanych piersiach, rysujących się naturalnie pod prostą, bawełnianą sukienką. Miękkie, suche włosy opadały jej swobodnie na plecy. Wszędzie mogłaby uchodzić za hiszpańską ślicznotkę, wszędzie, lecz nie tu, w granicach tego przedziwnego fragmentu Południa, gdzie historia niewolników i ich wolnych spadkobierców była tak pełna niesłychanych związków, romansów i erotyzmu. Każdy nowoorleańczyk dostrzegłby afrykańską krew w prześlicznym odcieniu jej skóry, odcieniu przypominającym kawę z mlekiem. Sens tych słów zrozumiałem w chwili, gdy dolałem śmietanki do mocnej hikorowej kawy, którą mi podano. — Wszyscy moi są kolorowi — powiedziała z charakterystycznym wtedy dla niej, francuskim akcentem. — Ci, którzy mogą uchodzić za białych, wyjeżdżają na północ. Tak się działo od zawsze. Nie chcą, żeby Wielka Nananne ich odwiedzała. Nie chcą, żeby ktokolwiek znał ich sekret. Ja też mogłabym uchodzić za białą. Ale co z rodziną? Co z tym wszystkim, co zostało mi przekazane? Nigdy nie opuszczę Wielkiej Nananne. Przyszłam tu do was, bo ona kazała mi tu przyjść. Siedząc w ogromnym fotelu obitym cielęcą skórą, wydawała się malutka, a jednak jej poza pełna była uroku; wokół kostki miała zapięty delikatny złoty łańcuszek. Podobny, ozdobiony malutkim, wysadzanym diamencikami krzyżykiem, wisiał wokół jej szyi. — Widzisz te zdjęcia? — spytała. Trzymała je na kolanach w pudełku po butach. — Nie ma w nich żadnej magii. Możesz je obejrzeć. Położyła je na stole przede mną, dagerotypy — małe fotografie za szkłem, każda wpasowana w niewielką, rozpadającą się już ramkę, bogato ozdobioną grawerowanymi kwiatami lub pędami winorośli; większość z nich można było zamknąć niby małe książeczki. — Pochodzą z lat czterdziestych dziewiętnastego wieku — wyjaśniła. — To wszystko nasi krewni. Jeden z naszych robił te zdjęcia. Znany był z robienia portretów. Wszyscy go kochali. Zostawił po sobie sporo opowieści… wiem, gdzie się znajdują. Wszystkie są pisane ręcznie, pięknym charakterem pisma. Znajdują się na strychu Wielkiej Nananne, w pudełku. Przesunęła się na krawędź fotela, a jej kolana wychynęły spod krótkiej spódniczki. Jej włosy wydawały się ogromną masą cieni za jej plecami. Linię czoła miała gładką i śliczną. Choć noc dopiero poczęła się wychładzać, na kominku płonął ogień, w pokoju zaś, z jego zapachem, wygodami i wieloma rzędami półek wypełnionych książkami, panowała iście czarodziejska atmosfera. Aaron przyglądał się jej z mieszaniną dumy i niepokoju. — Widzisz, to są moi krewni z dawnych czasów. — Równie dobrze mogłaby rozkładać przede mną talię kart. Cienie prześlizgiwały się po jej uroczej, owalnej twarzyczce i igrały na wysokich kościach policzkowych. — Widzicie, oni zawsze trzymali się razem. Ale, jak już powiedziałam, ci najważniejsi odeszli dawno temu. Pomyślcie tylko, co porzucili, ile historii. Widzicie to? Przyglądałem się niedużej fotografii błyszczącej w świetle naftowej lampy. — To Lucy Nancy Mayfair, córka białego mężczyzny, ale o nim nigdy za dużo nie wiedzieliśmy. Zawsze są jacyś biali mężczyźni. Zawsze. Czegóż te kobiety nie robiły dla białych mężczyzn! Moja matka pojechała do Ameryki Południowej za białym mężczyzną. Pojechałam z nimi. Pamiętam dżunglę. — Zawahała się; czyżby wyczytała coś w moich myślach, a może tylko z mojej twarzy? 6

Sam nigdy nie zapomnę lat młodzieńczych, które spędziłem na przemierzaniu Amazonii. Zdaje się, że nie chciałem o tym zapominać, choć nic bardziej boleśnie nie przypominało mi o starzeniu się, niż te wspomnienia wypraw ze sztucerem i aparatem fotograficznym, życia na drugiej półkuli. Nigdy mi się nawet nie śniło, że wrócę z nią do tych niezbadanych dżungli. Znowu wpatrzyłem się w stare, schowane za szkłem dagerotypy. Wszyscy ci ludzie wyglądali na bogaczy — wysokie cylindry, szerokie krynoliny, a wszystko na tle zbytkownych dekoracji w pracowni artysty. Była między nimi młoda kobieta, równie piękna jak teraz Merrick, siedząca sztywno i skromnie na gotyckim krześle z wysokim oparciem. Jak wyjaśnić ten niewątpliwy wpływ afrykańskiej krwi u tak wielu spośród nich? U niektórych był on tak śladowy, że wydawali się zaledwie ciemnowłosymi przedstawicielami typu kaukaskiego, mimo to nie sposób było się pomylić. — Ta jest najstarsza — mówiła Merrick. — To jest Angelique Marybelle Mayfair. — Stateczna kobieta o włosach przedzielonych pośrodku, z pięknym, ozdobnym szalem zarzuconym na ramiona, w sukni z bufiastymi rękawami. W dłoniach miała ledwie widoczne okulary i zamknięty wachlarz. — To najstarsze i najlepsze zdjęcie, jakie posiadam. Była potajemną czarownicą, jak mi mówiono. Są potajemne czarownice i takie, do których ludzie przychodzą. Ona była jedną z tych potajemnych, ale bardzo mądrą. Mówiono, że była kochanką jednego z białych Mayfairów, który mieszkał w Dystrykcie Ogrodów i naprawdę był jej siostrzeńcem. Ja pochodzę od nich dwojga. Oncle Julien, tak go nazywali. Pozwalał, by kolorowi krewni nazywali go Oncle Julien zamiast Monsieur Julien, jak czyniliby inni biali mężczyźni. Aaron zesztywniał, lecz starał się to ukryć. Może mógł to zataić przed nią, lecz nie przede mną. Więc nic jej nie opowiedział o tej niebezpiecznej rodzince, Mayfairach. Nie rozmawiali o tym — o okropnych Mayfairach z Dystryktu Ogrodów, obdarzonych strasznymi, nadprzyrodzonymi mocami, których obserwowaliśmy od wielu lat. Wielu członków naszego Zakonu zginęło z rąk Czarownic Mayfair, jak zwykliśmy byli ich nazywać. Nagle zrozumiałem, że to dziecko nie powinno się od nas o nich dowiedzieć, przynajmniej nie do czasu, aż Aaron zadecyduje, czy taka interwencja nie byłaby korzystna dla obu zainteresowanych stron i czy nikomu nie wyrządzi krzywdy. Los chciał, że nigdy do tego nie doszło. Merrick żyła własnym życiem, kompletnie odseparowanym od życia białych Mayfairów. W rozdziałach, które obecnie piszę, nie ma o nich ani słowa. Tamtego wieczoru, bardzo dawno temu, wraz z Aaronem bardzo staraliśmy się jednak wyczyścić nasze umysły, żeby siedząca przed nami mała czarownica nie była w stanie nic z nich wyczytać. Nie pamiętam, czy Merrick choćby spojrzała na nas, zanim podjęła opowieść. — W domu, w Dystrykcie Ogrodów, nawet teraz żyją Mayfairowie — powiedziała rzeczowym tonem. — Są biali i właściwie nigdy nie mieli z nami wiele wspólnego. Chyba że za pośrednictwem adwokatów. — Jakież doświadczenie pobrzmiewało w jej cichym śmiechu; ludzie zazwyczaj śmieją się w ten sposób, kiedy mówią o adwokatach. Potrząsnęła głową. — Ich prawnicy przyjeżdżali z miasta z pieniędzmi; niektórzy z nich także byli Mayfairami. To oni wysłali Angelique Marybelle Mayfair do szkół na Północy. Ona jednak wróciła na Południe, tu żyła i tu umarła. Nigdy nie pójdę do tych białych ludzi. Powiedziała to bez żadnych emocji, po czym ciągnęła spokojnie: — Wielka Nananne często mówi o Oncle Mienie tak, jakby nadal żył. Kiedy dorastałam, wszyscy powtarzali, jaki był z niego dobry człowiek. Zdaje się, że znał wszystkich swoich kolorowych kuzynów, ale ludzie mówią, że potrafił zabić swego wroga samym spojrzeniem. Był z niego najprawdziwszy houn’gan. Potem jeszcze wam o nim opowiem. Nagle spojrzała na Aarona i dostrzegłem, jak ten odwraca od niej wzrok nieomal z zakłopotaniem. Zastanawiałem się, czy dostrzegła przyszłość — że dokumenty zebrane przez Talamaskę o Czarownicach Mayfair pochłoną go i zdominują jego życie w równym stopniu, jak moje zostanie zdominowane przez wampira Lestata. Zastanawiałem się, co myślała o śmierci Aarona teraz, kiedy siedzieliśmy w kawiarni, a ja rozmawiałem przyciszonym głosem z piękną i ostrożna kobietą, która wyrosła z tamtej dziewczynki. Stary, cherlawy kelner przyniósł butelkę rumu, o którą prosiła, St. James, z Martyniki, ciemny. Pochwyciłem mocny zapach alkoholu, kiedy nalewał go do jej małego, ośmiokątnego kieliszka. Zaczęły powracać wspomnienia. Pierwsze spotkanie z nią, nie, inne czasy. 7

Wypiła rum w sposób, który tak dobrze pamiętałem, jakby to była zwyczajna woda. Kelner wrócił do swej kryjówki, szurając nogami. Ujęła butelkę i ponownie napełniła kieliszek, zanim zdążyłem uczynić to za nią. Przyglądałem się, jak przesuwa językiem po wewnętrznej stronie warg. Znowu spojrzała na mnie tymi ogromnymi oczyma, jakby czegoś szukając. — Pamiętasz, jak razem piliśmy rum? — spytała, prawie z uśmiechem, lecz nie do końca wyraźnym. Była zbyt spięta, zbyt niepewna na uśmiech. — Pamiętasz. Mówię o tych krótkich nocach w dżungli. Och, masz rację mówiąc, że wampir jest ludzkim potworem. Ale ty nadal jesteś bardzo ludzki. Widzę to po twojej minie. Widzę to w twoich gestach. Jeśli zaś idzie o twoje ciało, to jest ono kompletnie ludzkie. Nie ma najmniejszego śladu… — Ależ jest wiele śladów — odparłem. — Z czasem zaczniesz je dostrzegać. Na początku poczujesz niepewność, potem strach, a na koniec się przyzwyczaisz. Uwierz mi na słowo. Wiem coś o tym. Uniosła brwi, po czym zaakceptowała moje słowa. Pociągnęła znowu łyczek alkoholu, a ja wyobraziłem sobie, jak cudownie musi smakować. Wiedziałem, że Merrick nie pije codzienne, lecz kiedy już to czyni, sprawia jej to ogromną przyjemność. — Ileż to wspomnień, moja piękna Merrick — szepnąłem. Wydawało mi się bardzo ważne, żeby im się nie poddawać, żeby skoncentrować się na tych wspomnieniach, które przypominają o jej niewinności i świętym zaufaniu. Aaron do końca swego życia był jej szalenie oddany, choć rzadko mi o niej opowiadał. Czego dowiedziała się o niespodziewanym pseudowypadku samochodowym, którego padł ofiarą? Wtedy opuściłem już szeregi Talamaski, zniknąłem z życia Aarona; zniknąłem z życia jako takiego. I pomyśleć tylko, że obaj z Aaronem wiedliśmy tak długo życie naukowców i badaczy. Powinniśmy byli być ponad wszelkie wypadki. Któż mógłby przypuszczać, że nasze badania tak nas omotają i tak daleko odciągną od celów, które wyznaczaliśmy sobie w ciągu długich lat lojalności i badań. Czy jednak nie to samo przydarzyło się innemu z oddanych członków Talamaski, mojej ukochanej studentce Jesse Reeves? Lecz w tamtych czasach, kiedy Merrick była zdumiewającym dzieckiem, a ja zaskoczonym Przełożonym Zakonu, nawet przez myśl mi nie przeszło, że cokolwiek mnie jeszcze w życiu zaskoczy. Dlaczego nic się nie nauczyłem z historii Jesse? Jesse Reeves była moją uczennicą w znacznie pełniejszym sensie tego słowa, niż Merrick kiedykolwiek się stała. Wampiry zaś pochłonęły ją całkowicie i bez reszty. Jesse przysłała mi ostatni list świadczący o wielkim oddaniu (tak bogaty w eufemizmy, że pozbawiony wartości dla kogokolwiek z zewnątrz), w którym powiedziała, że nigdy więcej już jej nie zobaczę. A jednak nie postrzegałem losów Jesse jako ostrzeżenia. Pomyślałem jedynie, że była zbyt młoda, aby zajmować się tak poważną sprawą jak wampiryzm. Ale to już wszystko przeszłość. Z tego bólu nic już nie zostało. Podobnie jak z tamtych pomyłek. Moje śmiertelne życie pękło, moja dusza wzleciała, a następnie upadła, moje wampirze życie zaś wytarło resztki dokonań i uznania, które osiągnąłem jako człowiek. Jesse jest jedną z nas i znam wszystkie jej tajemnice; także to, że zawsze była poza moim zasięgiem. Teraz liczyło się tylko to, że podczas badań świata wampirów, Jesse zobaczyła ducha. Ta historia od dawna dręczyła Louisa i wreszcie zaowocowała dziwaczną prośbą, z którą zwróciłem się do mojej ukochanej Merrick — żeby użyła wszystkich swych niezwykłych umiejętności i wywołała ducha Claudii. 2 W cichej kawiarence obserwowałem, jak Merrick pociąga kolejny głęboki haust rumu. Z ulgą przyjąłem przerwę, podczas której jej wzrok powoli przesuwał się po zakurzonym pomieszczeniu. Pozwoliłem sobie wrócić myślami do tamtej nocy wiele lat temu w Dębowym Raju. Deszcz uderzał o szyby w oknach, powietrze było ciepłe i ciężkie od zapachu lamp naftowych i ognia szalejącego w kominku. Wiosna była już za pasem, lecz burza wychłodziła powietrze. Merrick mówiła o białej rodzinie nazwiskiem Mayfair, o której wiedziała tak niewiele. — Żadne z nas, którym pozostała choć resztka oleju w głowie, nie uczyniłoby tego — ciągnęła. — Pod żadnym pozorem nie poszlibyśmy do tych białych kuzynów. Niczego od nich nie oczekiwaliśmy… bo niby 8

dlaczego? Tylko dlatego, że nosiliśmy to samo nazwisko? — Odrzucała taką ewentualność. — Nie zamierzam iść do żadnych białych ludzi i usiłować wmawiać im, że jestem jedną z nich. Aaron spojrzał na mnie; jego bystre, szare oczy ukrywały nawet najlżejsze emocje, lecz wiedziałem, iż chce, bym to ja odpowiedział. — Nie ma takiej potrzeby, moje dziecko — odparłem. — Teraz jesteś jedną z nas, jeśli tego właśnie chcesz. A my należymy do ciebie. To chyba zrozumiałe. To jest twój dom po wsze czasy. Tylko ty możesz zmienić ten stan rzeczy, gdy tego zapragniesz. Kiedy wymawiałem te słowa, poczułem dreszcz i ogarnęło mnie poczucie, że oto dzieje się coś wielkiego i znaczącego. Upajałem się tym uczuciem. — Zajmiemy się tobą — podkreśliłem to; może nawet bym ją pocałował, gdyby nie była tak dojrzała i śliczną, z bosymi stopami spoczywającymi na grubym, kwiecistym dywanie i piersiami nagimi pod cienką sukienczyną. Nie odpowiedziała. — Wydaje się, że wszystko to dżentelmeni i damy — odezwał się Aaron wpatrzony w dagerotypy. — A portrety są idealnie zachowane. — Westchnął. — Ach, jakimże cudem musiało się to wydawać, kiedy w latach czterdziestych ubiegłego wieku ludzie nauczyli się robić zdjęcia! — O, tak. Mój stryjeczny prapradziadek pisał o tym — odpowiedziała. — Nie wiem, czy ktokolwiek zdoła teraz jeszcze odczytać te kartki. Rozsypywały się w proch już wtedy, kiedy Wielka Nananne pokazała mi je po raz pierwszy. Ale, jak już powiedziałam, to on zrobił wszystkie te zdjęcia. — Westchnęła, a w tym dźwięku było coś bardzo starego, jakby widziała i przeżyła już wszystko. — Powiadają, że umarł w bardzo podeszłym wieku, w domu pełnym fotografii, zanim jego biały siostrzeniec tam przyszedł i wszystko zniszczył. Ale do tego zaraz dojdę. Byłem zaszokowany i zdruzgotany tą wiadomością; nie potrafiłem się otrząsnąć. Zniszczone dagerotypy. Twarze utracone na zawsze. Ona zaś podjęła swą opowieść, wyciągając z pudełka po butach kolejne miedziane blaszki, niektóre całkiem pozbawione ramek. — Czasami chodzę po pokojach Wielkiej Nananne i otwieram pudełka, lecz papiery w środku są w strasznym stanie. Zdaje mi się, że to szczury je pogryzły. Wielka Nananne mówi, że szczury pogryzą i zjedzą nawet pieniądze i dlatego trzeba je trzymać w metalowym pudełku. Wy wiecie, że żelazo ma magiczne właściwości. Siostrzyczki… mam na myśli zakonnice… nie wiedzą. To dlatego w Biblii jest powiedziane, że nie można budować za pomocą żelaznych szpadli. Żelazo ma wielką moc i nie można kłaść go na kamienie bożej świątyni… ani wtedy, ani teraz. Wydawało się to przedziwnym wywodem, lecz technicznie rzecz ujmując, miała niezaprzeczalną rację. Pozwoliła sobie na dygresję. — Żelazo i szpadle. To bardzo stara historia. Król Babilonu trzymał szpadel w tej samej ręce, którą kładł kamienie pod świątynię. A masoni, w swoim zakonie, cały czas w to wierzą. Na banknocie jednodolarowym zobaczycie zniszczoną piramidę z kamieni. Zdumiało mnie, z jaką łatwością dotknęła tego, jakże skomplikowanego, tematu. Czegóż dowie się w życiu, zastanawiałem się. Na jaką kobietę wyrośnie? Pamiętam, że wypowiadając te słowa, patrzyła na mnie, jakby ciekawa mojej reakcji. Dopiero wtedy zrozumiałem, jak bardzo potrzebuje rozmowy o rzeczach, których została nauczona, których sama się nauczyła bądź domyśliła. — Dlaczego jesteście dobrzy? — spytała, wpatrując się we mnie. — Wiem, dlaczego księża i zakonnice są dla nas dobrzy. Przychodzą, przynoszą nam jedzenie i ubrania. Ale wy? Dlaczego wy jesteście dobrzy? Dlaczego mnie tu w ogóle wpuściliście? Dlaczego daliście mi własny pokój? Dlaczego pozwalacie, bym robiła wszystko, na co mam ochotę? Przez całą sobotę przeglądałam czasopisma i słuchałam radia. Dlaczego karmicie mnie i usiłujecie namówić do noszenia butów? — Dziecino — przerwał jej Aaron. — Jesteśmy nieomal tak starzy jak Kościół rzymski. Nasz Zakon jest równie stary co zakony księży i sióstr, które was odwiedzały. Właściwie, powiedziałbym nawet, że starszy od większości z nich. Nadal patrzyła na mnie wyczekująco, jakby oczekiwała dalszego wyjaśnienia. — Mamy własne wierzenia i tradycje — ciągnąłem. — Zło, chciwość, korupcja i zapatrzenie w siebie występują na świecie bardzo często. Miłość zaś bardzo, bardzo rzadko. My kochamy. 9

Ponownie odczułem wielką radość; czerpałem ją z poczucia celu i przynależności — że należymy do Talamaski, że troszczymy się o pariasów, że dajemy schronienie wieszczkom i wróżbitkom, że ocalaliśmy czarownice przed stosami i że sięgamy nawet do wędrownych dusz, tak, nawet do mrocznego świata, w który inni boją się zaglądać. I czynimy tak od ponad tysiąca lat. — A te małe skarby, czyli twoja rodzina, twoje dziedzictwo — pospiesznie wyjaśniałem — są dla nas ważne, bo są ważne dla ciebie. Zawsze będą do ciebie należeć. Skinęła głową. Dobrze to rozegrałem. — Czarodziejstwo jest moją wizytówką, panie Talbot — powiedziała przebiegle. — Ale to także wam daję. Podobał mi się przelotny entuzjazm, który rozjaśnił jej twarzyczkę. A teraz, dobre dwadzieścia lat później, cóż to najlepszego uczyniłem? Odnalazłem ją. Znalazłem jej dawny dom w Nowym Orleanie, opuszczony, wyśledziłem więc ją w Dębowym Raju. Wspiąłem się na szeroki balkon na piętrze, niczym wampir z taniego i tandetnego horroru, i tak długo wpatrywałem się w jej okno, dopóki nie usiadła na łóżku i nie wymówiła w ciemnościach mego imienia. Wyrządziłem jej zło; wiedziałem o tym, i to było podniecające. Potrzebowałem jej. Byłem egoistą. Tęskniłem za nią. I to wszystko. Tydzień temu napisałem do niej. Sam w domu przy Rue Royale, napisałem odręcznie list, stylem, który nie zmienił się mimo wszystkiego, co mi się przytrafiło. Droga Merrick, tak, to mnie zobaczyłaś na balkonie przed sypialnią. Nie chciałem Cię przestraszyć. Patrząc na Ciebie, szukałem ukojenia dla mej duszy. Przyznam się, że chciałem odegrać rolę anioła stróża. Wybacz mi więc, że stałem pod Twoim oknem przez większą część nocy. Mam do Ciebie prośbę. Proszę Cię o to z głębi duszy. Nie mogę Ci napisać więcej w liście. Proszę, spotkaj się ze mną w jakimś publicznym miejscu, gdzie będziesz się czuć bezpiecznie w moim towarzystwie. Sama je wybierz. Odpowiedź prześlij do skrytki pocztowej. Natychmiast Ci odpowiem. Merrick, wybacz mi. Jeśli powiadomisz o tym kontakcie Starszych lub Przełożonego Zakonu, najprawdopodobniej zabronią Ci spotkania ze mną. Proszę, daj mi tę krótką chwilę na rozmowę z Tobą, zanim podejmiesz ten krok. Twój, w Talamasce David Talbot Cóż za bezczelność i egoizm! Żeby napisać podobny list i wrzucić go przed świtem do żelaznej skrzynki pocztowej, stojącej przy wjeździe na posesję. Odpisała mi. Jej krótki liścik pełen był zdumiewających szczegółów i niezasłużonego ciepła. Nie mogę się doczekać rozmowy z Tobą. Bądź pewien, że choćby nasze spotkanie bardzo mną wstrząsnęło, wewnątrz tajemnicy szukać będę Ciebie — Davida Talbota, którego zawsze kochałam. Byłeś moim ojcem, kiedy Cię potrzebowałam, a potem przyjacielem. Od czasu Twej przemiany miałam okazję Cię widywać. Nawet częściej, niż Ci się zdaje. Wiem, co Ci się przydarzyło. Wiem o tych, z którymi mieszkasz. Cafe Lion. Rue St. Anne. Pamiętasz? Wiele lat temu, zanim wyruszyliśmy do Ameryki Środkowej, zjedliśmy tam szybki lunch. Niepokoiłeś się naszą wyprawą w głąb dżungli. Pamiętasz, jak się kłóciliśmy? Chyba nawet rzuciłam na Ciebie urok, żeby Cię w końcu przekonać. Zdawało mi, że wiedziałeś o tym. Przez kilka najbliższych wieczorów z rzędu będę tam przychodzić z nadzieją, że Cię zobaczę. Podpisała list podobnie jak ja: „Twoja w Talamasce”. Postawiłem siebie ponad moją miłość do niej i moje obowiązki. Ulżyło mi, że mam to już za sobą. 10

W dawnych czasach, kiedy była małą sierotką w środku zamieci, podobna rzecz byłaby nie do pomyślenia. Bo naprawdę miałem wobec niej zobowiązania; wobec tej małej wędrowniczki, która ku naszemu zdumieniu, z własnej woli, zapukała do naszych drzwi. — Nasze motywy są takie same jak twoje — powiedział jej Aaron bardzo szczerze, tamtej dawno minionej nocy w Dębowym Raju. Wyciągnął rękę i odsunął długie, miękkie pasmo ciemnych włosów z jej ramienia, jak gdyby był jej starszym bratem. — Chcemy przechowywać wiedzę. Chcemy ocalić historię. Chcemy się uczyć i mamy nadzieję, że kiedyś zrozumiemy. Po raz kolejny westchnął cicho, co było zupełnie do niego niepodobne. — Jeśli zaś idzie o tych twoich białych kuzynów, o Mayfairów z Dystryktu Ogrodów, jak ich, zupełnie poprawnie, nazywasz, to owszem, wiemy o ich istnieniu — przyznał, zdumiewając mnie tym bardzo. — Lecz dochowujemy naszych tajemnic, chyba że naszym obowiązkiem jest odsłonić przed nimi karty. Lecz czymże jest dla ciebie ich długa historia? Ich żywoty łączą się, przeplatają i splatają niczym cierniste pędy wina oplatającego pień tego samego drzewa. Tu i teraz najbardziej obchodzi nas to, co my możemy uczynić dla ciebie. Nie rzucam słów na wiatr, kiedy zapewniam cię, że do końca swego życia będziesz mogła na nas liczyć. Jak to David powiedział, jesteś jedną z nas. Zastanawiała się. Niełatwo było jej to wszystko zaakceptować. Za bardzo przywykła do swego samotnego życia wyłącznie w towarzystwie Wielkiej Nananne — a jednak coś bardzo mocno popychało ją, by nam zaufać, i to zanim jeszcze do nas przyszła. — Wielka Nananne ufała wam — odpowiedziała, zupełnie jakby ją o to spytał. — Powiedziała, że mam do was przyjść. Kiedyś miała jeden z tych swoich snów. Obudziła się jeszcze przed nastaniem świtu i zadzwoniła po mnie. Spałam na werandzie. Kiedy weszłam do jej sypialni, zastałam ją na środku pokoju. Miała na sobie flanelową koszulę nocną. Stale było jej zimno. Zawsze nosiła flanelowe koszule nocne, nawet w najbardziej upalne noce. Kazała mi usiąść i posłuchać, co się jej śniło. — Opowiedz mi o tym, dziecino — poprosił Aaron. Czy to możliwe, że do tej pory o tym nie rozmawiali? — Śnił się jej pan Lightner, ty — odpowiedziała, patrząc wprost na Aarona. — W jej śnie przyszedłeś do niej wraz z Oncle Julienem, białym Oncle Julienem, z tego klanu ze śródmieścia. Obaj usiedliście przy niej na łóżku. Oncle Julien opowiadał jej dowcipy i historyjki. Był szczęśliwy, że znajduje się w jej śnie. Tak mi powiedziała. To on kazał, bym tu przyszła, do was, do pana Lightnera. Powiedział też, że pan Talbot przyjedzie do nas. Oncle Julien mówił po francusku, a ty siedziałeś w jej bambusowym fotelu, uśmiechałeś się i kiwałeś głową. Potem przyniosłeś jej filiżankę kawy, ze śmietanką, dokładnie taką, jaką lubi, z połową kostki cukru, i jej ulubioną srebrną łyżeczkę. Zarówno w snach, jak i na jawie Wielka Nananne ma tysiące ulubionych srebrnych łyżeczek. — Sen trwał dalej. — W końcu usiadłeś na jej łóżku, na jej najlepszej kołdrze, ująłeś ją za rękę, a ona miała na niej wszystkie swoje najpiękniejsze pierścionki, których od dawna już nie nosi. I w tym śnie powiedziałeś: „Przyślij mi małą Merrick”. Powiedziałeś też, że będziesz się o mnie troszczyć, a także to, że wkrótce umrze. Aaron także słyszał to po raz pierwszy i wydawał się zaskoczony. — To chyba Oncle Julien musiał to powiedzieć — odparł tkliwie. — Bo skąd ja miałabym znać taki sekret? Nigdy tego nie zapomnę; jakże niepodobnym do niego było przyznawać się do niewiedzy i na dodatek tak mocno na to nalegać. — Nie, nie, to ty jej to powiedziałeś — odpowiedziało niezwykłe dziecko. — Powiedziałeś jej, jaki to będzie dzień tygodnia i która godzina. To się dopiero wydarzy. — Spojrzała z namysłem na swoje fotografie. — Nie martw się tym tak bardzo. Wiem, kiedy to się stanie. — Nagle na jej twarzy pojawił się bezbrzeżny smutek. — Nie mogę jej tu zatrzymać na zawsze. Les mysteres nie chcą czekać. Les mysteres. Czy miała na myśli przodków, bogów wudu, czy może zwykłe tajemnice losu? Nie potrafiłem odczytać jej myśli. — Święty Piotr będzie czekać — mruknęła pod nosem, podczas gdy jej smutek powoli wycofał się za zasłonę spokoju. Nagle zerknęła na mnie i zamruczała coś po francusku. Papa Legba, bóg rozstajnych dróg wudu, dla którego wiele dobrego może uczynić święty Piotr z kluczami do bram Niebios. 11

Zauważyłem, że Aaron nie potrafi się zmusić, by wypytać ją o swoją rolę we śnie oraz o datę rychłej śmierci Wielkiej Nananne. Skinął tylko głową i obiema dłońmi uniósł jej włosy z karku, gdzie kilka luźnych pasemek przykleiło się do wilgotnej, mlecznobiałej skóry. Aaron przyglądał się jej z mieszaniną miłości i zdumienia. Merrick zaś ciągnęła swą opowieść. — Zaraz potem przed naszym domem zjawił się stary Murzyn w ciężarówce, żeby mnie zabrać. Powiedział”. „Nie potrzebujesz torby. Wsiadaj tak, jak stoisz”. Więc wsiadłam z nim do ciężarówki, a on mnie tu przywiózł. Przez cała drogę nie odezwał się do mnie ani słowem, tylko palił papierosy i słuchał jakiejś starej, bluesowej stacji radiowej. Wielka Nananne wiedziała, że mam jechać do Dębowego Raju, bo pan Lightner powiedział jej to we śnie. Znała Dębowy Raj ze słyszenia, sprzed wielu lat, kiedy stał tu innym dom, o innej nazwie. Oncle Julien opowiedział jej wiele innych rzeczy, lecz ona mi ich nie przekazała. Powiedziała tylko: „Idź do nich. Do Talamaski. Oni się tobą zajmą. To będzie twoja droga. W ten sposób wykorzystasz wszystko to, co potrafisz”. Zmroziło mnie to „wszystko to, co potrafisz”. Pamiętam, jak smutną minę miał Aaron. Potrząsnął lekko głową. „Nie martw jej tym teraz”, pomyślałem lekko zirytowany, ale to dziecko wcale nie wydawało się poruszone. Sława Oncle Juliena z rodziny Mayfair nie była mi obca; przeczytałem wiele opowieści o życiu i karierze tego potężnego czarodzieja i wróżbity, który na przestrzeni setek lat jako jedyny mężczyzna w tej przedziwnej rodzinie nie poddał się władaniu ducha i jego czarownic. Oncle Julien — mentor, szaleniec, uwodziciel, legenda, ojciec czarownic — a to dziecko rzekło, że pochodzi właśnie od niego. Musiała to być potężna magia, lecz Oncle Julien należał do kręgu Aarona, nie mojego. Merrick przyglądała mi się uważnie. — Nie przywykłam, by ludzie mi wierzyli — odezwała się. — Lecz przywykłam, że ich przerażam. — Dlaczegóż to, dziecino? — Spytałem. Mnie również przeraziła swą niezwykłą postawą i penetrującym spojrzeniem. Co potrafiła czynić? Czy kiedykolwiek się tego dowiem? Warto było się nad tym zastanowić już pierwszego wieczora, gdyż nie leżało w naszej naturze zachęcanie sierotek do posługiwania się na oślep mrocznymi mocami. W tego typu wypadkach zazwyczaj zachowywaliśmy wielką wstrzemięźliwość. Przegnałem mą nieelegancką ciekawość i skoncentrowałem się na tym, by zapamiętać jej wygląd. W tamtych czasach miałem takie przyzwyczajenie. Jej ciało było przepięknie uformowane. Piersi już stanowczo zbyt ponętne. Rysy twarzy wyraźne — zupełnie nie afrykańskie — duże, wyraźnie zarysowane usta, wielkie oczy o migdałowym kształcie, długi nos. Szyję miała łabędzią i nad wyraz powabną. Jej twarz tchnęła harmonią, nawet kiedy dziewczyna była głęboko pogrążona w myślach. — Zachowajcie swoje sekrety o tych Mayfairach — rzekła. — Może pewnego dnia wymienimy się tajemnicami, ty i ja. Oni przecież nawet nie mają pojęcia, że tu jesteśmy. Wielka Nananne powiedziała, że Oncle Julien umarł, zanim ona przyszła na świat. W jej śnie nie powiedział ani słowa o tych białych Mayfairach. Chciał tylko, żebym tu przyszła. — Wskazała stare fotografie. — To są moi krewni. Gdyby moim przeznaczeniem było zbratać się z tymi białymi Mayfairami, Wielka Nananne dawno by mi o tym powiedziała. — Urwała, zamyśliła się. — Porozmawiajmy o tych dawnych czasach. Starannie rozłożyła dagerotypy na mahoniowym stole. Ustawiła je w równym rządku i zgarnęła z blatu wszystkie okruszki i resztki. W pewnym momencie zorientowałem się, że wszystkie postaci z jej punktu widzenia znajdują się do góry nogami, lecz są właściwie ustawione względem mnie i Aarona. — Moi biali kuzyni przyjechali tu kiedyś i usiłowali zniszczyć wszelki ślad po rodzinie — kontynuowała. — Wiecie… wydzierali kartki z kościelnych rejestrów, gdzie było napisane, że ich prababki były kolorowe. Femme de coleur libre,jak jest napisane po francusku w niektórych rejestrach. Wyobraźcie sobie niszczenie takiego szmatu historii! Na tych kartach były daty narodzin, śmierci, ślubów. A oni nie chcieli nic wiedzieć. Wyobraźcie sobie, że poszli nawet do domu mego ciotecznego pradziadka i zniszczyli dagerotypy, zdjęcia, które powinny znajdować się w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie wiele osób mogłoby je oglądać. Westchnęła, niczym bardzo znużona kobieta; spojrzała na zniszczone pudełko po butach i jego bezcenną zawartość. 12

— A teraz ja mam te zdjęcia. Mam wszystko i jestem z wami. Oni już mnie nie znajdą. I nie będą mogli już tego wyrzucić. Zanurzyła rękę w pudełku i wyciągnęła zeń cartes de visite — stare fotografie na kartonie, pochodzące z ostatniej dekady ubiegłego wieku. Kiedy obracała je w dłoniach, dostrzegłem napisy na odwrocie, duże litery skreślone purpurowym tuszem. — Widzicie? To jest Oncle Vervain — wyjaśniła. Spoglądała na chudego, przystojnego młodzieńca o czarnych włosach, ciemnej skórze i jasnych oczach, podobnych do jej własnych. Był to właściwie dość romantyczny portret. Vervain, ubrany w trzyczęściowy garnitur, stał oparty o grecką kolumnę. Za nim znajdowało się tło z namalowanym niebem. Fotografia była w bogatych barwach sepii. W zarysie jego nosa i ust wyraźnie było widać afrykańskie wpływy. — Ta fotografia pochodzi z 1920 roku. — Odwróciła ją ponownie, po czym położyła na stole, byśmy mogli się jej przyjrzeć. — Oncle Vervain był doktorem wudu. Znałam go bardzo dobrze. Byłam mała, ale nigdy go nie zapomnę. Nieraz tańczył i wypluwał rum na ołtarz, przerażając tym wszystkich dokoła. Nie spieszyła się. Szukała czegoś. Kolejnego zdjęcia. — Widzicie tego? — Tym razem położyła przed nami fotografię statecznego, starszawego Murzyna o siwych włosach. — Wszyscy zawsze nazywali go Starcem. Nie znam jego prawdziwego imienia. Wrócił na Haiti, żeby studiować magię; to on nauczył Oncle Vervaina wszystkiego. Czasami mam wrażenie, jak — by Oncle Vervain przemawiał do mnie. Czasami czuję, że stoi nieopodal naszego domu, jakby czuwał nad Wielką Nananne. Kiedyś zobaczyłam go we śnie. Strasznie chciałem zasypać ją pytaniami, lecz nie była to właściwa po temu chwila. — Spójrzcie tutaj, to jest Śliczna Justine — ciągnęła, kładąc przed nami chyba najbardziej imponujący ze wszystkich portretów: studyjne zdjęcie na grubym kartonie, wewnątrz sepiowej ramki. — Wszyscy się jej bali. W rzeczy samej Justine była śliczna. Młoda kobieta na zdjęciu miała spłaszczony biust, zgodnie z modą lat dwudziestych, włosy ostrzyżone na pazia, przepiękną, ciemną cerę, lecz oczy i usta dziwnie pozbawione wyrazu, a może tylko ukrywające wewnętrzny ból. Potem zaczęły się pojawiać bardziej nowoczesne fotki, cienkie, pozawijane na rogach, dzieła wykonane zwyczajnymi, ręcznymi aparatami fotograficznymi, których obecnie wszędzie jest pełno. — Ci byli najgorsi… jego synowie — rzekła, wskazując na czarno–białe, pozaginane zdjęcie. — Wnukowie Ślicznej Justine, wszyscy biali. Z Nowego Jorku. Chcieli dostać w swe ręce i zniszczyć wszystko, co świadczyło, że mają kolorowych przodków. Wielka Nananne wiedziała, o co im chodzi. Nie dała się zwieść ich słodkim słowom i temu, że zabrali mnie do miasta i kupili mi ładne ubrania. Wciąż je mam. Sukieneczki, których nikt nigdy nie nosił, i buciki o czystych podeszwach. Kiedy wyjechali, nie zostawili nam żadnego adresu kontaktowego. Widzicie? Spójrzcie, jak wyglądają na tych zdjęciach. Jacy są zaniepokojeni. Ale ja zrobiłam im brzydkie rzeczy. Aaron potrząsnął głową; przyglądał się obcym, pełnym napięcia twarzom. Mimo że te zdjęcia mnie dekoncentrowały, nie spuszczałem wzroku z tego pełnego kobiecości dziecka. — Co im zrobiłaś, Merrick? — spytałem, choć powinienem był ugryźć się w język. Och, wiecie… odczytałam ich tajemnice z dłoni, opowiedziałam o złych rzeczach, które zawsze starali się tuszować. Nie było to ładnie z mojej strony, lecz zrobiłam to, bo chciałam, żeby już sobie poszli. Powiedziałam im, że nasz dom pełen jest duchów. Sprawiłam, że przyszły. Nie, to nie tak. Zawołałam je, a one przyszły, ponieważ je o to poprosiłam. Wielka Nananne uważała, że to zabawne. Mówili: „Spraw, żeby przestała”, a Wielka Nananne odrzekła: „Dlaczego sądzicie, że jestem w stanie to uczynić?” Jakbym była jakąś dziką bestią, której nie potrafiła kontrolować. Ponownie westchnęła w ten przejmujący sposób. — Wielka Nananne naprawdę umiera — spojrzała na mnie; nawet na chwilę nie odwróciła ode mnie zielonych oczu. — Mówi, że teraz nie ma już nikogo… a ja muszę zachować te rzeczy, jej książki, wycinki z gazet. Spójrzcie tylko na to… Te gazety są tak stare, że papier nieomal rozpada się pod dotykiem. Pan Lightner pomoże mi ocalić te rzeczy. — Zerknęła na Aarona. — Dlaczego tak bardzo się pan o mnie boi, panie Talbot? Czy nie jesteście dość silni? Chyba nie sądzi pan, że źle jest być kolorowym, prawda? Nie pochodzi pan stąd. Pan przyjechał z daleka. 13

Lęk. Czy naprawdę aż tak mocno czułem strach? Wypowiedziała te słowa z takim namaszczeniem, a ja szukałem w nich prawdy, lecz szybko zacząłem się bronić, i jej także. — Przeczytaj, co jest w moim sercu, dziecino — powiedziałem. — Nie myślę nic podobnego na temat kolorowych. Choć przyznam, że czasem uważałem bycie kolorowym w konkretnym przypadku za dość nieszczęśliwy zbieg okoliczności. — Uniosła lekko brwi. Kontynuowałem, zaniepokojony być może, lecz nie przerażony. — Czuję smutek, ponieważ mówisz, że nie masz nikogo. Cieszę się zaś, gdyż wiem, że masz nas. — Tak, mniej więcej, powiedziała mi Wielka Nananne — odparła. Po raz pierwszy jej pełne usta ułożyły się w szczery uśmiech. Wróciłem myślami do ciemnoskórych kobiet, które widziałem w Indiach, choć ona była tak różna od nich, z tymi mahoniowymi włosami i jasnymi, głębokimi oczyma. Pomyślałem, że dla wielu wydawałaby się egzotyczną istotą — bosa dziewczynka w kwiecistej sukience. Potem poczułem coś niezwykłego — patrząc na mnogość twarzy, ułożonych na stole, nagle wydało mi się, że wszystkie mi się przyglądają. Było to naprawdę przedziwne wrażenie. Małe zdjęcia żyły własnym życiem. Pomyślałem rozmarzony, że to chyba przez światło lamp naftowych i ogień płonący na kominku, lecz nie potrafiłem otrząsnąć się z dziwnego uczucia. Te małe ludziki zostały ułożone na stole po to, żeby mogły się przyjrzeć mnie i Aaronowi. Nagle dotarło do mnie, że nawet sposób, w jaki zostały rozłożone, był celowy, przebiegły i cudownie znaczący. Gładko przeszedłem od podejrzenia do całkowitej pewności, że oto uczestniczę w spotkaniu z przedstawicielką umarłych. — Naprawdę wydają się na nas patrzeć — mruknął Aaron, choć jestem pewien, że się nie odezwałem. Zegar przestał tykać, a ja obróciłem się, by na niego spojrzeć, lecz nie byłem pewien, gdzie się znajduje. Na okapie kominka, tak, lecz jego wskazówki zamarły w bezruchu; okna wydawały z siebie ten stłumiony odgłos, który wydają zawsze, gdy wiatr napiera na szyby, dom zaś oplótł mnie swą atmosferą ciepła i tajemniczości, bezpieczeństwa i świętości, rozmarzenia i mocy. Zdawało się, że długo żadne z nas się nie odzywało; Merrick wpatrywała się we mnie, a potem popatrzyła na Aarona. Jej ręce bezwładnie spoczywały na kolanach, a twarz lśniła w świetle lamp. Gwałtownie ocknąłem się i stwierdziłem, że nic się w pokoju nie zmieniło. Czyżbym zasnął? Niewybaczalny brak dobrych manier. Aaron siedział obok mnie, jak poprzednio. Zdjęcia na stole ponownie stały się smutnym, dostojnym świadectwem śmiertelności; efekt był taki sam, jak gdyby położyła przede mną czaszkę odgrzebaną na starym cmentarzysku. Jednakże dziwne wrażenie towarzyszyło mi jeszcze długo po tym, jak wszyscy udaliśmy się do naszych pokoi na spoczynek. Teraz — po dwudziestu latach i wielu przedziwnych doświadczeniach — siedziała naprzeciw mnie w kawiarence przy Rue St. Anne, ślicznotka przyglądająca się wampirowi. Rozmawialiśmy przy migotliwym świetle świec, które aż za bardzo przypominało mi oświetlenie z tamtego dawno minionego wieczoru w Dębowym Raju, choć dzisiejszego, późnowiosennego wieczoru powietrze było nieledwie wilgotne od nadchodzącej burzy. Popijała wolniutko rum, zatrzymując go na chwilę w ustach, zanim połknęła. Ale nigdy by mnie nie nabrała. Wiedziałem, że wkrótce znowu zacznie pić szybko. Odsunęła kieliszek i oparła dłonie o blat stolika, rozsuwając szeroko palce. Pierścionki. To były te pierścionki, które niegdyś należały do Wielkiej Nananne, piękne, misternie zrobione ze złota i szlachetnych kamieni. Nosiła je nawet w dżungli, choć wydawało mi się to bardzo nierozsądne. Ale ona nigdy niczego się nie bała. Pomyślałem o tym, jaka była w te tropikalne noce. W te długie, parne godziny spędzone pod wysokim, zielonym baldachimem. Wróciłem myślami do naszej wędrówki przez mrok pradawnej świątyni. Przypomniałem sobie, jak wspinała się przede mną, w deszczu i przy akompaniamencie ryku wodospadu. Byłem na to stanowczo za stary, na tę naszą wielką, tajemniczą wyprawę. Przypomniałem sobie cenne przedmioty wykonane z jadeitu równie zielonego jak jej oczy. Jej głos przywołał mnie do rzeczywistości: — Dlaczego prosisz mnie o te magiczne sztuczki? — znowu mnie spytała. — Siedzę tu i patrzę na ciebie, Davidzie, i z każdą mijającą sekundą coraz bardziej zdaję sobie sprawę z tego, czym jesteś i co ci się 14

przydarzyło. Z twojego otwartego umysłu wyciągam fragmenty łamigłówki i układam je w całość… Wiesz chyba, że twój umysł stoi przede mną otworem, jak zawsze? Ileż pewności było w jej głosie. A francuski akcent zupełnie zniknął. Dziesięć lat temu już go nie było, lecz teraz jej głos nabrał ostrego brzmienia, bez względu na to, jak cicho i łagodnie przemawiała. Jej ogromne oczy były szeroko otwarte. — Nawet tamtej nocy, na werandzie, nie potrafiłeś trzymać myśli na wodzy — zbeształa mnie łagodnie. — Obudziłeś mnie. Słyszałam cię wyraźnie, jakbyś zastukał w szybę. Mówiłeś: „Merrick, czy możesz to zrobić? Czy potrafisz przywołać zmarłą dla Louisa de Pointe du Laca?” A wiesz, co usłyszałam pod tymi pytaniami? Usłyszałam: „Merrick, potrzebuję cię. Muszę z tobą porozmawiać. Merrick, moje przeznaczenie legło w gruzach. Merrick, ja staram się zrozumieć. Nie odtrącaj mnie”. Poczułem ostry ból w sercu. — Masz rację — przyznałem. Pociągnęła kolejny, duży łyk rumu, a ciepło zatańczyło na jej policzkach. — Lecz prosisz mnie o to w imieniu Louisa — mruknęła. — Pragniesz tego tak mocno, że przełamałeś własne skrupuły i podszedłeś do mego okna. Dlaczego? Ciebie rozumiem. O nim wiem od innych ludzi i tyle, niewiele, co widziałam na własne oczy. To bardzo przystojny młodzieniec, nieprawdaż? Byłem zbyt zaskoczony, żeby odpowiedzieć, zbyt zaskoczony, by z grzeczności budować tymczasowy most uprzejmych kłamstw. — Davidzie, daj mi rękę, proszę — poprosiła nagle. — Muszę cię dotknąć. Muszę poczuć pod palcami tę dziwną skórę. — Och, kochanie, gdybyś tylko mogła się bez tego obyć — mruknąłem. Ogromne złote kręgi kolczyków poruszyły się wśród ciemnych włosów, przy jej delikatnej szyi. Wszystkie obietnice przyszłej urody, które widziałem w dziecku, spełniły się w kobiecie, którą miałem przed sobą. Mężczyźni ją podziwiali. Wiedziałem o tym od dawna. Wyciągnęła ku mnie rękę pełnym gracji ruchem. Odważnie, beznadziejnie, podałem jej dłoń. Pragnąłem tego kontaktu. Pragnąłem intymności. Bardzo mnie to poruszyło. Ciesząc się jej dotykiem, pozwoliłem, by trzymała moją dłoń. — Dlaczego czytasz mi z dłoni, Merrick? — spytałem. — Co ona może ci powiedzieć? To ciało należało do innego mężczyzny. Czy chcesz odczytać mapę jego niespełnionego przeznaczenia? Czy widzisz, że został zamordowany, a jego ciało skradzione? Czy widzisz moją własną samolubną inwazję do tego ciała, które powinno było umrzeć? Znam tę historię, Davidzie — odpowiedziała. — Zna — lazłam ją w zapiskach Aarona. Historię o zamianie ciał. Zakon oficjalnie uważa ją za dalece nieprawdopodobną. Lecz ty jesteś żywym dowodem jej powodzenia. Jej dotyk sprawił, że przeszedł mnie dreszcz, a włosy lekko uniosły się na karku. — Po śmierci Aarona przeczytałam wszystko, co napisał — dokończyła, przesuwając palcami po wyraźnie zaznaczonych liniach na mej dłoni. Zacytowała: — „David Talbot nie przebywa już w swoim ciele. Podczas fatalnego eksperymentu z astralną projekcją został wyrzucony ze swego ciała przez doświadczonego Złodzieja Ciał i zmuszony do zawładnięcia młodzieńczym ciałem swego przeciwnika, ciałem skradzionym duszy, która, o ile nam wiadomo, przeszła do następnego wymiaru”. Skrzywiłem się, słysząc znajomy styl Talamaski. — Nikt się nie spodziewał, że znajdę te zapiski — ciągnęła ze wzrokiem nadal utkwionym w mojej dłoni. — Lecz Aaron umarł tu, w Nowym Orleanie, a ja dostałam je, zanim ktokolwiek inny wziął je w swoje ręce. Nadal mam je u siebie. Davidzie, nikt nigdy nie przedstawił ich Starszym i możliwe, że nigdy tego nie uczyni. Nie wiem. Byłem zdumiony jej bezczelnością; żeby ukryć podobne sekrety przed Zakonem, któremu poświęciła swe życie! Czyja sam kiedykolwiek cechowałem się podobna niezależnością, z wyjątkiem — być może — ostatnich dni? Jej oczy poruszały się szybko; przyglądała się liniom na mojej dłoni. Delikatnie przycisnęła kciuk do mego ciała. Dreszcz, który poczułem, był niewiarygodnie podniecający. Chciałem wziąć ją w ramiona, nie, 15

nie pić z niej, nigdy bym jej nie skrzywdził, lecz tylko całować ją, tylko odrobinę zatopić w nią kły, tylko spróbować jej krwi i sekretów, lecz była to potworna myśl i nie mogłem pozwolić sobie na rozwodzenie się nad nią. Wyciągnąłem dłoń z jej uścisku. — Cóż zobaczyłaś, Merrick? — spytałem pospiesznie, przełykając głód ciała i umysłu. — Małe i wielkie nieszczęścia, przyjacielu. Linię życia, która ciągnie się dłużej niż jakakolwiek z tych, jakie w życiu widziałam. Gwiazdy mocy, zastęp potomków. — Przestań, nie przyjmuję tego. Ta dłoń nie należy do mnie. — Teraz nie masz już innego ciała — odparowała. — Nie sądzisz, że ciało przystosowuje się do nowej duszy? Dłoń zmienia się w ciągu lat. Ale ja nie chcę cię złościć. Nie przyszłam tu, żeby cię studiować. Nie przyszłam tu, by z zimną fascynacją wpatrywać się w wampira. Widziałam je już wcześniej. Przebywałam blisko nich, tu, na tych uliczkach. Przyszłam, ponieważ poprosiłeś mnie o to spotkanie i ponieważ… chciałam być z tobą. Skinąłem głową, zaskoczony; przez moment nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Szybkim gestem poprosiłem ją o milczenie. Zaczekała. Wreszcie spytałem: — Czy poprosiłaś Starszych o zgodę na to spotkanie? Roześmiała się, lecz nie było w tym dźwięku okrucieństwa. — Oczywiście, że nie. — W takim razie muszę cię ostrzec, że ze mną i wampirem Lestatem zaczęło się dokładnie tak samo. Nic nie powiedziałem Starszym. Nie powiadomiłem ich o tym, jak często się z nim spotykam, że zapraszam go do mego domu, że rozmawiam z nim, podróżuję z nim… że nauczyłem go, jak odebrać obdarzone nadnaturalną mocą ciało Złodziejowi. Usiłowała mi przerwać, lecz nie pozwoliłem jej na to. — Zdajesz sobie sprawę z tego, co się ze mną stało? — zapytałem gwałtownie. — Wydawało mi się, że jestem zbyt sprytny, by dać się uwieść Lestatowi. Zdawało mi się, że z racji wieku i przypadającej mi z nim mądrości, jestem odporny na marzenie o nieśmiertelności. Sądziłem że góruję nad nim moralnie, a popatrz tylko, czym jestem. Merrick, zobacz, kim się stałem. — Nie zamierzasz przysiąc mi, że nigdy mnie nie skrzywdzisz? — spytała; rumieniec dodawał jej powabu. — Nie zamierzasz zapewnić mnie, że Louis de Pointe du Lac nigdy mnie nie skrzywdzi? — Oczywiście, że przysięgam. Zostało we mnie jeszcze odrobinę przyzwoitości i ta właśnie przyzwoitość każe mi teraz przy — pomnieć ci, że jestem nadnaturalnym stworzeniem, obdarzonym nadnaturalnymi apetytami. Znowu chciała coś wtrącić, lecz jej nie pozwoliłem. — Sama moja obecność, ze wszystkimi sygnałami mocy, które wysyłam, może sprawić, że twoja własna chęć życia rozsypie się. Merrick, to może zniszczyć twoją wiarę w moralny porządek rzeczy… może sprawić, że przestaniesz akceptować fakt, że kiedyś umrzesz naturalną, ludzką śmiercią. — Ach, Davidzie — mruknęła, karcąc mnie za ten oficjalny ton. — Mów wprost. Co czujesz? — Wyprostowała się na krześle i spojrzała na mnie uważnie. — Wygląd masz chłopięcy i jednocześnie doświadczony. Twoja skóra jest równie ciemna co moja. Nawet w rysach twarzy widzę piętno Azji. A jednak jesteś bardziej sobą niż kiedykolwiek! Nie odpowiedziałem. Ze zdumieniem patrzyłem, jak znowu pociąga długi łyk rumu. Niebo za jej plecami ciemniało, lecz ciepłe, jasne, elektryczne światło rozjaśniało noc. Sama kawiarenka skryta była w cieniu, oświetlanym jedynie pokrytymi kurzem żarówkami wiszącymi nad barem. Jej chłodna pewność siebie nieco mnie powstrzymała. Zmroziło mnie, że tak kompletnie bez strachu dotykała mnie, że nic w mej wampirzej naturze jej nie odstręczało. Jednocześnie dokładnie pamiętałem, jak bardzo pociągał mnie Lestat i jego niezwykła uroda. Czyżbym ją pociągał? Czy fatalna fascynacja już zaistniała? Starała się ukryć przede mną swe myśli, jak zawsze. Pomyślałem o Louisie. O jego prośbie. Jakże desperacko pragnął, by użyła swych czarów. Ale Merrick miała rację. Potrzebowałem jej. Potrzebowałem, by widziała i rozumiała. 16

Kiedy wreszcie się odezwałem, słyszałem zdumienie i ból we własnych słowach: — To jest cudowne. I nie do zniesienia. Jak bardzo jestem oderwany od życia, a jednak nie potrafię mu umknąć. Nie mam nikogo, komu mógłbym przekazać to, czego się nauczyłem. Czego się dowiedziałem. Nie zaprzeczała ani nie zdawała pytań. Nagle wydało mi się, że w jej oczach pojawiło się współczucie, i z jej twarzy znikła maska opanowania. Nie raz widziałem w niej te ostre zmiany. Doskonale ukrywała swoje emocje, z wyjątkiem takich milczących, a jednak pełnych znaczenia momentów. — Jak myślisz, czy gdybyś nie przyjął życia w tym młodym ciele, to Lestat zmusiłby cię do podjęcia decyzji, jak to uczynił? Czy gdybyś nadal był stary… nasz David, nasz błogosławiony David, lat siedemdziesiąt cztery, tyle chyba miałeś?… myślisz, że gdybyś nadal był naszym szacownym Przełożonym Zakonu, Lestat zmusiłby cię do przejścia na drugą stronę? — Nie wiem — odrzekłem krótko, lecz z uczuciem. — Sam często zadawałem sobie to pytanie. Naprawdę, szczerze, nie mam pojęcia. Te wampiry… to znaczy, mam na myśli, my… my wampiry, kochamy piękno, karmimy się pięknem. Nasza definicja piękna jest niepojęta, nawet nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Bez względu na to, jak piękną masz duszę… nie wyobrażasz sobie nawet, jak wiele piękna widzimy tam, gdzie nie dostrzegają go śmiertelnicy… a jednak piękno jest dla nas celem i środkiem do życia… Nie zdajesz sobie sprawy, jak często wykorzystywałem urodę tego ciała do własnych, potwornych celów. Uniosła szklaneczkę, zasalutowała mi i wypiła do dna. — Gdybyś podszedł do mnie w tłumie, bez uprzedzenia… gdybyś tylko wyszeptał kilka słów i dotknął mnie… poznałabym cię. Wiedziałabym, kim jesteś. — Przez moment cień zagościł na jej twarzy, lecz zaraz ustąpił miejsca niezwykłemu spokojowi. — Kocham cię, stary przyjacielu — dodała. — Tak ci się wydaje, kochanie? — spytałem. — Uczyniłem tak wiele rzeczy, by wykarmić to ciało… i kiedy się nad tym zastanowić, żadna z nich nie była piękna. Dopiła rum, odstawiła szklaneczkę i zanim zdążyłem ją wyręczyć, sięgnęła po butelkę. — Chcesz dostać te zapiski Aarona? — spytała. Kompletnie mnie zaskoczyła. — Chcesz powiedzieć… że możesz mi je oddać? — Davidzie, jestem lojalna względem Talamaski. Kim bym była, gdyby nie Zakon? — Zawahała się, po czym dodała: — Ale jednocześnie jestem głęboko lojalna wobec ciebie. — Zamyśliła się na kilka sekund. — Dla mnie to ty uosabiałeś Zakon, Davidzie. Czy wyobrażasz sobie, co czułam, kiedy powiedzieli mi, że nie żyjesz? Westchnąłem. Bo niby jak mogłem odpowiedzieć? — Czy Aaron powiedział ci, jak bardzo cię opłakiwaliśmy? My wszyscy, którym nie ufano na tyle, by powiedzieć prawdę? — Z głębi serca przepraszam cię za to, Merrick. Zdawało nam się, że dochowujemy wielce niebezpiecznej tajemnicy. Cóż więcej mogę rzec? — Umarłeś tu, w Stanach Zjednoczonych, w Miami Beach, tak głosiła ta historia. Zabrali twoje zwłoki do Anglii, zanim jeszcze zadzwonili, żeby mi powiedzieć o twojej śmierci. Wiesz co wtedy zrobiłam, Davidzie? Sprawiłam, że zaczekali na mnie z trumną. Kiedy dotarłam do Londynu, była zabita na głucho, lecz sprawiłam, że ją dla mnie otworzyli. Kazałam im to zrobić. Wrzeszczałam i histeryzowałam, dopóki tego nie uczynili. Potem kazałam im wyjść z pokoju i zostałam sam na sam z tym ciałem, Davidzie. Z upudrowanym, upięknionym ciałem, które spoczywało na satynowej pościeli. Siedziałam tak może z godzinę. Pukali do drzwi. Nie raz. Aż wreszcie powiedziałam, że mogą kontynuować ceremonię. Na jej twarzy nie było śladu złości, jedynie lekkie zamyślenie. — Nie mogłem pozwolić, żeby Aaron powiedział ci prawdę — rzekłem. — Nie wtedy. Nie, kiedy jeszcze nie wiedziałem, czy uda mi się przetrwać w nowym ciele. Nie, kiedy jeszcze nie rozumiałem, co za życie mnie czeka. Nie mogłem na to pozwolić. A potem było już za późno… Uniosła brwi i lekko pokręciła głową z niedowierzaniem. Upiła łyczek rumu. — Rozumiem — mruknęła. — Dzięki Bogu — odparłem. — W swoim czasie Aaron opowiedziałby ci o całej tej historii z zamianą ciał. Historia o mojej śmierci nie była przeznaczona dla twoich uszu. Skinęła głową i powstrzymała pierwszą odpowiedź, która cisnęła jej się na usta. 17

— Wydaje mi się, że powinnaś oddać zapiski Aarona do akt — powiedziałem. — Przekaż je bezpośrednio Starszym i nikomu innemu. Przez chwilę zapomnij o Przełożonym Zakonu. — Przestań, Davidzie — odparła. — Wiesz, znacznie łatwiej jest mi się z tobą kłócić, kiedy jesteś w ciele młodego człowieka. — Nigdy nie miałaś trudności ze sprzeczaniem się ze mną, Merrick — rzekłem. — Nie sądzisz, że gdyby Aaron nadal żył, sam włączyłby swoje zapiski do akt? — Może — powiedziała. — A może nie. Może Aaron chciałby czegoś więcej, niż tylko tego, by pozostawić cię przeznaczeniu. Może Aaron chciałby więcej, niż tylko żeby ten, kim się stałeś, został pozostawiony sam sobie. Nie byłem pewien, czy rozumiem, o czym mówi. Talamasca była tak pasywna, trzymała się na uboczu i niechętnie wtrącała się w czyjekolwiek przeznaczenie! Nie potrafiłem zrozumieć, o co jej chodzi. Wzruszyła ramionami, pociągnęła łyk rumu, zatrzymała szklaneczkę przy ustach. — Może to nie ma znaczenia — rzekła. — Wiem tylko tyle, że Aaron sam nigdy nikomu nie pokazał tych zapisków. Po chwili ciągnęła: — Tej nocy kiedy zginął, poszłam do jego domu na Esplanade Avenue. Wiesz, że poślubił jedną z tych białych Mayfairów, wcale nie czarownicę, lecz miłą i kochającą kobietę… Beatrice Mayfair. Nadal żyje. To za jej pozwoleniem wzięłam wszystkie dokumenty oznaczone „Talamasca”. Nie miała pojęcia, co w nich jest. Powiedziała, że Aaron kiedyś podał jej moje nazwisko. Że gdyby cokolwiek mu się stało, ma do mnie zadzwonić, więc zrobiła to. Poza tym nie potrafiła odczytać jego zapisków. Wszystkie były po łacinie, w najlepszym, starym stylu Talamaski, jak się domyślasz. Znajdowało się tam kilka plików dokumentów, a na każdym z nich było moje nazwisko i numer telefonu, skreślone pismem Aarona. Jeden plik był w całości poświęcony tobie, choć Aaron używał w nim jedynie inicjału D. Ten dokument przetłumaczyłam na angielski. Nikt nigdy go nie widział. Nikt — podkreśliła. — Lecz znam go niemalże na pamięć. Poczułem ulgę. Nie wiem dlaczego. Czułem się pocieszony, słysząc opowieści o rzeczach, którym poświęciłem życie. Sekrety Talamaski. To było tak, jakbym czuł ciepłą obecność Aarona tuż obok siebie. Urwała i znowu napiła się rumu. — Wydaje mi się, że powinieneś o tym wiedzieć. Nigdy nic przed sobą nie tailiśmy, ty i ja. Niewiele wiedziałam o innych rzeczach, lecz magię studiowałam przecież na całym świecie. — Ile Aaron wiedział? — spytałem. Oczy mi łzawiły. Byłem upokorzony. Lecz jednocześnie chciałem, żeby kontynuowała. — Po mojej metamorfozie, nigdy go już nie widziałem — przyznałem. — Nie potrafiłem się do tego zmusić. Możesz się domyślić dlaczego? — Poczułem, jak mój ból i zamęt w głowie wzmagają się. Mój żal i ból po stracie Aarona nigdy nie zmaleją, a znosiłem je przez ostatni rok bez słowa, ani razu nie rozmawiając o tym z moimi kompanami, Lestatem i Louisem. — Nie — odrzekła. — Nie rozumiem dlaczego. Mogę ci jednak powiedzieć… — tu zawahała się, dając mi możliwość powstrzymania jej, ale nie zrobiłem tego. — Mogę ci jednak powiedzieć, że był zawiedziony… ale rozumiał i wybaczył ci. Pochyliłem głowę. Przycisnąłem czoło do zimnej dłoni. — Wedle własnych słów, co dzień modlił się, żebyś do niego przyszedł — wyjaśniała wolno. — Żebyś dał mu szansę na jedną, ostatnią rozmowę… o tym wszystkim, co razem przeszliście i co wreszcie sprawiło, że wasze drogi się rozeszły. Musiałem się skrzywić. Zasługiwałem jednak na ten ból, zasługiwałem nań bardziej, niż ona kiedykolwiek mogłaby się domyślać. Boże, nieprzyzwoitością było, że do niego nie napisałem! Wielki Boże, przecież nawet Jesse, kiedy znikła z Talamaski, napisała do mnie list! Merrick ciągnęła swą opowieść, lecz jeśli odczytała moje myśli, nie dała tego po sobie poznać: — Oczywiście Aaron bardzo dokładnie opisał całą tę faustowską historię z zamianą ciał, jak sam to określał. Opisywał ciebie w nowym ciele, a także wasze wspólne dochodzenie, skąd to ciało pochodzi… i to, jak wspólnie doszliście do przekonania, że jego prawowita dusza faktycznie ruszyła dalej. Próbowaliście, ty i Aaron, dotrzeć do niej, mimo że stwarzało to dla ciebie poważnie ryzyko, nieprawdaż? Skinąłem głową. Nie potrafiłem wydobyć z siebie głosu. Czułem się strasznie zawstydzony. 18

— Jeśli zaś idzie o tego szkaradnego Złodzieja Ciał, tego małego diabła, Raglana Jamesa, który rozpoczął całą tę nadnaturalną hecę, Aaron był przekonany, że jego dusza trafiła do wieczności, i to kompletnie poza czyimkolwiek zasięgiem. — To prawda — mruknąłem. — Dokumenty dotyczące jego przypadku są zamknięte, bez względu na to, czy są kompletne, czy nie. Jakiś cień wkradł się do jej pełnych smutku i szacunku oczu. Jakieś bolesne uczucie otarło się o powierzchnię i przez moment milczała. — O czym jeszcze Aaron napisał? — O tym, jak to Talamasca nieoficjalnie pomogła „Nowemu Davidowi” odzyskać jego ziemskie dobra i pokaźne sumy z inwestycji. Bardzo wyraźnie dawał do zrozumienia, że jest przeciwny temu, żeby jakiekolwiek dokumenty o „Drugiej Młodości Davida” były włączane do archiwów, czy to w Londynie, czy Rzymie. — Dlaczego nie chciał, żeby ta zamiana była dokładnie zbadana? — spytałem. — Dla innych dusz zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy! — Aaron pisał, że cały koncept zamiany ciał jest nazbyt niebezpieczny, nazbyt pociągający… Bał się, że materiały mogłyby wpaść w niepowołane ręce. — Oczywiście — mruknąłem. — Choć w dawnych czasach nigdy nie mieliśmy podobnych wątpliwości. — Jednakże jego zapiski są niedokończone — kontynuowała. — Aaron był pewien, że jeszcze się z tobą spotka. Wydawało mu się, że czasem wyczuwa twoją obecność w Nowym Orleanie. Łapał się na tym, że szuka w tłumie twojej nowej twarzy. — Boże, przebacz mi — szepnąłem. Nieomal odwróciłem się od niej. Skłoniłem głowę i zasłoniłem oczy. Mój stary przyjaciel; mój ukochany stary przyjaciel! Jak mogłem go tak lodowato potraktować? Dlaczego mój wstyd i wzgarda dla samego siebie stały się okrucieństwem wobec niewinnego człowieka? Jak często tak się dzieje na tym świecie? — Kontynuuj — poprosiłem, doszedłszy do siebie. — Chcę, żebyś mi opowiedziała o wszystkim. — A nie chcesz sam przeczytać? — Wkrótce — odrzekłem. Ciągnęła więc swą opowieść; język nieco się jej rozwiązał pod wpływem rumu, a w głosie zaczął pobrzmiewać stary, francuski akcent, typowy dla Nowego Orleanu. — Kiedyś Aaron widział cię w towarzystwie wampira Lestata. Opisał to doświadczenie jako szokujące. Było to słowo, które bardzo lubił, lecz rzadko się nim posługiwał. Powiedział, że zdarzyło się to tej nocy, kiedy poszedł zidentyfikować stare ciało Davida Talbota i dopilnować, żeby zostało należycie pochowane. I ty też tam byłeś, w ciele młodzieńca, a obok ciebie stał wampir. Wiedział, że byliście z sobą w bliskim kontakcie, ty i to stworzenie. Wtedy bał się o ciebie bardziej niż kiedykolwiek w swoim życiu. — I co więcej? — Później — ciągnęła niskim, pełnym poszanowania głosem — kiedy kompletnie zniknąłeś, Aaron był przekonany, że wampir Lestat zmusił cię do przemiany. Nic poza tym nie byłoby w stanie zmusić cię do tak całkowitego zerwania kontaktu, połączonego z wyczyszczeniem konta bankowego i innymi czynnikami, które jasno świadczyły, że nadal żyjesz. Aaron strasznie za tobą tęsknił. Jego życie skupiało się na problemach białych Mayfairów, Czarownic Mayfair. Potrzebował twojej rady. Wiele razy, na wiele sposobów pisał, że nigdy nie prosiłeś się o wampirzą krew. Przez długi czas nie potrafiłem jej odpowiedzieć. Nie płakałem, bo nie jest to w moim zwyczaju. Odwróciłem wzrok i omiotłem nim kawiarenkę, lecz nie widziałem nic poza rozmazanymi postaciami turystów, tłoczących się na ulicy w drodze na Jackson Square. Doskonale wiedziałem, jak znaleźć chwilę samotności, nawet w najokropniejszym momencie. Bez względu na miejsce, w którym się znalazłem. Teraz byłem sam. Potem pozwoliłem sobie na powrót myślami do niego, do mojego przyjaciela Aarona, mojego kolegi i kompana. Chwytałem wspomnienia znacznie bardziej ogólne niż pojedyncze zdarzenia. Wyobraziłem go sobie, jego pełną geniuszu twarz, mądre, szare oczy. Widziałem go spacerującego po jasno oświetlonej promenadzie Ocean Avenue w Miami Beach, wyglądającego cudownie, niczym bogaty ornament w tej przedziwnej scenerii — dżentelmen z Południa w swym trzyczęściowym, bawełnianym garniturze. 19

Niech ból mną owładnie. Zamordowany dla tajemnic Czarownic Mayfair. Zamordowany przez renegatów z Talamaski. Oczywiście, że nie oddałby Zakonowi tego raportu dotyczącego mojej osoby. Były to fatalne czasy, a on na koniec został zdradzony przez Zakon… i tak moja historia zostanie na zawsze niedokończona. — Czy było tam coś więcej? — zapytałem na koniec. — Nie. Cały czas ta sama melodia, tylko inne rytmy. To wszystko. — Wypiła. — Wiesz, pod koniec życia był bardzo szczęśliwy. — Opowiedz mi o tym. — Beatrice Mayfair. Bardzo ją kochał. Nigdy nie spodziewał się, że będzie szczęśliwie żonaty, a jednak mu się to udało. Była piękną, bardzo elegancką damą, idealnym połączeniem najlepszych cech trzech lub czterech osób. Powiedział mi, że nigdy się tak świetnie nie bawił, jak właśnie z Beatrice… ona nie była czarownicą, rzecz jasna. — Bardzo się cieszę — odparłem drżącym głosem. — Więc Aaron stał się jednym z nich, można by powiedzieć. — Owszem. Pod każdym względem. Wzruszyła ramionami; trzymała w dłoni pusty kieliszek. Nie byłem pewien, dlaczego powstrzymuje się z dolaniem sobie alkoholu; może chciała mi zaimponować, że nie jest taką pijaczką, jaką ją pamiętałem? — Nic nie wiem o tych białych Mayfairach — powiedziała na koniec. — Aaron zawsze trzymał mnie od nich z daleka. Ostatnie parę lat pracowałam nad wudu. Wyjeżdżałam na Hawaje. Zapisałam wiele stronic. Wiesz, że jestem jednym z niewielu członków Zakonu, któremu wolno studiować własne zdolności i mam licencję od Starszych na posługiwanie się „tą cholerną magią”, jak mówi nasz obecny Przełożony. Nie wiedziałem o tym. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że wróciła do wudu, które tak szczodrym cieniem położyło się na jej młodości. W moich czasach nigdy nie zachęcaliśmy czarownic do praktykowania magii. Jedynie wampir we mnie mógł znieść podobną myśl. — Posłuchaj — odezwała się — to nie ma znaczenia, że nie napisałeś do Aarona. — Och, doprawdy? — spytałem ostrym szeptem. Potem jednak wyjaśniłem: — Po prostu nie mogłem do niego napisać. Nie mogłem rozmawiać przez telefon. Jeśli zaś chodzi o spotkanie z nim… nie mogłem pozwolić, żeby mnie zobaczył, to było wykluczone! — I pięć lat zabrało ci, byś wreszcie do mnie przyszedł — mruknęła. — Och, jak zwykle w samo sedno! — odparłem. — Pięć lat i to długich! Gdyby Aaron nie zginął, kto wie, co bym zrobił? Najważniejszym czynnikiem jednak było to, Merrick, że Aaron był stary. Był stary i możliwe, że poprosiłby mnie o krew. Kiedy jest się starym i schorowanym, zmęczonym i cherlawym, kiedy zaczynasz podejrzewać, że twoje życie nic nie znaczy… Wtedy zaczynasz śnić o wampirycznej przemianie. Wtedy zaczynasz fantazjować, że przekleństwo wampiryzmu nie może być wcale aż tak koszmarne… nie, jeśli w zamian dostajesz nieśmiertelność. Wtedy zaczynasz myśleć, że gdybyś tylko miał szansę, mógłbyś stać się pierwszym świadkiem zmian, ewolucji otaczającego cię świata. Ubierasz swoje egoistyczne zachcianki w płaszczyk wspaniałej nauki. — I myślisz, że ja nigdy nie będę mieć podobnych myśli? — Uniosła brwi, a w jej ogromnych, zielonych oczach zapaliło się światło. — Jesteś młoda i piękna — odparłem. — Zostałaś urodzona i wychowana w odwadze. Twoje organy i członki są równie sprawne co umysł. Nigdy nie zostałaś pokonana. Jesteś w doskonałym zdrowiu… Drżałem na całym ciele. Nie zniosę wiele więcej… Marzyłem o ukojeniu i intymności, a to była właśnie intymność, lecz za jakże koszmarną cenę. O ileż łatwiej było spędzać godziny w towarzystwie Lestata, który teraz już właściwie się nie odzywał, który leżał wiecznie na wpół pogrążony we śnie i słuchał muzyki, która to go budziła, a to znowu kołysała do snu; w towarzystwie wampira, któremu na niczym już nie zależało. O ileż prościej było buszować po mieście w towarzystwie Louisa, mojego słabszego, lecz wiecznie czarującego kompana, wypatrując ofiar i przedkładając ponad zabijanie „drobny łyczek”, który sprawiał, że nasze ofiary nie bardzo wiedziały, co się wydarzyło i nadal pozostawały wśród żywych. O ileż łatwiej było nie wytykać nosa z sanktuarium naszego domu we Francuskiej Dzielnicy, spędzać noce na czytaniu — z 20

niesłychaną, wampirzą prędkością — całe tomy poświęcone historii lub historii sztuki, nad którymi godzinami biedziłem się jako człowiek śmiertelny? Merrick spoglądała na mnie z jawnym współczuciem, po czym wyciągnęła dłoń. Uniknąłem jej dotyku, ponieważ tak bardzo go pragnąłem. — Nie odsuwaj się ode mnie, stary przyjacielu — szepnęła. Byłem nazbyt zaskoczony, żeby wydobyć z siebie głos. — Chcesz mi przez to powiedzieć — ciągnęła — że ani ty, ani Louis de Pointe du Lac nigdy nie dacie mi swej krwi, nawet gdybym was o to błagała. Że to nie może być częścią żadnego targu między nami. — Targu! Nie będzie żadnego targowania się! Znowu napiła się rumu. — I nigdy nie pozbawicie mnie życia — dodała. — Zdaje się, że to dobija naszego targu. Nigdy nie skrzywdzisz mnie, jak mógłbyś postąpić z każdą inną śmiertelniczką, która stanęła na twojej drodze. Sprawa tych, którzy stanęli na mej drodze, była dla mnie zbyt bolesna, bym zdobył się na jakąkolwiek rozsądną odpowiedź. Po raz pierwszy od chwili naszego spotkania starałem się odczytać jej myśli, lecz nie udało mi się. Jako wampir miałem ogromne możliwości w tej dziedzinie. Louis nie miał ich prawie wcale. Lestat był mistrzem. Przyglądałem się, jak wolno popija swój rum. Zobaczyłem, jak jej oczy lekko zeszkliły się pod wpływem alkoholu. Rysy jej złagodniały, a rum buzował już w żyłach, policzki lekko poczerwieniały. Cera wyglądała olśniewająco. Pod wpływem dotyku jej placów, gładzących wnętrze mej dłoni, znowu przebiegł mnie dreszcz, w górę po przedramionach, ramionach, aż do policzków. Nakarmiłem się, zanim przyszedłem na to spotkanie, gdyż w przeciwnym razie zapach jej krwi zmąciłby jasność mego myślenia bardziej niż podniecenie intymnością rozmowy. Nie odebrałem nikomu życia, nie, zbyt prosto było nakarmić się bez tego, choć sama myśl była atrakcyjna. Szczyciłem się tym. Czułem, że pozostaję czysty ze względu na nią, choć coraz łatwiej było mi „wyszukiwać złoczyńców”, jak radził Lestat — odnaleźć jakiegoś do szpiku kości złego i okrutnego człowieka, którego mógłbym uznać za gorszego od siebie. — Och, ileż ja łez przez ciebie wylałam — powiedziała gorąco Merrick. — A potem przez Aarona! Za całe wasze pokolenie, które zostawiło nas tak nieoczekiwanie, za prędko, bez słowa uprzedzenia! Nagle zgarbiła się i pochyliła, jakby poczuła fizyczny ból. — Młodzi z Talamaski nie znają mnie, Davidzie — kontynuowała szybko. — A ty nie przychodzisz do mnie tylko dlatego, że Louis de Pointe du Lac cię o to poprosił. Nie przychodzisz do mnie tylko po to, żebym wywołała ducha wampirzego dziecka. Pragniesz mnie, Davidzie. Chcesz mieć we mnie świadka swych poczynań… a ja chcę tego samego od ciebie. — Masz rację… we wszystkim, Merrick — odparłem. Potem zaś słowa popłynęły ze mnie, jakbym przerwał tamę: — Kocham cię, Merrick. Kocham cię tak samo, jak kochałem Aarona, jak kocham Louisa i Lestata. Dostrzegłem na jej twarzy błysk ogromnego cierpienia, jakby ktoś zapalił pochodnię za jej oczami. — Nie żałuj tego, że do mnie przyszedłeś — powiedziała, kiedy wyciągnąłem ku niej ramiona. Pochwyciła moje dłonie i przytrzymała je w ciepłym, wilgotnym uścisku. — Nie żałuj. Ja nie żałuję. Obiecaj mi tylko, że nie stracisz do mnie serca i nie porzucisz mnie bez wyjaśnienia. Nie uciekaj ode mnie w pośpiechu. I nie przydawaj temu jakiegoś skrzywionego poczucia honoru, czy czego tam. Gdybyś to uczynił, chyba postradałabym rozum. — Chcesz powiedzieć, żebym nie opuszczał cię tak, jak opuściłem Aarona — odparłem ochryple. — Nie, obiecuję ci, kochanie. Nie zrobię tego. Już jest na to za późno. — W takim razie, kocham cię — szepnęła. — Kocham cię tak, jak zawsze cię kochałam. Nie, bardziej nawet, bo przynosisz mi ze sobą ten cud. Lecz co z duchem, który żyje wewnątrz? — Jakim duchem? — spytałem. Lecz ona już zbyt głęboko pogrążyła się we własnych myślach. Napiła się prosto z butelki. Stolik między nami przeszkadzał mi. Wstałem i uniosłem ją z krzesełka. Potem wziąłem ją w ramiona. Pocałowałem ją w usta i poczułem znajomy zapach; pocałowałem ją w czoło i przytuliłem mocno do serca. 21

— Słyszysz? — szepnąłem. — Jakiż duch może tu mieszkać, poza mną? Moje ciało uległo zmianie, lecz nie ja. Ogarnęło mnie wielkie pożądanie; żądza, by poznać ją przez krew. Jej zapach doprowadzał mnie do szaleństwa. Lecz nie istniała nawet najmniejsza szansa, bym poddał się tej chęci. Pocałowałem ją znowu i to wcale nie po bratersku. Przez kilka sekund trwaliśmy w uścisku, a ja całowałem ją po włosach; jej perfumy ukrzyżowały mnie wspomnieniami. Chciałem otoczyć ją ochroną przed wszystkimi, podobnymi do mnie, paskudztwami tego świata. W końcu cofnęła się; lekko zachwiała się na nogach. — Nigdy, przez wszystkie te lata, tak mnie nie dotykałeś — szepnęła. — A ja tak bardzo tego pragnęłam. Pamiętasz? Pamiętasz tamtą noc w dżungli, kiedy wreszcie spełniło się moje marzenie? Pamiętasz, jaki byłeś pijany… i jaki wspaniały? Och, jakże krótko to trwało! — Byłem głupcem, lecz nie warto teraz do tego wracać — odpowiedziałem również szeptem. — A teraz, nie psujmy tego, co się właśnie stało. Chodź, wynająłem ci pokój w hotelu… dopilnuję, byś dotarła tam bezpiecznie. — A niby po co to zrobiłeś? Dębowy Raj jest dokładnie tam, gdzie zawsze — rzekła z rozmarzeniem. Potrząsnęła lekko głową. — Idę do domu. — Nie, nie idziesz. Wypiłaś znacznie więcej rumu, niż się spodziewałem. Zobacz, wypiłaś ponad pół butelki. A wiem, że gdy tylko wsiądziesz do samochodu, wyżłopiesz resztę. Roześmiała się z przekorą. — Nadal jesteś dżentelmenem w każdym calu — mruknęła. — I Przełożonym Zakonu. Możesz mnie odprowadzić do mojego starego domu, tu, w mieście. Wiesz doskonale, gdzie się znajduje. — Do tej dzielnicy?! O tej porze?! Nie ma mowy! Poza tym twój stary znajomy dozorca, który zajmuje się mieszkaniem, jest niekompetentnym głupcem! Moja kochana, zabieram cię do hotelu. — Idiotyzm — mruknęła, potykając się. — Nie potrzebuję opieki. Wolałabym pójść do domu. Jesteś nieznośny. Zawsze byłeś. — A ty jesteś wiedźmą i pijaczką — odparłem uprzejmie. — Poczekaj, zakręcę butelkę. Wsadzimy ją do tej twojej płóciennej torebki i pójdziemy do hotelu. Weź mnie pod rękę. Przez krótką chwilę miała pełną wesołości i przekory minę, lecz potem wzruszyła lekko ramionami, podała torebkę i ujęła mnie pod ramię. 3 Nie zdołaliśmy ujść zbyt daleko, a już oddaliśmy się dość częstym i gorącym uściskom. Dawne, jej ulubione perfumy Chanel, których Merrick używała, oczarowały mnie i przywiodły wspomnienia; jednakże najsilniejszym afrodyzjakiem był dla mnie zapach krwi unoszący się z jej żył. Moje żądze splątały się z udręką. Do czasu, gdy doszliśmy do Rue Decateur, nieledwie półtorej przecznicy od kawiarenki, wiedziałem, że potrzebna jest nam taksówka. Kiedy już wsiedliśmy do samochodu, oddałem się całowaniu twarzy i szyi Merrick; upajałem się zapachem krwi tętniącej w jej żyłach i gorącem unoszącym się z jej piersi. Ona też przekroczyła już wszelkie granice zahamowań i przytuliwszy się do mnie, poufnym szeptem dopytywała się, czy nadal mogę uprawiać miłość jak zwyczajny mężczyzna. Odparłem, że to już nie dla mnie, i dodałem, że powinna pamiętać, pijana i po trzeźwemu, że teraz, z natury, jestem drapieżcą i niczym więcej. — Niczym więcej? — spytała, przerywając tę cudowną miłosną grę, by pociągnąć kolejny głęboki łyk rumu z butelki. — A co stało się w dżungli Gwatemali? Odpowiedz. Nie zapomniałeś przecież. Namiot, wioska. Pamiętasz. Nie okłamuj mnie, Davidzie. Wiem, co się w tobie czai. Chcę wiedzieć, czym się stałeś. — Cii, Merrick — odparłem, lecz nie potrafiłem się powstrzymać. Przy każdym pocałunku pozwalałem, by moje zęby delikatnie ocierały się ojej skórę. Z trudem wykrztusiłem: — To, co się stało w Gwatemali, było śmiertelnym grzechem. 22

Przywarłem ustami do jej warg, starając się jednak, żeby moje wampirze zęby jej nie skaleczyły. Poczułem, jak ociera mi czoło jakąś miękką szmatką, możliwe, że chusteczką lub szalem, lecz odsunąłem jej dłoń. — Nie rób tego — poprosiłem. Obawiałem się, że na moim czole mogły wykwitnąć kropelki krwi. Ona zaś nie przestawała mnie całować. Szeptała przy tym słowa pełne namiętności. Byłem zrozpaczony. Pragnąłem jej. Wiedziałem jednak, że nawet najmniejszy łyczek jej krwi będzie dla mnie katastrofalny w skutkach. Potem czułbym, że ją posiadam, a ona, mimo całej Swej niewinności, może nagle stać się moją niewolnicą. Starsze wampiry ostrzegały mnie chyba przed każdym potencjalnym niebezpieczeństwem, które może na mnie czyhać. Armand i Lestat zdawali się kłaść wyjątkowy nacisk na fakt, że „mały łyczek” pod żadnym pozorem nie może być uważany za niewinny lub nieszkodliwy. Nagle ogarnęła mnie furia. Sięgnąłem dłonią za jej kark i zerwałem skórzaną klamerkę z włosów; pozwoliłem, żeby spadła na podłogę, po czym przesunąłem palcami po skórze jej głowy pod włosami i znowu mocno pocałowałem ją w usta. Przymknęła oczy. Ogromnie mi ulżyło, kiedy wreszcie dotarliśmy do przestronnego wejścia do hotelu Windsor Court. Pociągnęła kolejny łyk rumu, zanim odźwierny pomógł jej wysiąść z taksówki. W sposób charakterystyczny dla większości wprawnych pijaków, wydawała się kompletnie trzeźwa, choć trzeźwa z pewnością nie była. Ponieważ już wcześniej wynająłem pokój, teraz zaprowadziłem ją prosto do niego, otworzyłem drzwi i posadziłem ją na łóżku. Pokój był bardzo ładny, być może nawet najlepszy w mieście, umeblowany klasycznymi stylowymi meblami i skąpany w przyćmionym świetle lamp. Zamówiłem także kilka wazonów pełnych kwiatów. Jednakże nie było to nic, czego członek Talamaski nie miałby prawa się spodziewać. Nigdy nie szczędziliśmy pieniędzy na podróże naszych braci i sióstr. Wszystkie wspomnienia moich podróży z nią nagle opadły mnie niczym słodki opar i nie chciały opuścić. Zdawała się niczego nie dostrzegać. Bezceremonialnie dopiła resztkę rumu, oparła się o stertę poduszek i niemalże natychmiast zamknęła zielone oczy. Przez długi czas tylko patrzyłem na nią. Zdawało się, że ktoś rzucił ją na łoże pokryte grubą, atłasową kołdrą i miękkimi poduszkami; białe ubrania, które miała na sobie, wydawały się cienkie i delikatne; długie, szczupłe kostki i stopy w skórzanych sandałkach miały niemal biblijny wygląd, natomiast twarz o wysokich kościach policzkowych i miękkiej linii szczęki była nieziemsko piękna we śnie. Nie mogłem żałować zawarcia tej przyjaźni. Nie mogłem. Jednakże ponownie wyrecytowałem swą przysięgę: ja, David Talbot, nie skrzywdzę tego stworzenia. W jakiś sposób to doświadczenie okaże się dobre także i dla Merrick. W jakiś sposób sprawi, że dziewczyna rozwinie się, a jej dusza zatriumfuje bez względu na to, jak wielką porażkę poniosę ja, i Louis. Potem, rozejrzawszy się po pokoju — sprawdziwszy, że kwiaty które zamówiłem, zostały odpowiednio rozstawione na ławie przed kanapą, na biurku i na toaletce, że wielki, frotowy szlafrok oraz kapcie znajdują się na swoim miejscu w szafie, a także że w barku czeka na nią cała armia buteleczek wraz z butelką rumu, którą zamówiłem specjalnie dla niej — pocałowałem ją, zostawiłem komplet kluczy na nocnym stoliku i wyszedłem. Krótki postój przy biurku recepcjonisty, połączony z hojnym napiwkiem, zapewniał Merrick spokój na tak długo, jak tylko by sobie życzyła, pozwalał jej zostać w hotelu jak długo jej by się spodobało, a każda jej zachcianka zostałaby natychmiast spełniona. Podjąłem decyzję, że pójdę piechotą do naszego mieszkania na Rue Royale. Jednakże, zanim jeszcze zdążyłem opuścić przepięknie oświetlony i jakoś dziwnie zaludniony hol hotelu, z zaskoczeniem poczułem, że robi mi się słabo, a potem ogarnęło mnie koszmarne poczucie, że wszyscy tu się na mnie gapią i to wcale nie przyjaźnie. Natychmiast się zatrzymałem i począłem przetrząsać kieszenie, niczym człowiek poszukujący papierosów; jednocześnie rozejrzałem się wokół. W holu, ani też w ludziach, nie dostrzegłem nic nadzwyczajnego. Mimo to, kiedy wyszedłem na dwór, dziwne uczucie wróciło, w dwójnasób — zdawało mi się, że ludzie na podjeździe przed hotelem przyglądają 23

mi się, że spoglądają na wylot przez moją maskę śmiertelnika, co — nawiasem mówiąc — wcale nie jest takie proste, oraz że doskonale wiedzą, iż jestem zły z natury i potrafię dopuszczać się ohydnych czynów. Znowu sprawdziłem. Nic podobnego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie, wszyscy chłopcy hotelowi uśmiechali się do mnie uprzejmie, kiedy tylko nasze oczy się spotkały. Ruszyłem więc w kierunku Rue Royale. Ponownie ogarnęło mnie to samo uczucie. W rzeczy samej, nie tylko zdawało mi się, że ludzie się mi przyglądają, lecz że nawet podchodzą do okien, witryn sklepowych i drzwi restauracji wyłącznie po to, żeby mi się przyjrzeć; wzmogły się także zawroty głowy — rzecz niezwykła, wręcz niespotykana u wampira. Czułem się wprost fatalnie. Zastanawiałem się, czy to skutek intymnego kontaktu ze śmiertelnym człowiekiem, bo nigdy wcześniej nie czułem się tak odkryty. Dzięki mojej brązowej skórze mogłem poruszać się po świecie śmiertelników właściwie bezkarnie. Wszystkie moje ponadnaturalne zdolności skryte były pod ciemną skórą, a oczy, choć nazbyt błyszczące, są czarne. Mimo to całą drogę do domu miałem wrażenie, że ludzie przyglądają mi się podejrzliwie. Wreszcie, gdy znajdowałem się jakieś trzy przecznice od mieszkania, które dzielę z Louisem i Lestatem, zatrzymałem się i oparłem o ogromną, czarną, żelazną latarnię w pozie, którą nieraz obserwowałem u Lestata za czasów, kiedy nocą szalał po mieście. Potem jednak coś przeraziło mnie tak bardzo, że wbrew samemu sobie zacząłem drżeć jak osika. W drzwiach sklepu, z założonymi na piersi rękami, stała Merrick. Przyglądała mi się całkiem spokojnie, choć z przyganą, a potem znikła. Oczywiście to wcale nie była ona, lecz materialność tej zjawy była przerażająca. Jakiś cień poruszył się za moimi plecami. Obróciłem się niezdarnie. Ponownie dostrzegłem Merrick, ubraną w biel, rzucającą mi przeciągłe, mroczne spojrzenia, po czym jej postać rozpłynęła się w cieniu drzwi sklepowych. Zdumiałem się. Oczywiście, były to czary, lecz jak mogły tak zaatakować zmysły wampira? A ja byłem nie tylko wampirem, ale także Davidem Talbotem, który za młodu był kapłanem candomble. Teraz, jako wampir, widywałem duchy i zjawy; znałem ich sztuczki, wiedziałem też całkiem sporo o Merrick, lecz nigdy wcześniej nie widziałem ani nie doświadczyłem podobnego uroku. W taksówce, która przejechała Rue Royale, znowu ją zobaczyłem, spoglądającą na mnie zza otwartego okna, z włosami rozpuszczonymi dokładnie tak, jak ją zostawiłem w hotelu. Kiedy zaś odwróciłem się przekonany, że stoi tuż za mną, była już na balkonie nade mną. Jej postać wydawała mi się jakaś złowroga. Drżałem na całym ciele. To mi się nie podobało. Czułem się jak idiota. Przyglądałem się tej postaci. Nic nie mogłoby mnie ruszyć z miejsca. Potem kształt rozwiał się i znikł. Nagle zdało mi się, że Kwatera wokół mnie jest wyludniona, choć tak naprawdę, wszędzie dokoła kręciły się rzesze turystów, a z Rue Bourbon dobiegały dźwięki muzyki. Nigdy wcześniej nie widziałem tylu doniczek z kwiatami, zwieszających się z misternie rzeźbionych balkoników. Nigdy jeszcze tak wiele pięknych winorośli nie pełzło po zwietrzałych fasadach i poobijanych ścianach domów. Zaintrygowany i lekko rozeźlony, poszedłem Rue St. Anne zobaczyć kawiarenkę, w której się spotkaliśmy i — jak się tego spodziewałem — pękała w szwach od turystów, jedzących kolację oraz popijających alkohole; było ich tylu, że chudziutki kelner zdawał się być przytłoczony. W samym środku tego tłumu siedziała Merrick w szerokiej białej sukience, która była sztywna, jakby wycięta z kartonu. Potem zjawa rozmyła się i znikła jak poprzednie. Chodziło jednak o to, że kawiarenka była teraz zatłoczona, dokładnie tak, jak powinna była być, kiedy myśmy w niej siedzieli! Jak udało się jej powstrzymać ludzi od przychodzenia tam podczas naszego spotkania? I co wyczyniała teraz? Obróciłem się. Niebo nad moją głową było niebieskie, jak to często bywa o zmierzchu w tym mieście, i upstrzone małymi, jasnymi gwiazdkami. Wszędzie dokoła słyszałem wesołe rozmowy i śmiechy. Taka właśnie jest tu rzeczywistość — rzeczywistość łagodnej, wiosennej nocy w Nowym Orleanie, kiedy kamienne chodniki pod twoimi stopami wydają się miękkie, a wszystkie dźwięki brzmią słodko. 24

A jednak znowu ogarnęło mnie poczucie, że wszyscy wokół patrzą na mnie. Para, właśnie przechodząca przez ulicę, wyraźnie to podkreślała. A kawałek dalej w uliczce znowu dostrzegłem Merrick, i tym razem miała wyjątkowo niemiły wyraz twarzy, jakby cieszyła ją moja niepewność. Odetchnąłem głęboko, kiedy i ta zjawa rozpłynęła się w nicość. — Jak ona to robi, oto jest pytanie! — mruknąłem pod nosem. — I dlaczego? Szedłem szybko w kierunku naszego domu, niepewny, czy w ogóle doń wejdę, skoro taka klątwa plącze się za mną, lecz kiedy zbliżyłem się do bramy — ogromnej, żelazne konstrukcji wpasowanej w ścianę z cegły — zobaczyłem zjawę najbardziej przerażającą ze wszystkich. Za kratami stała mała Merrick sprzed wielu lat, w tej samej kusej, lawendowej sukienczynie. Główkę miała przechyloną na bok i kiwała nią, przytakując słowom wypowiadanym przez staruszkę, którą była — o czym wiedziałem z całą stanowczością — jej dawno zmarła babka, Wielka Nananne. Wielka Nananne uśmiechała się wąskimi ustami i także kiwała głową. Jej obecność sprawiła, że natychmiast opadły mnie wspomnienia i dawne wrażenia. Poczułem przerażenie, a potem złość. Począłem już tracić orientację, więc postanowiłem wziąć się w garść. — Nie znikaj! Nie waż się odchodzić! — wykrzyknąłem i ruszyłem ku bramie, lecz dwie postaci rozmyły się, jakbym stracił ostrość widzenia, jakbym miał jakąś wadę wzroku. Moja cierpliwość się wyczerpała. W naszym domu, na piętrze, paliło się światło, a z okna dobiegała czarująca muzyka harpikordu — zdaje się, że Mozart — najprawdopodobniej wydobywająca się z odtwarzacza płyt kompaktowych, stojącego obok królewskiego łoża Lestata. To oznaczało, że zaszczycił nas swą obecnością, mimo że przez całą noc będzie tylko leżał na łóżku i słuchał muzyki. Strasznie chciałem wejść na górę, być w domu, pozwolić, by muzyka ukoiła moje zszarpane nerwy, zobaczyć Lestata, porozmawiać z nim, a także odnaleźć Louisa i powiedzieć mu, co się wydarzyło. To jednak na nic; musiałem natychmiast wracać do hotelu. Nie mogłem wrócić do naszego mieszkania, kiedy ta „klątwa” nadal nade mną wisiała; musiałem natychmiast położyć jej kres. Pospieszyłem na Rue Decateur, zatrzymałem taksówkę i przysiągłem sobie nie patrzeć na nic i nikogo, dopóki nie stanę twarzą w twarz z samą Merrick. Byłem coraz bardziej zły. Głęboko pogrążony w myślach, złapałem się na tym, że mamroczę ochronne zaklęcia, wzywające duchy, by chroniły mnie raczej, niż mi szkodziły, lecz jakoś nie miałem większego przekonania do tych starych formułek. Wierzyłem natomiast w moc Merrick, której dawno temu byłem świadkiem i o której nigdy nie zapomniałem. Wbiegłem po schodach i wsunąłem klucz do zamka w drzwiach jej pokoju. Kiedy tylko przestąpiłem próg, zobaczyłem migotliwe światło świec i poczułem jeszcze jeden przyjemny zapach, który w przeszłości zawsze kojarzył mi się z Merrick. Była to woń wody z Florydy, zmieszana ze świeżym zapachem pomarańczy — zapach uwielbiany przez boginię wudu o imieniu Ezili, a także boginię candomble o podobnym imieniu. Świeca stała na pękatej komodzie naprzeciwko wejścia. Dawała migotliwe światło, a stała głęboko i bezpiecznie zanurzona w szklanym naczyńku z wodą. Tuż za nią, i jak gdyby na nią spoglądając, stała gipsowa figurka świętego Piotra ze złotymi kluczami do bram Niebios; miała może z półtorej stopy wysokości. Postać o ciemnej skórze i bursztynowych oczach. Odziana była w miękką, zieloną tunikę haftowaną złota nitką oraz w purpurowy płaszcz, który był jeszcze misterniej haftowany. Święty trzymał nie tylko przysłowiowe klucze do Królestwa Niebieskiego, lecz także ogromną księgę. Byłem zszokowany. Włosy na karku stanęły mi dęba. Oczywiście wiedziałem, że to nie tylko figurka świętego Piotra, lecz także Papa Legba z wudu, bóg rozstajnych dróg, bóg, który musi otworzyć duchowe przestrzenie, jeśli chcesz cokolwiek osiągnąć za pomocą magii. Zanim zaczniesz rzucać czar, modlić się lub składać ofiarę, najpierw musisz złożyć uszanowanie Papie Legba. I ktokolwiek wykonał tę rzeźbę, dokładnie zdawał sobie z tego sprawę. Jak inaczej wyjaśnić celowo przyciemnioną cerę świętego — który teraz wydawał się być kolorowym mężczyzną — lub tajemniczą księgę w jego ręce? 25