mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Rice Anna - Kroniki wampirze 8 - Krew i złoto

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Rice Anna - Kroniki wampirze 8 - Krew i złoto.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 26 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 255 stron)

Anne Rice Krew i złoto Mojemu najdroższemu mężowi Stanowi Rice’owi i ukochanej siostrze Karen O’Brien 1

SŁUCHACZ 1 Nazywał się Thorne. W prastarym języku runów jego imię brzmiało nieco inaczej, było dłuższe — Thornevald. Kiedy jednak stał się krwiopijcą, zmienił je na Thorne. I pozostał Thorne’em, nawet teraz, wiele stuleci później, gdy leżał w swojej jaskini wśród lodów, pogrążony w sennych marzeniach. Kiedy po raz pierwszy zawitał do zamarzniętej krainy, liczył, że zapadnie w sen wieczny. Od czasu do czasu jednak budziło go pragnienie krwi i wykorzystując dar chmur, wzbijał się w powietrze, by wyruszyć na poszukiwanie Śnieżnych Ludzi. Karmił się nimi, uważając jednak, by nie wysączyć z nich zbyt wiele krwi i by żaden z nich nie umarł z jego winy. Kiedy potrzebował butów i skór, także je zabierał i powracał do swej kryjówki. Śnieżni Ludzie nie należeli do jego ludu. Mieli śniadą cerę, skośne oczy i mówili innym językiem, ale znał ich — w dawnych czasach, kiedy podróżował ze swoim stryjem na Wschód w celach handlowych. Nie lubił zajmować się handlem. Wolał raczej wojny i wojaczkę. Niemniej jednak przygody te wiele go nauczyły. Pogrążony we śnie, na Dalekiej Północy, śnił. Nie potrafił temu zaradzić. Dar umysłu pozwalał mu słyszeć głosy innych krwiopijców. Mimowolnie patrzył ich oczami i postrzegał świat takim, jakim oni go widzieli. Bywało, że nie miał nic przeciwko temu. Lubił to. Nowoczesne rzeczy przepełniały go radością. Wsłuchiwał się w odległe, elektryzujące dźwięki piosenek. Dzięki darowi umysłu był w stanie zrozumieć, czym są silniki parowe, kolej żelazna, rozumiał nawet zasady działania komputerów i samochodów. Czuł, że zna miasta, które porzucił, mimo iż upłynęły setki lat, odkąd je opuścił. Ogarnęło go przeświadczenie, że nie umrze. Samotność sama w sobie nie mogła go unicestwić. Niedbałość także nie wystarczała. Tak więc spał dalej. I wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Świat krwiopijców nawiedziła wielka tragedia. Pojawił się młody pieśniarz sag. Zwał się Lestat i w swych elektryzujących pieśniach objawiał stare sekrety, tajemnice, o których Thorne nie miał dotąd pojęcia. A potem powstała Królowa, istota zła i przeraźliwie ambitna. Oznajmiła, że ma w sobie Święty Ogień wszystkich krwiopijców, tak więc, jeżeli umrze ona, wraz z nią sczeźnie cała ich rasa. Thorne był pod wrażeniem. Nigdy dotąd nie słyszał tego rodzaju mitów o swojej rasie. Nie wiedział, czy ma w nie wierzyć. Kiedy jednak spał i śnił, patrzył, jak Królowa z pomocą daru ognia zaczyna unicestwiać krwiopijców, wszędzie na całym świecie. Thorne słyszał ich krzyki, gdy usiłowali uciec, widział ich śmierć, tak jak widzieli ją inni. Wędrując po świecie, Królowa zbliżyła się także do Thorne’a, lecz ominęła go. Spoczywał dobrze ukryty w swojej jaskini. Być może nie wyczuła jego obecności. On jednak wyczuł ją i wiedział, że nigdy dotąd nie spotkał kogoś równie starego i potężnego, jeżeli nie liczyć krwiopijcy, który przekazał mu dar krwi. To sprawiło, że znów zaczął rozmyślać o swojej stwórczyni, rudowłosej wiedźmie o krwawiących oczach. Tragedia, jaka dotknęła jego lud, przybrała katastrofalne rozmiary. Zginęło wielu następnych, a z ukrycia wyszli krwiopijcy równie starzy jak sama Królowa; Thorne ujrzał te istoty. W końcu pojawiła się też rudowłosa, ta, która go stworzyła. Ujrzał ją oczyma innych. Z początku nie chciał uwierzyć, że nadal żyje, tyle czasu minęło, odkąd opuścił ją na Dalekim Południu, że nie łudził się nadzieją, iż wciąż wędruje po świecie. Oczy i uszy innych krwiopijców dały mu tego niezbity dowód. A kiedy przyglądał się jej w swoich snach, owładnęły nim pospołu gniew i niezwykła czułość. Ta istota, która podzieliła się z nim darem krwi, rozkwitła, pogardzała Złą Królową i pragnęła ją powstrzymać. Nienawiść, jaką żywiły wobec siebie nawzajem, sięgała tysięcy lat wstecz. W końcu te istoty, pradawni, wywodzący się z Pierwszego Miotu Krwiopijców, i inni, których Lestat darzył miłością, a których Zła Królowa oszczędziła, spotkali się. Spoczywając nieruchomo wśród lodów, Thorne słyszał jak przez mgłę ich dawne rozmowy, równie gładkie i okrągłe jak stół, przy którym zasiadali, niczym dawni Arturiańscy rycerze, tyle że w przypadku tej rady kobiety były równe mężczyznom. Próbowali przemówić Królowej do rozsądku, przekonać, by położyła kres swoim rządom przemocy i terroru i zaprzestała realizacji mrocznych planów. 2

Słuchał, choć nie do końca rozumiał wszystko, o czym krwiopijcy rozmawiali między sobą. Wiedział tylko, że Królowa musi zostać powstrzymana. Królowa kochała krwiopijcę Lestata. Nawet on jednak nie był w stanie zawrócić jej z drogi przemocy, tak spaczone były jej wizje i tak plugawy był jej umysł. Czy Królowa naprawdę miała w sobie Święty Ogień wszystkich krwiopijców? A jeżeli tak, w jaki sposób można ją było zniszczyć? Thorne żałował, że nie dysponuje silniejszym darem umysłu i że nie używał go częściej. Przez długie stulecia snu jego moc rosła, teraz jednak czuł się słaby i odizolowany od innych. Ale kiedy tak patrzył — z otwartymi oczami, jakby to mogło mu pomóc w wyraźniejszym postrzeganiu — nawiedziła go wizja innej rudowłosej, bliźniaczej siostry kobiety, która tak dawno temu darzyła go miłością. Zdziwił się, ale tak to już bywa z bliźniaczkami. Thorne zrozumiał, że stwórczyni, którą tak bardzo kochał, straciła swoją bliźniaczą siostrę tysiące lat temu. Zła Królowa była sprawczynią tego nieszczęścia. Gardziła rudowłosymi bliźniaczkami. Rozdzieliła je. A teraz zagubiona siostra powróciła, by wypełnić pradawną klątwę, którą rzuciła na Złą Królową. Coraz bardziej zbliżając się do Królowej, zagubiona siostra–bliźniaczka myślała wyłącznie o zagładzie i zniszczeniu. Nie usiadła przy stole obrad. Nic nie mogło jej powstrzymać. Głos rozsądku do niej nie docierał. — Wszyscy umrzemy — wyszeptał przez sen Thorne, otoczony śniegiem i lodem pośród zimnej, wszechogarniającej, wiecznej arktycznej nocy. Nie poruszył się. Nie zrobił nic, by dołączyć do swych nieśmiertelnych towarzyszy. Patrzył tylko. I nasłuchiwał. Będzie to robił aż do ostatniej chwili. Przynajmniej to mógł zrobić. Wreszcie bliźniacza siostra zrobiła to, po co przyszła. Rzuciła się na Królową. Inni krwiopijcy przyglądali się temu ze zgrozą. Kiedy dwie kobiety starły się w walce, jak rycerze na polu bitwy, umysł Thorne’a wypełniła dziwna wizja, poczuł się, jakby leżał na śniegu i wpatrywał się w niebo. To, co ujrzał, było wielką, skomplikowaną pajęczyną, siecią rozciągającą się we wszystkich kierunkach i wypełnioną mnóstwem migoczących, świetlistych punkcików. Pośrodku tej pajęczyny falował pojedynczy, silny płomień. Wiedział, że ten płomień to Królowa, pozostałe świetliste punkciki oznaczały zaś wszystkich krwiopijców. Gdzieś tam było także jego małe światełko. Opowieść o Świętym Ogniu była prawdziwa. Widział to na własne oczy. A teraz nadszedł czas dla nich wszystkich, aby poddać się mrokowi i ciszy. Nadchodził koniec. Rozległa, niesamowita pajęczyna pojaśniała i zalśniła słabym blaskiem, płomień stanowiący jej środek eksplodował, a potem na dłuższą chwilę wszystko ściemniało, on zaś poczuł w kończynach cudownie miłą wibrację, jaka często nawiedzała go, gdy pogrążał się w zwykłym śnie, i pomyślał: Ach, a więc to jest śmierć. Umieramy. I to bezboleśnie. Lecz dla jego starych bogów to, co się działo, było niczym Ragnarok, kiedy strażnik Asgardu, Heimdall, Ten, Który Niesie Światu Światłość, dmie w swój róg, wzywając bogów Aesirów, by stanęli do ostatniej bitwy. — My też odejdziemy, walcząc — wyszeptał Thorne w swojej jaskini. Jego myśli nie przestały napływać. To, że umrze, wydawało mu się całkiem przyjemną perspektywą, dopóki nie pomyślał o niej, o rudowłosej, o swojej stwórczyni. Tak bardzo pragnął znów ją zobaczyć. Czemu nigdy nie powiedziała mu o swojej utraconej siostrze–bliźniaczce? Dlaczego nigdy nie podzieliła się z nim legendami, o których śpiewał krwiopijca Lestat? Z całą pewnością znała sekret Złej Królowej i jej Świętego Ognia. Poruszył się, drgnął przez sen. Wielka, skomplikowana pajęczyna zaczęła blednąc, rozmywać się. Jednak niezwykle wyraźnie widział obie rudowłose bliźniaczki, kobiety naprawdę olśniewające w swej urodzie. Stały ramię w ramię równie urodziwe, jedna w łachmanach, druga w przepięknych szatach. I patrząc oczyma innych krwiopijców, dowiedział się, że druga, zagubiona bliźniaczka zabiła Królową i przyjęła Święty Ogień do swego ciała. — Oto Królowa Potępionych — rzekła jego stwórczyni, przedstawiając pozostałym swą od dawna utraconą, a teraz odzyskaną siostrę. Thorne zrozumiał ją. Spostrzegł cierpienie malujące się na jej twarzy. Oblicze drugiej siostry–bliźniaczki, Królowej Potępionych, było jednak puste, całkiem bez wyrazu. 3

Przez następne noce ci, co ocaleli z pogromu, pozostawali razem. Opowiadali sobie nawzajem różne historie. Ich opowieści wypełniały powietrze jak dźwięki pieśni dawnych bardów, śpiewane w salach biesiad. Lestat zaś, porzuciwszy swoje elektryczne instrumenty, ponownie stał się kronikarzem, snując opowieść o bitwie, którą z łatwością przeniesie do świata śmiertelników. Niebawem rudowłose siostry odeszły, by poszukać dla siebie kryjówki, gdzie nawet patrzący oczyma obcych Thorne nie mógł ich odnaleźć. Pozostań w bezruchu, powiedział sobie. Zapomnij o tym, co widziałeś. Nie ma powodu, dla którego miałbyś powstać z tego miejsca, opuścić domenę lodów; nie musiałeś robić tego wcześniej, teraz także nie musisz. Sen jest twoim sprzymierzeńcem. Twoim przyjacielem. Marzenia senne to niepożądani goście. Leż cichoi nieruchomo, a wkrótce znów ogarnie cię dawny spokój. Będzie niczym bóg Heimdall, zanim zadął w swój róg, tak czujny i uważny, że słyszał, jak rośnie runo na grzbietach owiec i trawa na odległych stolicach, w krainach, gdzie stopniały śniegi. Nawiedziły go jednak kolejne wizje. Krwiopijca Lestat znów narobił sporego bałaganu w świecie śmiertelników. Chodziło o niezwykły sekret z przeszłości, dotyczący początków chrześcijaństwa, który przekazał pewnej śmiertelniczce. Ten, którego zwą Lestat, nigdy nie zazna spokoju. Był jak jeden z ziomków Thorne’a, jeden z wojowników z zapomnianej, zamierzchłej przeszłości. Thorne patrzył, jak raz jeszcze pojawia się jego ukochana, rudowłosa stwórczyni, jak zawsze o oczach czerwonych od krwi śmiertelników, przepięknie odziana, władcza i pełna wewnętrznej mocy. Tym razem przybyła, aby zakuć w kajdany nieszczęsnego krwiopijcę Lestata. Czy łańcuchy mogą utrzymać kogoś tak potężnego? Thorne zadumał się nad tym. Jakież okowy są w stanie tego dokonać, rozmyślał. Wyglądało na to, że musiał poznać odpowiedź na to pytanie. Ujrzał rudowłosą siedzącą cierpliwie, podczas gdy krwiopijca Lestat, zakuty w kajdany i bezradny, szarpał się i miotał, nie mógł się jednak uwolnić. Z czego były zrobione te z pozoru delikatne ogniwa, że potrafiły unieruchomić tak potężną istotę? To pytanie nie dawało Thorne’owi spokoju. Dlaczego jego rudowłosa stwórczyni pokochała Lestata i pozwalała mu żyć? Czemu milczała, podczas gdy młody krwiopijca bredził jak w malignie? Jakie to uczucie, zostać zakutym w kajdany i być tak blisko niej? Wspomnienia zaczęły powracać — niepokojące wizje stwórczyni, kiedy on, podówczas śmiertelny wojownik, natknął się na nią po raz pierwszy w jaskini na Północy, gdzie był ongiś jego dom. To stało się w nocy, ujrzał ją, z kądzielą, wrzecionem i krwawiącymi oczami. Wyrywała ze swoich rudych loków jeden włos po drugim i splatała z nich nić, pracując szybko i bezgłośnie, podczas gdy on powoli zbliżał się do niej. Była sroga zima, a ogień płonący za nią wydawał się nieomal magiczny w swojej jasności, on tymczasem stał na śniegu i obserwował ją, przy kądzieli zachowującą się jak setki innych, śmiertelnych kobiet, które miał okazję oglądać. — Wiedźma — powiedział na głos. Odegnał od siebie to wspomnienie. Ujrzał ją teraz, strzegącą Lestata, który stał się równie potężny jak ona. Zobaczył niezwykłe okowy pętające Lestata, który nie próbował się już wyrywać. W końcu Lestat został uwolniony. Zabrawszy magiczne okowy, rudowłosa stwórczym zostawiła go i jego towarzyszy. Pozostałych wciąż było widać, ale jej już nie, zniknęła i Thorne oczyma innych nie zdołał jej dostrzec. Raz jeszcze postanowił sobie, że zapadnie w sen. Otworzył umysł, aby zasnąć. Noce mijały jedna po drugiej, on jednak wciąż czuwał w swej lodowatej jaskini. Hałas zewnętrznego świata był ogłuszający i nieodgadniony. Czas mijał, on zaś nie potrafił zapomnieć widoku ukochanej, nie mógł zapomnieć, że wyglądała równie urzekająco i zmysłowo jak zawsze. Powróciły przepełnione goryczą wspomnienia. Dlaczego się pokłócili? Czy naprawdę odwróciła się do niego plecami? Dlaczego tak bardzo nienawidził jej innych towarzyszy? Czemu miał jej za złe innych wędrownych krwiopijców, którzy odkrywszy ją i jej kompanię, nie wahali się okazywać jej swego uwielbienia, gdy snuli wspólne opowieści o swoich krwawych 4

wędrówkach? A mity o Królowej i Świętym Ogniu — czy miałyby dla niej jakiekolwiek znaczenie? Nie wiedział. Nie przepadał za legendami. To wprawiało go w zakłopotanie. Poza tym nie potrafił odegnać od siebie obrazu Lestata spętanego tymi dziwnymi łańcuchami. Wspomnienia nie dawały mu spokoju. Był środek zimy, nawet najsłabsze promienie słońca nie muskały bezmiaru lodu ponad nim, kiedy uświadomił sobie, że dopadła go bezsenność. Nie było mowy, żeby znowu zasnął. Ani żeby odnalazł w sobie dawny spokój. Dlatego opuścił jaskinię i rozpoczął długi marsz na Południe poprzez śniegi. Nie spieszył się, nasłuchiwał elektryzujących głosów świata, nie wiedząc, dokąd go doprowadzą. Wiatr rozwiewał jego gęste, rude włosy. Thorne postawił podbity futrem kołnierz i osłonił nim usta, po czym otarł lód z brwi. Jego buty niebawem całkiem przesiąkły wilgocią, rozłożył więc ręce na boki i bezgłośnie przywołał dar chmur, a potem zaczął unosić się w górę i już po chwili popłynął w powietrzu, tuż nad ziemią, nasłuchując głosów swoich ziomków, w nadziei, że odnajdzie kogoś równie starego jak on, kogoś, kto powita go z radością. Znużony darem umysłu i uzyskanymi za jego pośrednictwem rzadkimi przekazami, pragnął znów usłyszeć słowa wypowiedziane w tradycyjny sposób. 2 Podróżował przez kilka pozbawionych słońca dni i nocy, w samym środku zimy. Niedługo jednak trwało, zanim usłyszał wołanie innego. Był to krwiopijca starszy od niego, przebywający w mieście, które Thorne znał setki lat wcześniej. W swoim nocnym śnie nigdy tak naprawdę nie zapomniał tego miasta. Było wielkim miastem targowym, z przepiękną katedrą. Jednak podczas swej wędrówki na Północ wiele lat temu stwierdził, że zostało nawiedzone przez straszliwą plagę, i nie sądził, by zdołało przetrwać. Prawdę mówiąc, Thorne spodziewał się, że przeraźliwa zaraza pochłonie całą ludzkość, tak straszna i bezlitosna bowiem była. Raz jeszcze zaczęły go nękać bolesne wspomnienia. Ujrzał i poczuł tamte dni, czas zarazy, kiedy dzieci błąkały się bez celu po utracie rodziców, a wszędzie, jak okiem sięgnąć walały się stosy trupów. W powietrzu unosiła się drażniąca woń gnijących ciał. Czy zdołałby wyjaśnić komukolwiek smutek, jaki wtedy odczuwał, współczucie wobec ludzkości, którą nawiedziła tak straszna plaga? Nie chciał oglądać zagłady miast i miasteczek, nawet jeśli on sam do nich nie przynależał. Choć karmił się zarażonymi, on sam nie odczuwał skutków zarazy. Był uodporniony. Ale uleczyć nikogo nie mógł. Udał się na Północ, spodziewając się, że wszystkie cudowności będące wytworem rąk ludzkich już wkrótce skryje śnieg, uporczywe chwasty lub miękka ziemia, na znak ostatecznego zapomnienia. Wbrew jego przewidywaniom ludzkość nie wyginęła, przetrwało nawet wielu mieszkańców miasta, a ich potomkowie wciąż żyli wśród wąskich, brukowanych, średniowiecznych uliczek, którymi ongiś spacerował, panująca tu czystość przepełniła go zaś większym spokojem, aniżeli mógł tego oczekiwać. Tak dobrze było znaleźć się w tym tętniącym życiem, uporządkowanym miejscu. Jakże mocne, solidne i piękne wydawały się stare, drewniane domy, w których pracowały nowoczesne maszyny i urządzenia. Czuł i widział cudowności, które dotąd postrzegał jedynie w krótkich migawkach dzięki darowi umysłu. Ekrany telewizorów wypełniały się barwnymi marzeniami. Ludzie potrafili się chronić przed zimnem i śniegiem jak nigdy dotąd. Za jego czasów tak nie było. Chciał się dowiedzieć czegoś więcej o tych cudach i to go zdumiało. Pragnął ujrzeć kolej żelazną i statki. Chciał zobaczyć samoloty i samochody. Chciał zobaczyć komputery i telefony bezprzewodowe. Może mógł to zrobić. Może nie musiał się spieszyć. Nie po to powrócił do życia, ale kto powiedział, że musi wypełnić swoją misję jak najszybciej? Nikt nie wiedział o jego istnieniu, może z wyjątkiem krwiopijcy, który do niego przemawiał, który z taką łatwością wdarł się do jego umysłu. Gdzie był teraz ten krwiopijca, ten, którego usłyszał zaledwie kilka godzin temu? Skierował do niego długie, bezgłośne wezwanie, nie ujawniając przy tym swego imienia, lecz oferując mu swą przyjaźń. Przybądź i dołącz do mnie. Wskazówki były wyraźne i Thorne spieszył się, by jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Przez ostatnie stulecie słyszał głosy krwiopijców wspominających o takich przystaniach. Wampirze tawerny, bary 5

krwiopijców, kluby istot ciemności. Powstała istna wampirza sieć. Coś podobnego! Kto by pomyślał? Uśmiechnął się pod nosem. Oczyma duszy znów ujrzał ogromną, rozłożystą sieć z mnóstwem malutkich, pulsujących świateł wewnątrz. Obraz ten przedstawiał wszystkich krwiopijców połączonych Świętym Ogniem Złej Królowej. Ta wampirza sieć stanowiła jedynie nikłe echo tamtej pajęczyny, a mimo to go zafascynowała. Czy ci współcześni krwiopijcy porozumiewali się między sobą za pośrednictwem komputerów, nie korzystając już w ogóle z daru umysłu? Poprzysiągł sobie, że nie da się zaskoczyć. Nie mógł do tego dopuścić. To mogłoby się okazać niebezpieczne. Mimo to poczuł dreszcze przenikające go od stóp do głów na samo wspomnienie mglistych snów o tamtej straszliwej tragedii. Miał nadzieję i modlił się, aby jego nowo poznany przyjaciel potwierdził to, co oglądał oczami innych. Miał nadzieję i modlił się, aby ten nieznany krwiopijca był naprawdę starą istotą, a nie młodym, nieopierzonym gołowąsem, stworzonym nie więcej niż kilka dziesięcioleci temu. Miał nadzieję i modlił się, aby ten krwiopijca był obdarzony darem zaklęcia. Bardziej bowiem niż czegokolwiek innego, pragnął usłyszeć wypowiedziane normalnie słowa. On sam rzadko umiał znaleźć właściwe słowa. A teraz, bardziej niż czegokolwiek innego, pragnął słuchać. Znalazł się u wylotu wąskiej, stromej uliczki, w powietrzu wokół niego wirowały płatki śniegu, i właśnie wtedy spostrzegł szyld niewielkiej oberży: Pod Wilkołakiem. Mimowolnie wybuchnął śmiechem. A więc ci krwiopijcy lubią niebezpieczne zabawy, skonstatował. Za jego czasów było inaczej. Któż z jego ziomków nie wierzył, że człowiek potrafi zamienić się w wilka? Któż z jego ziomków nie uczyniłby wszystkiego, aby zapobiec złu, które mogło dosięgnąć praktycznie każdego? No i proszę, do czego to doszło, przeraźliwa istota została sprowadzona do roli symbolu, wymalowana na szyldzie, który obracał się na zimnym wietrze. Przez okratowane okna oberży sączyło się słabe światło. Nacisnął klamkę ciężkich drzwi, pociągnął je ku sobie i w jednej chwili znalazł się w zatłoczonej izbie, ciepłej i wypełnionej wonią piwa, wina i ludzkiej krwi. Już samo ciepło było niezwykłe i wszechogarniające. Prawdę mówiąc, nigdy nie czuł czegoś podobnego. Ciepło było wszędzie — jednakowo i cudownie. Przeszło mu przez myśl, że żaden z obecnych tu śmiertelników nie zdaje sobie sprawy, jak wspaniałe jest to ciepło. W dawnych czasach nie było o tym mowy, a srogie zimy wszystkim dawały się we znaki. Nie miał wszelako czasu na tego rodzaju rozmyślania. Upomniał samego siebie: Nie daj się zaskoczyć. Jednakże rozbrzmiewający wokoło gwar rozmów śmiertelników całkiem go sparaliżował, podobnie jak świadomość otaczającej go zewsząd krwi. Przez jedną krótką chwilę pragnienie omal nim nie owładnęło. Wyobraził sobie siebie, jak atakuje niczym dziki zwierz ten hałaśliwy, obojętny tłum, odsączając z krwi tego lub owego, wiedział jednak, że w ten sposób tylko by się zdemaskował, ujawniłby się jako potwór, którego żądna zemsty tłuszcza ścigałaby bez ustanku, dopóki nie dopadłaby go i nie uśmierciła raz na zawsze. Znalazł sobie miejsce pod ścianą i oparłszy się o nią, przymknął oczy. Przypomniał sobie członków swego klanu, wbiegających po stoku na szczyt góry w poszukiwaniu rudowłosej wiedźmy, której jednak nie dane im było odnaleźć. Tylko Thorne ją widział. Thorne widział, jak wyłupiła oczy zabitego wojownika i włożyła je do swych oczodołów. Thorne widział, jak wracała pośród lekkiej śnieżnej zadymki do jaskini, gdzie zostawiła swoje wrzeciono. Thorne widział, jak nawijała na kądziel złocistoczerwoną nić. Klan pragnął ją unicestwić, a on, uzbrojony w wielki topór, był jednym z tych, co jej poszukiwali. Jakież głupie wydawało się teraz to wszystko, bo przecież ona sama chciała, aby Thorne ją zobaczył. Przybyła na Północ w poszukiwaniu wojownika takiego jak on. Wybrała Thorne’a i pokochała jego młodość, siłę oraz czystą, szczerą odwagę. Otworzył oczy. Śmiertelnicy w oberży nie zwracali na niego najmniejszej uwagi, mimo iż ubranie, jakie miał na sobie, było mocno znoszone. Jak długo mógł pozostać niezauważony? Nie miał pieniędzy, nie stać go było na kupienie choćby kubka wina. Nie zwracaj uwagi na śmiertelników. Oni nic o nas nie wiedzą, nie mają pojęcia, dlaczego nawiedzamy to miejsce. Podejdź do tylnych drzwi,pchnijje z całej siły, a ustąpią. Wydało mu się nieprawdopodobne, aby mógł przejść niepostrzeżenie przez tę zatłoczoną salę, aby śmiertelnicy nie zorientowali się, kim jest w istocie. Musiał jednak przemóc w sobie lęk. Musiał dotrzeć do 6

krwiopijcy, który go wzywał. Pochylił głowę i zasłonił usta postawionym wysoko kołnierzem, po czym zaczął się przeciskać przez stłoczoną ciżbę miękkich ciał, usiłując unikać skierowanych ku niemu spojrzeń. Kiedy tylko ujrzał drzwi bez klamki, natychmiast pchnął je, tak jak mu kazano. Za nimi znajdowała się wielka, słabo oświetlona izba, a na pooranym blacie każdego ze stołów stała zapalona gruba świeca. Było tu równie ciepło i przyjemnie jak w sąsiednim pomieszczeniu. Krwiopijca był sam. Wysoki, szczupły, o jasnych, niemal białych włosach. Miał surowe, niebieskie oczy i delikatne oblicze, pokryte warstewką popiołu i krwi, co miało ukryć przed śmiertelnikami jego prawdziwą tożsamość. Nosił jasnoczerwony płaszcz z kapturem, opuszczonym teraz na plecy, a jego długie włosy były starannie uczesane. Thorne’owi wydał się nad wyraz piękny, wytworny i miast najemnika przywodził na myśl uczonego. Miał duże, lecz smukłe dłonie i wąskie palce. Thorne’owi przeszło przez myśl, że widział już tę istotę dzięki darowi umysłu, siedzącą przy stole obrad z innymi krwiopijcami, zanim doszło do ostatniej rozprawy ze Złą Królową. Tak, widział już tego wampira. To właśnie on usilnie starał się przemówić Królowej do rozsądku, choć w jego wnętrzu krył się przeraźliwy gniew i przeraźliwa nienawiść. Tak, Thorne widział tego wampira, ostrożnie dobierającego słów, tak elokwentnego i wykwintnego, gdy próbował ocalić wszystkich. Krwiopijca gestem dłoni wskazał na miejsce pod ścianą, po prawej. Przyjął zaproszenie i usadowił się na długiej, obitej skórą ławie, płomyk świecy pełgał przed nimi złowrogo, migoczący blask odbijał się w oczach drugiego wampira. Dopiero teraz poczuł od tamtego woń krwi. Zdał sobie sprawę, że to dzięki niej twarz drugiego wampira była ciepła, podobnie jak jego długie, smukłe dłonie. Tak, polowałem dziś, ale zapoluję tejnocy raz jeszcze, z tobą, potrzebujesz tego. — Tak — powiedział Thorne. — Ostatni raz polowałem tak dawno temu, że nawet sobie nie wyobrażasz. Cierpienie wśród śniegów i lodów było samo w sobie proste. Ale teraz jest ich tak wiele, te delikatne drobne istoty otaczają mnie ze wszystkich stron. — Rozumiem — rzekł krwiopijca. — Wiem. To były pierwsze słowa, jakie Thorne od wielu lat wypowiedział do kogokolwiek na głos, zamknął więc oczy, aby odpowiednio nasycić się tą chwilą. Pamięć jest przekleństwem, to fakt, skonstatował, ale również najwspanialszym z darów. Bo jeśli stracisz pamięć, stracisz wszystko. Przypomniał sobie, że w religii jego ludu bóg Odyn dla pamięci oddał swoje oko i przez dziewięć dni wisiał na świętym drzewie. Nie, to było bardziej złożone. Odyn zyskał w ten sposób nie tylko pamięć, lecz również miód, dzięki któremu mógł śpiewać poetyckie sagi. Niegdyś, wiele lat temu, Thorne także skosztował tego miodu; otrzymał go od kapłanów ze Świętego Gaju, a potem w domu swego ojca śpiewał poematy o tej jedynej, rudowłosej wampirzycy, którą ujrzał na własne oczy. Ci, co byli z nim wtedy, śmiali się i drwili zeń. Kiedy jednak zaczęła mordować kolejnych członków jego klanu, przestali szydzić. Kiedy zaś ujrzeli blade ciała z wyłupionymi oczami, uczynili z niego swego bohatera. Otrząsnął się gwałtownie. Śnieg posypał się z jego włosów i ramion. Nonszalanckim gestem otarł kryształki lodu z brwi. Ujrzał płatki śniegu rozpływające się na palcach. Mocno potarł dłońmi oszronioną twarz. Czy w tej izbie nie ma kominka? Rozejrzał się wokoło. Żar w magiczny sposób przesączał się przez niewielkie okna. Jakiż był cudowny i kojący. Miał ochotę zrzucić z siebie odzienie, by móc się pławić w tym cieple. Mam u siebie w domu kominek. Zaprowadzę cię tam. Jak wyrwany z transu uniósł wzrok, by spojrzeć na nieznajomego wampira. Sklął się w myślach, że tak długo siedział w zadumie i kompletnym milczeniu. — Mogłem się tego spodziewać — powiedział krwiopijca na głos. — Czy rozumiesz język, którym mówię? 7

— To język daru umysłu — odrzekł Thorne. — Posługują się nim na całym świecie. — Znów spojrzał na krwiopijcę. — Jestem Thorne. Thor był moim bogiem. — Pospiesznie sięgnął za pazuchę i spod znoszonego skórzanego kaftana wyjął zawieszony na łańcuszku złoty amulet. — Ząb czasu go nie naruszył — powiedział. — To młot Thora. Krwiopijca pokiwał głową. — A co z twoimi bogami? — zapytał Thorne. — Kim byli? Sam rozumiesz, nie chodzi mi o wyznanie, mam na myśli to, co utraciliśmy wspólnie, ty i ja. Wiesz, co mam na myśli? — Bogowie starożytnego Rzymu są tymi, których utraciłem — odrzekł nieznajomy. — Zwą mnie Marius. Thorne pokiwał głową. Mówienie na głos było przecudowne, podobnie jak przysłuchiwanie się słowom tamtego. Na moment zapomniał o pragnieniu krwi i łaknął jedynie nieskończonego potoku słów. — Mów do mnie, Mariusie — rzekł. — Opowiedz mi najwspanialsze historie. Opowiedz mi o wszystkim, czym chciałbyś się ze mną podzielić. — Próbował się powstrzymać, na próżno jednak. — Raz opowiedziałem wiatrowi wszystko, co kryło się w mych myślach i sercu. A mimo to, gdy udałem się na Północ, do krainy lodów, nie potrafiłem odnaleźć w sobie słów. — Przerwał, patrząc Mariusowi prosto w oczy. — Moja dusza za bardzo cierpi. Brak mi prawdziwych myśli. — Rozumiem cię — rzekł Marius. — Pójdź za mną do mego domu. Weźmiesz kąpiel i otrzymasz nowe ubranie. A potem zapolujemy, gdy zaś dojdziesz do siebie, porozmawiamy. Mógłbym opowiedzieć ci całe mnóstwo historii. Mogę mówić bez końca. Mogę opowiedzieć ci wszystkie historie z mego życia, którymi chciałbym się podzielić. Spomiędzy warg Thorne’a dobyło się przeciągłe westchnienie. Nie mógł się pohamować, by nie uśmiechnąć się z zadowoleniem, miał wilgotne oczy, jego dłonie drżały. Lustrował oblicze tamtego. Nie dostrzegł w nim oznak nieuczciwości ani przebiegłości. Drugi wampir sprawiał wrażenie szczerego, mądrego i prosto — dusznego. — Mój przyjacielu — powiedział Thorne, po czym nachylił się, oferując powitalny pocałunek. Wgryzł się głęboko w swój język, wypełnił usta krwią i rozchylił wargi dla Mariusa. Pocałunek nie był dla Mariusa zaskoczeniem. On także kultywował ten zwyczaj. Przyjął krew, i to najwyraźniej ze smakiem. Delektował się nią przez chwilę. — Odtąd żaden drobiazg nie zdoła nas poróżnić — powiedział Thorne. Usadowił się pod ścianą, mocno zdezorientowany. Nie był sam. Obawiał się, że to, co teraz odczuwa, wywoła w nim głębokie wzruszenie. Nie chciał się rozpłakać. Bał się, że nie starczy mu sił, aby ponownie wyjść na mróz i udać się z drugim wampirem do jego domu, ale tego właśnie pragnął nade wszystko. — Chodź — powiedział Marius. — Pomogę ci. Wspólnie wstali od stołu. Tym razem przejście przez tłum śmiertelników było dlań jeszcze większą udręką. Tak wiele błyszczących, żywych oczu kierowało się ku niemu, nawet jeśli trwało to tylko przez moment. A potem znów znaleźli się w wąskiej uliczce, pośród sypiącego śniegu. Marius objął go ramieniem. Thorne z trudem walczył o oddech, jego serce biło o wiele za szybko. Przyłapał się na tym, że chwyta zębami płatki śniegu padające mu na twarz. Pohamował się na chwilę i gestem poprosił nowego przyjaciela o odrobinę cierpliwości. — Tak wiele zdarzeń ujrzałem dzięki darowi umysłu — powiedział. — Nic z tego nie pojmuję. — Może uda mi się to i owo wyjaśnić — rzekł Marius. — Mogę wyjaśnić ci wszystko, co wiem; zrobisz z tą wiedzą, co zechcesz. Ostatnimi czasy wiedza nie na wiele mi się przydaje. Czuję się strasznie samotny. — Zostanę z tobą — rzekł Thorne. Ta miła rozmowa i przyjacielska atmosfera sprawiały, że cały się rozklejał; aż serce mu się krajało. Szli długo. Thorne przez ten czas odzyskał nieco sił. Ciepło panujące w oberży wydawało mu się teraz złudną, krótkotrwałą iluzją. W końcu dotarli do wytwornego domu o wysokim, spiczastym dachu, z wieloma oknami. Marius włożył klucz do zamka, przekręcił i po chwili weszli do rozległego holu, pozostawiając śnieżną zadymkę za drzwiami. Z pokoi na parterze płynęło delikatne światło. Ściany i sufit wykonano z solidnie naoliwionego drewna, podobnie parkiet, nie było mowy o jakichkolwiek niedoróbkach. — Ten dom postawił dla mnie geniusz współczesnego świata — wyjaśnił Marius. — Mieszkałem w wielu 8

domach, urządzonych w różnych stylach. To po prostu jeden z nich. Zapraszam do środka. W dużym pokoju znajdował się kanciasty, kamienny kominek, wbudowany w drewnianą ścianę. Na palenisku leżała sterta drewna opałowego czekającego, aż ktoś zechce je zapalić. Przez przeszklone ściany Thorne ujrzał światła miasta. Zorientował się, że znajdują się na skraju zbocza, a poniżej rozciąga się rozległa dolina. — Chodź — powiedział Marius. — Muszę przedstawić cię komuś jeszcze, kto tutaj mieszka. To zdumiało Thorne’a, ponieważ nie wyczuł obecności trzeciej osoby, poszedł jednak za Mariusem do sąsiedniego pokoju i ujrzał osobliwy widok, który zaparł mu dech w piersiach. W pomieszczeniu stało wiele stołów, a może jeden, ale za to olbrzymi. Był on wszakże nakryty modelem miniaturowego pejzażu, pełnego dolin, wzgórz, miast i miasteczek. Rosły tam maleńkie drzewa, a nawet krzewy, tu i ówdzie dostrzec można było spłachetki śniegu, jakby jedno miasto tkwiło w okowach zimy, inne zaś prażyły się w promieniach wiosennego lub letniego słońca. Krajobraz urozmaicało niezliczone mnóstwo domów, w wielu z nich paliło się światło, powierzchnię jezior, wykonanych z jakiejś twardej substancji, pokryto lakierem, dzięki czemu tafla wody zdawała się skrzyć i migotać. Przez góry prowadziły tunele. A po krętych, żelaznych torach pośród tej dziczy mknęły wagoniki małej kolejki, wykonane także z metalu, jak te prawdziwe. Nad tym światem górował wampir, który nawet nie uniósł wzroku, kiedy Thorne wszedł do pokoju. Krwiopijca był młodym mężczyzną, kiedy został stworzony. Choć wysoki, odznaczał się szczupłą budową i miał bardzo delikatne palce. Jego blond włosy miały lekko wyblakły odcień, co charakteryzuje raczej Anglików niż mieszkańców Północy. Siedział przy stoliku, na którego blacie walały się pędzelki i stało kilka buteleczek z farbą, misternie malując pień niewielkiego drzewa, jakby szykował się do wprowadzenia go do świata rozciągającego się jak okiem sięgnąć, świata, który otaczał go i w pewnym sensie także ograniczał. Thorne, lustrując wzrokiem tę osobliwą domenę, poczuł ogarniającą go falę radości. Nagle zdał sobie sprawę, że obejrzenie wszystkich tych małych domków zajęłoby mu ponad godzinę. To nie był srogi, surowy świat, jak ten na zewnątrz, lecz coś cennego, chronionego, a nawet w pewnym sensie czarującego. Po krętych torach sunął nie jeden mały, czarny pociąg, lecz kilka, i każdy z nich wydawał dźwięk przypominający brzęczenie pszczół w ulu. Z maleńkich okien wagoników płynęło światło. Nawet najdrobniejsze szczegóły w tym miniaturowym świecie wyglądały realistycznie i prawdziwie. — W tej izbie czuję się jak lodowy gigant — wyszeptał niemal nabożnie Thorne. To była oferta przyjaźni skierowana pod adresem młodzieńca, który wciąż metodycznie nakładał warstewkę brązowej farby na pień maleńkiego drzewa, trzymanego delikatnie w ręku. Młody wampir nie odpowiedział. — Te maleńkie miasta i miasteczka przepełnia silna magia — rzucił Thorne nieco bardziej trwożliwym tonem. Młody krwiopijca zdawał się go nie słyszeć. — Danielu? — rzekł Marius łagodnym tonem do swego przyjaciela. — Czy zechciałbyś powitać Thorne’a, który jest tej nocy naszym gościem? — Witaj, Thorne — powiedział Daniel, nie unosząc wzroku. A potem, jakby Thorne’a i Mariusa tam nie było, Daniel przestał malować drzewo, umaczał inny pędzelek w drugiej butelce i zwilżył nim miejsce wśród krajobrazu przeznaczone na nową sztuczną roślinkę. Przyłożył do niego drzewo i mocno docisnął, a po chwili wyglądało tak, jakby zapuściło tam korzenie. — W tym domu jest wiele takich pokoi jak ten — rzekł ze spokojem Marius, łagodnie wpatrując się w Thorne’a. — Rozejrzyj się. Można nabyć tysiące takich drzew i tysiące takich domków. — Wskazał na sterty niewielkich pudełek leżących na podłodze pod stołem. — Daniel ma wielki talent, jeżeli chodzi o składanie domów, widzisz, jakie są skomplikowane? To wszystko, czym obecnie zajmuje się Daniel. Thorne wyczuł dezaprobatę w głosie Mariusa, ale była ona stonowana, a młodszy krwiopijca nie zwracał na niego uwagi. Wybrał jeszcze jedno drzewko i przyglądał się teraz tej jego części, która tworzyła koronę. Po chwili zabrał się do jej malowania. — Widziałeś kiedyś, aby któryś z naszych był czymś równie mocno pochłonięty? — zapytał Marius. Thorne pokręcił głową. Nie, nigdy się z czymś takim nie zetknął. Rozumiał jednak, że coś podobnego 9

jest możliwe. — To się czasami zdarza — powiedział Marius. — Krwiopijców niekiedy pochłania to lub owo. Pamiętam, że wiele stuleci temu słyszałem opowieść o pewnej wampirzycy z Południa, której jedyną pasją było odnajdywanie na brzegu najpiękniejszych muszli, a każdą raz obejrzaną natychmiast odrzucała precz i szukała następnej. Nic nie mogło jej od tego odwieść. Daniel jest pochłonięty w podobny sposób. Tylko że w jego przypadku ta fascynacja objawia się tworzeniem modeli miast. Nie chce robić nic innego. Zupełnie jakby te miasta bez reszty go zauroczyły. Można powiedzieć, że się nim opiekuję. Thorne z szacunku nie odezwał się ani słowem. Nie potrafił stwierdzić, czy słowa Mariusa dotarły do młodego krwiopijcy, który wciąż pieczołowicie tworzył swój świat. Thorne na moment całkiem się zagubił. I nagle młodszy wampir zaśmiał się cicho. — Daniel będzie pogrążony w tym stanie jeszcze przez pewien czas — rzekł Marius — ale w końcu wróci do siebie. — Marzysz, Mariusie — odezwał się Daniel i znów się zaśmiał. To brzmiało niemal jak szept. Daniel znów umaczał pędzelek w kleju, aby przykleić maleńkie drzewo na spłachetku zielonej trawy, po czym mocno je docisnął. Po chwili z leżącego obok pudełka wydobył następne drzewko. Przez cały ten czas po szynach mknęły miniaturowe pociągi, sunąc z hałasem pośród gór i dolin, mijając po drodze maleńki kościółek i misternie złożone domy. W tym miniświecie było nawet miejsce dla ludzików! — Czy mogę przyklęknąć, aby lepiej się przyjrzeć? — zapytał z szacunkiem Thorne. — Proszę bardzo — odrzekł Marius. — Będzie z tego bardzo zadowolony. Thorne ukląkł i uważnie przyjrzał się maleńkiej wiosce. Ujrzał napisy na domkach, ale nie potrafił odczytać tych znaków. To, czego doświadczył, wprawiło go w nieopisane zdumienie — wyszedł ze swojej lodowej samotni, aby stawić czoło wielkiemu światu, i oto nagle napotkał przed sobą ten wszechświat w miniaturze. Przepięknie wykonany pociąg mknął po torach przy wtórze ryku lokomotywy, a wagoniki turkotały i kołysały się na zakrętach. Odniósł wrażenie, że dostrzega wewnątrz małe ludzkie sylwetki. Na moment zapomniał o wszystkim. Wyobraził sobie, że ten wykonany ręcznie świat jest prawdziwy, zrozumiał, na czym polega fascynacja młodzieńca, ale i tak go to nie przeraziło. — Przepiękne — powiedział w formie podziękowania. Wstał. Młodszy wampir nie powiedział ani słowa. Nawet nie drgnął. Trudno stwierdzić, czy w ogóle go usłyszał. — Polowałeś już, Danielu? — zapytał Marius. — Nie dziś, Mariusie — odparł młodzieniec, nie unosząc wzroku, i nagle odwrócił głowę. Thorne zdumiał się, dostrzegając jego oczy. Miały fiołkową barwę. — Pochodzi z Północy — rzekł Daniel z lekką nutą miłego zaskoczenia w głosie. — Rude włosy, jak u bliźniaczek. — Zaśmiał się, a w tym śmiechu dało się wychwycić odrobinę szaleństwa. — Stworzony przez Maharet. Silny. Te słowa całkiem zbiły Thorne’a z tropu. Zachwiał się i z trudem zdołał utrzymać równowagę. Miał ochotę uderzyć tego nieroztropnego gołowąsa. Już prawie uniósł pięść do ciosu, ale Marius zdołał go powstrzymać. W umyśle Thorne’a zaczęły się jawić obrazy bliźniaczek — jego ukochanej rudowłosej stwórczyni i jej utraconej siostry. Ujrzał je bardzo wyraźnie. Królową Potępionych. I raz jeszcze zobaczył bezradnego wampira Lestata, spętanego łańcuchami. Okowy z metalu nigdy nie zdołałyby go utrzymać. Z czego rudowłosa stwórczyni zrobiła te łańcuchy? Próbował odegnać od siebie te myśli i powrócić do rzeczywistości. Marius ścisnął go mocno za rękę, po czym odezwał się do Daniela: — Pozwól, że cię poprowadzę, gdybyś jednak zechciał zapolować. — Nie mam takiej potrzeby — odezwał się Daniel. Znów zabrał się do pracy. Wyciągnął spod stołu niewielkie pudełko i pokazał je Mariusowi. Był na nim namalowany lub nadrukowany obrazek przedstawiający dwupiętrowy dom z mnóstwem okien. — Chcę złożyć ten dom. To trudniejsze niż wszystko, co tutaj widzisz, ale z moimi wampirzymi zdolnościami powinno pójść dość łatwo. — Teraz cię zostawimy — powiedział Marius — ale nie próbuj wychodzić z domu beze mnie. — Nigdy bym tego nie zrobił — odparł Daniel. Zaczął już rozrywać opakowanie. Wewnątrz znajdowały się kawałki drewna różnego kształtu i wielkości. — Zapoluję z tobą jutrzejszej nocy i będziesz mógł znów 10

traktować mnie jak dziecko, bo przecież to uwielbiasz. Marius przyjaźnie ścisnął ramię Thorne’a. Wyprowadził go z pokoju i starannie zamknął drzwi. — Kiedy wędruje samotnie — rzekł Marius — zwykle pakuje się w kłopoty. Gubi się albo jego pragnienie osiąga taki poziom, że nie jest w stanie polować samodzielnie. Muszę go wówczas szukać. Jako śmiertelnik też był taki, zanim jeszcze stał się krwiopijcą. Krew zmienia go, ale tylko na krótko. A teraz stał się prawie niewolnikiem tych miniaturowych światów, które tworzy. Jedyne, czego potrzebuje, to miejsce, gdzie może je budować, oraz zapas domów w częściach, drzew i wszystkiego, co się z tym wiąże, a co można nabyć za pomocą komputera. — Ach, masz na myśli te dziwne urządzenia — wtrącił Thorne. — Tak, w tym domu znajdziesz najlepsze komputery. Mam wszystko, czego mi potrzeba — rzekł Marius. — Ale ty jesteś zmęczony. A twoje ubranie rozchodzi się w szwach. Musisz się odświeżyć. Pomówimy o tym później. Poprowadził Thorne’a po skrzypiących schodach na piętro, do wielkiej sypialni. Drewniane ściany i drzwi były tu pomalowane na żółto i zielono, a samo łoże wprawiono w olbrzymią, rzeźbioną komodę, do której dostęp był tylko z jednej strony. Miejsce to wydało mu się bezpieczne i osobliwe, jako że każdej z tych powierzchni musiały dotykać ludzkie dłonie. Nawet drewniany parkiet był polerowany. Przez szerokie odrzwia weszli do ogromnej łaźni ze ścianami wyłożonymi grubo ciosanym drewnem, kamienną posadzką i oświetlonej mnóstwem świec. Barwa drewna była przepiękna w tym subtelnym blasku. W pewnej chwili Thorne’owi zakręciło się w głowie. To sama łaźnia jednak zdumiała go najbardziej. Przed kolejną przeszkloną ścianą stała wielka, drewniana kadź wypełniona gorącą wodą. Wykonana w kształcie dużej beczki była dość obszerna, aby mogło się w niej kąpać kilka osób naraz. Na niedużym stołku obok kadzi leżały starannie ułożone ręczniki. Na innych można było dostrzec misy pełne suszonych kwiatów i ziół, które Thorne natychmiast wyczuł swoimi wyostrzonymi zmysłami. Były tam także buteleczki z olejkami i słoiczki pełne jakichś maści. To, że Thorne mógł się wykąpać w tej kadzi, wydało mu się niemal cudem. — Zdejmij te brudne rzeczy — powiedział Marius. — Pozwól, że je wyrzucę. Czy posiadasz coś jeszcze, co chciałbyś zatrzymać, prócz naszyjnika, rzecz jasna? — Nic — odrzekł Thorne. — Jak mogę ci się za to odwdzięczyć? — Już to zrobiłeś — odrzekł Marius. Zrzucił wcześniej skórzany płaszcz, a teraz ściągnął wełnianą tunikę. Miał kompletnie bezwłosy tors. Jego ciało było blade, niemal białe, jak to zwykle bywa w przypadku starych krwiopijców. Został przemieniony w kwiecie wieku, to nie ulegało wątpliwości. Ile jednak naprawdę miał lat, zarówno wcześniej jako śmiertelnik, jak i teraz, jako wampir? Tego Thorne nie potrafił określić. Marius zzuł skórzane buty i ściągnął długie, wełniane spodnie, po czym nie czekając na Thorne’a, a jedynie gestem dając znak, by uczynił to samo, wszedł do kadzi z gorącą wodą. Thorne zdarł z siebie podbity futrem kaftan. Zrobił to tak szybko, że kaftan pękł z trzaskiem. Drżącymi palcami zdejmował mocno już postrzępione spodnie. Po chwili był tak samo nagi jak tamten i niezdarnie, w pośpiechu zwinął zrzucone z siebie odzienie w kulę. Rozejrzał się wokoło. — Nie przejmuj się drobiazgami — rzekł Marius. Wokół niego unosiły się kłęby pary. — Wejdź do balii. Ogrzej się choć trochę. Thorne usłuchał, wszedł do kadzi, po czym ukląkł, zanurzając się w gorącej wodzie. W końcu usiadł wygodnie, woda sięgała mu teraz po szyję. Ciepło było cudowne i wszechogarniające. Zmówił krótką modlitwę dziękczynną, której nauczono go jeszcze w dzieciństwie, aby umiał podziękować bogom, gdy spotka go naprawdę coś dobrego. Marius zanurzył dłoń w misie z suszonymi kwiatami i ziołami, po czym wrzucił ich garść do gorącej wody. Ten aromat przywiódł Thorne’owi na myśl zapach łąk i lasów w pełni lata. Zamknął oczy. To, że opuścił kryjówkę wśród lodów, że dotarł tak daleko, że znalazł tę czystą i elegancką kadź, w której brał teraz kąpiel, w jego mniemaniu graniczyło z niemożliwością. Już wkrótce się obudzi jako ofiara daru umysłu, z powrotem w swojej surowej, posępnej jaskini; Więzień na samowolnym wygnaniu, jedynie śniący o innych. Powoli pochylił głowę i nabrawszy wody w obie dłonie, uniósł je do twarzy. Opłukał ją ciepłą wodą, raz, drugi, trzeci, aż w końcu zdobył się na odwagę i całkiem się zanurzył. Kiedy jego głowa ponownie znalazła 11

się ponad powierzchnią, było mu tak ciepło, jakby nigdy nie dokuczało mu lodowate zimno, a widok świateł za oknem zadziwił go raz jeszcze. Nawet pomimo gęstej pary widział śnieg sypiący za szybą i cieszył się, że znajduje się teraz w tym przytulnym ciepłym miejscu, tak blisko i zarazem tak daleko od nieprzyjemnego, przeszywającego mrozu. I nagle pożałował, że opuścił swą lodową kryjówkę w tak mrocznym i złowrogim celu. Dlaczego nie mógł służyć jedynie temu, co dobre? Czemu nie mógł żyć, by cieszyć się samymi tylko przyjemnościami? Ale w jego przypadku nigdy tak nie było. Nieważne, grunt, aby tymczasem zatrzymał ów sekret dla siebie. Po co miałby nękać swego przyjaciela mrocznymi myślami? Po co zatruwać atmosferę własnymi, niepokojąco trudnymi wyznaniami? Po co wzbudzać w sobie poczucie winy? Spojrzał na swego towarzysza. Marius siedział oparty plecami o ścianę drewnianej kadzi, wspierając ramiona o jej krawędź. Jego mokre włosy, pozlepiane w strąki, przywierały do szyi i ramion. Nie patrzył na Thorne’a, lecz z pewnością był świadom jego bliskości. Thorne znów zanurzył głowę pod wodę, przesunął się lekko do przodu i pochylił, po czym zaraz się wyprostował i pozwolił, aby strugi wody spłynęły po jego ciele. Zaśmiał się z nie skrywanym zadowoleniem. Przeczesał palcami włosy na torsie. Odchylił głowę do tyłu, aż woda zaczęła obmywać jego twarz. Zanurzył głowę pod wodę, aż w końcu umył jak należy swe długie, gęste włosy i dopiero wtedy zadowolony usiadł, opierając się plecami o ścianę kadzi. Przyjął tę samą pozycję co Marius. Dwaj krwiopijcy siedzieli, spoglądając na siebie nawzajem. — I żyjesz w ten sposób — odezwał się Thorne — pośród śmiertelników, ale mimo to nie grozi ci z ich strony żadne niebezpieczeństwo? — Oni o niczym nie wiedzą — powiedział Marius. — Niezależnie od tego, co ujrzą, i tak nie wierzą. A za pieniądze można kupić wszystko. W jego niebieskich oczach malowała się szczerość, oblicze zaś przepełniał spokój, jakby krwiopijca ten nie skrywał żadnych złowrogich sekretów i nie żywił wobec nikogo nienawiści. A jednak tak właśnie było. — Śmiertelnicy tu sprzątają — ciągnął Marius. — I płacę im za to wszystko, czego mi potrzeba. Czy rozumiesz współczesny świat na tyle dobrze, by pojąć, jak tego rodzaju budowle są ogrzewane, schładzane i strzeżone przed intruzami? — Chyba tak — odparł Thorne. — Ale kiedy śpimy, nie jesteśmy całkiem bezpieczni, prawda? Przez usta Mariusa przemknął gorzki uśmieszek. — Śmiertelnicy nigdy nie wyrządzili mi najmniejszej krzywdy — odparł. — Mówisz o Złej Królowej i tych wszystkich, których zabiła, prawda? — Tak, mówię o tym i o innych jeszcze koszmarach — wyjaśnił Marius. Powoli, bez słów, używając tylko daru umysłu, Marius wyjaśnił Thorne’owi, że on sam poluje wyłącznie na złoczyńców. — Dzięki temu jestem w zgodzie ze światem — stwierdził — i mogę nadal funkcjonować, wykorzystując dar umysłu, by ścigać tych śmiertelników, którzy zabijają innych. W wielkich miastach nigdy ich nie brakuje. — A ja stosuję taktykę małych łyczków — wtrącił Thorne. — Mogę cię zapewnić. Niespieszno mi do łapczywej, sutej uczty. Wypijam tylko trochę, tak żeby nie odebrać nikomu życia. Przez stulecia egzystowałem w ten sposób wśród Śnieżnych Ludzi. Kiedy mnie stworzono, brakowało mi wprawy i zręczności. Syciłem się zbyt szybko i bywałem nieostrożny. Ale w końcu się nauczyłem. Żadna dusza nie należy do mnie. Mogę skakać z kwiatka na kwiatek jak pszczółka. Miałem zwyczaj odwiedzać tawerny, gdzie bywają tłumy, przenosić się od jednego „dawcy” do drugiego. Marius skinął głową. — To niezłe rozwiązanie — przyznał z uśmiechem. — Jak na dziecko Thora jesteś dość litościwy. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — To w rzeczy samej bardzo miłosierne. — Drwisz z mego boga? — zapytał uprzejmie Thorne. — Bynajmniej — odparł Marius. — Mówiłem ci już, że utraciłem rzymskich bogów, choć w gruncie rzeczy sam nigdy nie byłem ich wyznawcą. Odznaczałem się zbyt powściągliwą naturą, aby oddawać cześć bogom. A skoro nie miałem swoich jedynych prawdziwych bogów, mówiłem o wszystkich bogach, używając strof poezji. Poezja Thora była poezją wojen, czyż nie o tym traktowała, wszak w niebiosach trwały wciąż 12

niezliczone bitwy? To zachwyciło Thorne’a. Nie potrafił ukryć swego zadowolenia. Dar umysłu nigdy nie był najdoskonalszym środkiem komunikacji między wampirami, a słowa wypowiedziane przez Mariusa nie tylko mu zaimponowały, lecz również w pewien sposób zdezorientowały, i to było cudowne. — Tak, to była poezja Thora — powiedział — nic jednak nie brzmiało równie czysto i pewnie jak odgłos grzmotu wśród gór, kiedy używał swego młota. A gdy samotnie wykradałem się w środku deszczowej, wietrznej nocy z domu ojca, by wspiąć się na górskie zbocze i posłuchać huku grzmotów, wiedziałem, że mój bóg jest gdzieś tam, w górze, ale byłem daleki od tworzenia poezji. — Przerwał. Oczyma duszy ujrzał swoją ojczyznę. Zobaczył własną młodość. — Byli jeszcze inni bogowie, o których słyszałem — dodał cicho. Nie spojrzał na Mariusa. — To Odyn wraz z Dzikim Gonem, przetaczając się po niebie, czynił największy hałas, ja zaś widziałem i słyszałem te wędrujące zjawy. Nigdy ich nie zapomniałem. — Czy i teraz możesz ich zobaczyć? — zapytał Marius. To nie było wyzwanie. W jego słowach brzmiała tylko ciekawość. A także swoisty szacunek. — Mam nadzieję, że tak — dodał pospiesznie, jakby w obawie, aby gość nie zrozumiał go opacznie. — Nie wiem — odrzekł Thorne. — To było tak dawno temu. Nigdy nie sądziłem, że zechcę kiedyś do tego powrócić. Te obrazy znów jednak były żywe w jego umyśle. Choć siedział w gorącej kadzi, która koiła jego krew i odegnała dojmujący chłód z jego kończyn, ujrzał w myślach zasypaną śniegiem dolinę. Usłyszał odgłosy burzy i ujrzał zjawy przesuwające się wysoko w górze, wszystkich straconych zmarłych podążających za bogiem Odynem po niebie. — Chodźcie — rzekł Thorne do swoich towarzyszy, młodzieńców, którzy wymknęli się za nim z chaty. — Chodźmy do gaju, poczekamy tam na kolejny grzmot. — Na samą myśl o wejściu na świętą ziemię ogarnęło ich przerażenie, ale nie mogli tego po sobie okazać. — Byłeś dzieckiem wikingów — rzekł półgłosem Marius. — Och, tak nazywali nas Brytowie — odparł Thorne. — Nie wydaje mi się, abyśmy sami używali tego określenia w stosunku do siebie. Nauczyliśmy się go od naszych wrogów. Pamiętam ich krzyki, gdy wdzieraliśmy się na mury otaczające ich miasta i kiedy zbieraliśmy złoto z ołtarzy ich kościołów. — Przerwał. Na moment zatrzymał wzrok na Mariusie. — Jesteś bardzo tolerancyjny. Naprawdę chcesz słuchać? Marius pokiwał głową. — Słucham całą duszą — westchnął z cicha i wyjrzał przez olbrzymią szybę. — Znudziła mnie samotność, przyjacielu — wyznał. — Nie mogę znieść towarzystwa tych, których znam od niepamiętnych czasów. A oni nie znoszą mnie, z uwagi na to, czego się dopuściłem. Thorne’a zdumiało to niespodziewane wyznanie. Pomyślał o wampirze Lestacie i jego pieśniach. Pomyślał o tych wszystkich, którzy przybyli na radę, kiedy zjawiła się Zła Królowa. Znał wszystkich, którzy przeżyli. I wiedział, że ten jasnowłosy wampir — Marius — przedstawiał najrozsądniejsze argumenty i perorował zajadlej od całej rady. — Kontynuuj swoją opowieść — rzekł Marius. — Nie chciałem ci przerywać. Zbliżałeś się do puenty. — Chciałem tylko powiedzieć, że zanim stałem się krwiopijcą, zabiłem wielu ludzi — powiedział Thorne. — Władałem młotem Thora równie wprawnie jak mieczem czy toporem. Już jako pacholę walczyłem u boku ojca, walczyłem też po tym, jak go pochowałem. I zaręczam ci, że nie skonał na posłaniu, lecz z mieczem w dłoni, tak jak tego zawsze pragnął. — Thorne przerwał. — A ty, przyjacielu? — zapytał. — Byłeś wojownikiem? Marius pokręcił głową. — Senatorem — odrzekł — prawodawcą, niekiedy także filozofem. Byłem na wojnie, przyznaję, przez pewien czas, na życzenie mej rodziny, i zajmowałem wysokie stanowisko w jednym z legionów, ale ten epizod nie trwał długo i wnet powróciłem do mego domu i ukochanej biblioteki. Kochałem książki. Wciąż je kocham. W tym domu są pokoje wypełnione nimi, ale to nie wszystko. Mam jeszcze inne domy pełne ksiąg. Nigdy tak naprawdę nie uczestniczyłem w bitwie. — Marius przerwał. Wychylił się do przodu, nabrał wody w obie dłonie, jak wcześniej Thorne, i obmył twarz. Ciepłe strużki spłynęły po jego powiekach. — Chodź — powiedział. — Zakończmy jedną przyjemność i oddajmy się następnej. Zapolujmy. Czuję twój głód. Mam tu 13

dla ciebie nowe ubranie. Mam wszystko, czego potrzebujesz. A może wolisz popluskać się dłużej w tej ciepłej wodzie? — Nie, jestem gotowy — odrzekł Thorne. Odkąd ostatni raz się pożywiał, upłynęło tak wiele czasu, że aż wstyd się było przyznać. Jeszcze raz spłukał twarz i włosy. Zanurzył się w wodzie cały i po chwili wystawił głowę ponad powierzchnię, parskając i odgarniając z czoła pozlepiane włosy. Marius już wyszedł z kadzi i podał Thorne’owi duży, biały ręcznik. Był gruby, szorstki, idealny do wycierania wody ze skóry wampira, która przecież niczego nie wchłania. W pomieszczeniu zrobiło się chłodniej, a może tylko tak się wydawało Thorne’owi, kiedy stanął na kamiennej posadzce, wkrótce jednak znów się rozgrzał, wycierając energicznie włosy ręcznikiem. Marius miał już to za sobą, a teraz wziął ze stołka świeży ręcznik i zaczął wycierać plecy i ramiona Thorne’a. Ten znajomy gest sprawił, że lodowate ciarki przeszły Thorne’owi po plecach. Marius energicznie i mocno wytarł do sucha włosy Thorne’a, po czym zabrał się do rozczesywania ich grzebieniem. — Czemu nie masz rudej brody, przyjacielu? — spytał Marius, stając ze swym gościem twarzą w twarz. — Pamiętam, że ludzie Północy zawsze mieli gęste, długie brody. Pamiętam ich, gdy przybyli do Bizancjum. Czy mówi ci coś ta nazwa? — O, tak — odparł Thorne. — Zabrano mnie tam, abym mógł zobaczyć to przepiękne miasto. — Odwrócił się i przyjął ręcznik z rąk Mariusa. — Zapewniam cię, że nawet będąc jeszcze bardzo młody, miałem długą i gęstą brodę, lecz zgoliłem ją tej samej nocy, której stałem się wampirem. Uczyniono to w ramach przygotowania do przekazania mi magicznej krwi. Taka była wola istoty, która mnie stworzyła. Marius skinął głową. Był nazbyt uprzejmy i dyskretny, by wymienić jej imię, choć młodszy krwiopijca nie zawahał się, by uczynić to za niego. — Wiesz, że to była Maharet — powiedział Thorne. — Nie musiałeś dowiadywać się o tym od twego młodego przyjaciela. Wydobyłeś tę informację z moich myśli, prawda? — Thorne przerwał, po czym podjął swój monolog: — Wiesz, że to jej wizja skłoniła mnie do opuszczenia krainy śniegu i lodu. Stawiła czoło Złej Królowej. Zakuła wampira Lestata w kajdany. Ale mówienie o niej nawet teraz zapiera mi dech w piersiach. Czy kiedyś będę w stanie mówić o niej całkiem swobodnie? Nie mam pojęcia. Zapolujmy, a potem wreszcie sobie pogawędzimy. Wydawał się śmiertelnie poważny, kiedy tak stał owinięty ręcznikiem. W głębi serca starał się odnaleźć w sobie miłość do tej, która go stworzyła. Próbował wydobyć z minionych wieków mądrość, która ukoi gniew gorejący w jego wnętrzu. Nie potrafił jednak tego uczynić. Nie był w stanie. Teraz mógł tylko milczeć i wyruszyć z Mariusem na polowanie. 3 W olbrzymim malowanym, wykładanym drewnem pokoju pełnym malowanych skrzyń i komódek Marius wybrał dla niego odzienie — skórzaną kurtę z niedużymi kościanymi guzikami, podbitą srebrzystym futrem i obcisłe spodnie z wełny, tak delikatnej, że Thorne nie był w stanie dojrzeć jej splotów. Tylko buty były trochę za ciasne, Thorne uznał jednak, że jakoś to wytrzyma. Cóż znaczy taki drobiazg? Marius, niezadowolony, kontynuował poszukiwania, aż w końcu znalazł większe buty i te pasowały jak ulał. Co się tyczy strojów z epoki, nie różniły się one zbytnio od przyodziewku, jaki niegdyś nosił Thorne — lniane części garderoby przylegające do ciała oraz wełna i skóra jako ubiór wierzchni. Thorne’a zaintrygowały maleńkie guziczki przy koszuli i choć wiedział, że szwy wykonano maszynowo, a sam produkt był typową masówką, był nim wręcz urzeczony. Dopiero teraz zaczynał pojmować, ile czekało go radości i uniesień. Jego mroczna misja zeszła na dalszy plan. Ubierając się, Marius ponownie wybrał czerwień — takiego koloru były kurtka i płaszcz z kapturem. To zafrapowało Thorne’a, choć widział już Mariusa w tym stroju, w oberży wampirów. Mimo wszystko te barwy wydawały się trochę za jasne i krzykliwe jak na polowanie. — Zwykłem ubierać się na czerwono — rzekł Marius, zaspokajając niewysłowioną ciekawość Thorne’a. — Ty wybierz według własnego uznania. Lestat, mój niegdysiejszy uczeń, także lubi ten kolor, co, nawiasem mówiąc, drażni mnie, ale dotychczas jakoś to wytrzymywałem. Sądzę, że wyglądamy trochę jak mistrz i uczeń, gdyż odcień czerwieni jego szat jest zbliżony do moich. 14

— Jego także miłujesz? — spytał Thorne. Marius milczał. Wskazał ręką stertę ubrań. Thorne zdecydował się na rzeczy w odcieniu ciemnego brązu, mniej rzucające się w oczy, ale jedwabiste w dotyku, nagie stopy zaś obuł w wygodne, jak na miarę szyte buty. Nie potrzebował płaszcza. Czuł, że krępowałby jego ruchy. Ze srebrnego półmiska w kredensie Marius nabrał na koniuszki palców nieco popiołu, zmieszał go z krwią z ust i nałożył cienką warstwę tej substancji na całe oblicze. Stało się przez to ciemniejsze, niemal śniade i zamaskowało jego starcze rysy oraz zmarszczki. Podkreślało również posępny wyraz oczu. Prawdę mówiąc, teraz bardziej niż kiedykolwiek rzucał się Thorne’owi w oczy, choć z pewnością dla śmiertelników ten kamuflaż musiał wyglądać przekonująco. Marius gestem dał Thorne’owi znak, że może zrobić to samo, ale jego coś przed tym powstrzymało. Może po prostu to, że nigdy wcześniej tego nie robił. Marius zaproponował mu rękawiczki, lecz podziękował za nie. Nie lubił niczego dotykać przez materiał. Po tak długim pobycie wśród lodów pragnął dotykać wszystkiego. — A ja lubię rękawiczki — rzekł Marius. — Zawsze je noszę. Nasze dłonie porażają śmiertelników, gdy tylko mają dość czasu, aby się im przyjrzeć. A rękawiczki sprawiają, że nasze dłonie wydają im się ciepłe, choć przecież nigdy takie nie są. Marius wypełnił kieszenie papierowymi pieniędzmi. Podał garść banknotów Thorne’owi, ten jednak odmówił, uznając, że byłby to przejaw chciwości i jawny afront dla gospodarza. — W porządku — rzekł Marius. — Zajmę się tobą. Gdybyśmy jednak z jakichś powodów się rozdzielili, po prostu wróć tutaj. Zajrzyj na tyły domu, a przekonasz się, że drzwi są otwarte. Rozdzielili? Jak mogłoby do tego dojść? Thorne był oszołomiony tym wszystkim, co się z nim działo. Najdrobniejsze rzeczy Przyprawiały go o niewysłowioną radość. Już szykowali się do wyjścia, kiedy pojawił się młody Daniel i uważnie im się przyjrzał. — Chcesz do nas dołączyć? — zapytał Marius. Naciągnął rękawiczki tak mocno, że było przez nie widać jego kłykcie. Daniel nie odpowiedział. Wydawało się, że słucha, ale nie odezwał się ani słowem. Jego młode oblicze prezentowało się zwodniczo, lecz fiołkowe oczy były po prostu cudowne. — Wiesz, że możesz pójść z nami — powiedział Marius. Młody wampir odwrócił się i wyszedł, zapewne powrócił do swego maleńkiego królestwa. Kilka minut później brnęli już pośród sypiącego śniegu; Marius obejmował Thorne’a ramieniem, jak gdyby tamten potrzebował dodatkowego wsparcia. Już wkrótce zaspokoję pragnienie. Kiedy w końcu dotarli do wielkiej gospody, weszli do pierwszej izby, w której zgromadziły się setki śmiertelników. Rozmiary tego pomieszczenia wprawiły Thorne’a w osłupienie. Hałaśliwi, krzykliwie odziani śmiertelnicy nie tylko jedli i pili w tym miejscu, lecz również tańczyli w rytm muzyki granej przez kilkuosobowy zespół. Przy wielkich zielonych stolikach z kołami grali w gry hazardowe, wydając przy tym donośne, spontaniczne okrzyki i raz po raz wybuchając nieskrępowanym śmiechem. Muzyka była elektryzująca i głośna, migoczące światełka okropne, a woń jedzenia i krwi wszechogarniająca. Dwaj krwiopijcy nie zwrócili niczyjej uwagi, jeśli nie liczyć młodej karczmareczki, która poprowadziła ich bez słowa do niewielkiego stolika w samym centrum tego nieopisanego chaosu. Widzieli stamtąd wijących się w pląsach tancerzy, którzy wszyscy, co do jednego, zdawali się tańczyć samotnie, miast w parach czy większych grupach, i poruszali się w rytm muzyki tak topornie i prymitywnie, jakby się nią upajali. Muzyka raniła Thorne’a. Nie wydawała mu się wcale piękna. Była chaotyczna. W dodatku wrażenie psuły te paskudne, migoczące światła. Marius nachylił się, by wyszeptać Thorne’owi do ucha: — Te światła działają na naszą korzyść, Thorne. Dzięki nim trudno ujrzeć nas takimi, jacy jesteśmy naprawdę. Postaraj się jakoś je znieść. Marius zamówił mocne drinki. Karczmareczka spojrzała zalotnie na Thorne’a. Rzuciła kilka uwag na temat jego rudych włosów, a on uśmiechnął się do niej. Nie napije się z niej, nawet gdyby wszyscy inni śmiertelnicy na całym świecie wyschli na wiór albo zostali mu odebrani. 15

Rozejrzał się po izbie, próbując zignorować hałas dudniący mu w uszach i unoszące się w powietrzu, przyprawiające o mdłości wonie. — Spójrz. Widzisz te kobiety siedzące pod ścianą? — rzekł Marius. — Chcą tańczyć. Po to tu przyszły. Czekają, aż ktoś je poprosi. Czy potrafisz nasycić się w tańcu? — Potrafię — odparł smętnie Thorne, jakby chciał powiedzieć: Czemu o to pytasz? — Ale jak właściwie mam tańczyć? — zapytał, obserwując pary na parkiecie. Zaśmiał się po raz pierwszy, odkąd udał się na Północ. Wybuchnął śmiechem, ale pośród tego hałasu prawie nie słyszał własnego głosu. — Potrafię się nasycić i to w taki sposób, aby żaden śmiertelnik nie zorientował się, co zaszło, nawet moja ofiara, ale jak mam tańczyć w ten dziwaczny sposób? Zauważył, że jego kompan uśmiechnął się szeroko. Marius przerzucił płaszcz przez oparcie krzesła. Wydawał się taki spokojny pośród tej przeraźliwie drażniącej kombinacji świateł i muzyki. — Co oni właściwie robią? Dla mnie to wygląda, jakby niezdarnie przestępowali z nogi na nogę — rzekł Thorne. — Rób dokładnie to samo — polecił Marius. — A pijąc, poruszaj się wolno, bardzo wolno. Niech muzyka i krew przemówią do ciebie. Thorne znów się roześmiał. Nagle nieco nerwowym ruchem wstał i ruszył przez zatłoczony parkiet w stronę kobiet, które tymczasem z uwagą mu się przypatrywały. Wybrał spośród tych trzech ciemnowłosą, ponieważ kobiety o ciemnych oczach i włosach zawsze go fascynowały. Poza tym była z nich najstarsza i wątpliwe, aby zainteresował się nią jakiś mężczyzna, on zaś nie zamierzał wyrządzić jej krzywdy. Natychmiast wstała, a on ujął jej drobne, wiotkie dłonie i poprowadził na polerowany parkiet; nieustannie płynąca muzyka wciąż miała ten sam dudniący, prosty, bezsensowny rytm, który kobieta w jednej chwili wychwyciła i zaczęła poruszać się niezdarnie, obcasy jej pantofli stukały o drewno. — Och, jakie masz zimne ręce! — zawołała. — Przepraszam — rzucił. — Musisz mi wybaczyć. Zbyt długo byłem na zimnie. O bogowie, musiał być ostrożny, aby nie wyrządzić jej krzywdy. Była taką prostą, ufną istotą o przesadnie podmalowanych oczach, uszminkowanych ustach i uróżowanych policzkach, z wydatnymi piersiami, opiętymi pod czarną, jedwabną sukienką wąskimi paskami. Przylgnęła do niego zuchwale. On zaś objął ją najdelikatniej, jak umiał, i pochylił głowę, aby niepostrzeżenie zagłębić swe małe kły w jej szyi. Śnij, moja słodka. Śnij o tym, co piękne. Zabraniam ci się bać i zabraniam zapamiętać, co się tu stało. Ach, krew. Wreszcie się pojawiła, po tak długim śnie, tłoczona przez jej małe, prężne serce, jej bezbronne, maleńkie serduszko! Utracił z nią kontakt mentalny i sam pogrążył się w marzeniach. Ujrzał rudowłosą, tę, która go stworzyła. Z jego ust wyrwał się zduszony jęk, skierowany pod adresem kobiety, którą trzymał w silnym uścisku. Daj mi wszystko. Ale to było złe i doskonale o tym wiedział. Natychmiast przestał, a kiedy trochę doszedł do siebie, ujrzał Mariusa trzymającego dłoń na jego ramieniu. Kiedy puścił kobietę, spojrzała na niego szklistymi, mętnymi oczami, on zaś wykonał z nią gwałtowny obrót i znowu się zaśmiał, ignorując krew krążącą w jego żyłach i nie zważając na dojmujące pragnienie, by napić się jeszcze trochę. Tańczyli dalej, równie niezdarnie jak inne pary. On jednak łaknął więcej. Wreszcie kobieta postanowiła wrócić do swego stolika. Marius tańczył właśnie z drugą z trzech kobiet. Thorne zaprosił do tańca ostatnią i poprzysiągł sobie, że tym razem obejdzie się bez opiekuna. Była silniejsza od swojej przyjaciółki. Oczy miała podmalowane na czarno jak Egipcjanka i pociągnięte czerwoną szminką wargi, a jej jasne włosy skrzyły się srebrzyście. — Czy jesteś mężczyzną moich snów? — zapytała, przekrzykując hałaśliwą muzykę. Była gotowa w jednej chwili pójść z nim na górę. — Być może — odparł — jeśli pozwolisz, bym cię pocałował. — I delikatnie ją pieszcząc, błyskawicznie zatopił zęby w jej szyi. Pił szybko i łapczywie, po czym puścił ją i patrzył, jak wiruje uśmiechnięta, sprytna, ale cudowna zarazem, nieświadoma tego, co ją spotkało. Te trzy nie mogły oddać im już więcej krwi. Były zbyt delikatne. Wirował z nią w tańcu i choć pragnął upić z niej jeszcze jeden łyk, nie odważył się tego zrobić. Czuł krew pulsującą w swoim wnętrzu, ale pragnął więcej. Jego dłonie i stopy były przeraźliwie zimne. Zauważył, że Marius wrócił do stolika i rozmawia z siedzącym obok niego postawnym, grubo odzianym śmiertelnikiem. Marius objął tamtego ramieniem. 16

W końcu Thorne odprowadził ślicznotkę do jej stolika. Jakże czule na niego patrzyła. — Nie odchodź — rzekła. — Nie możesz zostać ze mną? — Nie, najdroższa — odparł. Gdy tak na nią patrzył, czuł wyraźnie kryjącego się w jego wnętrzu potwora. Cofnął się o krok, odwrócił na pięcie i poszedł do Mariusa. Muzyka sprawiła, że zaczęły plątać mu się nogi. Była taka natarczywa, po prostu okropna. Marius odsączał mężczyznę, który nachylił się lekko ku niemu, jakby słuchał szeptanych mu na ucho sekretów. Wreszcie Marius puścił go i usadowił prosto na krześle. — To zbyt długo by trwało i potrzeba by zbyt wielu śmiertelników — rzekł Thorne. Jego słowa ginęły wśród kakofonii jazgoczącej muzyki, wiedział jednak, że Marius go usłyszał. Marius skinął głową. — Poszukajmy zatem jakiegoś złoczyńcy, przyjacielu, a wówczas nasycimy się do woli — powiedział. Siedząc nieruchomo, przepatrywał salę, jakby wsłuchiwał się w myśli obecnych tam śmiertelników. Thorne uczynił to samo, wykorzystując dar umysłu, ale jedyne, co słyszał, to elektryczny chaos muzykantów i rozpaczliwą, tęskną potrzebę ślicznotki, która wciąż na niego patrzyła. Jak bardzo jej pragnął. Nie mógł jednak odebrać życia tak niewinnemu stworzeniu, a gdyby to zrobił, przyjaciel z pewnością odwróciłby się od niego, a to było ważniejsze niż potencjalne wyrzuty sumienia. — Chodźmy — rzekł Marius. — Pójdziemy gdzie indziej. Wyszli w mrok nocy. Do olbrzymiej jaskini hazardu było stamtąd zaledwie kilka kroków; w tym nowym miejscu znajdowało się wiele zielonych stolików, przy których mężczyźni grali w karty i w kości, a wirujące koła raz po raz zatrzymywały się, wskazując szczęśliwcom kolejne zwycięskie numery. — Spójrz tam — powiedział Marius, wskazując urękawiczoną dłonią wysokiego, chudego, czarnowłosego młodzieńca, który wstał od stołu ze szklaneczką zimnego piwa w dłoni i tylko przypatrywał się grającym. — Odprowadź go na bok. Pod ścianą znajdziesz wiele odpowiednich miejsc. Thorne natychmiast zabrał się do dzieła. Kładąc dłoń na ramieniu młodzieńca, spojrzał mu w oczy. Musiał wykorzystać dar zaklęcia, którym większość krwiopijców nie dysponowała. — Chodź ze mną — powiedział. — Czekałeś na mnie. — To przywiodło mu na myśl dawne bitwy i polowania. Ujrzał, jak oczy młodzieńca zachodzą mgłą, wspomnienie prysło. Młodzieniec poszedł za nim i usiedli na jednej z ław pod ścianą. Thorne, zanim się napił, rozmasował szyję tamtego kciukiem i palcem wskazującym, a w myślach rzekł do siebie: Za chwilę twoje życie stanie się moje, po czym wbił zęby głęboko w ciało i jął ssać, powoli, spokojnie, lecz ze wszystkich sił. Jego duszę zalała istna powódź obrazów i emocji. Ujrzał wspomnienia zuchwałych zbrodni, płomyków życia gaszonych przez jego ofiarę bez zastanowienia się nad sądem i karą za popełnione czyny. Daj mi tylko swoją krew. Poczuł, jak pęka serce młodzieńca. Dopiero wtedy puścił jego ciało i oparł je delikatnie o ścianę. Pocałował ranę, wykorzystując odrobinę swej krwi do jej zagojenia. Obudziwszy się ze snu o ucztowaniu, rozejrzał się po ciemnym, mocno zadymionym pomieszczeniu, pełnym nie znanych mu osób. Także obcy wydawali mu się teraz ci wszyscy śmiertelnicy i w jakim beznadziejnym byli położeniu. On, jako potępiony, nie mógł umrzeć, ich wszystkich jednak omiatało nieuchronne tchnienie śmierci. Gdzie się podział Marius? Nie mógł go znaleźć! Wstał z ławy, pragnąc odejść jak najdalej od zbrukanego i plugawego ciała swojej ofiary, a kiedy znów wmieszał się w tłum, wpadł z impetem na barczystego mężczyznę o topornych rysach i twarzy naznaczonej okrucieństwem, który wykorzystał tę sytuację, aby wszcząć awanturę. — Popchnąłeś mnie? — warknął śmiertelnik o małych, przepełnionych nienawiścią oczach, łypiąc gniewnie na Thorne’a. — Daj spokój — rzucił Thorne, sondując jego umysł. — Zabijesz kogoś tylko dlatego, że cię popchnął? — Owszem — odparł tamten, a jego usta wykrzywił okrutny grymas. — I ciebie też zabiję, jeżeli się stąd nie wyniesiesz. — Pozwól, że najpierw cię pocałuję — rzekł Thorne i chwytając go za ramiona, nachylił się, by zatopić w nim zęby, podczas gdy inni, którzy stali wokoło i nie wiedzieli nic o istnieniu sekretnych kłów, wybuchnęli śmiechem, ujrzawszy ten poufały i zaskakujący gest. Pociągnął z tamtego solidny łyk. A potem wprawnie zasklepił ranę. 17

Pałający nienawiścią śmiertelnik, osłabiony i zdezorientowany, ledwie się trzymał na nogach. Jego przyjaciele nadal się śmiali. Thorne szybko wyszedł na zewnątrz; na śniegu stał Marius i czekał na niego. Wiał silny wiatr, ale przestało już śnieżyć. — Pragnienie jest teraz bardzo silne. Kiedy spałem wśród lodów, miałem je pod kontrolą, jak zwierzę na uwięzi, ale teraz to ono mną rządzi. Raz spuszczone z łańcucha nie da się opanować. Chcę więcej. Nawet teraz to czuję. — Wobec tego dostaniesz więcej. Ale nie wolno ci zabijać. Nawet w mieście tak dużym jak to. Chodź za mną. Thorne pokiwał głową. Właśnie przed chwilą zabił. Spojrzał na Mariusa, bezgłośnie przyznając się do popełnionego czynu. Marius wzruszył ramionami. A potem objął Thorne’a i ruszyli dalej. — Musimy odwiedzić jeszcze wiele miejsc. Prawie świtało, kiedy wrócili do domu. Zeszli do wyłożonej drewnem piwniczki, tam zaś Marius zaprowadził Thorne’a do komnaty wykutej w skale. Ściany były lodowate, ale w izbie znajdowało się wielkie, wykwintne łoże, otoczone draperiami w jasnych barwach i nakryte misternie tkaną narzutą. Materac wydawał się gruby i miękki, podobnie jak liczne poduszki. Thorne’a zdumiało, że nie była to krypta, kryjówka w pełnym tego słowa znaczeniu. Każdy mógł go tu znaleźć. Wyglądała niemal jak jego jaskinia na Północy, ta wszelako prezentowała się znacznie okazalej i bardziej kusząco. Był tak potwornie skonany, że ledwie mógł mówić. Poza tym bał się. — Kto mógłby zakłócić nasz spokój ? — zapytał Marius. — Inni krwiopijcy za dnia śpią, tak jak my. A żaden śmiertelnik nie zdoła się tu dostać. Jeżeli jednak się boisz, rozumiem, że muszę znaleźć dla ciebie jakieś inne schronienie. — Czy ty tez sypiasz w ten sposób, bez żadnej ochrony? — spytał Thorne. — Więcej nawet, odpoczywam w sypialni na górze, jak śmiertelnik, na wygodnym łożu, pośród rzeczy, które są mymi największymi skarbami. Jedynymi wrogami, jacy kiedykolwiek wyrządzili mi coś złego, była banda krwiopijców. Przybyli, kiedy nie spałem, i muszę przyznać, że spodziewałem się ich nadejścia. Jeżeli chcesz, opowiem ci tę straszną historię. — Oblicze Mariusa spochmurniało, jakby samo wspomnienie owej tragedii wywołało w nim falę dojmującego bólu. Tymczasem Thorne w jednej chwili coś sobie uświadomił. To mianowicie, że Marius chciał opowiedzieć tę historię. Pragnął wydobyć z siebie słowa, które od tak dawna skrywał; słowa, które Thorne tak bardzo pragnął usłyszeć. Marius i Thorne spotkali się we właściwym momencie. Na opowieść przyjdzie jednak czas następnej nocy. Ta noc właśnie dobiegała końca. Marius zebrał się w sobie i uspokajającym tonem kontynuował: — Światło, jak wiesz, tu nie dociera, z pewnością nikt też nie zakłóci twego spokoju. Śpij i śnij, jeśli musisz. Jutro porozmawiamy. Teraz muszę już odejść. Daniel, mój przyjaciel, jest młody. Osuwa się na podłogę w swoim małym imperium. Muszę przenieść go w inne, nieco wygodniejsze miejsce, choć niekiedy zastanawiam się, czy to w ogóle ma jakiś sens. — Powiesz mi coś, zanim odejdziesz? — zapytał Thorne. — Jeżeli będę mógł — odparł łagodnie Marius, choć nagle w jego głosie pojawiło się wyraźne wahanie. Sprawiał wrażenie, jakby skrywał jakąś wielką tajemnicę, którą pragnie wyjawić, a zarazem boi się to zrobić. — Ta wampirzyca, która wędrowała brzegiem morza — powiedział Thorne — oglądając jedna po drugiej najpiękniejsze muszle… Co się z nią stało? Mariusowi wyraźnie ulżyło. Obrzucił Thorne’a długim spojrzeniem, a potem powoli, niespiesznie odpowiedział na jego pytanie. — Powiadają, że oddała się słońcu. Nie była aż tak stara. Znaleźli ją któregoś wieczoru, przy blasku księżyca. Ułożyła wokół siebie wielki krąg z muszli, dzięki czemu zorientowali się, że jej śmierć nie była przypadkowa. Pozostały z niej tylko popioły, a nawet i te w większości rozwiał już wiatr. Ci, co ją kochali, stanęli opodal i patrzyli, jak kolejne podmuchy wiatru unoszą z sobą resztę jej prochów. Do rana było po wszystkim. — Ach, cóż za straszna historia — powiedział Thorne. — Jakże to? Czy nie podobało jej się, że stała się jedną z nas? Słowa Thorne’a najwyraźniej zdumiały i zaskoczyły Mariusa; łagodnym tonem zapytał: — A jak jest z tobą? Znajdujesz przyjemność w tym, że jesteś tym, kim jesteś? 18

— Chyba znów zaczyna mi się to podobać — odparł z wahaniem Thorne. 4 Obudził go zapach palonego dębowego drewna. Obrócił się na miękkim łóżku, przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, lecz nie odczuwał lęku. Spodziewał się bólu i samotności. A jednak był w jakimś innym, miłym miejscu i ktoś na niego czekał. Musiał tylko wstać z łóżka i wejść po schodach na górę. I wtedy nagle wszystko stało się jasne. Był w domu Mariusa, swego osobliwego, gościnnego przyjaciela. Znajdowali się w nowym mieście, pełnym perspektyw i piękna, wzniesionym na gruzach starego. I czekała go długa, miła rozmowa. Wstał, przeciągnął się, rozkoszując się panującym w sypialni ciepłem, i rozejrzał dokoła, by stwierdzić, że światło pochodzi z dwóch starych naftowych lamp, wykonanych ze szkła. Jakże to miejsce wydawało się bezpieczne. Jakże piękne były te drewniane ściany. Na krześle pozostawiono dla niego czystą lnianą koszulę. Nałożył ją, małe guziki sprawiły mu trochę trudności. Spodnie leżały jak ulał. Włożył wełniane rajtuzy, z butów jednak zrezygnował. Posadzki były gładkie, polerowane i ciepłe. Wchodził po schodach tak, by odgłos kroków zapowiedział jego przybycie. W tym domu takie zachowanie wydawało się właściwe. Uznał, że Marius powinien zostać uprzedzony o jego nadejściu, nie chciał zostać posądzony o nadmierną zuchwałość ani podejrzane skradanie się. Podchodząc do drzwi komnaty, w której Daniel tworzył swoje cudowne miasta i miasteczka, przystanął i bardzo dyskretnie zajrzał do środka, by spostrzec drobnego, jasnowłosego wampira pochłoniętego pracą, jakby w ogóle ani na chwilę się od niej nie oderwał. Daniel uniósł wzrok i niespodziewanie uśmiechnął się do Thorne’a i powitał go. — Thorne, nasz gość — powiedział. Była w tych słowach nuta lekkiej drwiny, ale Thorne puścił ją mimo uszu. — Daniel, mój przyjaciel — rzekł Thorne, ponownie wodząc wzrokiem po miniaturowych wzgórzach i dolinach, wśród których krążyły małe lokomotywy ciągnące wagoniki z oświetlonymi oknami; rzucił też okiem na gęsty las, który wydawał się obecnie głównym obiektem obsesji Daniela. Daniel znów skupił się na pracy, jakby nie zamienił z Thorne’em ani słowa. Malował właśnie zieloną farbą koronę kolejnego drzewa. Thorne już miał wyjść z pokoju, gdy nagle Daniel powiedział: — Marius twierdzi, że to, co robię, nie jest sztuką, lecz rzemiosłem. — Podniósł trzymane w dłoni maleńkie drzewo. Thorne nie wiedział, co ma odpowiedzieć. — Tworzę te wzgórza własnoręcznie — ciągnął Daniel. — Marius mówi, że domy też powinienem robić sam. Thorne i tym razem nie pokusił się o żaden komentarz. — Lubię domy, które przysyłają w pudełkach — Daniel mówił dalej. — Nawet ja mam trudności z ich złożeniem. Poza tym nigdy nie zdołałbym wymyślić tak wielu różnych rodzajów domów. Nie wiem, dlaczego Marius musi mówić mi takie przykre rzeczy. Thorne był kompletnie zbity z tropu. Wreszcie rzekł tylko: — Nie potrafię ci na to odpowiedzieć. Daniel zamilkł. Thorne odczekał jeszcze chwilę, przez wzgląd na chłopaka, po czym zamknął za sobą drzwi i poszedł do dużego pokoju. W poczerniałym palenisku buzował ogień, a Marius siedział obok, rozparty wygodnie w wielkim skórzanym fotelu. Wyglądał bardziej jak chłopiec niż mężczyzna, gdy gestem zaprosił Thorne’a, aby zajął miejsce na potężnej, obitej skórą sofie, naprzeciw niego. — Usiądź tam, jeśli chcesz, lub tutaj, jeśli wolisz — rzekł łagodnym tonem Marius. — Jeżeli ogień ci przeszkadza, zgaszę go. — Czemu miałby mi przeszkadzać, przyjacielu? — zapytał Thorne, zajmując miejsce. Poduszki były grube i miękkie. 19

Wodząc wzrokiem po pokoju, zwrócił uwagę, że niemal cała drewniana boazeria została pomalowana na złoto lub niebiesko, belki stropowe oraz framugi i nadproża pokrywały misterne, cyzelowane zdobienia. Te rzeźbienia przywodziły mu na myśl jego dawne czasy. Ale to wszystko było nowe — tak jak mówił Marius, cały ten dom został wykonany przez współczesnego artystę, który — co tu kryć — przyłożył się do pracy, oddając jej serce. — Niektórzy krwiopijcy boją się ognia — rzekł Marius, wpatrując się w płomienie; na jego pogodnym, bladym obliczu malowały się cienie i refleksy światła. — Nigdy nie wiadomo. Ja zawsze lubiłem ogień, choć raz bardzo z jego powodu ucierpiałem, ale ty już przecież znasz tę historię. — Nie sądzę — odparł Thorne. — Nie, nigdy jej nie słyszałem. Jeżeli zechcesz mija opowiedzieć, z chęcią posłucham. — Wpierw jednak należą ci się odpowiedzi na przynajmniej niektóre z nurtujących cię pytań — powiedział Marius. — Chcesz wiedzieć, czy to, co widziałeś za pośrednictwem daru umysłu, wydarzyło się naprawdę. — Tak — odrzekł Thorne. Przypomniał sobie pajęczynę, świecące punkciki i Święty Ogień. Pomyślał o Złej Królowej. Co kształtowało sposób, w jaki ją postrzegał? Myśli krwiopijców zgromadzonych wokół stołu obrad. Zdał sobie sprawę, że patrzy Mariusowi prosto w oczy i że ten zdołał bez reszty poznać jego myśli. Marius odwrócił wzrok i popatrzył w ogień, po czym rzucił, jakby mimochodem: — Połóż stopy na stoliku. Najważniejsza jest wygoda. Marius oparł stopy o blat, Thorne zaś wyciągnął nogi i skrzyżował je w kostkach. — Mów śmiało — zachęcał Marius. — Jeżeli chcesz, opowiedz mi, co wiesz, wyznaj, czego chciałbyś się dowiedzieć. — W jego głosie dało się wyczuć nutę wściekłości, lecz nie była ona skierowana pod adresem Thorne’a. — Nie mam żadnych tajemnic — oznajmił. W skupieniu przyglądał się przez chwilę twarzy Thorne’a, po czym dodał: — Są jeszcze inni, ci, których widziałeś przy stole i nie tylko, rozproszeni we wszystkich zakątkach świata. — Westchnął cicho, pokręcił głową i po chwili mówił dalej: — Muszę stwierdzić, że ostatnimi czasy samotność zbytnio mi doskwiera. Chciałbym być z tymi, których kocham, ale to niemożliwe. — Ponownie skierował wzrok na ogień. — Przebywam w ich towarzystwie przez pewien czas, a potem odchodzę… zabrałem ze sobą Daniela, ponieważ mnie potrzebował. Przygarnąłem go, ponieważ całkowita samotność jest dla mnie nie do zniesienia. Przemierzyłem krainy Północy, ponieważ znużyły mnie już przepiękne kraje Południa, nawet Italia, gdzie się urodziłem. Sądziłem, że żaden śmiertelnik ani nawet krwiopijca nigdy nie zdoła znudzić się przecudowną Italią, ale mam jej już powyżej uszu i pragnę tylko cieszyć oczy czystą bielą śniegu. — Rozumiem — mruknął Thorne. Cisza była dlań zaproszeniem, aby mówił dalej. — Kiedy uczyniono mnie wampirem — powiedział — zostałem zabrany na Południe. Poczułem się, jakbym trafił do Walhalli. W Rzymie mieszkałem w pałacu i każdej nocy napawałem oczy widokiem siedmiu wzgórz. To było jak sen przepełniony łagodnym wietrzykiem i aromatem owocowych drzew. Siedziałem w oknie, wysoko ponad brzegiem morza, i patrzyłem, jak fale rozbryzgują się o skały. A potem schodziłem na brzeg. Morze było takie ciepłe. Marius uśmiechnął się łagodnie z ufnością. Skinął głową. — Italia, moja Italia — rzekł półgłosem. Thorne uznał, że wyraz twarzy tamtego jest zaiste cudowny, i zapragnął, aby Marius uśmiechnął się raz jeszcze, ponieważ ten miły, szczery uśmiech był tak ulotny. Marius spoważniał i znów wlepił wzrok w tańczące płomienie, jakby pogrążył się w trawiącym go smutku. W blasku ognia jego włosy wydawały się niemal całkiem białe. — Mów do mnie, Mariusie — rzekł Thorne. — Moje pytania mogą zaczekać. Chcę słyszeć twój głos. Chcę słuchać twoich słów. — Zawahał się. — Wiem, że masz wiele do powiedzenia. Marius spojrzał na niego, jakby trochę zaskoczony, ale widać było, że słowa Thorne’a sprawiły mu dużą radość. — Jestem stary, przyjacielu — powiedział po chwili. — Jestem prawdziwym dzieckiem mileniów. Stałem się krwiopijcą jeszcze za czasów cezara Augusta. To kapłan druidów przywiódł na mnie tę osobliwą formę śmierci, istota imieniem Mael; był śmiertelnikiem, kiedy złożył mnie w ofierze. Lecz już wkrótce i on stał się 20

wampirem i żyje do dziś, choć całkiem niedawno, w przypływie fanatycznej, religijnej gorączki próbował z sobą skończyć. Co za głupiec. Czas sprawił, że nasze ścieżki przecięły się niejednokrotnie. Jakie to dziwne. Nie przepadam za nim, przyjaźń, jaką mu okazywałem, to zwykłe kłamstwo. Moje życie pełne jest takich kłamstw. Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam wybaczyć mu to, co mi zrobił, pojmał mnie, a potem wywiózł do odległego gaju, gdzieś w Galii, gdzie stary, mocno poparzony krwiopijca, uważający się nadal za bóstwo Świętego Gaju, obdarzył mnie mroczną krwią. — Marius przerwał. — Nadążasz za mną? — Tak — odrzekł Thorne. — Pamiętam te gaje i powtarzane wśród nas szeptem plotki o bóstwach, które tam mieszkały. Chcesz powiedzieć, że w Świętym Dębie mieszkał wampir. Marius pokiwał głową. I mówił dalej: — Pojedź do Egiptu — poleciło mi to przeraźliwie poparzone bóstwo, ten ranny bóg — i znajdź tam Matkę. Dowiedz się, co było powodem Straszliwego Ognia, który na nas zesłała i który dosięgnął nas wszystkich, jak świat długi i szeroki. — Ta Matka — wtrącił Thorne — to była Zła Królowa, ta, która miała w sobie Święty Ogień. — Tak — przyznał Marius; jego spokojne, niebieskie oczy łagodnie przypatrywały się Thorne’owi. — Była Złą Królową, przyjacielu, nie ma co do tego wątpliwości… W owym czasie jednak, dwa tysiące lat temu, była milcząca, nieruchoma i sprawiała wrażenie najbardziej zdesperowanej z ofiar. Oboje mieli po cztery tysiące lat. Ona i jej małżonek Enkil. Posiadała też Święty Ogień, to także nie ulegało wątpliwości, gdyż Straszliwy Ogień, który dosięgnął wszystkich krwiopijców, spadł na nich tego ranka, kiedy pewien wyczerpany, starszy wampir pozostawił króla i królową na pastwę prażących promieni słońca. Krwiopijcy na całym świecie, bóstwa, istoty nocy, lamie, obojętnie, jak zwykli siebie nazywać — przeżyli wtedy nieopisane męki; niektórych potworne płomienie spaliły na popiół, ciała innych po prostu pociemniały i, choć ocaleli, jeszcze przez długi czas cierpieli przeraźliwe katusze. Najstarsi okupili to co się stało, jedynie drobnym cierpieniem, najmłodsi obrócili się w proch. Co się tyczy Świętych Rodziców — tak zwykło się ich nazywać, jak sądzę — co uczynili, kiedy wzeszło słońce? Nic. Starszy, mocno poparzony po tym, jak usilnie próbował ich obudzić, zmusić, aby coś powiedzieli, lub nakłonić do ukrycia się w jakimś ciemnym, chłodnym miejscu, odnalazł ich tak, jak pozostawił, nieruchomych i obojętnych, a w obawie, by nie doświadczyć dalszych cierpień, na powrót umieścił oboje w mrocznej komnacie będącej ni mniej, ni więcej jak żałosną podziemną celą. Marius przerwał. Zamilkł tak nagle, że mogło się wydawać, iż te wspomnienia są dla niego zbyt bolesne. Wpatrywał się w płomienie jak śmiertelnicy, a jęzory ognia w kominku kontynuowały swój nie kończący się, falujący tan. — Powiedz mi, proszę — rzekł Thorne. — Czy odnalazłeś ją, mam na myśli Królową, i widziałeś na własne oczy? — Tak, odnalazłem ją — przyznał Marius. W jego cichym, pełnym powagi głosie nie było nawet odrobiny rozgoryczenia. — Zostałem jej opiekunem i strażnikiem. „Wyprowadź nas z Egiptu, Mariusie”, powiedziała do mnie bezgłośnie, za pośrednictwem tego, co ty, Thorne, zwiesz darem umysłu; jej usta ani razu się nie poruszyły. Zabrałem ją więc i jej oblubieńca, Enkila, i ukryłem na dwa tysiące lat, oni zaś pozostali cisi i nieruchomi jak posągi. Ukryłem ich w specjalnie w tym celu wybudowanym sanktuarium. To było moje życie, mój jedyny cel. Moje poświęcenie i oddanie. Składałem przed nimi kwiaty, paliłem wonności i kadzidła. Zajmowałem się ich strojami. Ścierałem kurz z ich nieruchomych twarzy. Te czynności były moim świętym obowiązkiem. Przez cały czas musiałem zachować to, co robię, w tajemnicy przed wędrownymi wampirami, które mogłyby zapragnąć napić się niezwykłej, przepotężnej krwi Świętych Rodziców albo nawet porwać ich samych. — Wciąż wpatrywał się w ogień, ale mięśnie jego szyi napięły się, a Thorne przez moment dostrzegł żyły odcinające się na tle jego gładkich skroni. — Przez cały ten czas — podjął znów — kochałem ją, tę bliską bogom istotę, którą słusznie zwiesz Złą Królową. To być może największe kłamstwo, w jakim przyszło mi żyć. Kochałem ją. — Jak mógłbyś nie kochać takiej istoty? — rzucił Thorne. — Nawet we śnie widziałem jej twarz. Jej sekret nie dawał mi spokoju. Zła Królowa. Omotała mnie swą magiczną mocą. I jeszcze ta cisza, która ją spowijała. Kiedy powróciła do życia, musiało się wydawać, jakby została przełamana jakaś klątwa i wreszcie została uwolniona z mocy, która ją więziła. Te słowa podziałały na Mariusa wyjątkowo silnie. Spojrzał lodowatym wzrokiem na Thorne’a, po czym 21

znów powrócił do kontemplowania tańczących jęzorów ognia. — Wybacz, jeżeli powiedziałem coś nie tak — poprosił Thorne. — Próbowałem jedynie zrozumieć. — Tak, była niczym bogini — ciągnął Marius. — Tak właśnie o niej myślałem i śniłem, choć wmawiałem sobie i innym co innego. To był element mego wymyślnego kłamstwa. — Czy musimy zwierzać się wszystkim z naszych uczuć? — zapytał półgłosem Thorne. — Nie wolno nam mieć osobistych sekretów? Na wspomnienie stwórczyni przeszył go dojmujący ból. Nie próbował ukrywać swoich myśli. Znów ujrzał ją, siedzącą w jaskini. Za nią płonęło ognisko. Zobaczył ją, jak wyrywa sobie włosy z głowy i przędzie z nich nici. Zobaczył jej okrwawione oczy i odegnał od siebie te wspomnienia. A może raczej skrył je bardzo głęboko, na samym dnie swego serca. Spojrzał na Mariusa. Ten nie odpowiedział na pytanie Thorne’a. Cisza zaniepokoiła Thorne’a. Uznał, że powinien zamilknąć i pozwolić gospodarzowi mówić dalej. A jednak nurtowało go pewne pytanie. — Jak doszło do tej tragedii? — zapytał Thorne. — Dlaczego Zła Królowa wstała ze swego tronu? Czy to wampir Lestat obudził ją swymi elektryzującymi pieśniami? Widziałem go, udającego człowieka, tańczącego dla śmiertelników, jak gdyby był jednym z nich. Uśmiechnąłem się przez sen, gdy zobaczyłem, jak nowoczesny świat ogarnia go i otacza, nieświadomy, rozbawiony i poddający się jego rytmom. — Tak właśnie było, przyjacielu — powiedział Marius — przynajmniej jeśli chodzi o współczesny świat. A co się tyczy jej? I tego, co skłoniło ją do opuszczenia tronu? W dużej mierze sprawiły to jego pieśni. Nie zapominajmy, że przez tysiące lat egzystowała w kompletnej ciszy. Kwiaty i kadzidła owszem, tego miała zawsze pod dostatkiem, ale muzyka? Nie. Nigdy. Dopóki nie nastały dzisiejsze czasy, a muzyka Lestata nie dotarła do pomieszczenia, w którym spoczywała, przyobleczona w olśniewające szaty. To dźwięki obudziły ją, nie raz, lecz dwukrotnie. Ten pierwszy raz był dla mnie równie wielkim szokiem jak późniejsza tragedia, choć otrząsnąłem się z niego w miarę szybko. To było dwieście lat temu, na wyspie na Morzu Egejskim, trochę mnie to zaskoczyło; powinienem był dobrze przyswoić sobie tę lekcję, ale przepełniały mnie duma i pycha zbyt wielkie, bym mógł się na to zdobyć. — Co się wydarzyło? — Lestat był podówczas bardzo młodym wampirem. Gdy o mnie usłyszał, odnalazł mnie i chciał porozmawiać. Wydawał się otwarty i szczery. Chciał dowiedzieć się wszystkiego, czym mogłem się z nim podzielić. Szukał mnie po całym świecie, aż wreszcie nadszedł czas, kiedy nieśmiertelność, którą go obdarzono, uczyniła go słabym i doprowadziła do silnego załamania; wtedy postanowił ukryć się w ziemi, tak jak ty zaszyłeś się w swojej jaskini na Dalekiej Północy. Sprowadziłem go do siebie, rozmawiałem z nim, tak jak teraz z tobą. Stało się z nim jednak coś dziwnego, co, muszę przyznać, zbiło mnie z pantałyku. Poczułem z nim osobliwą więź, szczere oddanie łączące się ze spontanicznym, głębokim zaufaniem. Był młody, lecz nie niewinny. Kiedy mówiłem, zamieniał się w słuch. Kiedy grałem rolę nauczyciela, nie próbował się ze mną spierać. Chciałem powierzyć mu swe najskrytsze tajemnice. Pragnąłem odkryć przed nim sekret naszego Króla i Królowej. Sporo czasu upłynęło, odkąd ujawniłem go po raz ostatni. Przez ponad sto lat żyłem samotnie wśród śmiertelników. Lestat zaś, oddany mi bez reszty, wydawał się w pełni godny mego zaufania. Zaprowadziłem go do podziemnego sanktuarium. Otworzyłem drzwi, by mógł ujrzeć dwie siedzące na tronie postaci. W pierwszej chwili pomyślał, że Święci Rodzice to w rzeczywistości posągi, i nagle ni stąd, ni zowąd zorientował się, że oboje żyją. Zrozumiał, że ma przed sobą parę bardzo, ale to bardzo starych wampirów, i ujrzał w nich własny los, jeśli tylko dane byłoby mu przeżyć kolejnych kilka tysięcy lat. To przerażająca świadomość. Nawet młodemu wampirowi, który patrzy na mnie, trudno jest pogodzić się z myślą, że kiedyś może mieć równie blade i twarde ciało jak ja. W przypadku Matki i Ojca to było naprawdę przerażające i Lestat nie próbował ukrywać przepełniającej go trwogi. Mimo to zdołał opanować swój lęk, zbliżył się do Królowej, a nawet pocałował ją w usta. To było zuchwałe zachowanie, ale gdy tak na niego patrzyłem, zrozumiałem, że dla niego było to całkiem normalne, a gdy się od niej odsunął, wyjawił mi, że zna jej imię. Akasza. Zupełnie jakby sama je wymówiła. Nie mogłem zaprzeczyć, że podała mu je w myślach. Po stuleciach milczenia jej głos znów zaczął rozbrzmiewać, jak mogło sugerować to kuszące wyznanie. Zdałem sobie sprawę, jaki był młody. Otrzymał mroczną krew w wieku dwudziestu lat i był wampirem nie 22

dłużej niż lat dziesięć. Czego się dowiedziałem z tego pocałunku i sekretnego wyznania? Wypierałem się do cna mojej miłości i zazdrości. Wypierałem się druzgoczącego rozczarowania. Wmawiałem sobie: Jesteś na to za mądry. Niech to cię czegoś nauczy. Może ten młodzik wydobędzie z niej coś wspaniałego. Czyż nie jest boginią? Zabrałem Lestata do mego salonu, pokoju równie komfortowego jak ten, choć urządzonego w innym stylu, i rozmawialiśmy tam aż do rana. Opowiedziałem mu historię mego stworzenia i podróży do Egiptu. Grałem nauczyciela z olbrzymią gorliwością, szczodrością i oburzeniem wobec samego siebie. Czy robiłem to dla Lestata czy dla siebie, chciałem, by dowiedział się wszystkiego? Nie wiem. Wiem tylko, że to były dla mnie naprawdę cudowne godziny. Następnej nocy jednak, gdy zajmowałem się śmiertelnikami, którzy żyli na mojej wyspie i wierzyli, że jestem ich panem, Lestat uczynił coś strasznego. Wyjąwszy ze swego bagażu skrzypce, przedmiot dlań niezwykle cenny, instrument muzyczny o niewysłowionej mocy, udał się z nimi do sanktuarium. Teraz wydaje mi się jasne, podobnie zresztą jak wtedy, że nie mógł tego uczynić bez wsparcia Królowej, która dzięki darowi umysłu otworzyła liczne drzwi dzielące go od niej. Może, jak twierdzi Lestat, to ona sama podsunęła mu ten pomysł. Nie wydaje mi się. Sądzę, że tylko otworzyła drzwi i przywołała go, a to on przyniósł z sobą skrzypce — konstatując, że wydadzą one dźwięk, którego dotąd nie znała, a który powinien wydać się jej niewypowiedzianie piękny. Zaczął naśladować wirtuozów skrzypiec, jakich miał okazję oglądać, sam bowiem nie umiał na nich grać. W kilka chwil moja wspaniała Królowa powstała z tronu i ruszyła ku niemu. On zaś przejęty zgrozą wypuścił skrzypce, które Królowa zaraz zmiażdżyła pod stopą. Nieważne. Wzięła go w ramiona. Zaoferowała mu swoją krew, a potem wydarzyło się coś tak niesłychanego, że samo wspomnienie tamtego zdarzenia przepaja mnie gorzkim bólem. Trudno mi o tym mówić. Ona bowiem nie tylko pozwoliła mu, by nasycił się jej krwią, lecz t a k ż e s a m a n a p i ł a s i ę z n i e g o . To wydaje się proste, lecz wcale takie nie jest. Albowiem choć przez stulecia przychodziłem i syciłem się jej krwią, ani razu nie poczułem dotyku jej kłów wbijających się w moją skórę. Prawdę mówiąc, nie słyszałem o żadnym innym wyznawcy, którego krwi miałaby skosztować. Raz złożono jej ofiarę i przyznaję, przyjęła ją, wypijając krew, a potem unicestwiając wspomnianą ofiarę. Ale żeby miała posilić się którymś z wyznawców? Nigdy. Była źródłem, dawczynią, uzdrowicielką krwawych bogów niosącą zabójczy ogień swoim dzieciom, ale nigdy nie wysączyła z nich ani kropli. A jednak napiła się z żył Lestata. Co widziała w tych chwilach? Nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale domyślam się, że musiało to być jak wyprawa w przeszłość. Musiała wejrzeć w głąb duszy Lestata. Tak czy owak, trwało to tylko chwilę, gdyż jej małżonek Enkil zaraz podźwignął się ze swego miejsca i ruszył, by przerwać to, co się działo, i zanim przybyłem na miejsce i włączyłem się do akcji, musiałem ratować Lestata przed gniewem rozwścieczonego Enkila. Małżonek Akaszy najwyraźniej pragnął go unicestwić, lecz na szczęście udało mi się go ocalić. Król i Królowa wrócili na tron, okrwawieni, trochę sponiewierani, lecz ponownie milczący. Przez resztę nocy Enkil był jednak niespokojny, zniszczył wszystkie wazony i kosze koksowe znajdujące się w sanktuarium. To był przerażający pokaz mocy. Ja zaś zdałem sobie sprawę, że zarówno dla jego, jak i dla mego własnego bezpieczeństwa muszę natychmiast pożegnać się z Lestatem, co przepełniło mą duszę dojmującym bólem. Rozstaliśmy się następnej nocy. Marius znów zamilkł, a Thorne czekał cierpliwie. Wreszcie Marius się odezwał: — Nie wiem, co sprawiło mi większy ból, utrata Lestata czy uczucie zazdrości, że wobec niego postąpiła inaczej niż względem mnie: dała cząstkę siebie, ale także wzięła coś w zamian. Nie potrafiłem się z tym pogodzić. Bo widzisz, czułem się, jakby była moją własnością. Jakbym ją posiadał. Była moją Królową. — Jego głos przeszedł w szept. — Kiedy mu ją pokazałem, czułem się, jakbym prezentował coś, co należy do mnie! Rozumiesz, jakim byłem kłamcą? — zapytał. — A potem ta nagła strata, utrata młodego krwiopijcy, z którym, jak czułem, łączyła mnie wyjątkowo silna więź. To był naprawdę dojmujący ból. Jak muzyka skrzypiec, tak mi się w każdym razie kojarzy, w równie głębokich odcieniach, lecz przerażający i potworny. — Co mogę uczynić, aby złagodzić twój smutek? — zapytał Thorne. — Bo dźwigasz to brzemię, jakby ona nadal tam była. Marius uniósł wzrok i nagle jego oblicze przepełnił wyraz nieskrywanego zaskoczenia. 23

— Masz rację — odparł. — Noszę je w sobie, jakby nadal była ze raną, jakbym nawet teraz musiał iść do sanktuarium i wypełniać przynależne mi obowiązki. — Nie cieszy cię, że jest już po wszystkim? — spytał Thorne. — Gdy leżałem w mojej lodowej jaskini, odniosłem wrażenie, że są tacy, którzy zaznali spokoju, kiedy to wszystko się skończyło. Nawet rudowłose bliźniaczki, które widziałem stojące przed wszystkimi, sprawiały wrażenie, że czują, iż dokonało się to, co stać się musiało. Marius pokiwał głową. — Oni wszyscy dzielą to przekonanie, może z wyjątkiem Lestata. — Spojrzał z zamyśleniem na Thorne’a. — Opowiedz mi teraz o tym, jak się w końcu obudziła — rzekł Thorne. — Jak stała się zabójczynią własnych dzieci. Czułem, jak przechodzi bardzo blisko, niemal tuż obok, mijając mnie, i choć szukała, nie zdołała mnie odnaleźć. — Inni także jej umknęli — odparł Marius. — Choć wielu nie wie, w jaki sposób. Znużyła ją ta rzeź i w końcu przybyła do nas. Sądzę, że była przekonana, iż ma jeszcze czas, aby dokończyć rozpoczętego dzieła. Ale jej koniec nadszedł niespodziewanie szybko. Co się tyczy drugiego zmartwychwstania, także Lestat jest za nie odpowiedzialny, ale w tym przypadku wina spoczywa również na mnie. Oto co, jak sądzę, się wydarzyło. Sprowadziłem do niej w formie darów wynalazki współczesnego świata. Początkowo były to maszyny grające, a potem te, które pokazują ruchome obrazy. Wreszcie sprowadziłem najpotężniejszy dar, telewizor, który grał na okrągło. Ustawiłem te urządzenia w sanktuarium jak wota. A ona karmiła się tym. Syciła się przeraźliwą elektryczną prze — mocą. Żywe barwy zalewały jej twarz, obrazy przykuwały uwagę. Właściwie ten hałas mógł ją obudzić. Niekiedy zastanawiam się, czy te nie kończące się telewizyjne rozmowy o wielkim świecie nie zainspirowały w niej czegoś na podobieństwo imitacji umysłu. — Imitacji umysłu? — Obudziła się z konkretnym, niezbyt szczytnym celem. Zapragnęła rządzić światem. — Marius pokręcił głową. Wydawał się głęboko zasmucony. — Okpiłaby najbystrzejsze ludzkie umysły — powiedział z żalem w głosie. — Unicestwiłaby większość dzieci na świecie, dzieci rodzaju męskiego. W raju kobiet miała stworzyć oazę spokoju i strzec go wszelkimi możliwymi sposobami. To był nonsens. Koncepcja przesycona przemocą i krwią. Ci zaś, którzy próbowali przemówić jej do rozsądku, musieli bardzo liczyć się ze słowami, aby jej nie urazić. Skąd mogła wpaść na ten pomysł, jeśli nie z urywków i fragmentów elektrycznych snów, które oglądała na ekranie wielkiego, przyniesionego przeze mnie telewizora? Najróżniejszego rodzaju filmy, seriale i to, co śmiertelnicy nazywają wiadomościami, stały się jej natchnieniem. Ja zaś dostarczyłem narzędzie, które wsączyło do jej umysłu zabójczy jad. I tama w końcu pękła. — Marius rzucił okiem na Thorne’a, po czym mówił dalej: — Naturalnie widziała teledyski z piosenkami wampira Lestata. — Marius znów się uśmiechnął, ale był to smutny uśmiech, który tylko na moment rozpromienił jego oblicze. — Lestat umieścił w swoich teledyskach krótkie wstawki ukazujące Królową siedzącą na tronie, tak jak ją widział ponad dwieście lat temu. Zawiódł moje zaufanie, zdradzając powierzone mu sekrety. — Czemu go za to nie unicestwiłeś? — zapytał Thorne, nie mogąc się powstrzymać. — Ja bym tak zrobił. Marius tylko pokręcił głową. — Sądzę, że miast tego postanowiłem zniszczyć samego siebie — powiedział. — Wolałem, aby to mnie pękło serce. — Jak to, możesz mi wyjaśnisz? — Nie mogę, nie potrafię — odrzekł Marius. — Może za dobrze udało mi się zrozumieć Lestata. Nie mógł znieść ślubów milczenia, jakie złożył wobec mnie. To było dla niego zbyt ciężkie brzemię. Zwłaszcza we wspaniałym świecie, wśród tylu niesamowitych cudowności. Czuł, że musi ujawnić naszą historię. — Oblicze Mariusa promieniało żarem. Jego palce nerwowo zacisnęły się na oparciach fotela. — Uwolnił się od wszystkich łączących nas więzi — więzów przyjaźni, tego, co łączy nauczyciela i ucznia, starego i młodego, obserwatora i poszukującego. — Oburzające — powiedział Thorne. — Czy mogłeś odczuwać względem niego coś innego niż wściekłość? — Tak, czułem gniew przepełniający me serce. Ale widzisz, ja ich oszukałem, wszystkich innych krwiopijców, naszych braci i siostry. Bo kiedy Królowa powstała, potrzebowali mnie… — Tak — mruknął Thorne. — Widziałem. 24

— Potrzebowali mędrca, który zdoła przemówić jej do rozsądku i nakłonić ją do rezygnacji z podjętych zamierzeń. Nie było czasu na kłótnie i swary. Pieśni Lestata wydobyły z niej potwora. Powiedziałem innym, że nie ma między nami zwady. Wziąłem Lestata w ramiona. A co do Królowej, mojej najdroższej Królowej, jakże się wypierałem, że kiedykolwiek darzyłem ją miłością. A wszystko to dla towarzystwa niewielkiej grupy nieśmiertelnych. To szczera prawda. — Dobrze ci z tym, że zdecydowałeś się ją wyjawić? — Tak, to bardzo przyjemne — odparł Marius. — Jak została unicestwiona? — Tysiące lat temu ta, którą tak okrutnie potraktowała, rzuciła na nią klątwę i w końcu przybyła, by wyrównać rachunki. Jeden cios wystarczył, aby zdekapitowała naszą piękną Królową, a potem mścicielka przyjęła z jej ciała do swego, z serca, a może z mózgu, Święty Ogień, nie wiem dokładnie, bo w tych feralnych chwilach byłem równie ślepy jak cała reszta. Wiem tylko, że ta, która zabiła Królową, nosi teraz Święty Ogień w sobie, tego zaś, dokąd się udała i w jaki sposób, niestety powiedzieć ci nie mogę. — Widziałem rudowłose bliźniaczki — rzekł Thorne. — Stały przy jej ciele. „Królowa Potępionych”, powiedziała moja Maharet. Usłyszałem te słowa. Ujrzałem Maharet obejmującą siostrę ramieniem. Marius milczał. Thorne znów się ożywił. Poczuł, że w jego wnętrzu rodzi się boi. We wspomnieniach ujrzał swoją stwórczynię zmierzającą ku niemu poprzez śnieg. Jakiż czuł wtedy strach, on, śmiertelny wojownik, stając naprzeciw wiedźmy, którą mógł unicestwić mieczem lub toporem. Jakże krucha i piękna się wydawała, wysoka, smukła, przyodziana w ciemnofioletową, wełnianą suknię, kiedy tak stała, z wyciągniętymi jak na powitanie rękami. Przybyłam tu po ciebie. To na ciebie czekam. Nie ulegnie jej urokowi. Nie odnajdą jego ciała w śniegu, z wyłupionymi oczami, tak jak to się stało z innymi. Pragnął, by to wspomnienie odeszło. — To ona jest moją stwórczynią, ta rudowłosa — odezwał się. — Maharet, siostra tej, która przyjęła do swego ciała Święty Ogień. — Przerwał. Ból był tak silny, że Thorne ledwie mógł oddychać. Marius patrzył na niego z przejęciem. — Przybyła na Północ, aby znaleźć sobie kochanka z naszego ludu — wyjaśnił Thorne. — Przerwał, przez chwilę się wahał. Wreszcie podjął swój wywód: — Polowała na ludzi z naszego klanu i innych, zamieszkujących naszą dolinę. Tym, których zabiła, zabierała oczy. — Oczy i krew — rzekł półgłosem Marius. — A kiedy uczyniła cię wampirem, dowiedziałeś się, po co były jej potrzebne te oczy. — Tak, ale nie poznałem prawdziwej historii: opowieści o tym, kto odebrał jej oczy, gdy była jeszcze śmiertelniczką. O jej bliźniaczce nie dowiedziałem się praktycznie niczego. Kochałem ją bezgranicznie. Nie pytałem o nic. Nie umiałem dzielić jej towarzystwa z innymi. To doprowadziło mnie do wściekłości. — To Zła Królowa pozbawiła ją oczu — powiedział Marius — kiedy Maharet była jeszcze śmiertelniczką, a jej siostrze bliźniaczce wyrwała język. To przykład czystego okrucieństwa. Jeden z krwiopijców nie mógł tego znieść, zmienił więc je obie w wampirzyce, zanim Zła Królowa rozdzieliła je i odesłała do odległych krain. Thorne, usłyszawszy to, na chwilę wstrzymał oddech. Próbował odnaleźć w sobie miłość. Znów ujrzał swoją stwórczynię, w jasno oświetlonej jaskini, pochylającą się nad wrzecionem. Zobaczył jej długie, rude włosy. — I tak to się zakończyło — rzekł Thorne. — Tragedią, którą ujrzałem, śpiąc pośród lodowego pustkowia. Zła Królowa odeszła na zawsze, a bliźniaczki przejęły Święty Ogień, kiedy jednak przeczesywałem świat w poszukiwaniu obrazów albo głosów któregoś z naszych, nie zdołałem ich odnaleźć. Bliźniaczki zniknęły. Nie ma o nich żadnych wieści, choć ciekawi mnie, co się z nimi stało. — Ukryły się — odparł Marius. — Wiedzą, że muszą się ukrywać. Wiedzą, że ktoś może spróbować odebrać im Święty Ogień. Wiedzą, że ktoś rozgoryczony i rozczarowany tym światem może zechcieć zniszczyć nas wszystkich. — Ach, tak — powiedział Thorne. Poczuł chłód przenikający go na wskroś. Nagle pożałował, że nie ma w swoich żyłach więcej krwi. Miał chęć znów wyruszyć na polowanie, żal mu jednak było opuszczać to miejsce, tak ciepłe i przytulne, a poza tym pragnął dalej słuchać słów Mariusa. Nie. Nie opuści tego miejsca. 25